Krzywda - Rzewuski Pawel - ebook + książka
NOWOŚĆ

Krzywda ebook

Rzewuski Pawel

0,0

Opis

Rok 1632. Przez kraj czekający co przyniesie kolejne bezkrólewie podąża dwóch wędrowców: ślepy szlachcic i jego olbrzymi, wiecznie milczący towarzysz. Nie wiadomo skąd i dokąd zmierzają, ale wiadomo, że niosą ze sobą tajemnice wspólnej drogi.

W karczmach i zajazdach, na weselu i w kolasie, wszędzie ślepy szlachcic dzieli się opowieściami o Stanisławie Wróblewskim herbu Krzywda. Wróblewski przemierza Rzeczpospolitą, stając się raz bohaterem, raz mimowolnym świadkiem wydarzeń budzących grozę. Świat w opowieściach bezimiennego szlachcica jest pełen demonów i diabłów – zaludniają go monstra rodem z przedchrześcijańskich wierzeń. Każda z historii opowiada o innym wydarzeniu z życia Stanisława Wróblewskiego: sejmiku, który zakończył się krwawą łaźnią, spokojnym świętowaniu, które przerodziło się w tragedię, czy nieszczęśliwej miłości gdzieś w górach na granicy z Siedmiogrodem. Każda pozwala lepiej zrozumieć, kim jest Stanisław Wróblewski. Wszystko zaś prowadzi do epilogu w karczmie na zamarzniętym Bałtyku, w którym bezimienny ślepiec spotyka swoją nemezis.

Krzywda jest powieścią szkatułkową o losach człowieka bez domu, rzucanego z miejsca na miejsce od puszczy na Żmudzi, przez daleki ukraiński step i Prusy, po Karpaty.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 455

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Paweł Rzewuski

Krzywda

Fraszki to wszytko, cokolwiek myślemy, Fraszki to wszytko, cokolwiek czyniemy; Nie masz na świecie żadnej pewnej rzeczy, Próżno tu człowiek ma co mieć na pieczy. Zacność, uroda, moc, pieniądze, sława, Wszystko to minie jako polna trawa; Naśmiawszy się nam i naszym porządkom, Wemkną nas w mieszek, jako czynią łątkom.

Prolog

Michał Ksawery Pluto, zwany również bratem Kasjanem, długo nie mógł spać tej nocy, ponieważ chciał jak najszybciej przeczytać księgę, w której posiadanie wszedł, choć nie powinien. A przynajmniej tak sądził.

Czytał bowiem księgę, którą znalazł w celi brata Anastazego, co zmarł kilka niedziel temu, pewno ze starości, jak domyślał się brat Kasjan, bo przecie tyle lat miał brat Anastazy, że stary już był, kiedy to Michał Ksawery wstąpił w mury klasztoru ojców benedyktynów w Mogilnie, gdzie miał spędzić resztę życia i oddać się Bogu, aby Mu służyć modlitwą i pracą. A przecie to było już dobre dziesięć lat temu. Teraz mijał rok 1666, jak się zdawało – szatański, wiele też się w międzyczasie przez Rzeczpospolitą przetoczyło złych rzeczy, z których plagi szarańczy były najmniej straszne, bo potem przyszła szarańcza kozacka, szwedzka, turecka, aż wreszcie i szarańcza domowej niezgody rokoszu. W końcu stary Anastazy umarł i jemu, Michałowi Ksaweremu Plucie – teraz lepiej znanemu jako brat Kasjan – wpadła w ręce księga.

Wziął ją w dłonie już jakiś czas temu. Mała, poniszczona, w skórę oprawna. Wziął ją niejako mimochodem, kiedy wyznaczono go do sprzątania celi po bracie. Trafił na nią przypadkiem, ale dopiero teraz odważył się czytać. Zdawało się, że były to wspomnienia jakoweś, odręcznie bowiem napisano na górze strony: „O bracie moim”. Nie było tytułowej stronicy, czyjaś ręka ją wyrwała, za to ostatnie cztery wydawały się spisane innym jakby pismem i na innym papierze. Odetchnął, pomyślał o bracie swoim, który musiał być teraz gdzieś na rubieżach świata, i w nikłym świetle świecy jął czytać, a świat z księgi zdawał się go otaczać i wchłaniać tak, że zapomniał, gdzie jest.

Jan

Cień drzewa i rozwiłe cień zdobi dąbrowy

1629

Izrael ze znudzeniem przestawiał gliniane kubki, rozglądając się po ciemnej karczmie nieopodal Bochni. Czuć w niej było czosnkiem, piwem i potem. Dzierżawiona od waćpana Krochowskiego była zarazem źródłem jego radości i wieczną zgryzotą. Bo w karczmie nigdy nie wiadomo, co się wydarzy – czy nie dojdzie do burdy albo czego jeszcze gorszego. Bo i herbowi lubią czasami się wyżyć, żadna to nowina. A dzisiaj już trochę ich było, chociaż raczej znudzonych podróżnych. Z rozmyślań krążącego to tu, to tam Izraela wyrwał jęk drzwi, jakby kot jaki miauknął.

Do przydymionej izby weszli nowi podróżni, wpuszczając ze sobą chłód listopadowej nocy, z jego oblepiającą ciało wilgocią. Starzec o zakrytych bielmem oczach nie rozglądał się, lecz pokręcił głową w lewo i w prawo, niby to nasłuchując, niby to węsząc niczym ogar. Krokiem niepewnym, wsparty o kostur, podszedł do starego Żyda Izraela. Była w jego ruchach jakaś czujność niezwykła, której brak wzroku nie tyle nawet nie osłabił, ile wręcz ją wzmógł. „Jak zwierzę gotowe do skoku”, przeszło przez głowę karczmarza.

