Regiel - Michał Śmielak - ebook + książka
NOWOŚĆ

Regiel ebook

Michał Śmielak

5,0

289 osób interesuje się tą książką

Opis

Wraz z nadejściem lata mieszkańców wsi Rosochate zastała nowa rzeczywistość. Deweloper postanowił wybudować hotel w sercu Bieszczad, burząc dotychczasowy spokój i sielankowe życie miejscowych. Gdy ryk pił spalinowych niesie się po połoninach, miejscowi kręcą z niedowierzaniem głowami i z lękiem czekają na to, co się wydarzy. Lokalne podania przestrzegają bowiem, że jeśli ktokolwiek zetnie drzewo w zagajniku zwanym Reglem, czeka go śmierć. Odkrycie zwłok stróża pilnującego placu budowy wskazuje na to, że legendy nie kłamały.

 

To jednak dopiero początek koszmaru, ponieważ przebudzone zło nie zamierza poprzestać na jednej ofierze.

Starszy aspirant Przemysław Nowacki rusza w pościg za mordercą. I choć doskonale wie, że nie ma mowy o żadnej legendzie, nie zdaje sobie sprawy, jakiej sile stawia czoło. Tajemnice zdają się otaczać go z każdej strony niczym potężne, bieszczadzkie lasy i są groźniejsze od mieszkających w nich demonów.

Jednocześnie złu rzuca wyzwanie Maciej, szukający w okolicy zaginionej dziewczyny oraz Oskar, który wrócił w rodzinne strony, by odnaleźć spokój utracony w wielkim mieście.

Jak bardzo żywe mogą być legendy? Co może zbudzić zło? I przede wszystkim - jak je ponownie uśpić?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 378

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kasiafoss

Nie oderwiesz się od lektury

świetna
00



RedakcjaMonika Orłowska
KorektaJoanna Rodkiewicz
Skład i łamanieAgnieszka Kielak
Projekt graficzny okładkiPaweł Panczakiewicz
Copyright © by Skarpa Warszawska, Warszawa 2025Copyright © by Michał Śmielak, Warszawa 2025
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-8329-935-8
Wydawca Agencja Wydawniczo-Reklamowa Skarpa Warszawska Sp. z o.o. ul. K. K. Baczyńskiego 1 lok. 2 00-036 Warszawa tel. 22 416 15 [email protected]
Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.

PROLOG

Strach rysuje potwory tuszem czarnym od przerażenia. Każda kreska pozostawiona na kartce to ślad śmierci, która pożera ludzkie grzechy, a nigdy nienasycona wyciąga łapska po więcej. Chce je miażdżyć, chrupać te zgniłe od zła kości, cuchnące trzewia, a potem oblizywać palce mokre od krwi. Jeszcze, jeszcze więcej, więcej grzechów. Chrup, chrup. Ludzie nigdy nie przestaną grzeszyć, a ona nigdy nie zaspokoi głodu. Jej zębiska zatapiają się w miękkie ciało wstydliwych pragnień, skrywanych żądz, zbrodniczych myśli.

I ona to widzi.

Widzi i jej dłoń błądzi po kartce, wydobywając z brudnej bieli kolejne szczegóły, które do tej pory rysowały się jedynie gdzieś w wyobraźni. Stworzenia, które widzimy przed śmiercią, odbierają zmysły, a im więcej nagrzeszymy, tym większe ich szpony, tym głośniejszy ich ryk, tym straszniejszy ból umierania. Chwytają grzesznika za kark i ciągną właśnie tu, w ten ciemny las, żeby posilić się w spokoju, by nikt nie przerywał uczty, by mlaskanie języka żłopiącego krew nie dobiegało ludzkich uszu, by trzask pękających kości i chlupot wysysanego szpiku nie burzyły snu niezaproszonych na wieczerzę.

Na nich przyjdzie czas.

Na razie niech śpią, niech jeszcze żyją ułudą. Człowiek tuż przed zaśnięciem ma najwięcej pomysłów, lecz wszystkie giną pod zamkniętymi oczami. Bo to śmierć, siostra snu, sprowadza je do zmęczonego umysłu. Przygotowuje nas do ostatniego tchnienia. Zasypianie to próba generalna przed śmiercią, przedstawieniem, które musi się odbyć niezależnie od tego, czy ktoś zasiądzie na widowni.

