Szepty w ciemności - Jonathan Aycliffe - ebook

Szepty w ciemności ebook

Jonathan Aycliffe

5,0

Opis

Tajemnica posępnego domu w powieści autora Pokoju Naomi.

Po śmierci ojca piętnastoletnia Charlotte trafia do posiadłości dalekich krewnych, wielkiego dworu położonego na odludziu. Życzliwość gospodarzy, piękne stroje, wyszukane potrawy - wszystko tu przypomina jej dawne dostatnie życie i daje poczucie bezpieczeństwa. Lecz gdy zapada zmierzch, dwór zmienia swe oblicze. Coś czai się w mroku, coś obserwuje Charlotte z ciemności. I jest coraz bliżej...

 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.

Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.

 

Książka dostępna w zasobach:

Biblioteka Publiczna Gminy Grodzisk Mazowiecki

Miejska Biblioteka Publiczna w Stęszewie

Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim

Powiatowa i Gminna Biblioteka Publiczna w Jerzmanowicach

Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu (2 egz.)

Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Zagórów

Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy w Drezdenku

Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Nałkowskiej w Przasnyszu

Miejska Biblioteka Publiczna im. Ks. Anny Jabłonowskiej w Siemiatyczach

Miejska Biblioteka Publiczna w Swarzędzu

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 293

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Polecamy również

 

Jonathan AycliffePOKÓJ NAOMI

 

John Ajvide LindqvistPOWROTY ZMARŁYCHWPUŚĆ MNIE

 

F.G. Cottam

DOM ZAGUBIONYCH DUSZ

MROCZNE ECHO

 

Bentley LittleDOMINIUMINSTYNKT ŚMIERCI

 

Brian KeeneNOC ZOMBIEMIASTO ŻYWYCH TRUPÓW

 

Jonathan MaberryBLUES DUCHÓW

 

w przygotowaniu

 

Jonathan MaberrySONG UMARŁYCH

 

JONATHAN AYCLIFFE

 

SZEPTY W CIEMNOŚCI

Przekład

DANUTA GÓRSKA

 

 

 

Korekta

Elżbieta Steglińska

Anna Tenerowicz

 

Projekt graficzny okładki

Małgorzata Foniok

 

Ilustracja na okładce

Max Bertolini via Thomas Schlück Agency

 

Skład

Wydawnictwo Amber

Jacek Grzechulski

 

Druk

Opolgraf SA, Opole

 

Tytuł oryginału

Whispers in the Dark

 

Copyright © by Denis MacEoin/Daniel Easterman 1992 All rights reserved.

 

For the Polish edition

Copyright © 2009 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

 

ISBN 978-83-241-3427-4

 

Warszawa 2009. Wydanie I

 

Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.

00-060 Warszawa, ul. Królewska 27

tel. 620 40 13,620 81 62

 

www.wydawnictwoamber.pl

 

Dla Beth,

która zawsze mnie nawiedzała

i zawsze będzie mnie nawiedzać

 

I posiądą ją na wieki.

 

Księga Wyjścia 32, 13.

Kolegium św. Botulfa

Elvet Place

Uniwersytet Durham Durham

4 września 1991

Wiel. Norman Savage

Plebania

Kirkharle, obok Kirkwhelpington

Northumberland

Drogi Normanie,

zgodnie z obietnicą wysyłam ci dokumenty, na których tak ci zależało. Żałuję, że w ogóle o nich wspomniałem. Potraktuj je, jak chcesz, ale nie miej do mnie pretensji, jeśli będziesz po nich źle sypiał. Chyba dobrze robię, oddając je w twoje ręce: powinny cię szczególnie zainteresować jako pastora tej parafii. A może... może wy, duchowni, robicie coś specjalnego w takich przypadkach? Chciałbym w to wierzyć. Chciałbym się upewnić, że ona spoczywa w spokoju. Zrozumiesz. Kiedy przeczytasz jej dziennik do końca, zrozumiesz. Jeśli zdołasz doczytać do końca.

Chciałeś, żebym ci powiedział wszystko, co wiem o dzienniku, jak wszedłem w jego posiadanie i tak dalej. No cóż, niewiele mam do powiedzenia. Będę z tobą szczery, Normanie. Zanim dojdziesz do końca - jeśli w ogóle dojdziesz tak daleko - zaczniesz podejrzewać, że to jakiś wymyślny szwindel. Oczywiście znasz mnie i wiesz, że nigdy nie zrobiłbym czegoś takiego. Przede wszystkim taka mistyfikacja nie leży w moim interesie. Dostatecznie krępujące jest to, że znalazłem dziennik.

Pomyślisz może: biedny Simpkins, połknął haczyk razem z przynętą. Powinien częściej bywać w świecie, odetchnąć prawdziwym powietrzem. Może i powinienem, ale zapewniam cię, że to nie żadna mistyfikacja. A jeśli nawet, to mistyfikacja tak piekielnie wiarygodna, tak dopracowana w każdym przekonującym szczególe, że oszust jest geniuszem. Oczywiście największy geniusz wykazał, ukrywając dziennik tak dobrze, że znaleziono go tylko na skutek nieprawdopodobnego przypadku.

Posłuchaj, powiem otwarcie: zależy mi, żebyś uwierzył w tę historię, żebyś ją potraktował z powagą i szacunkiem. Z tych stronic bije prawda. Jeszcze ich nie czytałeś, jeszcze nie wiesz, o co mi chodzi, ale zrozumiesz, jeśli masz w sobie chociaż szczyptę współczucia. Albo bojaźni. Wiem, że ja uwierzyłem. Przeczytałem tylko kilka stron, zaledwie zacząłem, ale wiedziałem, wiedziałem na pewno, że ona pisała z głębi serca. Tak właśnie, z głębi serca: przeżywała każde napisane słowo, nie uprawiała ćwiczeń literackich. Jak mogło być inaczej w tych okolicznościach? Po tym, co widziała. I słyszała.

Sprawdziłem to, Normanie, na ile mogłem: nazwiska, daty, adresy, akta przytułku, spisy wyborców, rejestry cmentarne. Wszystko pasowało, Normanie. Nasza Charlotte miała dobrą pamięć i oko do szczegółów. Rzecz w tym, że wszystkie fakty się zgadzają. To prawdziwy dokument i ja przynajmniej wierzę, że ona widziała i słyszała wszystko, co opisała.

Znalazłem ten pamiętnik przed miesiącem wśród rzeczy ojca. Pamiętasz, jak zaraz po pogrzebie mówiłem ci, że zostały do uprzątnięcia śmiecie z całego życia? Moja matka, świeć Panie nad jej duszą, nigdy nie należała do porządnickich, a ojciec był jeszcze gorszy.

Większość papierów dotyczyła bezpośrednio jego praktyki, karty pacjentów i tego rodzaju rzeczy, archiwum pracowitego lekarza rodzinnego. Przekazałem je facetowi, który przejął praktykę, młodemu lekarzowi nazwiskiem Calvert. Nie wątpię, że do tej pory wyrzucił z połowę.

Niniejszy dokument znajdował się w teczce, którą ojciec trzymał w sejfie, razem z obligacjami i polisą ubezpieczeniową. Oczywiście była jego pacjentką; sprawdziłem to na miejscu w jego kartotece. Zgłosiła się do niego w październiku 1968 roku. Cierpiała na nawracającą depresję. Przepisał jej zwykłe leki, ale niewiele pomogły. Ojciec był staroświeckim lekarzem rodzinnym. Zamiast nafaszerować ją pigułkami albo odesłać do tak zwanego „specjalisty”, rozmawiał z nią. Sądząc po wpisach w jego notatkach, spędził z nią na rozmowach dużo czasu.

A potem, w 1970 roku, zaproponował jej, żeby dokładnie opisała, co ją trapi. Przypuszczam, że to go wytrąciło z równowagi. W następnym roku miał załamanie nerwowe.

No więc teraz oddaję to w twoje ręce, Normanie. Nie musisz niczego komentować, jeśli nie chcesz. Ale jak cię znam, skomentujesz.

Pozdrowienia

John

1

CZERWIEC 1970

Kiedy byłam małą dziewczynką, powiedzieli mi, że Bóg jest dobry, że Bóg jest miłością. Szeptali mi to w zimowe noce, mówili, że Bóg kocha dzieci. Kazali nam śpiewać hymn. Śpiewaliśmy go w przytułku. Co rano, kiedy byłam mała, i dwa razy w niedzielę.

Promyczku, co nie chce zgasnąć, Kto sprawił, że świecisz jasno? Kwiatuszku zwany stokrotką,

Kto sprawił, że pachniesz słodko? To nasz Ojciec, Bóg na niebie,

On nas kocha, mnie i ciebie.

To było sześćdziesiąt osiem lat temu. Całe życie. Teraz wiem lepiej, wiedziałam, odkąd skończyłam czternaście lat. Bóg nie jest dobry. Bóg nie jest nawet zły. Bóg jest po prostu obojętny. Pamiętam, jak modliłam się do Niego przez całą zimę, tamtą mroźną zimę, która trwała bez końca, ale On nigdy nie odpowiedział. Ani wtedy, ani później. Straciłam wiarę w Niego. Wiem, że On istnieje. Po prostu nie mogę na Nim polegać w żadnych ważnych sprawach.

Doktor Simpkins mówi, że powinnam przelać moją historię na papier. Mówi, że dobrze mi zrobi, kiedy wyrzucę z siebie to wszystko. Co on wie, co ktokolwiek może wiedzieć? Ale zrobię to, żeby spełnić jego życzenie. I przynajmniej znajdę sobie zajęcie wieczorami, skoro noce znowu się dłużą. Długie noce, kiedy leżę rozbudzona całymi godzinami i nasłuchuję. Oddycham i słucham. Jak robiłam tyle lat temu. W innym życiu.

Czego nasłuchuję? No cóż, to musi zaczekać, aż opowiem część swojej historii. Nawet doktor Simpkins nie wie, prawda, doktorze? Ale wkrótce się dowie; przeleję wszystko na papier zgodnie z jego zaleceniem. Początek wszystkiego. Koniec wszystkiego.