Mimo że niewidzące, bielma oczu zdawały się wwiercać w zebranych tak, że na kogo padło to niby-spojrzenie, ten mimochodem odwracał głowę. Jedno wejrzenie w białe ślepia sprawiło, że ciałem wstrząsał nagły dreszcz, jakby po plecach przebiegał karakan, wbijając się w skórę małymi łapkami. Zebrani naraz poczuli dziwny zapach – może nadpsutego mięsa i wilgoci wymieszanej z nutą bagna albo ziemi? – silny na tyle, że przebijał się nawet przez zwyczajną karczemną stęchliznę. Za ślepym wkroczył wielkolud – Izrael widział już po stroju, że to szlachcic – stanowiący jego obstawę, który zaraz też przemyca się przed niego i asystuje mu najwyraźniej we wszystkim, czego starzec zrobić nie może. Chłopak był tak niezwykłej urody, że przypominał wręcz archanioła. W jego oczach kryła się jakaś dziwna melancholia wymieszana z bezmyślnością, co zdaniem Izraela było niebezpiecznym połączeniem, zwłaszcza że ów młodzian był w szlacheckim kontuszu.

Wkroczenie obcych do gwarnej karczmy tylko na chwilę przerwało rozmowy i śpiewy, zaraz bowiem ciekawość ludzi nasyciła się tą przedziwną personą i zgromadzeni wrócili do przerwanych czynności, to jest do gry w kości i picia gorzałki. Nowo przybyli usiedli przy jednej z ław i chwilę później ślepiec pociągnął sowity łyk piwa z cebrowego kufla. Przyjrzał mu się wtedy Izrael. Szlachcic jak szlachcic, głowa łysa poorana bliznami, oczy bielmem przykryte, kontusz stary i znoszony. Ręce jakieś takie dziwne, jakby sczerniałe, ale mało to się widzi chorób różnych? Zwłaszcza tutaj, w ziemi lwowskiej, ciężko przez los doświadczonej.

Starzec zaczął coś pod nosem mówić, co zaraz wzbudziło zainteresowanie. Wpierw z jednej ław wstał szlachcic, potem podnieśli się kolejni. Ślepiec zaś wyjął lutnię i zaczął na niej powoli grać pojedyncze nuty.

Zrazu, czego Izrael nie mógł zrozumieć, wokół ślepca i jego pięknego towarzysza zaczęli przysiadywać się goście wyraźnie przyciągnięci jego magnetyzmem – niezrozumiałym dla karczmarza, albowiem wywodził się on z innego porządku rzeczy – niby pszczoły miodem. Herbowi, traf chciał liczni z racji odbywającego się sejmiku, zrazu wyczuli w dziwnym przybyszu jednego ze swoich panów braci i jakaś magiczna siła przywodziła ich do jego stołu. Ta sama siła przyciągnęła takoż pewnego ormiańskiego kupca, który pojawił się ze swoim cennym ładunkiem w karczmie. Cennym, wnioskował Izrael, gdyż jeden z pakunków ściskał przy sobie, obok zaś miał silnorękiego węgierskiego hajdamakę do pomocy.

Stąd też zaraz nie tylko garniec piwa, ale i pieczyste zostało zaordynowane, tak aby starzec wraz ze swoim towarzyszem mogli się posilić. Ten dziękował wylewnie ręką uniesioną niczym ksiądz na ambonie. Nim się karczmarz obejrzał, już i wszyscy niemal tłoczyli się wokół ślepca. Izrael widział nie raz i nie dwa, jak bawią się herbowi, jego praca właśnie do tego się sprowadzała, i wydawało mu się, że rozumie ich zwyczaje, ale tym razem miał poczucie, że nie ma pojęcia, czemu wydarzenia przybierają taki, a nie inny obrót, zwłaszcza że od tego dziwnego starca biła jakaś siła niepokojąca. Tymczasem jednak starzec zaczął snuć opowieść, na którą najwyraźniej namówili go współbiesiadnicy, a może on ich sam przekonał, a widząc zasłuchane twarze, nawet Izrael zdecydował się podejść bliżej, aby usłyszeć, co ślepiec ma do powiedzenia. Przepchnął się między stojących w drugim rzędzie chłopców, tak aby zgodnie ze swoją pozycją zbliżyć się bardziej do herbowych i lepiej słyszeć. Bo ze swojego kantorka ani nic nie widział, ani nic nie słyszał. Oparł się więc o belkę trzymającą powałę dachu i wpatrzył się w ślepca. Ten zaś przekąsił jeszcze kawałek chleba, po czym odwrócił się do zapatrzonych w niego, z których najbliżej siedział Ormianin.

– Chcecie usłyszeć historyję zajmującą? Było to, panowie bracia, roku pańskiego 1602 po przyjściu Pana naszego Chrysta na świat – mówił głosem czystym i melodyjnym, niepasującym do jego powierzchowności, ale i tym dziwniejszym dla starego Izraela – a zatem w dwunastym roku z Bożej Łaski miłościwie panującego nam króla Zygmunta III Wazy, we wsi Miszków, w ziemi lubelskiej…

1602

Ciepły wiatr łagodnie kołysał gałęziami rozłożystej lipy. W jej cieniu, z jedną ręką wsuniętą pod głowę, tak aby zrobiła się z niej prowizoryczna poduszka, drzemał mężczyzna. Nie byle kto, bo szlachcic. Odziany w czerwony, niemal purpurowy, żupan, pod nim zaś w tym samym kolorze kontusz, nabijany srebrnymi guzami wielkości główek młodego maku. Całość zaś związana była pasem słupskim w kolorze dojrzałej pigwy. Z ręki pod głową kołnierz żupana odwinął się nieznacznie, ukazując nagie przedramię, pokryte śladami blizn, dawnych pamiątek po awanturniczym życiu. W drugiej ręce ściskał kieszonkowe wydanie swojej ostatniej lektury, nauk ariańskich. Jan Werner, tak bowiem szlachcicowi było na imię, zażywał poobiedniego wypoczynku. Smukła dłoń, na której błyszczał sygnet, puściła mimochodem tom, gdy wyjątkowo duża końska mucha zaczęła nazbyt zuchwale chodzić po jego wygolonej głowie. Ta zaś, na modłę polską, była wygolona do połowy czaszki, w tym wypadku wyjątkowo urodziwej i kształtnej, przez niektórych określanej nawet mianem rzymskiej, aby potem płynnie przejść w ciemną czuprynę, gdzieniegdzie tylko poprzetykaną siwymi kosmykami. Dłoń o czterech palcach, jeden bowiem, serdeczny, został utracony podczas wypraw wojennych, przegoniła muchę, która uleciała znad czoła. Nie oddaliła się nazbyt, gdyż po chwili wylądowała na nosie.