Umrzemy.

Dłoń uzbrojona w ołówek nakreśliła już pełny wizerunek potwora, który towarzyszył jej myślom w ostatnich dniach. Musiała tu przyjść, między te prastare pnie dębów, i przenieść na papier wszystko to, co kłębiło się za jej powiekami.

Spojrzała na rysunek i poczuła napływające łzy. Potwór stał przed nią w całej okazałości. Jego oczy płonęły żądzą mordu, łapy były gotowe sprawiać ból, a zęby wgryzać się w ciało.

Nie, to nie koniec.

Dłoń ruszyła do tańca i na kartce pojawiały się rogi, szpony, kły i kapiąca krew. Tak, teraz wyglądał tak, jak powinien. Już nie mógł skryć się w ciemności, każdy z daleka go rozpozna. Przyjdzie czas, gdy dobrzy ludzie chwycą za widły i pochodnie i ruszą pod jego pieczarę, a potem przywleką go skutego łańcuchami pod Regiel i wykonają wyrok wydany przed wiekami.

Jego głowa zatknięta na pal będzie ostrzeżeniem.

Dobrzy ludzie... Są jeszcze tacy?

ROZDZIAŁ 1

Lato 2024

1.

Wszystko zaczęło się pieprzyć wraz z pierwszym lipcowym deszczem. Niby miała być susza, czekało ich najgorętsze lato w historii, a tu nagle jak nie lunie. No tak, jeśli mieszkasz w górach, nie przywiązuj się do długoterminowych prognoz pogody, a tak naprawdę każda dłuższa niż dzień do przodu taka właśnie jest, i Maciej to wiedział. Żył tutaj co prawda dopiero od dwóch lat, no ale już po pierwszej zimie, która zamknęła go w domu, po wiośnie, która zabrała mu błotnistymi szponami buty, po jesieni zimnej jak palce nieboszczyka i lecie burzliwym jak całe losy Bieszczad czuł się tutejszy.

Padało. Ona schroniła się pod starą wiatą przystankową i chyba płakała, takie odniósł wrażenie. A może było jej zimno i dlatego siedziała skulona? No jak nie podejdzie, to się nie dowie.

– Stąd nie jeździ żaden autobus – powiedział, po czym podszedł bliżej.

– Co? – zapytała dziewczyna nieprzytomnie i spojrzała mu prosto w oczy.

– Mówię, że tutaj nic nie jeździ – powtórzył. – To stary przystanek. Nieczynny. Jeśli, drogie dziecko, chcesz stąd wyjechać, to niestety nie tędy droga.

Nie odpowiedziała, ale przynajmniej zobaczył, że faktycznie płacze. Miała makijaż, który się rozmazał, pogłębiając w Macieju zryw opiekuńczości. Musiał jej jakoś pomóc, choć nie powinien. Mało tego, wręcz nie było mu wolno tego zrobić. Ile mogła mieć, osiemnaście lat? Pewnie tak. Czarne włosy do ramion były ufarbowane, dużo za duża czarna koszulka zwisała z niej niczym przemoczony żagiel, stęskniony za porywem wiatru, i odsłaniała jedno ramię, blade i chude. Czarne spodenki i tenisówki za kostkę, krwistoczerwone. Obok na szczątkach ławki, na której niegdyś pasażerowie wyczekiwali przyjazdu autobusu, leżał nieduży plecak w czarno-białą szachownicę. Nie wyglądała na turystkę.

– Pan tu mieszka? – Pociągnęła nosem.

– Niedaleko.

– To jak się stąd wydostać?

– O tej porze będzie ciężko – wyjaśnił. – Kto miał pojechać do pracy, to pojechał, będą wracać po czwartej. Podejdź pod Bar u Jerzyka, może ktoś pomoże. Czasem ma jakieś dostawy towaru, może kierowca cię zabierze.

– A gdzie to jest?

– Tam. – Wskazał kierunek głową.