Przyszłam na świat w grudniu 1887 roku. To był rok Królewskiej Jubileuszowej Wystawy w Newcastle, na której mój ojciec miał stoisko. Rok huraganów, zamieci śnieżnych i przedłużonego strajku górników w Northumberland. Mój brat Arthur urodził się osiemnaście miesięcy później. Początkowo chorował i mało nie umarł. Matka też mało nie umarła przy porodzie i lekarz powiedział, że nie powinna mieć więcej dzieci. Rzecz dość niezwykła jak na tamte czasy; ludzie mieli duże rodziny (nierzadko sporą część progenitury na cmentarzu). Kiedy byłam mała, zastanawiałam się, dlaczego jesteśmy tylko we dwoje z Arthurem. Teraz to całkiem normalne, ale wtedy ludzie patrzyli dziwnie, kiedy mówiłaś, że jest was tylko dwoje. Litowali się nad nami, chociaż Arthur i ja wcale nie potrzebowaliśmy litości. Przynajmniej na początku, kiedy byliśmy mali.

Mój ojciec, Douglas Metcalf, był zamożnym człowiekiem, bystrym przedsiębiorcą, który zbił majątek na fabryce chemicznej Tyneside. Były to czasy wielkich zakładów alkalicznych wokół Haverton Hill. Ojciec założył własne zakłady sody amoniakalnej pomiędzy zakładami Tennant i Allhusen, cztery lata przez moim urodzeniem. Wykorzystał nowy proces Solvaya i po kilku latach zarobił dość pieniędzy, żeby kupić dom, w którym się urodziłam, Kenton Lodge. Mieszkaliśmy w Gosforth, wówczas niemal wiejskiej okolicy na północ od Newcastle, niezbyt daleko od miejsca, gdzie teraz mieszkam.

Co roku jeździliśmy do Bridlington na dwa tygodnie wakacji. Pamiętam tamte ciepłe wieczory. Orkiestra w szklanym pawilonie grała popularne melodie. Co noc muzyka dolatywała do mojego okna, a w oddali morskie fale uderzały o brzeg. Muzyka i szum fal kołysały mnie do snu. Czasami budziłam się w środku nocy, kiedy orkiestra i publiczność już dawno poszli spać i tylko fale szumiały w ciszy, i wiedziałam, że morze rozciąga się bez końca, daleko w noc. I co roku, kiedy wracaliśmy do miasta, pozostawały we mnie nadmorskie odgłosy i zapachy. Towarzyszą mi teraz, bardzo słabe, ale wyraźne.

Pamiętam perkalową koszulę nocną z szydełkowym wykończeniem szyi i rękawów. I gazową lampę palącą się nad moim łóżkiem, płomień jak złota aureola. Ale w naszym domu jako jednym z pierwszych zainstalowano elektryczność. Niewiele osób teraz pamięta, że pierwsze na świecie elektryczne oświetlenie zapalono tutaj, w Newcastle. Stało się to dokładnie dziewięć lat przed moim urodzeniem, co do dnia. Joseph Swan zademonstrował prototyp swojej słynnej lampy na zebraniu Towarzystwa Chemicznego Newcastle. Mój ojciec zasiadał wśród publiczności, w tamtym roku należał nawet do komitetu.

I pamiętam ogień na kominku w dziecięcej sypialni, zmieniający się w popiół podczas długiej zimowej nocy. I jabłoń, która rosła tuż pod oknem dziennego pokoju dziecinnego, gdzie Arthur i ja bawiliśmy się pod opieką Hannah, naszej niani. Kiedy byłam starsza, Hannah zabierała mnie na spacer codziennie po południu, z Arthurem w wózku, a później oboje dreptaliśmy obok niej, jedno z jednej, drugie z drugiej strony. Czasami pozwalano nam kupować słodycze w sklepie na High Street, prowadzonym przez panią Clutch. Szepty Kupida i dropsy Tomcia Palucha, hiszpańskie wstążki, lukrowe pałeczki, cukrowe ciasto i ciągutki toffi nazywane wigga wagga.

Wspomnienia nigdy mnie nie opuszczają, nigdy nawet nie blakną. Dlaczego tak jest, skoro tyle innych rzeczy odeszło, tyle cennych cząstek przeszłości, które zapomniałam, chociaż myślałam, że nigdy ich nie zapomnę? On codziennie pojawia się w moich myślach. Arthur. Arthur i inni, nawet teraz stale obecni. Zestarzałam się, zanim się spostrzegłam. W tym roku skończę osiemdziesiąt trzy lata; umysł mam całkiem jasny, ale ciało stało się ciężarem. Przez sześćdziesiąt dziewięć lat żyję w strachu, poznałam codzienny, dręczący, bezrozumny strach. Czego naprawdę się boję? Wspomnień? Twarzy, które wciąż widzę? Głosów, które przychodzą do mnie wczesnym rankiem i szepczą tak, jak szeptały przez te wszystkie lata?

Stwierdzenie, że tyle się zmieniło od tamtych czasów, że świat stał się inny, jest banalne, niemniej jednak prawdziwe. Świat się zmienia, ale my wciąż trwamy, z nietkniętymi wspomnieniami, wciąż myślimy, że nic się właściwie nie zmieniło, że pozostaliśmy tymi samymi ludźmi. Czasami budzę się rano, głupia starucha, i spodziewam się, że zobaczę moją matkę stojącą nad łóżkiem, pilnującą mnie jak dawniej, może uśmiechającą się do mnie. Albo Hannah, która nie żyje od ponad sześćdziesięciu lat.

Albo nawet Arthura. Arthura, jakim go najpierw zapamiętałam, małego chłopczyka, który przychodził do mojego jasno oświetlonego pokoju, żeby mi opowiadać swoje sny. Takie sny! Nie pamiętam już żadnego, ale wciąż widzę twarz mojego brata, na której maluje się strach, niepewność pozostała po nocy, jak niewyraźna blizna.

Był takim słodkim dzieckiem. W dzisiejszych czasach to prawie zniewaga. Moje córki nie rozumieją, dlaczego tak się martwię o wnuki. Ale one zachowują się tak gwałtownie i oglądają tyle przemocy w telewizji. Och, wiem, że to niemodne mówić takie rzeczy, ale kiedy one krzyczą i wrzeszczą, nawet przeklinają, trudno mi uwierzyć, że to tylko dzieci. Arthur był łagodny. Troszczył się o rzeczy. I o ludzi.

I był taki śliczny. To nie znaczy, że był jakimś pieszczoszkiem z loczkami, chłopczykiem z pudełka czekoladek, w aksamitnym garniturku, z kółkiem do serso w ręku. Arthur nie miał w sobie cienia kokieterii; mój ojciec nie zniósłby tego. Żadne z nas nie było rozpieszczone ani zepsute. Ale łagodność Arthura, liczenie się z cudzymi uczuciami, to była wrodzona cecha, jakiej nie mogły mu wpoić żadne niańki czy nauczyciele, i dlatego wszyscy go kochali. Czasami, jako mała dziewczynka, bywałam zazdrosna o Arthura, nad którym wszyscy się rozpływali w ten dość afektowany sposób, typowy dla tamtych czasów. Ale moja zazdrość nigdy nie trwała długo, ponieważ kochałam Arthura jak wszyscy i życzyłam mu jak najlepiej.

Oczywiście teraz on już nie żyje, od bardzo dawna. Ale czasami mówię sobie w sekrecie, że to nieprawda, że Arthur wciąż żyje, że jest tutaj, w tym domu, patrzy na mnie. Przygląda mi się cichutko, jak dawniej mi się przyglądał, zanim się obudziłam. Czasami myślę, że mogę z nim rozmawiać, wystarczy odwrócić głowę i powiedzieć: „Cześć, Arthur”, a on odpowie jak dawniej, tyle lat temu: „Cześć, Charlotte. Dużo czasu minęło”.

Mieszkam teraz w innej części Newcastle, w Jesmond, wśród obcych, mężczyzn i kobiet, którzy mijają mnie na ulicy i kiwają głowami, ale nigdy nie mówią „Dzień dobry”. Kiedy byłam młoda, mężczyzna uchylał kapelusza i kłaniał się, gdy spotykał znajomą; no, dżentelmen zachowywał się tak w stosunku do damy, kiedy się mijali. Ale nie teraz. To kolejna rzecz, która się zmieniła. Jednak nie powinnam narzekać. Młody człowiek w urzędzie pocztowym na Clayton Road zawsze traktuje mnie bardzo życzliwie.

Jesmond było dawniej lepszą częścią miasta, tak zwaną „elegancką” dzielnicą. Tutaj mieszkali ludzie dobrze sytuowani, Żydzi i biznesmeni, prawnicy, bankierzy, ludzie z wyższej klasy. Mieszkało tu wielu przyjaciół moich rodziców. Pamiętam mnóstwo dużych domów, wspaniałych domów dwu-i trzypiętrowych, z pięknymi ogrodami od frontu, za ogrodzeniami z kutego żelaza. Chociaż żaden nie mógł się równać z Kenton Lodge. Oczywiście większość ogrodzeń przetopiono podczas ostatniej wojny i nigdy nie odbudowano.

Teraz wszystko się zmieniło. Ludzie mają mniejsze rodziny i już nie potrzebują takich dużych domów. Większość sprzedano i podzielono na mieszkania, ale kilka pozostało. Ciągle mieszkam w tym domu naprzeciwko parku. John i ja kupiliśmy go po ślubie. Umarł tu, w tym pokoju.

Niewiele mam tutaj spokoju i niewiele cierpienia. Żyję z dnia na dzień, nie spodziewam się niczego. John zostawił mnie dobrze zaopatrzoną; mam własne pieniądze, sporo pieniędzy, nie lękam się ubóstwa. Czego mogę pragnąć w moim wieku? Żyję tylko po to, żeby pamiętać. To najtrudniejsze. Nie sama pamięć. Łatwo jest pamiętać, ale trudno znieść bolesne wspomnienia, uczucia z nimi związane.