Jan Werner, pan na Miszkowie, zirytowany obudził się, kiedy jego własna dłoń z przesadną energią trafiła go w policzek. Mucha w końcu odleciała z ociąganiem, przysiadła na drzewie i przez swoje wielorakie oczy patrzyła na Jana Wernera.

– Papa! – Do ciągle rozespanego umysłu Jana trafił najpiękniejszy z dźwięków. Słowo wypowiedziane przez jego ukochaną córuchnę Jadwinię. Jedyne prawowite dziecko. Werner spojrzał na nią z nieskrywaną radością i pogładził blond wąsa. Dla wielu sprawiała ona wrażenie dziewczynki dziwnej, i tę dziwność, będąc człowiekiem traktującym siebie i rzeczywistość na poważnie, Jan Werner zauważał. I owszem, można było szukać różnych sposobów, aby łagodnie czy wręcz – jak to się mówi – dyplomatycznie podejść do sprawy Jadwini. Nawet sam pan na Miszkowie wiedział jednak, że takie rzeczy nie mają racji bytu i że świat trzeba nazwać zawsze tak, jak na to zasługuje, czyli po imieniu. Jadwinia, dziewczynka nad wyraz urodziwa, o pięknych czarnych włosach i wielkich oczach, w których można było się nieopatrznie zagubić, okazała się – jak to powiadali starożytni – mente captus, na umyśle niezdrowa, czy też – jak mówili ludzie prości – po prostu durna. Ba, i nawet to było szczodrobliwością, albowiem starczyło zadać jakiekolwiek pytanie Jadwini, aby zrozumieć, że zna ona jedno tylko słowo – „papa”. W nim zamykał się cały świat. Jak to się stało, że Jadwinia nie zaczęła nigdy mówić więcej, nie wiadomo. Jej matka, pani na Miszkowie, Urszula z Bajkowskich, była przekonana, że biedaczka taka się już urodziła. Dzieliła to przeświadczenie z mężem, w przeciwieństwie do swej matki, pani Anny Bajkowskiej, która utrzymywała, że był to urok rzucony w złości na rodzinę. Widocznie tak było jej pisane. Jak powiedział sam Jan Werner.

Nikt jednak nie wiedział, dlaczego miałby ktoś złorzeczyć Janowi Wernerowi, bo choć nie podzielał on rzymskiej wiary swoich sąsiadów i teściowej, był w okolicy lubiany i szanowany. Z gospodarzami nie tylko nie wchodził w swary, lecz także zawsze do tych należał, co to spory rozdzielali, i gdyby nie to, że konwersja nie pozwalała mu piastować urzędów ziemskich, niechybnie na którymś z sejmików pana Jana powołano by na sędziego. Nie było to możliwe, więc chodzono do niego, aby mediował jedynie w sprawach trudnych a ważkich.

Werner nie urodził się arianinem, ale świadomie wybrał tę wiarę. Do zboru poszedł drogą znaną w ojczyźnie. Przyszedł na świat w rodzinie katolickiej, w majątku w Miszkowie, w ziemi lubelskiej. Ojciec jego Gabriel postanowił sprzedać jedną ze swoich pięciu wsi i najstarszego syna wysłać na peregrynację po Europie. Młody Jan, wyjeżdżając, był wiernym synem kościoła rzymskiego, ale w ślad za Lutrem wiarę swoją utracił w Wiecznym Mieście, aby najpierw przystać do kalwinistów, a na koniec skierować swoje myśli ku antytrynitarzom, zwanym w Polsce i na Litwie braćmi polskimi. Tak też zakończył swoją naukową edukację nie w Padwie czy Norymberdze, ale na nowo powstałym Uniwersytecie Rakowskim. Wtenczas ojciec jego podupadł na zdrowiu na tyle, że musiał młody Jan zająć się majątkiem. Rychło ożenił się z Urszulą, z którą los obszedł się łagodnie i która dała mu pięcioro dzieci. Troje z nich dożyło wieku, który pozwalał je uznawać za niemal dorosłych. Fortuna, która nie zawsze wypada pomyślnie, sprawiła, że pierworodna córka Jana, Jadwinia, urodziła się, jaka się urodziła. Co innego młodsi synowie, Piotr i Andrzej, którzy rośli na młodzież dzielną i skorą do niemałej odwagi, i to pomimo że mieli dopiero lat odpowiednio dziewięć i jedenaście.

Jan, człowiek gościnny i rodzinny, przyjmował we dworze licznych krewnych. Był tam i Samuel, siostrzeniec jego przygarnięty po przedwcześnie obumarłym bracie, młodzian liczący szesnaście wiosen.

– Papa. – Głos Jadwini, lekko zachrypnięty, na dobre wydobył Jana z odmętów sennych marzeń. Drzemkę przerwało ostatecznie natarczywe wkładanie mu czegoś w dłoń.

– A cóż to, córuchna? – Jan zamrugał zdziwiony.

– Papa! – Jan nauczył się odczytywać, co chciała mu córka przekazać po samej intonacji, z jaką wypowiadała to jedyne znane jej słowo. Wiedział zatem, że teraz chce ona wyrazić radość wymieszaną ze zdziwieniem.

– Mak? Mak w kwietniu? Dziwne rzeczy – powiedział bardziej do siebie niż do córki. Faktycznie, kwiecień roku pańskiego 1602 był ciepły, ale nie aż tak, aby kwitły już maki. Zwłaszcza że ledwie przyszły pierwsze cieplejsze dni.

– Papa?!

Zafrapowany Jan ściskał w dłoni maki, a właściwie misternie upleciony wianek. Dotykał czerwonych płatków, których czerwień przypominała mu rubiny, a która ze swojej czerwoności przechodziła w czerń. Nagle poczuł dziwne ukłucie w sercu, które sprawiło, że pomimo wyjątkowo ciepłego słońca gdzieś zawiało mu chłodem. Z lekkim ociąganiem otrzepał się, poprawił żupan, podniósł leżącą na ziemi księgę Szymona Butnego i ruszył ku dworowi, trzymając w jednej dłoni rękę córki, a w drugiej krwistoczerwony wieniec z maku.