– Pan moknie – stwierdziła, lustrując go uważnie.

– Lubię deszcz – odparł.

Nie kłamał, bo gdy padało, miał pretekst do siedzenia w domu, by nie musieć wystawiać nosa na ten pieprzony świat. Ale dziś musiał wyjść, bo pod bar przyjechał ich lokalny hipermarket, czyli samochód dostawczy przerobiony na sklep. Bywał tu co drugi dzień, chociaż kierowca poinformował ostatnio, że chyba odpuści środy, będzie w poniedziałek i piątek. No cóż, trzeba będzie się więcej nadźwigać. Strzepnął wodę z kaptura kurtki, bo gdy stał w strugach deszczu, ta zaczynała kapać mu na nos.

– A nie idzie pan do tego baru? – zapytała.

– Nie.

– Szkoda.

– Masz w plecaku bluzę?

– Mam, ale nie chcę, żeby zmokła.

– Deszcz zaraz ustanie, rozpogodzi się – powiedział Maciej. – Idź do baru i pogadaj z Jerzykiem. Może coś ci załatwi. Dziś piątek, pewnie ma dostawy przed weekendem.

– Dziękuję. – Dziewczyna uśmiechnęła się nieznacznie i poprawiła mokre włosy. – Ja tu przyjechałam szukać brata.

– No to zapytaj w barze – odpowiedział szybko, poprawił szelki plecaka i ruszył dalej, nie interesowała go ta dziewczyna ani cel jej wizyty, a już tym bardziej jej brat. Przynajmniej nie powinno go to interesować. A jednak...

– Może pan go widział? – rzuciła, wyrywając go z zamyślenia.

– Nie.

– Skąd pan wie?

Zatrzymał się i spojrzał na nią ponownie. Już nie wyglądała jak kupka nieszczęścia, wyprostowała się, podniosła głowę, wypięła klatkę piersiową.

– Zapytaj u Jerzyka.

– Był tutaj – ciągnęła. – Dwadzieścia pięć lat, wysoki, czarne włosy, blizna na podbródku, tatuaż na przedramieniu, taki tribal.

– Co?

– No tribal – powtórzyła. – Takie wijące się czarne paski. Miał go od nadgarstka do ramienia.

Miał. Wyłapał to. Czas przeszły.

– Nie kojarzę.

– Bo to dawno było, ale podobno starsi mają właśnie dobrą pamięć do takich rzeczy z przeszłości. To było pięć lat temu. W lipcu.

– Nie było mnie wtedy tutaj – burknął i ruszył w swoim kierunku.

Usłyszał, jak buty dziewczyny uderzają o mokry asfalt. Podbiegła do niego. Zastąpiła mu drogę i spojrzała w oczy z bliska.

– Nie było pana? – zapytała tonem, który jasno wskazywał, że kompletnie mu nie wierzy.

– Sprowadziłem się tutaj przed dwoma laty – wyjaśnił, chociaż nie powinien się przed nią tłumaczyć, bo i niby dlaczego.

– On zaginął, wie pan?

– Tutaj?

– W okolicy.

– Skąd wiesz? – rzucił i od razu przeklął się, że wykazał zainteresowanie.

– Jego telefon logował się właśnie tutaj – odparła. – Pan wie, co to logowanie telefonu? To oznacza...

– Wiem – wszedł jej w słowo.

– Oznacza to – kontynuowała – że pojawił się gdzieś w tej okolicy i zniknął.

– Może po górach chodził?

– On nie chodził po górach.

Maciej przyjrzał się dziewczynie, jej zaciętej minie świadczącej o pewności siebie. Jak na młodą osobę, wykazywała sporo uporu. A może to młodzi tak właśnie mają?

– Ja byłam w domu dziecka, właśnie skończyłam osiemnaście lat – ciągnęła. – Wcześniej nie mogłam nic zrobić, ale teraz na pewno go znajdę.

– Przykro mi, ale nie jestem w stanie pomóc – odpowiedział i ominął ją.

– Przyjechał tutaj z Krakowa.