Owdowiałam dwadzieścia trzy lata temu. Tak długo jestem sama. Ale nie samotność mnie przeraża ani znużenie, ani brak nadziei. Śmierć wkrótce położy temu kres. Nie samotność mnie przeraża, tylko zapach wspomnień, ich smak, brzmienie i dotyk, i świadomość, że nikomu nie mogę się zwierzyć. Stary Simpkins coś podejrzewa. Wspominałam przy nim o pewnych rzeczach. Dlatego zaproponował tę terapię. Może na coś się przyda.

2

Wszystko zaczęło się od skręconej kostki. Przynajmniej dawniej tak myślałam, szukając praprzyczyny. Kiedy moja matka miała siedemnaście lat, pośliznęła się na spękanym bruku elżbietańskich murów w Berwick-upon-Tweed i skręciła nogę w kostce. Pojechała tam z całą rodziną - matka, ojciec, dwie siostry, ciotka i wuj, i troje kuzynów - na doroczne wakacje nad morzem. Nie odniosła poważnych obrażeń, ale nie mogła chodzić przez dobry tydzień. Zastanawiano się nad powrotem do domu, ale dopiero co przyjechali, pogoda była wspaniała i matka nalegała, żeby zostali. Leżała w swoim pokoju w hotelu Pod Koroną, otoczona wygodami i hojnie zaopatrzona w romansowe powieści, a krewni odwiedzali ją od czasu do czasu w przerwach pomiędzy wakacyjnymi rozrywkami.

Te rozrywki obejmowały z dawna planowaną wycieczkę łodzią na Lindisfarne, inaczej Świętą Wyspę, niedaleko od brzegu, kilka mil na południe od Berwick. Był to bodajże trzeci dzień inwalidztwa mojej matki, która miała już dosyć siedzenia w pokoju i przeniosła się na antyczny szezlong w bawialni na dole. Coraz bardziej doskwierało jej zamknięcie w czterech ścianach, znudziły jej się uwodzicielskie spojrzenia i nikczemne zdrady bohaterów powieści. O mało nie zaczęła nalegać, żeby ją zabrali ze sobą na wycieczkę, ale to nie wchodziło w grę. Musiałaby schodzić i wchodzić po stromych stopniach, żeby wsiąść i wysiąść z łodzi, nie mówiąc o energicznym marszu, kiedy już dopłyną na miejsce. Matka niechętnie zgodziła się zostać.

Po lunchu przeniesiono ją do ogrodu, żeby skorzystała z morskiego powietrza, chociaż trzymała się w cieniu, ponieważ w tamtych czasach (i moich również) uważano, że opalenizna nie przystoi damie. Jednakże w miarę jak mijało popołudnie, w jej altance robiło się coraz zimniej. Słońce prażące przez cały poranek skryło się za ławicą chmur, które późnym popołudniem przesłoniły grubą warstwą całe niebo. Morska bryza, tak rozkoszna na początku, kiedy matka zeszła do ogrodu, teraz zrobiła się nieprzyjemna i dokuczliwa. W końcu matka wróciła do bawialni i ponuro obserwowała pogarszającą się pogodę przez okno, które wkrótce zalały strumienie deszczu.

Ulewa szybko przeszła w prawdziwy sztorm, jak to się zdarza w tych okolicach. W porze podwieczorku zapadła ciemność, na wiele godzin przed zachodem słońca. Matka zaczęła się martwić, że jej rodzina będzie zmuszona spędzić noc na Lindisfarne. Kierownik hotelu uspokoił ją, że na wyspie jest wygodna gospoda, gdzie mogą przenocować w razie konieczności. Matka próbowała się odprężyć, przekonana, że nie zrobią takiego głupstwa, żeby płynąć z powrotem przy złej pogodzie.

I nie popłynęli. Ponieważ przewoźnik, widząc nadciągający sztorm, przezornie postanowił zostać na wyspie. Nikt nie wiedział dokładnie, co się później stało. Podobno wybuchła kłótnia i mój dziadek, człowiek porywczy, zamienił parę przykrych słów z przewoźnikiem, co na niewiele się zdało. Nawet nie zbliżyli się do gospody. Widocznie któreś z nich zaproponowało, żeby wrócić na stały ląd piechotą. Jak wiadomo, Świętą Wyspę łączy z wybrzeżem grobla długości około pięciu kilometrów. Ciągle się zdarza, że ludzie źle wyliczają czas, więc na nowej grobli są „schroniska” dla pechowych kierowców zatrzymanych przez przypływ, wtedy jednak ich nie było. Rodzina wyruszyła starym szlakiem pielgrzymek po dnie morza, pozornie bezpiecznym podczas odpływu, ale zdradliwym dla osób nieobznajomionych z kaprysami pogody.

Nikt nie wiedział, jak daleko doszli. Może zaledwie kilka metrów dzieliło ich od brzegu, kiedy przypływ, który nadszedł wcześniej z powodu sztormu, zmył ich do morza.

Łódź wróciła następnego ranka i podniesiono alarm. Poszukiwania przy brzegu nic nie dały i nikt nie miał wątpliwości co do losu zaginionych. Przed wieczorem pierwszego dnia wiadomo było, że wszyscy utonęli. Pierwsze ciała znaleziono następnego popołudnia, wyrzucone na Fenham Flats, nieco na południe od grobli.

Pozostała jeszcze jedna ciotka, stara panna imieniem Harriet, zamieszkała w Tynemouth, gdzie w lecie prowadziła pensjonat. Moja matka, pogrążona w rozpaczy, pojechała do niej i mieszkała tam, dopóki nie wyszła za mojego ojca, trzy lata później. Nadal pamiętam Harriet, niemądrą, dobroduszną kobiecinę w wysokim czepku obszytym koronką z Nottingham, starającą się wszystkich zadowolić, częstego gościa w naszym domu, dopóki nie zmarła, kiedy miałam osiem lat.

Moja matka miała innych dalekich krewnych, którzy już dawno powyjeżdżali do Australii, Kanady albo Afryki Południowej. Zawiadomiono ich o wypadku, zgodnie z formalnymi wymogami tamtych czasów, i kilku odpowiedziało z obowiązku, równie formalnymi listami, napisanymi w pośpiechu pomiędzy strzyżeniem owiec a obliczaniem rachunków. Matka opowiedziała mi o tym po latach, jakie okropne jej się wydawały te zdawkowe listy, jak nigdy nie mogła liczyć na więcej niż napuszone słowa i niezręczne zdania, jak zawsze brakowało „kontaktu”. A jednak ileż bólu dałoby się zaoszczędzić, gdyby któryś z tych wygnańców okazał nieco współczucia wtedy lub później.

Po śmierci dziadka moja matka stała się poniekąd dziedziczką. Z czasem jej uroda jeszcze bardziej podkreśliła powaby majątku, co zaowocowało tuzinem propozycji małżeńskich, zanim ukończyła dziewiętnaście lat. Wszystkie odrzuciła stanowczo, kierując się radami Harriet i własnym rozsądkiem. Nigdy nie lubiła się bawić, nie chodziła na bale, rzadko chodziła do kościoła; ale plotki o jej piękności i pieniądzach szybko się rozeszły, toteż wielu się za nią uganiało. Lecz żaden jej nie schwytał.

Dopóki mój ojciec nie wkroczył na scenę. Jakże często opowiadała mi o ich pierwszym spotkaniu, i następnym, i następnym. Podbił jej serce; zawrócił jej w głowie. A kiedy się oświadczył, ani przez chwilę się nie wahała. Opowiedziała mi to wszystko później, kiedy byłam dość duża, żeby cokolwiek zrozumieć. Nawet wtedy, po latach, wciąż wypełniał jej myśli i nie mogła się powstrzymać, żeby nie opowiadać o nim każdemu, kto chciał słuchać, nawet mnie, jego córce, albo Arthurowi. Darzyła go niemal bluźnierczym uwielbieniem.

Oczywiście my też go uwielbialiśmy, Arthur i ja, ponieważ ojciec posiadał wszystkie zalety, jakie przypisywała mu matka, i podejrzewam, że znacznie więcej. W tamtych czasach ojcowie byli posępnymi, niedostępnymi osobnikami, którzy pozostawiali wychowanie dzieci żonom i niańkom. Ale nasz ojciec zawsze wyprzedzał swoje czasy. Spędzał z nami całe godziny, bawił się, czytał nam historyjki, wysłuchiwał naszych zmartwień.

Oczywiście ojciec był zajętym człowiekiem, ale nie jak tylu nowoczesnych biznesmenów, zawsze w biurze, romansujących z sekretarkami, goniących za pieniędzmi, jakby dopiero je wynaleziono. Nie, nasz ojciec pracował ciężko i prowadził bogate życie towarzyskie, ale spędzał z nami czas, kiedy tylko mógł, czyli często. Szczególnie niedziele były święte.

Jego wielką miłością, prawdziwą miłością były zebrania Towarzystwa Literackiego i Filozoficznego na Westgate Road. Raz na tydzień, od jesieni do lata, całował nas na pożegnanie i wychodził w wieczorowym ubraniu na wykład o najnowszych naukowych odkryciach albo, na przykład, o dziełach Homera. Był wszystkożerny; dla wszystkiego znajdował zastosowanie w swoim otwartym umyśle. Uważałam, że jest taki mądry, zwłaszcza przy dwóch okazjach, kiedy poproszono go o wygłoszenie wykładu. Mój własny ojciec i ci wszyscy ważni ludzie w muszkach i sztywnych białych koszulach, którzy go słuchali. Uważałam, że jest najmądrzejszy i najprzystojniejszy z nich wszystkich, młody bóg. Matka nawróciła mnie na to bałwochwalstwo. No cóż, wtedy był moim bogiem i od tamtej pory nie znalazłam innego.

Gdyby mnie usłyszeli w kościele, doktorze, jak by mnie ocenili pana zdaniem? Hę? Staruszka zarażona bluźnierstwem. Zgięta pod ciężarem bałwochwalstwa, oddająca cześć dawno zmarłym rodzicom, deifikująca brata, do którego wkrótce dołączy w zaświatach. Pewnie pan też myśli, że to haniebne z mojej strony, bardzo niestosowne. Oczywiście nie znam pana myśli; pan nigdy nie mówi o sobie. Może pan nie uważa, że to haniebne, najwyżej niemądre i „wiktoriańskie” - tym uniwersalnym epitetem pańskie pokolenie zwykło odsyłać moje na śmietnik przesłodzonych sentymentów i hipokryzji.