***

Może i nawet liczył w duchu, że wieniec makowy stanie się tematem rozmowy z małżonką, a kto wie, może i z teściową, chociaż na to nie miał aż tak wielkiej ochoty. Do dworu jednak zajechał właśnie dawny towarzysz jego, pan Stanisław Wróblewski. Wieniec z maku trafił więc do sieni na ławę, rzucony lekko niedbałym ruchem. Jan z otwartymi dłońmi powitał pana Stanisława i otoczywszy go ramieniem, zaprowadził do izby jadalnej, gdzie właśnie na stół podawano dania obiadowe.

Stanisław Wróblewski herbu Krzywda był mężem rosłym w barach, o ruchach ostrych, jakby w połowie ich wykonywania ciało uświadamiało sobie, że trzeba zwolnić, i tylko jego świadomość podtrzymywała je w tej nerwowości. Wzrok miał imć Wróblewski bystry, czujny, ale zarazem pełen buzującego gniewu i jakiejś czujności typowej dla drapieżników. Twarz jego o rzymskim kroju szpeciła jedynie blizna, która biegła wzdłuż policzka aż do czoła. Nie była to jednak rana od szabli, ale od samopału, zarośnięta już i zgrubiała. Ale żadna blizna nie szpeci szlachcica, jest bowiem zapisana w jego dumnej historii, więc kiedy wszedł do izby Stanisław i podkręcił wąsa, i spojrzał się czarnymi niczym dwa węgle oczami po służkach, zaraz te pisnęły stropione, a i pani Urszuli nieco głos się załamał, na co imć Stanisław tylko się uśmiechnął. Bystry obserwator zobaczyłby, że w jego spojrzeniu przez chwilę zagościł smutek. Był w nim jakiś tajemniczy cień, który budził w ludziach niepokój. Znał się z Janem Wernerem Stanisław z lat dziecięcych, ale o przeszłości nie mówili za wiele. Obydwaj okrążali ten temat starannie, każdy – jak się zdawało – z innego powodu.

Wraz z imć Stanisławem przyjechał jego towarzysz Michał Wróbelek. Ten ubierał się z szlachecka i za szlachcica podawał, ale jeśli pochodził ze szlachty, to raczej tej zagrodowej, co jedną morgę ziemi ma i jeden strój własny. Wróbelek przewyższał kompana o głowę i zdawał się z innej gliny ulepiony, takiej, która jest znacznie prostsza, co nie znaczy, że mniej szlachetna. Wzrok miał raczej spokojny, wręcz lekko nieobecny, ruchy stateczne, aż chciałoby się powiedzieć, że odrobinę ospałe. Twarz ciosana jakby w jednym kamieniu, za to pod nosem wąs miał jasny, gęsty i sumiasty i całą burzę loków na głowie podgolonej. Do tego przybył z nimi tyczkowaty ponury szlachcic, podsędek z urzędu, niejaki Marek Więdzisłowiecki, którego napotkali w karczmie.

Siedzieli w pięciu w komorze jadalnej urządzonej na modłę ariańską, nieco skromniej, niż to bywa w szlacheckich dworach, zwłaszcza ze względu na brak wszelkiego rodzaju wojennego sprzętu, jak szable i czekany. Miał bowiem imć Werner jedynie szablę drewnianą, którą przy pasie nosił, jak to między arianami się spotyka.

Obok Jana siedział krewniak Samuel z głuchym już jak pień panem Aleksandrem, jakimś ich dalekim krewnym, który po długim i burzliwym życiu, kiedy to między innymi został pojmany w jasyr i tam bardzo srogo doświadczony, popadł w niemotę.

Podsędek Więdzisłowiecki zdawał się zły, że musi w towarzystwie takim siedzieć. Z czego wnioskował pan Jan, że ma do czynienia z jakimś zaciekłym kontrreformatorem, na którego wypowiedzi jego działały tak, że czerwienił się niczym raki we wrzątek rzucone.

– No to mówcie, cóż to sprowadza waćpanów – powiedział Jan, kiedy tylko podano pieczyste i węgrzyna. – Czym chata bogata, gość w dom, Bóg w dom. – Otworzył dłonie szerokim gestem, który już dwukrotnie wykonał, a którym chciał podkreślić gościnność swoją.

– Ano widzicie, tak mi się losy potoczyły, że pora ruszać na wyprawę wojenną. W Inflantach nowa wojenna impreza się gotuje. Tam przecież imć Chodkiewicz Szwedów bije. To i udam się razem z Michałkiem. Ten pan tutaj, podsędek, towarzyszy nam ino w drodze.

Mruknął tylko coś niezrozumiałego imć Więdzisłowiecki i nic nie powiedział więcej.

– Dawno waszmościa nie było u nas, my tutaj na uboczu żyjemy, wieści od was z sieradzkiego wolno płyną. Mówże, co słychać, bo widzę, że nowa blizna wasz czerep zdobi.

– Biłem się – odparł na to Stanisław, ale było w jego głosie coś, co kazało panu Janowi nie ciągnąć sprawy.

– Ja żem wrócił też dopiero z wyprawy, na Morawach byłem – powiedział. – Dawno żeśmy nie widzieli się u was.

– Będzie przecie z dwanaście wiosen na weselu waszym, jakoś tak mi się to wylicza, czy może więcej. Nie, nie wiem, czy potem. Wcześniej jeno tylko listy słaliśmy, pamiętam przy okazji sejmu jakiegoś się widzieliśmy. Pamiętam ja, że za dziedzictwa naszego króla Stefana to często przebywałem u was.

– Tak było. – Jan Werner pokiwał głową w zadumie. – A jak się rodzina ma, ojciec i matka, i… – zawahał się, jakby coś chciał dodać, ale urwał.

Zatrzymał się tedy Wróblewski, bo ciemność jakaś mu przed oczami stanęła. Chciał wydobyć z pamięci widok rodziców, ale nie mógł.