Uszedł dobre kilkanaście kroków, podczas których toczył wręcz heroiczny bój o to, aby się nie odwrócić. Ale wyszedł zwycięsko z tej walki.

– Miał na imię Paweł.

Nie zareagował.

– Dziękuję! – usłyszał za plecami, ale i tak się nie odwrócił, uniósł jedynie rękę i poszedł swoją drogą.

Deszcz był obfity, ale padał krótko. Gdy tylko ostatnie krople uderzyły o wąską asfaltową drogę, zza chmur wyszło słońce i natychmiast zabrało się do sprzątania kałuż. Maciej dotarł pod furtkę swojego domu, wciąż karcąc się w myślach za to, że zatrzymał się i odezwał do tej dziewczyny. Po jaką cholerę? Po co mu to było? Znał siebie i wiedział, że będzie mu to chodziło po głowie cały dzień i wieczór i przez to pewnie nie uśnie do drugiej w nocy. Tak już miał.

Wszedł na podwórko witany przez Bohuna, psiego mieszańca przygarniętego w zeszłym roku. Był to bardzo przyjacielski i łagodny psiak, u którego w genetycznej zupie górę wzięły cechy pochodzące od owczarka niemieckiego. Nieco niższy jednak od swego szlachetnego przodka, miał krótszy pysk i klapnięte uszy. Maciej podejrzewał, że szczeniaka ktoś próbował utopić, bo ten strasznie bał się wody i nawet na deszcz reagował paniką, stąd też nie zabrał go ze sobą po zakupy.

– No co tam, co tam? – Pogłaskał psa za uszami. – Zaraz coś zjemy, co? Zjesz coś? Zjesz?

Ze wszystkich pytań retorycznych świata to było bez wątpienia tym najmniej sensownym. Bohun, jak każdy przedstawiciel swojego gatunku, był gotów jeść o każdej porze dnia i nocy. Maciej podszedł do kojca i dolał świeżej wody do jednej z misek, a do drugiej wdrobił karmę kupioną przed chwilą w sklepie.

– Pójdziemy wieczorem do Jerzyka, chcesz? – zapytał psa, ale ten obecnie miał ciekawsze zajęcia niż dyskusje ze swoim współlokatorem.

– Ta dziewczyna... – kontynuował Maciej. – Nie znam się na kobietach, ale znam się na złości i powiem ci, że ona ma jej dużo. Taki wiek. Człowiek wtedy jest jak wulkan.

Zdjął w końcu kurtkę, bo zaczynało się robić gorąco. Otrząsnął ją z wody i zawiesił na trzepaku ustawionym tutaj jeszcze przez poprzedniego właściciela. Usiadł na ławce przed domem i obserwował drogę. W ciągu kwadransa nikt nią nie przeszedł ani nie przejechał. Chyba posłuchała go i poszła do wsi.

Niedobrze.

2.

Telefon zadzwonił, gdy Oskar był akurat na siłowni i przymierzał się do pobicia rekordu w ćwiczeniu zwanym deską. Był to wyznacznik wytrzymałości i mocy mięśni, a dla niego osobiście potwór, z którym mierzył się od trzech miesięcy. Gdy postanowił wziąć się za siebie i zrzucić brzuch, podszedł do sprawy poważnie, a po jakimś czasie zauważył, że uwielbia ćwiczyć, pocić się i przekraczać kolejne bariery. Niestety, w uzyskaniu płaskiego brzucha przeszkadzała mu dieta, a właściwie jej brak. Nie potrafił żyć na rozpisce otrzymanej od trenera. Alkohol odstawił, i to nie był problem, ale rozstanie z golonką, schabowymi czy pierogami było na razie nie do przeskoczenia.

Uklęknął, rozgrzał ramiona, po czym padł przed siebie, podpierając się dłońmi, wspiął na czubki palców u stóp, uruchomił stoper i ułożywszy dłonie na macie, wyprostował plecy. Plan na dziś to dojść do trzech minut. Po upływie sześćdziesięciu sekund już wiedział, że nie podoła, to nie był ten dzień. Gdy dziesięć sekund później zadzwoniła komórka melodią z serialu Świat według Kiepskich, poddał się natychmiast. Miał przecież wymówkę, dzwonił ojciec, a jeśli dzwonił ojciec, to musiało coś się stać.