To prawda, posiadaliśmy te wszystkie przywary. I gorsze, dużo gorsze. Nasza epoka obfitowała we właściwe sobie występki i modlę się, żeby to się nigdy nie powtórzyło. A jednak... A jednak byłam wtedy naprawdę szczęśliwa. Nie tylko w retrospekcji, w cieniu tego, co zdarzyło się później, ale naprawdę i szaleńczo szczęśliwa przez całe dzieciństwo. Niczego mi nie brakowało, byłam zdrowa, kochająca i kochana, lato zdawało się trwać bez końca, życie płynęło łagodnie do przodu i ja płynęłam razem z nim bez wysiłku, jak na morzu bez fal. I miałam Arthura.

I tak wspaniale się bawiliśmy. Nieważne, że Arthur był chłopcem, a ja dziewczynką w czasach, kiedy chłopcy i dziewczynki dorastali w oddzielnych światach. Nigdy nie rozstawaliśmy się na dłużej niż godzinę. Sypialiśmy w osobnych pokojach, ale rzadko zdarzały się noce, kiedy Arthur nie przekradał się do mojego pokoju na bajkę albo zabawę. Niejeden raz nas przyłapano i ukarano klapsami, ale trzymaliśmy się tego zwyczaju z uporem, który teraz mnie zdumiewa.

Widzę Arthura tak wyraźnie, doktorze. Boże, wybacz mi, jeśli widzenie zmarłych jest grzechem: jego oczy, jego dłonie, jego paznokcie. Leży w łóżku chory na żółtaczkę i ja mam pilnować, żeby nie wstawał; podpala kapelusz kucharki i dostaje za to lanie, i później przychodzi do mnie wcale nie zapłakany, ale uradowany, ponieważ to był wyjątkowo ohydny kapelusz i on go nie cierpiał; ssie cukierki w kościele z nabożnym, anielskim wyrazem twarzy; biegnie jak jelonek po brzegu morza, z pasmem wodorostów w ręku, które za nim powiewają; toczy pisanki ze wzgórza na wrzosowisku na Wielkanoc, jedną po drugiej, żeby się rozbiły na dole.

Najbardziej kochał święta Bożego Narodzenia. Co roku na Gwiazdkę padał śnieg, przynajmniej tak zapamiętałam. Arthur i ja byliśmy bardzo wierzący, jak wszystkie dzieci z naszej klasy społecznej i naszego wyznania, wszystko się nam mieszało w cudownym psychicznym galimatiasie: Dzieciątko Jezus, Trzej Królowie niosący dary, anielskie głosy, Święty Mikołaj i jego renifery, wróżka na czubku naszej choinki.

Teraz magia odeszła, nie tylko dlatego, że się zestarzałam. Boże Narodzenie straciło swój czar. Staram się wypełnić tę pustkę wspomnieniami, ale chyba nikt tego nie zauważa. Moje prawnuki żądają głośnych gier i telewizji, mnóstwa zabawek, a Świętego Mikołaja uważają za żart. Pamiętam, jak siadywaliśmy z Arthurem w oknie ojcowskiego gabinetu wychodzącym na ogród i patrzyliśmy, jak niebo jaśnieje tym dziwnym perłowym blaskiem, kiedy zaczyna padać śnieg. W każdym pokoju na kominku paliły się żywiczne szczapy, były zapalone świece i ostrokrzew, który sami zbieraliśmy, i wstążki, które sami zawiązywaliśmy, i choinka obwieszona światełkami, które migotały w ciemności. Wszystko odeszło, przeminęło, zapakowane w kosze i kufry ze wspomnieniami.

Nigdy pana nie okłamałam, doktorze, nie potrafię kłamać, nigdy świadomie nie mówię nieprawdy. Przyznaję, że kilka rzeczy przemilczałam, rzeczy, które wołałam zachować dla siebie; ale teraz nie ukrywam niczego. Nasze życie toczyło się szczęśliwie i spokojnie, właśnie tak. Nie omijały nas zmartwienia, moi rodzice wycierpieli swoje. Ale ja o niczym nie wiedziałam i cieszę się z tego. Miałam szczęśliwe dzieciństwo, miałam najlepszego brata na święcie; nic mi tego nie odbierze, nic. Nawet to, czego najbardziej się boję.

Nie chodzi mi o śmierć, doktorze, proszę mnie źle nie zrozumieć. Myśli pan, że boję się umierania, ale pan się myli. Myśli pan, że lękam się nadejścia ciemności, ale to nieprawda. Znam większą ciemność. Znam rzeczy, które budzą większy strach. Zobaczy pan, doktorze; pokażę panu, opowiem panu wszystko, sam się pan przekona.

3

Oco panu wczoraj chodziło, kiedy pan powiedział, że muszę „ograniczyć się do faktów”? Myślał pan, że pana nabieram, snuję opowieści o szczęśliwej rodzinie, ukrywam maltretowanie czy molestowanie seksualne? Nigdy panu się nie podobało, że potrafię się odgryźć, prawda? Że nie przypominam innych staruszek, z zadowoleniem wracających do domu, żeby łykać pigułki czy nakładać gumowe reformy na nietrzymanie moczu. Irytuje pana, że mam stopień naukowy, że pracowałam zawodowo, że potrafię mówić we własnym imieniu, prawda? Mam rację?

Wy, lekarze, wszyscy jesteście tacy sami, myślicie, że Bóg ulepił was z innej gliny. Najmniejszy przejaw niezależności pacjentów i zaraz się boicie, że stracicie władzę albo już straciliście. No, w tym przypadku nie zamierzam pana pocieszać. Stracił pan władzę. Opowiem moją historię tak, jak mi się podoba, i proszę się więcej nie wtrącać. Jeśli zrzędzi pan już na tym etapie, Bóg jeden wie, co pan zacznie wyprawiać, kiedy przejdę do rzeczy. Więc od tej chwili zachowam te zapiski dla siebie. Zobaczy pan całość, gdy skończę i dopiero wtedy o tym porozmawiamy.

Ale proszę mi wierzyć, że mówię prawdę. O wszystkim. Miałam szczęśliwe dzieciństwo i tyle. Jeśli to się panu wydaje nienormalne, tym gorzej dla pana i dla profesji, która każę panu tak myśleć. Ale żeby panu sprawić przyjemność, wspomnę o jedynej chmurce, która wisiała nad nami. Wtedy wydawała się maleńka i niegroźna.

Początkowo nie bardzo do mnie docierało, że moja matka nie ma rodziny. Zanim skończyłam siedem czy osiem lat, wiedziałam już, co spotkało moich dziadków. A potem, kiedy miałam osiem lat, zmarła ciotka Harriet. Nigdy naprawdę nie przebolała śmierci siostry, tych wszystkich śmierci, nigdy nie przestała śnić o wodzie. Miała udar, ale myślę, że utonęła we śnie, w wyobrażonym morzu.

Pamiętam późniejsze poczucie wielkiej izolacji, ponieważ ojciec też nie miał rodziny, a przynajmniej bardzo nieliczną. Myślę, że początkowo to go ciągnęło do matki, że wyczuwał podobieństwo. W jego życiu nie wydarzyła się żadna tragedia, żaden przypływ tak szybki i gwałtowny, ale coś się stało i wiedzieliśmy o tym nawet jako dzieci. Jego rodzice zmarli jakiś czas temu, matka na gruźlicę, ojciec dwa lata później na atak serca, rzadkość w tamtych czasach. Był jedynakiem, jeszcze za życia ojca założył własny interes i zdobył niezależność.

Mówiono - czasami podsłuchiwaliśmy, kiedy myśleli, że nie słuchamy - o ciotce, kuzynkach, dalekich krewnych, których nie znaliśmy. Zanim skończyłam dziesięć lat, wiedziałam, że doszło do jakiego rozdźwięku, zerwania stosunków dawno temu, za czasów mojego dziadka albo jeszcze wcześniej. Ojciec nigdy nie mówił otwarcie o tym rozłamie, tej separacji. O własnych rodzicach opowiadał często i bez oporów, starał się, żebyśmy ich chociaż trochę pokochali poprzez te opowieści i zdjęcia z jego albumu. A jeśli nie pokochali, to przynajmniej poznali, stworzyli sobie ich obraz, jakby patrząc jego oczami. On kochał ich mocno i ogromnie przeżył ich stratę.

Ale pewnego dnia - miałam chyba dziewięć lat - zadałam głupie pytanie. Pamiętam, że tamtego dnia byłam na przyjęciu urodzinowym, koszmarnej uroczystości z falbaniastymi sukienkami, różowymi kokardami i okrutnymi zabawami, które kończyły się łzami. Louisa, dziewczynka, na której cześć wydano przyjęcie, przedstawiła mnie nie mniej niż sześciu „kuzynkom” i wtedy pierwszy raz cierpiałam męki zazdrości.

- Czyja mam jakieś kuzynki, tato?

Pamiętam to pytanie, jakbym je zadała przed chwilą. Ciszę, która nastąpiła, potem wybuch ojca, zupełnie dla mnie niezrozumiały. Zapamiętałam to jako jeden z rzadkich przypadków, kiedy ojciec stracił panowanie nad sobą. Przyszedł do mnie później, kiedy leżałam w łóżku, i przeprosił. Wspominałam już, że nie był typowym wiktoriańskim ojcem.

Powiedział, że nie rozgniewał się na mnie, tylko na okoliczności. Tak, przyznał, rzeczywiście miałam kuzynki, ale nigdy ich nie poznał. Dawno temu w rodzinie nastąpił rozłam - nie mówił dokładnie, kiedy - i nigdy nie odnowiono zerwanych kontaktów. To nie była jego wina ani wina kuzynów, ale żadna ze stron jakoś nie miała ochoty przerzucić mostu nad przepaścią. Przypuszczał, że następne pokolenie zapomni nawet o pierwotnej kłótni. Wówczas sam fakt pokrewieństwa popadnie w niepamięć i pozostanie tylko kwestią genealogiczną. To było moje pierwsze długie słowo, „genealogiczny”, i nigdy go nie zapomniałam.