– Dobrze – odparł w końcu wymijająco, a i to Werner ze spokojem przyjął, jakby drążyć nie chciał. – Tak, tak. Pięknie żeś się urządził, panie bracie, widzę, drzewkiem dębowym rozbudował waszmość dwór o kolejne izby. – Wróblewski rozejrzał się po izbie zdobnej w kobierce czerwone i purpurowe. Wbił wzrok w swojego gospodarza, siedzącego na czerwonych poduchach. – A i dziatek więcej się pojawiło w obejściu. Bo ja tylko Jadwinię pamiętam. Dawno to było.

– Dawno, oj, dawno – zasępił się Jan.

– Pamiętam jeszcze, jak razem smaliliśmy cholewy do panny Anny – odparł na to Stanisław, zamyśliwszy się.

Chłód uderzył w piersi Jana Wernera, jego twarz jednak tylko na chwilę przybrała wyraz nieco mroczniejszy.

– A powiedzcie – ozwał się gospodarz – co tam słychać w ziemi sieradzkiej?

– A, Janie kochany, te psie syny jezuity w siłę rosną i zaczynają się panoszyć. Od króla na wszystko mają glejt i nie tylko was, reformowanych, zaczynają dręczyć, ale i nas, dobrych katolików, co nie chcą w ich szaradach brać udziału. Jest ten kaznodzieja, króla jegomość, Skarga, pies jeden, co nawołuje do rwetesu. – Machnął ręką od niechcenia. – Sił braknie, co by język strzępić. A u was jak, jak kalwińczykom się żyje?

– Ja już nie kalwin. – Werner pierś wypiął. – Zmieniłem sztandary moje.

– Co pan nie powie, panie dzieju, na jakież to, bo chyba nie wróciłeś na łono kościoła rzymskiego? – Łypie na niego okiem wesołym Stanisław, ale też bacznie obserwuje swojego towarzysza, pana Marka. Ten zaś zdaje się chodzić jak na szpilkach. Przypatruje się temu wszystkiemu Michałek Wróbelek spokojnym wzrokiem, z błądzącym gdzieś po ustach uśmieszkiem, za którym kryje się jakby wiedza o tym, co się wydarzyć zaraz może.

– Bratem polskim zostałem, Socycjana nauki żem przyjął.

– Coś waćpan? – odezwał się milczący do tej pory towarzysz Stanisława, Marek. Wstał energicznie, tak że zatańczyły na stole kielichy z węgrzynem i cenny trunek się rozlał. – Ty mnie, imć Stanisławie, do takiego psubrata przyprowadził, do domu heretyckiego?! Tfu.

– Waż waszmość słowa – wycedził na to krewniak Stanisław przez zęby, jednocześnie rękę z sygnetem wstrzymując. – Gospodarz to nasz, a nie byle chudopachołek.

– Gość w dom, Bóg w dom – odezwał się milczący Wróbelek i ręką niby to od niechcenia ku głowni szabli sięgnął.

Zazgrzytały zęby, groźnie strzelił ogień w kominku.

– Pax między chrześcijany. – Jan powstrzymał ręką.

– Wy nie chrześcijanin – warknął Marek – heretyckie nasienie. Tfu, zaraza diabelska.

– Coś powiedział? – To wstał dla odmiany Samuel, na którego młodzieńczej twarzy wylał się gniew słuszny. – Odszczekaj, psubracie. O wuju moim mówisz!

– Pax, pax. – Jan położył rękę na jego ramieniu – Kochany nasz ma rację, pax. Waszmość Marek ma prawo czuć się nieswój, zwłaszcza że widzę, iż dobry to katolik, Boga i papieża miłujący.

Ale szlachecka krew już się gotowała we łbach. Nie raz i nie dwa słowo jedno niczym iskra wystarcza, aby zapłonęły drwa albo wybuch był, jakby coś na beczkę prochu spadło.

– A ty co, młodziku, takoż heretyk? – Nie zwrócił uwagi na słowa te podsędek.

– Nie, ja katolik – żachnął się Samuel. – U nas w domu wolność.

– Heretyki…

– Zawszaniec i rzymski pies – odparł Samuel. – Różańce lizać chcesz.

– Różańce lizać? Ja tego nie puszczę płazem – wydyszał podsędek, oko mu błyskało złowieszczo, rozpalał się jakiś nowy ogień.

– To tu i teraz. – Samuel z impetem wstał zza ławy tak, że ciężki mebel niemalże się przewrócił. – Do krwi pierwszej.

– Do krwi. – Podsędek obrzucił go spojrzeniem nienawistnym. – Chociaż wy to się brzydzicie ponoć szablą robić. Bo widzę, że wasz wuj to drewno zamiast żelaza nosi.

– Mówiłem, ja nie arianin – spokojnie na to powiedział Samuel – a i na robocie się znam. – Wysunął z pochwy szablę do połowy, aż błysnęło ostrze w świetle kaganków.

– Czyja szkoda, tego i grzech – mruknął na to Michałek, czym wprowadził w konsternację Samuela i pana Marka, którzy na chwilę się zatrzymali.

– Coś waszmość powiedział?

– Że sobie sami winni będziecie.

– A będziemy – krzyknął Marek i rozbił gliniany dzban.

Jan spojrzał się niepewnie na swojego druha Stanisława, w którego też jakaś złość weszła.

– Imć Jan nic nie powie, znam ja nauki jego kościoła, ale jeżeli trzeba, to i ja stanę w obronie domu tego i gospodarza. – Stanisław wydobył do połowy szablę swoją.

Imć Marek spojrzał się na to wzrokiem gniewu pełnym.

– Widzę, że i waszmość diabłu się zaprzedał.

– Nie wiem, co za czart wstąpił w pana Stanisława – szepnął w ucho Janowe Michałek. – Zawsze był to człowiek stateczny i spokojny, zresztą tak jak pan Marek.

– I ja nie wiem, co Samuela tak zapiekło, owszem, chłopak gorączka, ale takim go jeszcze nie widział, zwłaszcza że prawdą jest, że nie jest on bratem w zborze.

– Ja za wuja honor się biję, bo wujowi nie wolno, co szanuję – słyszał wyraźnie ich wymianę zdań Samuel – i dlatego ja będę za honor nasz, Wernerów, się bić. – W pierś się uderzył, aż huknęło.