– Cześć, Oskar – usłyszał w głośniku. – Możesz rozmawiać?

– Jasne – odpowiedział, chociaż gdyby nie mógł, to przecież by nie odebrał, chyba prosta sprawa.

– Mama jest w szpitalu – oznajmił ojciec, jak zawsze bez zbędnych ceregieli. – Miała zawał.

– O Jezu! – rzucił Oskar. – Wszystko w porządku?

– To był lekki zawał, ale musi trochę poleżeć, zostać na badania.

– Przyjadę jutro.

– Dziękuję. Ucieszy się.

– Coś się stało? – zapytał Oskar, gdy już uspokoił oddech i usiadł, oparty o drabinki do ćwiczeń.

– To przez tę budowę – odparł ojciec, jak zwykle oschle, nienawidził rozmawiać przez telefon, choć na co dzień był dość wesołym i rozgadanym człowiekiem.

– Jaką budowę?

– No tych domków.

– Tato, jakich domków?

– No tak, nie było cię od świąt. – Ojciec westchnął i nawet nie zabrzmiało to za bardzo jak wyrzut. – Taki miastowy kupił działkę i będzie domki stawiał, no i wiesz, mama lamentuje.

– Daleko od nas?

– Na Reglu – odparł krótko ojciec.

– O kurwa – wyrwało się Oskarowi.

– No tak – potwierdził jego tata. – I jak zajechał sprzęt do wycinania drzew, to matka zawału dostała.

– Ale to przecież był taki kawałek lasu niczyj, co nie?

– No okazało się, że do gminy to należy, komuś się spodobało, poszły pieniądze i sam wiesz.

– Jasna cholera – skomentował Oskar. – No dobra, pogadamy, jak przyjadę. Czegoś potrzebujecie?

– Po prostu przyjedź.

Ojciec się rozłączył. Oskar spojrzał w telefon i ponownie przeklął, ale już pod nosem. Z tatą nigdy nie było wiadomo, jak poważna jest sytuacja. To mama ogarniała kwestie zdrowotne w rodzinie i w ogóle wszelkie sprawy organizacyjne. Wybrał natychmiast numer do mamy, ale telefon był chyba wyłączony, bo centrala od razu go odrzuciła. Wstał, zabrał bidon z wodą i ręcznik, po czym ruszył w kierunku szatni. Z Gdańska miał kawał drogi.

3.

U Jerzyka było dziś tłoczno. W końcu piątek. Dodatkowo dziś w Euro 2024 Hiszpania grała z Niemcami, można było pokibicować, bo właściciel tego przybytku wyposażył go w rzutnik i wyświetlał co ciekawsze spotkania na białym prześcieradle. Mieszkańców Rosochatego nie było zbyt wielu, ledwo kilkadziesiąt osób, ale lubili wieczorem przyjść na piwo i porozmawiać o tym, co się dzieje w ich wiosce na końcu świata. A ostatnio działo się wiele.

Maciej kiwnął głową na powitanie, nie zamierzał podawać każdemu ręki, bo nie było to w zwyczaju. Ot, podszedł z psem do stołu, przy którym siedział jego sąsiad, Staszek Antczak, i po prostu się przysiadł.

– Za kim jesteś? – spytał od razu Antczak.

– Przecież nie za Niemcami – odparł Maciej.

– No – mruknął z uśmiechem jego sąsiad, po czym wskazał głową na stojący przed nim talerz. – Kiełbasa dzisiaj. Dobra.

Maciej wstał, spojrzał na psa, ale ten położył się pod ławką i zamknął oczy. Ruszył więc do baru, gdzie zamówił zimne piwo i dwie laski kiełbasy z rusztu. Żona Jerzyka szybko wydała zamówienie. Bar na co dzień serwował zazwyczaj tylko pierogi, ale w piątki i soboty wystawiany był grill i można było zjeść coś konkretnego. Ten cały przybytek utrzymywał się dzięki mieszkańcom i turystom, którzy schodzili przez Rosochate ze szlaku. Bar znajdował się w suterenie dwupiętrowego domu i w zimie nie było w nim zbyt wiele miejsca, ale za to latem można było siedzieć na zewnątrz. Próżno tu było szukać eleganckich stolików, klientela zajmowała drewniane ławki, krzesła najróżniejszego kształtu i rozmiaru, a i stoły były każdy z innej parafii. Właściwie, o ile się Maciej orientował, to całe umeblowanie przynieśli mieszkańcy Rosochatego, pozbywając się tego, co im zawadzało w domostwach.