Zapytałam go o pierwotną kłótnię, o której wspominał, on jednak tylko się uśmiechnął i powiedział, że to sprawa dla dorosłych, że powie mi później, jeśli zechcę, kiedy będę młodą damą, zdolną zrozumieć takie sprawy. Oczywiście nigdy mi nie powiedział. Ale z czasem sama się dowiedziałam.

I tyle mogę panu powiedzieć, doktorze. Bardzo niewiele kłótni, najwyżej dziecięce napady złości. Żadnych tajemnic oprócz tego małego znaku zapytania, dotyczącego moich kuzynek. Byliśmy szczęśliwą rodziną, dopóki...

Dopóki mój ojciec nie umarł. Miałam jedenaście lat, Arthur dziewięć i pół. Wciąż pamiętam... wciąż pamiętam, jak drzwi do pokoju dziecinnego się otwierają, matka każę Hannah wyjść i zamyka drzwi za sobą, z oczami tak pełnymi łez, że nic nie widzi. I okropna świadomość, że stało się coś złego, zanim jeszcze zaczęła mówić, świadomość, że od tej chwili wszystko się zmieni.

Arthur był bardzo cichy przez cały wieczór. Spędziliśmy tę noc razem w moim łóżku, przy zapalonym świetle, i prawie nie spaliśmy. Wypłakałam wszystkie łzy. Słuchałam, jak matka łka samotnie w swoim pokoju. Zmarł na atak serca, przedwcześnie, jak jego ojciec. Przynieśli go do domu z fabryki, kiedy nie widzieliśmy, i ludzie w czerni przyszli, żeby go ubrać do pogrzebu. Leżał teraz na dole w trumnie, w najlepszym ubraniu, jakby spał.

Widocznie zasnęłam, co zdarza się nawet w najgorszych chwilach. Pamiętam, że zbudziłam się z męczącego snu, trochę nieprzytomna. Światło wciąż się paliło, lecz Arthur zniknął. Nie było go w pokoju ani w korytarzu. Pomyślałam, że poszedł do matki, ale ona spała.

Znalazłam go wreszcie w salonie, gdzie trumna ojca spoczywała na dwóch ciemnych kozłach. Stał, po prostu stał obok otwartej trumny, jakby na coś czekał, jakby się spodziewał, że ojciec otworzy oczy i wstanie. Strasznie się bałam, jeszcze nigdy nie widziałam trupa, ale podeszłam, wzięłam Arthura za ramiona i wyprowadziłam z pokoju.

Nigdy później o tym nie wspominał. To było prywatne pożegnanie, w którym nikt inny nie brał udziału. Na pogrzebie Arthur nie uronił nawet jednej łzy i podsłuchałam, jak jakaś starucha wygłasza nieżyczliwą uwagę, że to bardzo nienaturalne. Ale widziałam wyraz jego twarzy tamtej nocy, kiedy zabrałam go z pokoju, gdzie leżał ojciec, i zaprowadziłam z powrotem do łóżka. Z nas wszystkich Arthur chyba najbardziej cierpiał w tamtych okropnych dniach.

Dopiero po pogrzebie zaczęły się prawdziwe kłopoty. Jeszcze przed śmiercią ojca mieliśmy trudności. W 1890 roku powstała United Alkali Company i wkrótce wszystkie pozostałe firmy się z nią połączyły. Tennant i Allhusen zachowały niezależność przez rok czy dwa, ale firmę ojca zamknięto i zlikwidowano.

Ojciec otworzył nowe przedsiębiorstwo produkujące żarówki elektryczne, ale nie mógł konkurować ze swoimi bohaterami, Edisonem i Swanem; kiedy przenieśli się do Kentu, zabrali ze sobą większość klienteli. Myślę, że te troski go zabiły.

Lecz dopiero po jego śmierci poznaliśmy całą prawdę. Przez lata ojciec dokonywał licznych ryzykownych inwestycji i stracił wiele pieniędzy w zagranicznych spekulacjach. W testamencie zostawił wszystko mojej matce, Arthurowi i mnie. Ale po odczytaniu testamentu notariusz poinformował nas, że nie dostaniemy ani pensa. Wręcz przeciwnie. Odziedziczyliśmy ogromne długi. Widocznie ojciec zapożyczał się na prawo i lewo, licząc na spadek po ciotce, zamożnej kobiecie mieszkającej wówczas w Morpeth. Teraz, po jego śmierci, nadzieje na spadek się rozwiały i wierzyciele żądali całkowitej spłaty długów wraz z odsetkami. Pieniądze matki wydano już na ostatnią próbę ratowania fabryki żarówek. Wszystko, co zostało, na skutek jakiejś prawniczej pomyłki weszło w skład majątku ojca. Byliśmy zrujnowani, gdyby nikt nie przyszedł nam z pomocą.

Matka natychmiast pojechała do Morpeth, gdzie ciotka ojca, owdowiała pani Ayrton, nie wpuściła jej za próg. Pamiętam, jak matka wróciła tamtego wieczoru, zrozpaczona i przemoczona. Padał ulewny deszcz, a ona nie miała pieniędzy na kryty powóz. Dzieci Ayrtonów, brat i siostra, mieszkali w Barras Hall, dużej rezydencji na pustkowiach Northumberlandu, w pobliżu Elsdon. Matka napisała do nich, ale nie odpowiedzieli ani słowa, nie przysłali nawet zdawkowych kondolencji.

W rosnącej desperacji matka zwróciła się do pozostałych krewnych, a potem do przyjaciół. Większość nawet nie pofatygowała się odpisać. Ci, którzy odpisali, zaczynali listy od obowiązkowego zwrotu: „Bardzo żałuję, ale...” Nasz dom i meble sprzedano, ale cały dochód szybko pochłonęły długi i koszty prawnicze. W ciągu miesiąca przeprowadzaliśmy się do coraz skromniejszych mieszkań. Zdrowie mojej matki, zawsze delikatne, poważnie szwankowało. Patrzyłam, jak posiwiała i nawet skóra jej zszarzała.

W listopadzie 1899 roku stanęliśmy przed bramą przytułku dla ubogich w dawnej parafii mojej matki, Chester-le-Street. Nad budką odźwiernego wisiał dzwonek. Nadal pamiętam jego dźwięk w zimnym powietrzu. Przez długi czas staliśmy, drżąc z zimna, zanim odźwierny otworzył wąską bramę i wpuścił nas do środka. Najzimniejsze powitanie. I najokrutniejsze rozstanie. Zabrali nam Arthura i umieścili w męskim skrzydle. Mieli swoje zasady, od których nie robili wyjątków, chociaż matka płakała tak, że mało jej serce nie pękło.

4

Te pierwsze dni w przytułku złamały mi serce. Gdyby nie to, co zdarzyło się później, opisałabym te dni jako najgorsze w moim życiu. Nawet teraz, kiedy powracają w snach, budzę się na poduszce mokrej od łez. Stara kobieta wylewająca dziecięce łzy. Czemu nie? Wszyscy nosimy w sobie dziecko aż po grób. I dalej.

Kobieta o ostrym nosie i ostrym języku, którą wkrótce poznałam jako panią Moss, zaprowadziła matkę i mnie do zimnego pomieszczenia wykładanego kafelkami, gdzie wepchnięto nas do kabin i kazano się rozebrać. Ubrania, w których przyszłyśmy - wtedy już nędzne łachmany - zostały zrewidowane, oznakowane i zamknięte w blaszanej skrzynce.

Matka zachowała kilka okruchów z przeszłości, drobiazgów, które trzymała w taniej szmacianej torbie. Były tam fotografie, pukiel włosów ojca, obrączka ślubna, której pomimo wszelkich nalegań nie chciała sprzedać ani zastawić w lombardzie, plik listów związanych wstążką, listów, które ojciec do niej napisał i których nigdy nie pozwoliła mi przeczytać, kilka zasuszonych kwiatów, medalion ze zdjęciem ojca w środku. Wszystko jej wyrwano i zamknięto w skrzynce.

Po latach, kiedy przyjechałam odebrać naszą własność, obrączka i medalion zniknęły ze skrzynki. Przede wszystkim pani Moss złamała przepisy, przyjmując do przytułku osoby posiadające takie skarby na sprzedaż. Skoro je mieliśmy, widocznie nie spadliśmy jeszcze na najniższy poziom ubóstwa, nie osiągnęliśmy tego etapu krańcowej nędzy, który komisarze praw dla ubogich uznali za warunek konieczny korzystania z luksusów przytułku.

Odebrano nam na zawsze poprzednie życie jednym ciosem, jakby nigdy nie istniało. Przyniosłam ze sobą małą szmacianą laleczkę, której dałam na imię Annabel i która towarzyszyła mi zawsze od wczesnego dzieciństwa. Pomimo moich głośnych protestów zabrano mi lalkę i wrzucono razem z pozostałymi rzeczami do cuchnącej skrzynki.

Następnie odbyła się zimna kąpiel i szorowanie mydłem karbolowym. Potem kazano nam usiąść na twardych stołkach i obcięto nam włosy. Czy to się wydaje surowe? I słusznie. Musicie pamiętać, że przytułek nie był pierwowzorem nowoczesnych świadczeń społecznych. Nie stworzono go, żeby złagodzić los nędzarzy czy uratować ich przed śmiercią głodową. Przytułek miał zmusić ubogich nierobów, żeby poszukali sobie pracy, nawet najgorszej, niebezpiecznej czy źle opłacanej. Strach przed przytułkiem stanowił bodziec. Bardzo skuteczny bodziec.

Zawsze miałam przepiękne rude włosy, sięgające prawie do pasa. Hannah codziennie je myła i szczotkowała, i obiecano mi, że kiedy dorosnę, pozwolą mi je upiąć na znak, że stałam się damą. Teraz czułam dotyk zimnych nożyc na głowie i płakałam gorzko, kiedy włosy spadały na ziemię, już nienależące do mnie.