Wydarzenia potoczyły się szybko, za szybko. Na uklepanym dziedzińcu dworskim znaleźli się wszyscy domownicy. Widowisko, jakiego mieli być świadkami, nie zdarzało się przecież na tyle często, aby móc je bezkarnie przegapić. Zwłaszcza w ariańskim domu, gdzie przecie pokój wieczysty panować miał.

Stała więc szerokim kołem i cała izba służebna, i rodzina Wernera, wreszcie i sam Jan z Wróbelkiem. Stanisław znalazł się obok Samuela, jeszcze ostatnie rady mu jakieś dając, jak ostrzem robić, na co młodzian słuchał imć Wróblewskiego z uwagą. Jan Werner mógł to wszystko powstrzymać, ale wiedział, że chociaż arianin, to i szlachcic, a świat rządzi się prawami swoimi. Honor szlachecki zaś to rzecz święta.

Ciepły wiatr zawiał, zaśpiewał gdzieś radośnie ptaszek mały i Samuel z podsędkiem skrzyżowali szable. Zrazu wydawało się, że synowiec Wernera Samuel bez szans jest. Pan Marek, mimo że starszy, silniejszym i szybszym się okazał. Ciosy zadawał prędkie i celne, zdając się przy tym wcale nie męczyć. Tymczasem Samuel już jakby z sił opadał, ręka jego niewprawiona w rzemiośle jęła mdleć, ruchy stawały się coraz to wolniejsze i słabsze.

Zebrani patrzyli jak oczarowani na widowisko. Świat przestał dla nich już istnieć, były tylko te dwa ciała w jasnych koszulach, nacierające na siebie z krzykiem i zapalczywością. W tym samym czasie Jadwinia, w której duszy malutki ptaszek strachu zaczął trzepotać w sercu, ze łzami w oczach się oddaliła. Bała się przeraźliwie o swojego kochanego kuzyna, który chociaż starszy, to jednak wiele jej radości i miłości okazywał, zupełnie jak papa. Nie byłaby w stanie wyrazić tego, ale potrafiła pomyśleć, a raczej poczuć. I z tym też czuciem, gnana jakąś nagłą siłą, wbiegła do dworu.

Tymczasem theatrum zdawało się dobiegać końca. Co prawda ani Samuel, ani podsędek jeszcze nie puścili farby z ciała, ale widać było, że zmęczenie zaraz dopadnie młodego Wernera. Na jego młodzieńczym czole pot perlił się coraz to większymi kroplami, zmęczenie jego twarzy było coraz widoczniejsze. Imć Marek pewnymi ruchami zaczynał już Samuela do kąta zaganiać, ten odpowiadał jedynie ospale. Wreszcie Więdzisłowiecki wybił szablę z ręki młodziana, tak że poleciała ona pod studnię. Uśmiechnął się na to podsędek i warknął jedynie.

– No bierz, młodzieńcze, żelazo.

Z trudem Samuel dopadł do szabli i wziął ją w obie ręce. Pełen zawodu jęk wydarł się z ich ust, kiedy z trudem podniósł szablę, która trzęsła mu się w rękach omdlałych. Krzyknął na to imć Marek i natarł na niego pełen wściekłości w głosie.

I wtedy, kiedy już zebrani pewni byli, że podsędek dokończy dzieła i gdy zamarli w oczekiwaniu ostatecznego rozstrzygnięcia, a pan Marek ze zdwojoną siłą naparł na Samuela z impetem takim, że myślano, że młodzian zaraz legnie – los zjadliwy zmienił się przedziwnie, wszak nie wolno wierzyć Fortunie, gdy się siedzi wysoko. W młodzieńca jakby nowa siła wstąpiła, odważnie i zacięcie skontrował, co zrazu zaskoczyło pana Marka, tak że zatoczył się w tył. Młody Werner zaś nie poprzestawał w swoich zaciekłych atakach. Kąsała jego szabla to tu, to tam i widać było, że podsędek, tak pewny już zwycięstwa, zaraz padnie, lęk tylko wśród zebranych zrodził się, czy przypadkiem miast do krwi pierwszej, do ostatniej bić się nie będą. Wreszcie cios zadał Samuel, a z gracją taką, jakby coś w niego wstąpiło nieziemskiego. Cięcie czyste i lekkie ledwie musnęło twarz podsędka, pozbawiając go samego czubka nosa.

Upadł wtedy podsędek na klepisko, obiema dłońmi twarz ściskając.

– Coś mi się widzi, że pan podsędek będzie teraz jak świnia wyglądać – rzucił zziajany Samuel, patrząc spode łba i ocierając płynący mu z czoła strumyk potu. – Byłeś pan świnią, to i wygląd odpowiedni się należał.

– Więc temu rękaw urwą, a ten czapkę straci. Drugi dla tej krotochwili i włosy przypłaci – w zadumie powiedział Wróbelek.

I zrazu wszystkim zrobiło się ni to wesoło, ni to żałośnie na takie dictum młodego Wernerowicza. Jan spojrzał się nieco bezradnie na Michałka, w którym odnalazł kompana niespodziewanego. Ten też jakoś tak nierad był, ale za to ciżba zebrana zaniosła się śmiechem. Podobnie jak Stanisław, który poklepał po ramieniu młodego Samuela, mówiąc, że zuch jest. Jadwinia tymczasem, wygrzebawszy z kąta wieniec makowy, przybiegła do zziajanego i parującego ciepłem Samuela i wtuliła się w niego.

Tymczasem powstał podsędek, który faktycznie po cięciu Samuelowym utracił taki nosa kawałek, że chociaż krew ściekała, widać było, że zaiste nosem podobnym świńskiemu będzie teraz świecił. Kobiety zaraz otoczyły go z intencją, aby go opatrzeć. Ten jednak odrzucił je jednym ruchem ręki, dłoń w pięść zwinął i pogroził zebranym tymi słowy:

– Z diabłem, ja widzę, konszachty macie. – Po czym splunął śliną z krwią wymieszaną.

– Nie z diabłem, ino waćpan rękę masz słabą – odezwał się Stanisław, wziąwszy się pod boki.

– Mówię wam, żeście z diabłem w konszachtach. Noga moja tutaj stać więcej nie może, ale wrócę.