– Dalej po zero – poinformował go sąsiad, gdy wrócił już do stołu z talerzem i ciężkim kuflem.

– Ładnie grają?

– Ujdzie.

Maciej spojrzał na ekran, Hiszpanie w czerwonych koszulkach właśnie parli na bramkę Niemców.

– Wiesz, jak jest, nie jest dobrze. Pawlikowa w szpitalu – oznajmił beznamiętnym głosem Staszek.

– Ta z drugiego końca drogi? Pani Natalia?

– No ta sama.

– Co się jej stało?

– Zawał.

– Wyżyje?

– Wyżyje – odparł Staszek i odsunąwszy talerz umazany resztkami musztardy, przetarł usta. – To przez ten Regiel.

– Chodzi o ten zagajnik? – zapytał Maciej.

– Tak, o ten.

– Dlaczego mówicie na to regiel? To góralska nazwa.

– Za komuny taki jeden mądry wymyślił, że w Bieszczadach będzie wypas owiec. No i do nas też górale dotarli, mocno się popili i jeden zaginął w nocy. Jak go rano szukaliśmy, to właśnie w tym zagajniku go znaleźliśmy, a jak się obudził, to rzucił: „Kruca fuks, przeklęty regiel”. No i tak zostało. U nich to zagajnik na stoku, a więc pasuje. Stąd regiel.

– No pasuje – odparł Maciej. – A to czemu Pawlikowa zawału dostała?

– Jej córka tam lubiła przesiadywać i ona teraz tam chodzi. Może się modli albo co? Nie wiem. Ale wiesz, ogrodzili to, sprowadzili maszyny i zabierają się do ścinania drzew, no i nie wytrzymała.

– Nie wiedziałem, że mają też córkę. Syna widziałem chyba w zimie, jak jechał z nią do kościoła.

– Mieli córkę, nie żyje – wyjaśnił Staszek. – No a jak żyła, to właśnie siadała w tym zagajniku i rysowała, miała pieroński talent. Widzisz te kilka obrazków nad barem? To właśnie jej.

– Serio?

– No tak. – Antczak pokiwał głową i zerknął do kufla, jakby w ten sposób naczynie miało się magicznie napełnić. – Śmiali się, że wszędzie duchy widzi. Dziadek jej naopowiadał legend i ona umiała je ożywić, wiesz, tak na kartce.

Maciej spojrzał nad bar, ale z tej odległości niewiele widział. Pamiętał, że gdy po raz pierwszy zobaczył te rysunki, zrobiły na nim mocne wrażenie. Na każdym widniał fragment lasu, a spośród drzew wyłaniały się dziwne stwory. Jakaś kobieta z sierpem i twarzą przypominającą czaszkę, potężnie zbudowany mężczyzna z głową jelenia i coś, co kojarzyło mu się ze słowem „zjawa”, postać bez twarzy schowana pod obszernym płaszczem z głębokim kapturem, ale z szerokich rękawów wyłaniały się szponiaste łapy.

– Co się jej stało?

– A to przykra sprawa. – Staszek sięgnął do kieszeni i wyjął z niej dwadzieścia złotych. – Poszła na tę akademię sztuk, no bo z takim talentem to gdzie, jak nie tam? Do Krakowa. Radziła sobie nieźle, Grzesiek to dumny był z córki jak cholera. Ale wiesz, nie przelewa się u nich, dziewczyna została na stancji na wakacje dorobić, w knajpie czy coś. No i ją po nocy jakiś napadł i zabił. Głośna sprawa była.

– Nie słyszałem – odparł Maciej.

– No bo i skąd? Idę po piwo. Chcesz?