Pamiętam wyraz twarzy mojej matki podczas tego wszystkiego, nieskończoną rozpacz, nieskończoną beznadzieję. Nic nie zrobiło wrażenia na pani Moss, ani moje łzy, ani rozpacz matki. Widziała już takie rzeczy, a nawet dużo gorsze. Co dla niej znaczyło jeszcze kilka łez, jeszcze kilka bolesnych spojrzeń? Od dnia, kiedy weszłam do tego okropnego miejsca, do dnia, kiedy stamtąd wyszłam, nigdy nie powiedziała dobrego słowa do mnie ani do nikogo innego.

Wydano nam sukienki z szorstkiej wełny oraz nabijane ćwiekami buty z żelaznymi noskami, w których ciężko się chodziło. Podobno zawsze można rozpoznać dziecko z przytułku po chodzie, z powodu tych butów. Sukienki miały kolor spłowiałej bieli z niebieskimi pasami biegnącymi od góry do dołu. Bezkształtne worki, pozbawione wcięcia w talii, sięgały nam do kostek i wyglądały jak skrojone i uszyte przez bezręką ofiarę jakiegoś okropnego wypadku.

W tym miejscu nie było niczego jasnego, miękkiego ani ładnego, niczego, żeby pocieszyć zbolałe serce. Żadnych obrazków na gołych, bielonych ścianach, żadnych kwiatów na wysokich parapetach okien, żadnych zapachów prócz woni gotowanej kapusty, karbolu i środków dezynfekujących. Upadliśmy na duchu tak bardzo, że straciliśmy wszelką nadzieję. Wyszłam za mąż, mam dzieci i wnuki, żyję we względnym komforcie; ale moje serce nigdy się nie podźwignęło od tamtej chwili. Od tamtej chwili i późniejszych wydarzeń.

Myślałam o moim bracie Arthurze, samotnym w męskim skrzydle, o moim łagodnym bracie z ostrzyżonymi jasnymi włosami. Ta myśl mnie zmroziła i zraniła. Jeśli nadejdą nocne koszmary - a jakich innych snów może się spodziewać dziecko w takim miejscu? - dokąd on pójdzie, do kogo się zwróci? Nawet teraz drżę na myśl, jakie sny miewał w tamtym miejscu. A co najgorsze... a co najgorsze, chyba wiem.

Rozdzielono mnie z matką na resztę dnia. Później się dowiedziałam, że zaprowadzili ją prosto do dużego, zimnego pokoju, pełnego innych kobiet w takich samych workowatych sukienkach, które siedziały na twardych ławkach i darły pakuły. W wielu przytułkach nadal wykonywano taką pracę, w kilku chyba do chwili, kiedy wreszcie je zamknięto w latach trzydziestych XX wieku. Później sama spędziłam trochę czasu w tym pokoju, chociaż początkowo oszczędzono mi tego ze względu na młody wiek.

Później matka mi opowiadała, jak ciężko jej było, pokazywała mi ręce, całe poobcierane, krwawiące i pełne odcisków. Nie traktowano ulgowo osób nieprzyzwyczajonych do pracy fizycznej, których ręce jeszcze nie stwardniały od tego, co podobało im się nazywać uczciwym znojem. Matka dostała tobołek starych lin pociętych na kawałki, w większości stwardniałych od smoły. Dzienna norma wynosiła półtora kilograma, ale matka do kolacji nie zrobiła nawet połowy. Należało rozpleść liny z powrotem na luźne włókna, używane następnie do takich celów, jak uszczelnianie statków. Co za praca. Co za ogłupiająca, bezsensowna, niekończąca się praca. Jakże matka jej nienawidziła. Jakże to ją wyniszczało.

Posłali mnie od razu do szkoły w przytułku, która znajdowała się tuż przy głównym budynku. W tamtych czasach większość przytułków posyłała dzieci do szkół państwowych, ale nasz należał do wyjątków, więc musiałam się przystosować i stać się uczennicą w warunkach dalekich od ideału. Do tej pory uczyłam się tylko prywatnie, podobnie jak Arthur. Lekcje pobieraliśmy w domu od dochodzących guwernantek, nierzadko o wątpliwych kwalifikacjach. Nie utrzymywały się długo, przychodziły i odchodziły tak, jak im dyktowała zmiana pór roku albo stan ich kieszeni, albo podaż atrakcyjnych mężczyzn. Matka nie uważała za konieczne ani korzystne angażowania guwernantki na stałe, skoro mieszkaliśmy blisko miasta i niewyczerpanych zasobów niedouczonych młodych kobiet, szukających dobrej posady.

Budynek szkolny był podzielony wysokim murem na dwie połowy, jedna dla chłopców, druga dla dziewczynek. Nawet podczas przerw nie mogliśmy się spotykać. Podczas tych lat najbardziej ze wszystkiego pragnęłam, żeby złamano albo zawieszono ten przepis, żebym mogła jeszcze raz zobaczyć Arthura, może zamienić z nim kilka słów i potem opowiedzieć matce, jak on wygląda, jak rośnie.

Klasa dziewczynek - przypuszczam, że u chłopców wyglądało tak samo - była duża, wysoka na dziesięć stóp i długa na dwadzieścia, z małymi kwadratowymi oknami zamalowanymi wapnem. Zamalowali je, żebyśmy nie wyglądały na podwórze dla dorosłych, znajdujące się bezpośrednio pod oknami. Zimą czy latem w klasie panował zaduch, ponieważ okna trzymano szczelnie zamknięte. Jedyną wentylację stanowiły niewielkie otwory pod sufitem i rzędy cynkowych rur z dziurkami, biegnące od ściany do ściany.

Kiedy mnie wprowadzono, nauczycielka spojrzała na mnie ze zmarszczonymi brwiami. Nigdy jej nie zapomnę. Nazywała się panna Golightly i miała zwyczaj podkreślać swoje słowa uderzeniami krótkiej skórzanej pałki, którą nosiła w kieszeni.

Wypchnięto mnie pospiesznie na środek klasy, gdzie stałam drżąca i usiłowałam powstrzymać łzy.

- Kim jesteś, dziewczyno? Jak się nazywasz?

Nie mogłam odpowiedzieć ze strachu. Bałam się nauczycielki i innych dzieci, które wpatrywały się we mnie jak w ofiarę na rzymskiej arenie, wietrząc krew.

- Przestań chlipać, dziecko. Chlipanie ci nie pomoże. Tutaj masz pracować, nie chlipać.

- Ja... - zaczęłam, ale nie mogłam wydobyć z siebie nic więcej.

Nauczycielka sięgnęła do mnie długą, wyćwiczoną ręką, złapała mnie za ucho i przyciągnęła do siebie.

- Nie toleruję krnąbrnego zachowania, rozumiesz? Masz odpowiadać, kiedy pytam, skakać, kiedy kiwnę palcem, siadać, kiedy ci każę, i wypróżniać się, kiedy ci pozwolę, ani chwili wcześniej. Jeśli cię przyłapię na rozmowach, śmiechu czy zabawie za moimi plecami, gorzko tego pożałujesz. Zapytaj tamte dziewczyny, one ci o mnie opowiedzą. Znają mnie od dawna, znają moją twardą rękę i twardy kij.

Wyciągnęła pałkę z kieszeni i groźnie pomachała mi przed twarzą.

- Stary Martin - tak nazywała swoją pałkę, nie wiadomo dlaczego - jest w robocie dziesięć razy dziennie. Nigdy się nie leni i nigdy nie brakuje mi okazji, żeby z niego zrobić dobry użytek. Jeśli spóźnisz się jedną sekundę na lekcję, wytłumaczysz się przed Starym Martinem. Jeśli zrobisz błąd w dodawaniu, przekonasz się, że łatwo policzyć, ile razy dostaniesz po łapach. Teraz przestań beczeć, usiądź na wolnym miejscu obok Annie Greenup i trzymaj ręce przy sobie. Zmarnowałyśmy już dość czasu.

I lekcja trwała dalej. Nic do mnie nie docierało ani tego popołudnia, ani następnego dnia, toteż zarobiłam kilka uderzeń Starego Martina za nieuwagę. Nikt mi nie współczuł, nawet matka, ponieważ prawie nie mogłyśmy się spotykać i sypiałyśmy w oddzielnych dormitoriach. A nawet kiedy się spotkałyśmy, matka była tak wyczerpana harówką i tak pogrążona w rozpamiętywaniu przeszłości, że dawała mi coraz mniej wsparcia. Od pierwszego dnia musiałam stać o własnych siłach.

Inne dziewczynki na początku wcale mi nie pomagały. Wręcz przeciwnie. Zdradził mnie akcent, delikatne dłonie i blada cera. Od razu zgadły, że upadłam z wysoka. Ale nie okazywały mi współczucia, ponieważ tylko im przypominałam, jak bardzo niegdyś nad nimi górowałam, jakie dostatnie życie prowadziłam, gdy one od początku nie miały nic prócz nędznej strawy i twardych pięści. Dlaczego któraś z nich miałaby wystąpić w mojej obronie albo podsunąć sposób na złagodzenie warunków, w jakich kazano mi żyć?

Z czasem przystosowałam się do tego okropnego miejsca. Przez całą mroźną zimę donośny dzwon budził nas o siódmej, ale od marca do września musiałyśmy wstawać o piątej albo ponieść konsekwencje. O wpół do ósmej modlitwa, potem śniadanie: kleik i ciemny chleb. Od ósmej zaczynałam lekcje, a matka pracę. W południe dostawałyśmy obiad: trochę chleba z serem w niedziele, poniedziałki, środy i piątki. We wtorki dawali mięso i ziemniaki, najlepszy posiłek tygodnia; w czwartki cienką zupę z chlebem; w soboty boczek. Potem znowu szkoła. Kolacja o szóstej: znowu chleb z serem. Wszystko popijane zwykłą wodą, w lecie czy w zimie.

Pamiętam, jak pewna staruszka - starsza niż ja teraz, przynajmniej taka mi się wydawała - namówiła przyjaciółkę z zewnątrz, żeby przyniosła jej czajniczek, w którym od czasu do czasu parzyła trochę herbaty. Ale pani Moss to odkryła, potłukła czajniczek w drobny mak i zrugała nieszczęsną starowinę za tak oburzające pogwałcenie przepisów. Od tamtej pory nigdy nie zapominam, jak ważne w życiu są drobne wygody.