– Nie czekamy. – Samuel odwrócił się do niego i nagłe błysk jakiś w jego oku się pojawił, że nawet i Janowi się zrobiło trochę straszno na sercu, przez chwilę bowiem wydawało mu się, że swojego wychowanka nie poznaje. Z pretensją do młodzieńca zaraz dopadła żona Jana, Urszula, łajając go niczym podlotka, a ten tylko patrzył ponad nią gdzieś w las.

Podano mu wody.

– A wy, Stanisławie, wraz z Michałkiem nie wybierzecie się w ślad za towarzyszem? – powiedział Samuel, kiedy się napił i stanął na nogi. – Wszak waszmość go w dom nasz wprowadził.

Stanisław odwrócił do niego lekko zagniewane taką impertynencją oblicze, już zaraz wisiał kolejny pojedynek w powietrzu, jakby rozochocony swoją pierwszą wygraną Samuel zapomniał, że to Stanisław mu sekundował jeszcze przed chwilą.

– Trzymaj język na wodzy, młodziku – wycedził i miał już coś dodać, ale uprzedził go Jan.

– Widzę, mój kochany Samusiu, że pojedynek jeszcze z głowy ci nie wywietrzał, boś do kolejnej bitki gotów – rzucił, podpierając się na ramieniu synowca.

– Póty dzban wodę nosi – powiedział spokojnie Michałek, spoglądając w oczy Samuela – póki ucho się nie urwie. Waż, waszmość Samuelu, słowa, dobrze ci życzę. Pan Stanisław to szermierz lepszy niż knurowi teraz podobny pan Więdzisłowiecki.

Przez ciało Samuela przeszedł dreszcz dziwny, jakby się zmagał z jakim drugim Samuelem. Wygrał w końcu ten pierwszy, Wernerowy wychowanek, i na jego usta powrócił uśmiech pogodny.

– Wybacz, waszmość, wybacz, wuju, wybaczcie, panie Stanisławie, nie to na myśli miałem. Myślałem raczej, że skoro pana towarzysz obraził się, to i czy przypadkiem pan kochany Stanisław nie pójdzie w jego ślady.

Twarz Stanisława się rozpogodziła.

– A nie, mój drogi, podsędek był moim druhem ino z drogi, i uważam, że dostał sprawiedliwą nagrodę za swój język. Mi zaś w drogę niespieszno. Mogę zostać i dłużej.

– Gość w dom, Bóg w dom – zawołał szczęśliwy pan Jan i rozwarł ręce gestem szerokim. – Na święta zostaniesz, ino dwa tygodnie i będą, nie ma co wam w drogę jechać. Święto to przecie, które i ja, i wy obchodzimy.

Wróblewski pomacał ręką medalik z krzyżem wiszący pod żupanem na rzemyku. I jakiś dziwny niepokój wszedł w jego duszę. Znowuż poczuł, że powinien o czymś wiedzieć, coś rozumieć, fałsz jaki wyniuchać. Czuł się niczym Tezeusz w labiryncie szukający swojego minotaura. Sam wśród ciemności, chociaż słońce wysoko górowało nad nieboskłonem.

1629

Izrael musiał przerwać słuchanie, albowiem Rachela, córka jego, która pomagała mu w przygotowywaniu strawy, jęła ciągnąć go za ramię. Odpędził ją gestem niczym natrętną muchę i wrócił do słuchania. Musiał przyznać, że było coś w historii tego starca, co jego, starego Żyda, intrygowało, zwłaszcza że na zewnątrz wicher jął się straszliwy zrywać, a to niechybnie znaczyło, że zebrani raczej nie ruszą w dalszą drogę i dawało nadzieję, że historia dokończona będzie. Zaplótłszy więc dłonie na brzuchu, sam przysiadł na zydelku, skinął tylko Racheli, aby nalała więcej gorzałki ślepemu, co by opowieść jego miała szansę się rozwinąć. Zwłaszcza że za przykładem starca i inni ruszyli napełnić swoje kubki i dzbany napitkami. Monety miło zabrzęczały w kabzie, zapowiadała się dobra noc. Nie ma co siadać na zydelku, trzeba doglądać interesu. Co jak co, ale Polaki to o robieniu szablą jednak słuchać lubią. Patrzył też Izrael, jak sapie ormiański kupiec chyba przez to tylko, że blisko paleniska jest i ciepłota bije od pieca.

– Widzicie, matek – odezwał się do żony swojej, Estery – jak o szabli, to zasłuchają się, albo jak o koniach, ale jakby o czem innem, to już nie taki to naród, te nasze Polaki.

– E, Żydzie – głos się podniósł ze strony izby – więcej no daj piwa.

– Już, już, szanowny pan. – Zgiął się usłużnie. Ech, fascynowali Izraela ci herbowi, takie to dziwne ptaki, gdyby nie byli tak rozrzutni, toby byli przecie więcej niż bogaci, oni by byli panowie świata, myślał sobie. Gdyby to on miał komplet takich guzów z kontusza albo taki kołpak z sobolowego futra, albo… Z marzeń wyrwało go gwałtowne pohukiwanie zebranych w karczmie.

– Już, już. – Tym razem jednak nie zatrzymywał się i zaraz zaniósł na stoły kufle z piwem.

Tymczasem ślepiec kontynuował opowieść niespiesznie, ale wyraźnie dochodząc do jakiegoś istotnego punktu, głos bowiem wstrzymał teatralnie, jego towarzysz zaś jął się wiercić jak na rożnach przypiekany. Ludzie zaś jak urzeczeni patrzyli w niego, słuchając nieco chropowatego głosu.

– A zatem miał zostać Stanisław Wróblewski razem z Michałem Wróbelkiem w gościnie u imć Wernera. I zaczęły dziać się rzeczy dziwne.

1602

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

W 1867 roku Finlandię pustoszy wielki głód – ostatni naturalny w historii Europy. Jego ofiarą pada około 20 procent ludności. Przy drogach walają się wypatroszone ciała psów, ludzie żywią się korą drzew, porostami, a nawet zmielonymi kośćmi tych, którzy nie wytrzymali tyle, co oni.