– Jeszcze mam.

Pięć minut później Antczak wrócił do stolika z pełnym kuflem i zajął swoje miejsce z błogim westchnieniem. Zaraz za nim pojawiła się Jasia, żona Jerzyka, i postawiła przed nimi talerz z pieczoną w całości kaszanką.

– Spróbujcie – powiedziała. – Dziś w gratisie.

– Chleba przynieś – polecił jej Staszek.

– Była u was taka dziewczyna dzisiaj? – zapytał kobietę Maciej. – Czarne włosy, szukała podwózki.

– Ja dopiero od dwóch godzin jestem – odpowiedziała Jasia. – Starego trza by pytać. Turystka?

– Raczej nie, szukała kogoś.

– Tutaj?

– No tutaj.

– Jak się tutaj kogoś szuka, to się znajdzie – wtrącił się Staszek. – No chyba że go tu nie ma.

Maciej się uśmiechnął, bo w tym banalnym stwierdzeniu kryło się przecież tak wiele prawdy. W Rosochatem w kilkunastu chałupach mieszkało kilkadziesiąt osób, nie był to labirynt na miarę greckiej mitologii, ale prosta wioska na krańcu Bieszczad, położona na stoku Otrytu. Gdyby nie niebieski szlak wiodący tędy z Lutowisk do Polany, najpewniej nie zawitałby tutaj nikt obcy, a tak w sezonie piechurzy schodzili nad strumień zwany Rosochatym, gdzie mogli odpocząć, a u Jerzyka wypić piwo i zjeść pierogi z jagodami.

– Ja nikogo nie widziałam, ale starego zapytam – oznajmiła Janina. – Zaraz przyniosę chleba.

Odeszła żwawym krokiem od ich stolika i zniknęła za barem, a po chwili ich córka, która czasem pomagała rodzicom, postawiła przed nimi koszyk z pieczywem.

– Widziałem ją – powiedział Staszek, dobierając się do kaszanki. – Tak mi się rzuciła w oko, bo jak nie turystka.

– Ano.

– I szedł deszcz, a ona nie wyglądała na taką, co ma w tym plecaku popakowane rzeczy na taką pogodę.

– Czyli to przed deszczem było?

– Tak.

– Rozmawiała z tobą? – zapytał Maciej.

– Nie.

– I dokąd poszła?

– A nie wiem, w telefon patrzyła, jak wszyscy młodzi teraz. A co ty się o nią tak martwisz, co?

– Była zagubiona – odparł Maciej. – Boję się, że mogło się jej coś stać.

– Lato jest, nie zamarznie, a tutaj też nie koniec świata, co nie?

– Nie o to chodzi. Bardziej się boję, że mogła coś głupiego zrobić.

– Jedyną głupotę tutaj to ty zrobiłeś, jak się tu sprowadziłeś – stwierdził Staszek. – Nudzi ci się i szukasz wrażeń, wiedziałem, że tak będzie.

– To nie to.

– A tam, pieprzenie. – Sąsiad machnął ręką. – Wiesz, czemu tutaj nikt się nią nie przejmie, a Janina nawet starego nie zapyta, bo już o całej sprawie zapomniała? Bo dla nas turyści są jak chmury, ot, przyjdą i pójdą, raz ich więcej, raz mniej, czasem szkód narobią, ale kto by tam pytał, dokąd chmura poszła i skąd przyszła. Kogo to obchodzi? A nawet jak się dowiesz, to co ci po tym? Poszła na Lutowiska? Ano i poszła, pies z nią. Teraz to już ich chmura, ich zmartwienie.

– Dobra kaszanka? – Maciej zmienił temat, bo nie miał chęci wysłuchiwać życiowych refleksji, sam ich w całym swoim życiu aż za dużo wypowiedział.

– Stygnie, a zimna kiepska. – Staszek przysunął mu koszyk z chlebem.

Maciej przeciął nożem chrupiącą skórkę i nałożył na kromkę kawałek kaszanki. Przegryzł i poczuł, że pieprz, którego najwyraźniej masarz nie żałował, piecze go w język. Sięgnął po piwo i przepił.