Po kolacji znowu kazano nam się modlić - chociaż każda z nas o wiele bardziej wołałaby filiżankę herbaty - i odsyłano prosto do dormitoriów, dzieci i dorosłych. Ciągle pamiętam szczęk klucza w zamku punktualnie o ósmej i długie noce, wlokące się w nieskończoność. Oczywiście co noc dręczyły mnie złe sny. Koszmary, przygotowujące mnie do koszmaru, który dopiero miał nadejść.

Czas mijał bardzo powoli, ale mijał. Inne dziewczynki stopniowo zaczęły mnie tolerować i w końcu nawet mnie polubiły - przynajmniej niektóre. Moją najlepszą przyjaciółką została Annie Greenup, ta sama towarzyszka niedoli, obok której kazano mi usiąść pierwszego dnia w klasie. Odtąd już zawsze siedziałyśmy w jednej ławce. Sprzymierzyłyśmy się z Annie przeciwko pannie Golightly i Staremu Martinowi, kryłyśmy nawzajem swoje błędy w miarę możliwości, wymieniałyśmy znaczące spojrzenia za plecami nauczycielki. Annie nauczyła mnie więcej niż wszystkie guwernantki czy zarozumiała panna Golightly. Zawsze była biedna i wiedziała, że zawsze pozostanie biedna, ale znała wszystkie sztuczki, które pomagały znosić biedę.

Powiedziała mi, że była praktycznie sierotą. Oboje rodzice żyli, przynajmniej tak myślała, ale nie miała pojęcia, co się z nimi dzieje. Raz mówiła, że jej matka uciekła z marynarzem, porzuciwszy ją i brata na pastwę losu. Kiedy indziej marynarz zmienił się w żołnierza, którego przeniesiono do Indii i matka pojechała za nim. A raz wyznała chyba prawdę, że jej matka zmarła z przepicia.

Ojca pijaka prawie nie znała. Niemal całe krótkie życie spędziła w rozmaitych przytułkach i drżała ze strachu za każdym razem, kiedy ojciec ją zabierał. Dużo później powiedziała mi, dlaczego. W tamtych czasach nie mówiło się o seksualnym wykorzystywaniu dzieci przez rodziców. Annie była wykorzystywana, odkąd pamiętała. Przytułek stanowił jej jedyne schronienie. Oczy miała pełne bólu, łagodne oczy, zawsze na granicy łez.

Annie i ja byłyśmy z grubsza w tym samym wieku. Nie znała daty swoich urodzin, ale w urzędowym formularzu opisano ją kiedyś jako „w wieku ośmiu lat” i od tamtej pory co roku dodawała jedynkę do swoich obliczeń. Jej brat Bob był trochę młodszy. Najbardziej zbliżyło nas podobieństwo naszej sytuacji, chociaż Annie nie łączyła z Bobem taka zażyłość jak mnie z Arthurem.

Arthur. Widziałam go tylko raz podczas pobytu w przytułku. Mijał rok, odkąd tam mieszkaliśmy. W tygodniu przed świętami Bożego Narodzenia miejscowy pastor zaprosił dzieci z przytułku, żeby śpiewały kolędy podczas nabożeństwa. Był nowym człowiekiem, pełnym religijnego zapału, i uważał, że działa w słusznej sprawie. Kiedy nam powiedziano o tym planie, wiedziałam, że wreszcie mam szansę zobaczyć Arthura, nawet z nim porozmawiać. Przez ponad dwa tygodnie ciułałam, żebrałam i pożyczałam, żeby dać mu cokolwiek na Gwiazdkę. Niewiele mogłam mu ofiarować, zaledwie ołowianego żołnierzyka, którego jedna z dziewczynek przeszmuglowała do przytułku i za którego zapłaciłam wysoką cenę w jedzeniu z mojego talerza. Ale ten żołnierzyk znaczył dla mnie bardzo wiele, bo miałam świadomość, ile znaczyłby dla Arthura.

Moje modlitwy się spełniły: był tam, w szeregu chłopców idących przed nami do kościoła. Rozpoznałam go od razu i przyłapywałam jego spojrzenia, kiedy oglądał się, szukając mnie wśród dziewcząt. Nie pozwolili nam usiąść razem, to byłoby niewyobrażalne wykroczenie przeciwko chrześcijańskiemu duchowi, ale z pomocą Annie udało mi się zająć miejsce tuż przy nim, kiedy wreszcie weszliśmy do kościoła. Wyglądał tak mizernie, ze smutnymi oczami, z krótko obciętymi włosami, ale nadal pozostał moim Arthurem; nie mogłam od niego oderwać wzroku. A kiedy inni śpiewali Przybieżeli do Betlejem, udało mi się szepnąć do niego kilka słów poprzez przejście między ławkami. Potem za karę dostałam lanie, najgorsze lanie w moim życiu, i przez kilka dni nie mogłam ani siedzieć, ani stać; ale te kilka słów warte były każdego lania.

Powiedziałam mu, że jestem zdrowa, że myślę o nim codziennie, że wkrótce będziemy razem, żeby nie tracił nadziei. I zadałam mu najtrudniejsze pytanie, czy zawiadomiono go o śmierci naszej matki. Odparł, że nie, nie wiedział, nikt mu nie powiedział.

Los mojej matki został przypieczętowany w chwili, kiedy przekroczyła próg przytułku. Wyraz jej twarzy mówił wszystko. Życie straciło dla niej sens; zgnębiona i zagubiona, postanowiła umrzeć. I rzeczywiście umarła sześć miesięcy później, pod koniec maja, w słoneczny poranek, taki jak ten, z otwartymi oczami i twarzą zwróconą do ściany. Powiedzieli mi o tym wieczorem, po kolacji, zaraz po modlitwie, zanim nas odesłano do łóżek. Ale zapomnieli powiedzieć Arthurowi albo uznali, że to bez znaczenia.

Pochowali ją w zbiorowym grobie, bez całunu, w taniej trumnie z popękanych desek. Po latach, kiedy wreszcie mogłam ją przenieść do naszego rodzinnego grobowca w Gosforth, nie dało się zidentyfikować jej szczątków wśród tak wielu bezimiennych grobów, tylu nieoznaczonych trumien, tylu połamanych kości. Nadal często o niej myślę. Czasami, w najciemniejsze noce, wyciągam do niej rękę.

5

Kiedy miałam czternaście lat, doszli do wniosku, że odebrałam wystarczającą edukację, i przenieśli mnie do klasy służących, żeby mnie wyuczyć na pokojówkę. Pamiętałam jeszcze nędzny żywot młodszych pokojówek w naszym domu. Ale po pobycie w przytułku nie przerażała mnie taka perspektywa. Przeciwnie, niczego bardziej nie pragnęłam, niż wyrwać się z tego miejsca, choćbym miała harować jak niewolnica. W klasie służących pracowałam po dziesięć godzin dziennie, w kuchni, pralni albo szorując podłogi.

Zaczynałam wcześnie rano, zaraz po śniadaniu, sprzątałam oddział ogólny, gdzie zamykali włóczęgów. Po każdej stronie korytarza było dziewięć cel. Pracowałam z jeszcze jedną dziewczyną i każda dostawała jedną stronę, a także łazienki i ubikacje. Miałam tylko szmaty, wiadro i trochę sody. Sama zrobiłam sobie podkładkę do klęczenia, bo bez niej taka praca to morderstwo. Sprzątałam przez cały ranek i w południe byłam wykończona. Ale po obiedzie zaczynałyśmy znowu.

Szorowałyśmy drewniane podłogi i długie stoły, i biada dziewczynie, która opuściła jakieś miejsce, na wierzchu czy pod spodem. Przedtem miałam niewiele do czynienia z panią Moss, ale sprzątanie, zmywanie i rozpalanie w piecach stanowiły jej domenę i nie szczędziła starań, żeby nam to uświadomić. Współcześni lekarze pewnie nazwaliby ją sadystką. Wiele takich osób zatrudniało się w przytułkach.

Zanim skończyłam czternaście lat, włosy mi odrosły i oceniono, że jestem gotowa podjąć pracę. Pozwalali dziewczętom zapuszczać włosy na rok wcześniej, zanim je wysłali w świat. Jedyny miłosierny uczynek, chociaż nie dla naszej wygody, tylko żeby oszczędzić przyszłym pracodawcom widoku naszych ostrzyżonych głów. Teraz, kiedy widzę młode kobiety z ogolonymi głowami i ubrane w workowate stroje, przypominam sobie czas spędzony w przytułku, z bezlitośnie ostrzyżoną głową i szorstką szmatą na grzbiecie. Biedactwa, pewnie myślą, że mam nie po kolei w głowie, kiedy widzą mój wzrok pełen litości.

Pani Moss przyszła do mnie z kwaśną miną pewnego ranka na początku 1902 roku. Właśnie polerowałam mosiężne elementy w pokoju, gdzie opiekunowie spożywali lunch podczas comiesięcznych wizyt w przytułku. Myślałam, że ktoś umarł - to się zdarzało, ale nie rozumiałam, dlaczego zechciała osobiście mnie zawiadomić. Chyba że... przeszedł mnie dreszcz strachu, kiedy pomyślałam o Arthurze.

- Spakuj manatki - powiedziała pani Moss. - Jest dla ciebie miejsce na zewnątrz. Spodziewają się ciebie dzisiaj w porze obiadu. To dom lekarza w Birtley. Będziesz pomywaczką. Nie licz na zapłatę, ale dostaniesz wyżywienie i miejsce do spania. To więcej, niż zasługujesz, ale z pewnością zaczniesz się skarżyć przed upływem tygodnia. No więc rusz się. Na co czekasz?

Serce podeszło mi do gardła i tak zostało. Nie pamiętałam prawie nic ze świata na zewnątrz. Przedtem zawsze towarzyszyła mi matka, a teraz miałam wyjść na ulicę i sama sobie radzić. Strach, który czułam przed chwilą, jeszcze nie całkiem minął, tylko zmienił się w tępy lęk o siebie.

- Ale... - wyjąkałam - ja nie znam drogi. Jak się tam dostanę?

- To nie moje zmartwienie. Masz dwie nogi, możesz chodzić jak inni. Tylko pamiętaj, bądź tam przed drugą, bo inaczej wylądujesz na ulicy. Pani Venables nie toleruje spóźnialskich, sama się przekonasz. Nie życzy sobie leniwych dziewczyn.

Znowu się zająknęłam. Nogi tak mi się trzęsły, że mało nie upadłam.

- Jak tam dojdę? Jeszcze nigdzie nie chodziłam sama.

- Niczego was nie nauczyli w tej szkole? Dam ci adres, zapytasz kogoś o drogę. Nie mam obowiązku niańczyć takich, co są za głupie albo za leniwe, żeby samodzielnie przejść z punktu A do B.

Co powiedziawszy, złapała mnie za ramię i zaciągnęła do pomieszczenia, gdzie przechowywano dobytek pensjonariuszy. Z miejsca się posprzeczałyśmy o to, czy mam prawo zabrać ze sobą drobiazgi, które moja matka przyniosła do przytułku. Pani Moss oświadczyła, że matka nie sporządziła testamentu, więc jej rzeczy należą do opiekunów - pod tym określeniem rozumiała siebie. I zatrzymałaby je, gdyby nie ukradła już obrączki i medalionu. Rzadko trafiały jej się takie wartościowe łupy. Zamiast ryzykować, że za rok czy dwa narobię szumu, pozwoliła mi zabrać zawartość skrzynki w nadziei, że zapomnę o ukradzionych przedmiotach. Nawet te żałosne drobiazgi stanowiły wtedy dla mnie bezcenny skarb.

- Czy mogę zobaczyć brata, zanim odejdę? - zapytałam, ponieważ koniecznie musiałam pomówić z Arthurem. Chciałam mu zostawić adres, pod którym miałam zamieszkać, żeby mnie odnalazł po opuszczeniu przytułku.

- Brata? Jakiego brata? Twój brat odszedł dawno temu - odpowiedziała.

Jej słowa uderzyły we mnie jak jeden z ciosów, które lubiła rozdawać. Krew odpłynęła mi z twarzy. Nie wiem, dlaczego nie zemdlałam, ponieważ strach, który poczułam przedtem na jej widok, teraz powrócił ze zdwojoną siłą. Przez chwilę myślałam, że Arthur nie żyje.

- Odszedł? - zdołałam wykrztusić.

- Tak, oczywiście. Myślałaś, że zostanie tu na zawsze, może żeby czekać na starszą siostrę? To nie hotel. Nasi lokatorzy nie płacą za swoje utrzymanie jak porządni ludzie. Dla twojego brata znaleziono miejsce i odesłano go jak innych chłopców w jego wieku.

- Kiedy? Kiedy odszedł? Jak dawno go nie ma?

Nachyliła się nade mną, przysunęła brzydką twarz do mojej twarzy, jej czerwone oczka zabłysły. Czułam dżin w jej oddechu i ocet, czułam jej pot, ciemny, wilgotny odór. Zemdliło mnie.

- Myślisz - warknęła - że nie mam nic lepszego do roboty, niż odpowiadać na twoje pytania przez cały dzień? Jeśli ci się wydaje, moja panno, że wrócisz do dawnej pozycji, że pokojówki będą ci usługiwać i niańki będą ci podcierać tyłek, lepiej wybij sobie z głowy takie durnoty. Zdaje ci się, że tutaj jest ciężko, ale to nic w porównaniu z tym, co cię czeka na zewnątrz.

Wyprostowała się i łypnęła na mnie szyderczo.

- Aleja muszę wiedzieć. Arthur...

Trzasnęła mnie mocno w twarz wierzchem dłoni. Przedtem dość już od niej wycierpiałam bezsensownej przemocy, ale nigdy nie zapomniałam tego szczególnie okrutnego ciosu. Gdziekolwiek teraz jest pani Moss, mam nadzieję, że cierpi. Boże przebacz mi, ale naprawdę tak czuję, nawet po tylu latach, jakby policzek wciąż mnie piekł od uderzenia. Ponieważ gdyby wtedy mi powiedziała to, co chciałam wiedzieć, gdyby pomogła mi odnaleźć Arthura, wszystkie późniejsze wypadki mogłyby się nie zdarzyć i oboje, on i ja, żywi czy martwi, moglibyśmy dzisiaj zaznać spokoju.

Długo szłam w zimnie do domu doktora Lincotta. Pani Moss wysłała mnie w ubraniu, w którym przyszłam do przytułku, czy raczej w sukience i butach matki, bo ze swoich wyrosłam. Buty były za duże, ale wypchałam je kawałkami podartego papieru i wystarczyło na jakiś czas. Po niecałym kilometrze nogi zaczęły mnie okropnie boleć i wkrótce kulałam. Zaczęłam nawet tęsknić do moich starych buciorów nabijanych ćwiekami niczym do najmodniejszego obuwia. Ubrania i resztę dobytku niosłam w małej szmacianej torbie, z którą matka przyjechała do Chester-le-Street. Jakaś staruszka pokazała mi drogę.

Dom doktora Lincotta nie był nawet w połowie tak okazały jak ten, w którym się wychowałam. Ale i tak drżałam jak osika, kiedy się do niego zbliżałam. Widziałam na zegarze, że dochodziła druga, więc obawiałam się, że przyjmą mnie nieżyczliwie, może nawet odeślą z kwitkiem i każą wracać do przytułku. I przez cały czas myślałam o Arthurze, że może już nigdy go nie zobaczę.

Zgłosiłam się do tylnych drzwi, jak mi kazano. Pani Venables, gospodyni, nazywała je na wyrost „wejściem dla służby”, ale były to zwykłe tylne drzwi, do których prowadziło kilka stopni. Musiałam pukać mocno i długo, zanim ktoś mi otworzył. A wtedy znalazłam się w domu wariatów. Korytarz wyłożony kamiennymi płytami prowadził do kuchni, skąd dochodził przeraźliwy brzęk naczyń i zgiełk podniesionych głosów. Lincottowie trzymali niewiele służby - gospodyni, kucharka, podkuchenna, dwie pokojówki i posługacz - ale ta gromadka przekrzykiwała się jak przekupki na jarmarku. Nie przywykłam do takiego hałasu, bo w przytułku słyszałam tylko zniżone głosy i szuranie stóp.

Posługacz szeroko otworzył drzwi i zobaczył mnie na progu, rozdygotaną i szlochającą. Pomimo wcześniejszych obaw teraz niczego nie pragnęłam bardziej, niż wejść do tego domu, gdzie mogłam znaleźć przynajmniej odrobinę ciepła i kęs strawy. Lecz ogarnął mnie śmiertelny strach, że ktoś zatrzaśnie mi drzwi przed nosem i ostrym tonem rozkaże zabierać się z powrotem. Chłopak - później się dowiedziałam, że miał na imię George - zawołał do kogoś w głębi i po chwili pojawiła się pani Venables (chociaż wtedy nie miałam pojęcia, że to ona).

- Ty pewnie jesteś ta nowa dziewczyna z przytułku - burknęła. Wyjęła z kieszeni duży zegarek, otwarła go i zamknęła z trzaskiem. - Mało się nie spóźniłaś. Co cię zatrzymało?

- Proszę pani, ja...

- Nieważne. Robota sama się nie zrobi, jeśli będziesz tu stała i pociągała nosem. George, wprowadź tę dziewczynę i powiedz Lottie, żeby zaraz zagoniła ją do pracy. Porozmawiam z nią później, kiedy znajdę wolną chwilę. No chodźże, przestań się guzdrać.

Z tymi słowami złapała mnie za kark i dosłownie wciągnęła w korytarz. Jeszcze chwila i zniknęła.

- Uważaj na Venables - szepnął George, nachylając się blisko. - Jak ją rozzłościsz, wylecisz z powrotem na ulicę.

Wziął moją torbę i rzucił niedbale do kąta. Próbowałam ją odzyskać, ale on chwycił mnie za ramię i powlókł przez korytarz do kuchni, nie zważając na moje utykanie. W korytarzu panowało lodowate zimno, ale od żaru w kuchni aż się zachłysnęłam.

Wielka kobieta w umączonym fartuchu, którą słusznie wzięłam za kucharkę, podpłynęła do mnie jak okręt.

- Nowa dziewczyna? Masz jakieś imię?

- Yy...

- Nie wystarczy, dziewczyno. Użyj języka, który dostałaś od Boga. Imię?

- Char... Charlotte.

Oczy jej się rozszerzyły.

- Tak jak ja. Ale nie myśl sobie, że możesz się spoufalać z tego powodu. Masz pracować. Na początek pozmywaj te garnki i rondle. Gdybyś przyszła wcześniej, zrobiłabyś już połowę.

I tak zaczął się mój dzień. Nikt mnie nie spytał, czy jestem głodna. Musiałam zakasać rękawy i wziąć się do roboty, zmywać i szorować bez żadnych detergentów, które mamy dzisiaj. W domu lekarza obowiązywały wysokie normy czystości, co znaczyło, że każdą rzecz należało czyścić na wysoki połysk. Po śniadaniu, po lunchu, po podwieczorku i po obiedzie. Oczywiście zmywanie garnków, rondli i zastawy stołowej stanowiło zaledwie ułamek moich obowiązków. Poza tym rozpalałam w kominkach co rano, zanim wszyscy wstali. Szorowałam drewniane podłogi, czyściłam toalety, sprzątałam łazienki dwa razy w tygodniu. Pranie i prasowanie, trzepanie dywanów, polerowanie mosiądzu, mycie okien, zamiatanie i odkurzanie, czyszczenie kredensów, zamiatanie tylnego podwórza - to wszystko należało do mnie.

W zamian pani Venables pozwoliła mi spać w kuchni i zjadać wszystkie ochłapy, które zostały, kiedy inni służący już się uraczyli resztkami z pańskiego stołu. W niektóre dni dostawałam tylko kromkę chleba z tłuszczem z pieczeni. Nigdy nie miałam w ustach gorącej herbaty, masła ani dżemu. George ostrzegł mnie, że poprzednia dziewczyna została przyłapana na obgryzaniu kości od szynki zostawionej na półmisku, zbita i natychmiast zwolniona. Pani Venables prowadziła dom żelazną ręką.