Marja, żona rolnika z północy, wyrusza przez śniegi z dwójką dzieci na południe – do Petersburga, gdzie ponoć można dostać chleb. W beznadziejną drogę udają się też inni, w tym Ruuni, młody chłopak, który w trakcie wędrówki próbuje zdobyć zaufanie Marji.

Biały głód to apokaliptyczna proza w duchu Drogi Cormaca McCarthy’ego, która podejmuje temat ludzkiej woli przetrwania.

Powieść nominowana do Międzynarodowej Nagrody Bookera w 2016 roku.

Galisja, rok 1853. Najbardziej deszczowa zima w historii zniszczyła plony, mieszkańców dziesiątkuje epidemia cholery. Grupka młodych ludzi opuszcza rodzinne strony i udaje się na Kubę, aby walczyć o godne życie na plantacjach trzciny cukrowej. Ale wyprawa na zalaną słońcem wyspę kończy się zupełnie inaczej, niż się spodziewali. Cukier to oparta na faktach historia 1700 młodzieńców, którzy przybyli do Hawany w poszukiwaniu lepszego życia dla siebie i bliskich. Tam trafili jednak na Urbana Feijóo Sotomayora, Galisyjczyka, który postanowił zastąpić nimi – coraz droższych w dobie triumfu abolicjonizmu – niewolników z Afryki.

Szorstka, sugestywna proza Bibiany Candii przypomina o jednym z największych skandali w XIX-wiecznej Hiszpanii i oddaje głos tym, którym na zawsze go odebrano.

Jedna z najgłośniejszych współczesnych powieści o I wojnie światowej.

W latach 80. umierający dziadek podarował Stefanowi Hertmansowi swoje dzienniki. Pisarz odważył się zajrzeć do zapisków Urbaina dopiero po latach. Życie jego dziadka naznaczyły biedne dzieciństwo u schyłku XIX wieku w Gandawie, trauma okopów I wojny światowej i wielka, niespełniona miłość. Ślady tej ostatniej Stefan śledzi w obrazach autorstwa Urbaina, kopisty wielkich mistrzów, jak Tycjan, Rembrandt czy Velázquez.

Wojna i terpentyna to intymny fresk, życie i tragedia flamandzkiego żołnierza rzucone na wielkie płótno ubiegłego stulecia.

Wojna i terpentyna została przetłumaczona na 26 języków, w samej Holandii miała ponad 20 wydań, zdobyła Nagrodę Kultury Flamandzkiej w kategorii Literatura w 2014 roku, a także była nominowana do Międzynarodowego Bookera.

Latem 1979 roku Stefan Hertmans pod wpływem impulsu kupił dom w Gandawie, który – mimo opłakanego stanu, w jakim się znajdował – go urzekł. Dwie dekady później odkrył, że poprzedni właściciel, Willem Verhulst, był członkiem SS. Życie Verhulsta pochłonęło pisarza, zaczął rozmawiać z jego najbliższymi, przeglądał archiwa, dotarł do intymnych dokumentów. W swych wspomnieniach ponownie przechadzał się po wszystkich pokojach, w których tak długo mieszkał. Warstwa po warstwie odkrywał nie tylko tajemnice politycznej historii domu, ale także rozgrywającego się za zamkniętymi drzwiami dramatu małżeńskiego. Esesman Verhulst dzielił bowiem życie z głęboko religijną żoną o pacyfistycznych poglądach.

Wejście to wciągająca podróż przez burzliwe stulecie, w trakcie której Hertmans po raz kolejny demonstruje swe mistrzostwo w splataniu fikcji literackiej z faktem, osobista historia staje się zaś dla niego punktem wyjścia do snucia epickiej opowieści.

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Prolog
Jan. Cień drzewa i rozwiłe cień zdobi dąbrowy
1629
1602
1629
1602
1629
1602
1629
Maciek. Cienia pragnie nówożeń, nowo za mąż dana
1630
1608
1630
1608
1630
1608
1630
1608
1630
Aleksander. Cień i światło po niebie wzajem naśladuje
1631
1620
1631
1620
1631
1620
1631
1620
1631
Serafin. Cień sławny on orator miał na pilnej pieczy
1632
1628
1632
1628
1632
1628
Gedeon. Cień z nami w grób, cień wiecznie stróżem naszym w grobie
1632
1628

Kontakt:

[email protected]

Przeszły-ciągły to seria, w ramach której publikujemy współcześnie napisane powieści historyczne.

W serii ukazały się:

Aki Ollikainen

Biały głód

przekład Justyna Polanowska

Bibiana Candia

Cukier. Epopeja

przekład Katarzyna Okrasko

Stefan Hertmans

Wojna i terpentyna

przekład Alicja Oczko

Stefan Hertmans

Wejście

przekład Alicja Oczko

Martín Caparrós

Echeverría

przekład Katarzyna Okrasko

Maria Hesselager

Mam na imię Folkví

przekład Agata Lubowicka

Arturo Pérez-Reverte

W cieniu orła

przekład Filip Łobodziński

Steve Sem-Sandberg

Ocean

przekład Przemysław Pożar

Santiago Roncagliolo

Rok, w którym narodził się diabeł

przekład Tomasz Pindel

Mia Couto

Władca piachu. Trylogia mozambicka Księga pierwsza. Kobiety z popiołu

przekład Michał Lipszyc

Tytuł oryginału: Krzywda

Redaktor inicjujący: Krzysztof Cieślik

Redaktor prowadzący: Michał Michalski

Koordynacja produkcji: Szczepan Kulpa

Opieka promocyjna: Ewelina Lebida

Projekt serii: Mimi Wasilewska

Obraz wykorzystany na okładce pod tytułem Martwa natura wanitatywna z 1709 roku, wykonany przez Philippa Sauerlanda techniką olejną, znajduje się w zbiorach Muzeum Narodowego w Gdańsku.

Redakcja: Krzysztof Cieślik

Korekta: Michał Trusewicz, Aleksandra Marczuk-Radoszek

© Paweł Rzewuski, 2024

© Copyright for the Polish edition by ArtRage, 2025

Wydanie I, Warszawa 2025

ISBN 978-83-68295-34-4

Wydawnictwo ArtRage

wydawnictwo.artrage.pl

Opracowanie ebooka: Katarzyna Rek