– No i po meczu – skomentował Staszek. – Dobrze tak szwabom.

– Dwa do jednego. – Maciej przeczytał wynik na głos. – Nawet nie widziałem, jak strzelili.

Telewizor zgasł, a po lokalu rozeszły się dźwięki gitar. Pierwsze szarpnięcia strun zwiastowały piosenkę Whisky zespołu Dżem. Jerzyk i Janina byli zagorzałymi fanami rocka i gdy tylko turyści znikali z lokalu, zmieniali repertuar, bo oczywiście w dzień musiały lecieć piosenki Starego Dobrego Małżeństwa i innych kapel, które zawodziły o bieszczadzkich aniołach. Taki wymóg rynku – jeśli przyjeżdżasz na trzy dni w góry, to wszystko ma być tak, jak sobie wyobrażasz. Nad morzem szanty, w górach poetyckie smęty na gitarze.

Maciej odstawił pusty kufel, po czym wstał, zabrał naczynie z powrotem i ruszył w stronę baru. Podał szkło do napełnienia i spojrzał na rysunki przybite do ściany.

Trzy mroczne postacie, niemal żywe, potwory, jakich nikt nie chciałby spotkać na swej drodze nawet za dnia, a już na pewno nie w mrocznym lesie. Drzewa, które były kryjówką dla tych stworzeń, miały solidne pnie i spękaną korę. Im bardziej przyglądał się szkicom wykonanym tylko czarnym kolorem, tym więcej szczegółów dostrzegał. Każdy kieł, szpon, fragment poszarpanej odzieży, liść na drzewie, źdźbło trawy – wszystko było pieczołowicie oddane. Zdawało się, że w czarnych ślepiach stworów można się przejrzeć niczym w zwierciadle, lecz nie zobaczy się tam niczego dobrego. Miał chęć zdjąć szkice i przyjrzeć się im pod szkłem powiększającym.

– Pięknie rysowała, prawda? – zapytała Janina, stawiając ze stukotem na barze pełny kufel.

– Niesamowite – wyszeptał Maciej. – To arcydzieła.

– O ile mi wiadomo, to jedyne rysunki, jakie po niej pozostały.

– Jak to?

– Nic nie znaleziono, ani w szkole, ani na stancji czy też w domu.

– Rodzicie nie chcieli ich odzyskać? – zapytał Maciej. – Na pamiątkę?

– Nie – odparła kobieta. – Zresztą, ja byłam jej chrzestną matką, podarowała mi je, a kochałam ją bardzo, ale pewnie jeden bym oddała, chociaż...

– Tak?

Janina wyszła zza kontuaru i stanęła obok niego, spojrzała na szkice, jakby widziała je po raz pierwszy.

– Wydaje mi się, że one muszą być w komplecie – stwierdziła po chwili. – Jak to się fachowo nazywa, trylogia?

– Tryptyk – sprostował Maciej.

– Tryptyk – powtórzyła Janina powoli, jakby smakowała to twardo brzmiące słowo.

– I masz rację, to jakby jeden stwór, ale w trzech postaciach, jak symbol zła.

– To bieszczadzkie demony – odpowiedziała Janina. – Nie są złe same z siebie, przychodzą tylko po tych, którzy sami czynią zło. To Bies, Leszy i Licho. Mogą zabrać duszę, szczęście, życie, porwać cię w lesie, sprowadzić chorobę. Zawsze skryte w mroku, za drzewami. To nasi strażnicy. Jeśli dzieje się coś złego, to można ich wezwać na pomoc.

– I przychodzą?

– Podobno tak. Ale mało kto to robi.

– Dlaczego?

– Nie ma w życiu niczego za darmo, prawda? Rachunek płacony demonom może przykro zaskoczyć.

Janina klepnęła go w ramię i wróciła za bar, bo kolejny z mieszkańców, Rafał Dunin, emerytowany lekarz, stuknął znacząco kuflem o kontuar.

Maciej ponownie spojrzał na rysunki. Demony. Znał je, ale nie w tej postaci. A o rachunkach wystawianych przez demony mógł sporo opowiedzieć.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki