Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
171 osób interesuje się tą książką
Seria z Rupertem Ogrodnikiem. Tom 2
Rupert Ogrodnik porządkuje dom po dziadku. Przypadkowo znajduje skrytkę z metalową szkatułką, w której spoczywa stary list. I choć najwyraźniej został on napisany kilkadziesiąt lat temu, to jego treść okazuje się przerażająca. Nadawca jasno przyznaje, że zabił rodziców Ruperta, ponieważ zasłużyli na śmierć. Ogrodnik nie może otrząsnąć się z szoku i nie wie, co o tym myśleć. Do tej pory żył ze świadomością, że kiedy był małym chłopcem, jego rodzice zginęli w wypadku samochodowym. Rozpoczyna własne śledztwo, pełne zawiłości i niewiadomych, bo rozpaczliwie pragnie odkryć prawdę. Tylko czy ci, którzy ją znają, nadal żyją?
Roksana, córka Ruperta, postanawia zamieszkać w Szklarskiej Porębie. Zapewnia ojca, że chce prowadzić normalne, ustabilizowane życie, jednak prawda jest zupełnie inna. Dziewczyna ma wobec Ruperta swoje plany, a sytuację dodatkowo komplikuje fakt, że niespodziewanie odzywa się do niej człowiek, który stał za zabójstwem Kaliny. Mężczyzna dzwoni z więzienia do Roksany i składa jej propozycję nie do odrzucenia.
Czy Rupertowi uda się dotrzeć do prawdy na temat śmierci rodziców i w końcu odzyska spokój? Czy Roksana posunie się do czynów, od których nie będzie już odwrotu? I jaką rolę odegrają w tym powracający z przeszłości Marek i Beata?
Śladami zatartych wspomnień to nie tylko doskonały thriller psychologiczny. To również wędrówka po wspomnieniach z dzieciństwa oraz opowieść o powrocie do korzeni i odkrywaniu siebie na nowo.
***
O autorce
Katarzyna Wolwowicz, urodzona w 1983 roku. Magister stosunków międzynarodowych i psychologii klinicznej. Absolwentka studiów podyplomowych z mediacji.
Dorastała w malowniczej górskiej miejscowości – Szklarskiej Porębie. Kocha przestrzeń, wolność i naturę, ale także ogień trzaskający w kominku, saunę i morsowanie w górskich wodospadach. Uwielbia sport, zwłaszcza narciarstwo alpejskie, a także taniec towarzyski i latynoamerykański.
Autorka serii kryminalnej z komisarz Olgą Balicką, serii z komisarzem Tymonem Hanterem, serii z Carmen Rodriguez oraz thrillerów: W otchłani, W obłędzie i Śladami twojej krwi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 326
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Śladami zatartych wspomnień
–fragment–
© Copyright by Katarzyna Wolwowicz, Warszawa 2025
© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Zwierciadło Sp. z o.o., Warszawa 2025
Redakcja: Anna Jeziorska
Korekta: Joanna Wysłowska
Skład i łamanie: Sylwia Rogowska-Kusz, Magraf sp.j., Bydgoszcz
Przygotowanie wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski, Magraf sp.j., Bydgoszcz
Zdjęcie autorki: z archiwum prywatnego
Projekt okładki: Eliza Luty
Redaktor inicjująca: Blanka Wośkowiak
Wszelkie podobieństwa zdarzeń, instytucji i osób są przypadkowe i niezamierzone.
Opowieść stanowi literacką fikcję.
Wydawnictwo nie ponosi żadnej odpowiedzialności wobec osób lub podmiotów za jakiekolwiek ewentualne szkody wynikłe bezpośrednio lub pośrednio z wykorzystania, zastosowania lub interpretacji informacji zawartych w książce.
ISBN: 978-83-8132-699-5
Dyrektor produkcji: Robert Jeżewski
Druk: CPI Moravia Books s. r. o.
Wydawnictwo Zwierciadło Sp. z o.o.
ul. Widok 8, 00-023 Warszawa
tel. 603-798-616
Dział handlowy:
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.
Wydanie I, 2025
Ten e-book jest zgodny z wymogami Europejskiego Aktu o Dostępności (EAA).
Dzieciństwo spędziłam w jednym z najcudowniejszych miejsc na świecie – w Szklarskiej Porębie. I chociaż teraz mieszkam gdzie indziej, to miasto pozostanie dla mnie wyjątkowe i budzące miliony wspaniałych wspomnień. To w nim zawierałam przyjaźnie, uczyłam się jeździć na nartach, biegałam po lasach w poszukiwaniu ametystów i wspinałam się na skały. Żyłam, kochałam, płakałam i czyniłam plany na przyszłość. Sporo z tych rzeczy, do których często wracam myślami, zawartych jest w tej książce we wspomnieniach Ruperta. Jednak fabuła to czysta fikcja literacka, zwłaszcza w kwestiach historycznych czy polityczno-społecznych i nie należy jej traktować jako faktów.
Szklarska Poręba zawsze będzie w moim sercu domem.
Życzę ci mocy wrażeń podczas lektury!
Katarzyna Wolwowicz
Uwielbiam polskie lato. Szczerze mówiąc, to nie wiem, dlaczego większość znanych mi osób ciągnie zawsze do tego, co nieosiągalne, inne, ekstremalne. Ja kocham klimat, w którym żyję, zmienność pór roku, wachlarz temperatur, oczekiwanie na pierwsze przebiśniegi wiosną, powiew ciepłego powietrza przepełnionego zapachem dojrzewających owoców latem, kolorowe liście i pajęczyny na trawie i drzewach jesienną porą i śnieg, który otula nas niczym biała pierzyna, kiedy przychodzi zima. Kocham to. I tak, bywa, że i ja zachwycam się południem Hiszpanii czy fiordami w Norwegii, ale najbardziej ze wszystkich krajobrazów, które dane mi było zobaczyć, to nie plaże i lazurowe morze, nie wysokie szczyty gór czy klifów robią na mnie największe wrażenie. Tak naprawdę najbardziej na świecie kocham widok lasu. To dlatego wybudowałem dom z dala od granicy Szklarskiej Poręby. Chociaż „z dala” może brzmieć nieco na wyrost, bo tu, w moim rodzinnym mieście, wszystko jest przecież blisko.
Dorastałem w drewnianej chacie w lesie, położonej przy szutrowej drodze na Jakuszyce. Codziennie budziłem się, widząc za oknem kołyszące się spokojnie drzewa, i zasypiałem, słysząc ich kojący szum. Nie wiem, jak to możliwe, że u niektórych ludzi las wywołuje uczucie lęku i dezorientacji. Dla mnie to coś w rodzaju drugiego domu. W lesie odpoczywam, ładuję baterie i nabieram sił. W lesie czuję się najszczęśliwszy i zrelaksowany, i to tu oddycham pełną piersią. Las przywołuje we mnie najmilsze wspomnienia – wspólne wędrówki z dziadkiem Antonim, zbieranie jagód i grzybów, zabawy w chowanego z kolegami, którzy przychodzili do mnie do chaty, pierwsze miłosne spacery z dziewczynami. To właśnie w lesie pierwszy raz wziąłem dziewczynę za rękę. Pamiętam to jak dziś – szliśmy na wycieczkę do Jakuszyc, drogą przez starą hutę. Weszliśmy między drzewa, bo na szutrowej drodze doskwierał nam upał. Nie wiem, czy faktycznie było to lato stulecia, czy po prostu my nie potrafiliśmy jeszcze opanować rozgrzewających nas uczuć zauroczenia i lekkiego wstydu. Basia potknęła się o wystający konar i zawisła mi na ramieniu. Nasze oczy się spotkały i oboje się uśmiechnęliśmy.
– To może weź mnie za rękę – zaproponowałem wtedy i chwyciłem od razu jej dłoń, jakbym się bał, że odmówi i nie będę miał szansy dotknąć jej delikatnej, ciepłej skóry.
Można powiedzieć, że również w lesie poznałem moją drugą żonę, Kalinę. Co prawda, stała na asfaltowej drodze, ale biegnącej wśród drzew prosto do schroniska na Orlim. Złapała flaka w rowerze, a ja zaoferowałem jej pomoc. Dziś wiem, że nasze spotkanie nie było przypadkowym zrządzeniem losu, a zainscenizowaną przez nią sceną, która rozpoczęła dwa najszczęśliwsze lata mojego życia oraz kilka najgorszych miesięcy, jakich dane mi było doświadczyć. Ale wszystko jest po coś, jak mawiała moja babcia, i ze wszystkiego możemy wyciągnąć naukę dla siebie, jak twierdzi moja terapeutka. Tak. Od pół roku chodzę do niej na rozmowy o życiu. Najpierw zjawiałem się w jej gabinecie co tydzień, ale teraz mam już wyznaczane wizyty raz w miesiącu. Muszę przyznać, że czuję się w takim układzie bardzo dobrze. Może nawet pogodziłem się z tym, co mnie spotkało. Może nauczyłem się żyć na nowo i cieszyć każdym kolejnym dniem, pomimo że moja żona i mój dziadek zostali niemal w jednym czasie zamordowani.
Nie potrafiłem sobie z tym poradzić. Być może gdybym nie znalazł zabójcy Kaliny i nie dotarł do prawdy o niej, nigdy nie zaznałbym spokoju. Cierpiałbym, nie wiedząc, kim naprawdę była, dlaczego mnie oszukiwała, i zadręczałbym się pytaniami, czy naprawdę mnie kochała, czy tylko prowadziła grę w nieznanym mi celu. Dziś mogę odetchnąć z ulgą i zacząć na nowo cieszyć się życiem. Może jeszcze nie w pełni, ale z pokorą i wdzięcznością za to, co otrzymałem od losu. Przecież zawsze lepsze są dwa piękne lata niż nic. Nauczyłem się żyć teraźniejszością. Na nowo, bo przecież kiedyś też to potrafiłem.
Jest sierpień dwa tysiące dwudziestego piątego roku. Leżę na trawie w ogrodzie dziadka Antoniego. To nie jest taki ogród jak przy moim domu, zadbany i ze starannie przystrzyżonymi roślinami. U dziadka wszystko rosło wolno, swobodnie i bez ograniczeń. Nie dbał o to, czy trawa wyrasta równo, nie kupował w hipermarketach kartonów z nasionami, na których widniały zdjęcia muraw ze stadionów reklamujące jej wytrzymałość. Dziadek lubił przyrodę i uważał, że natura powinna być wolna. Jedyne, na co pozwalał, kiedy chciałem pomóc mu w ogrodzie, to wyrywanie chwastów i podlewanie krzewów owocowych, kiedy przychodziły susze, ale to nie zdarzało się zbyt często.
Ogród dziadka jest dziki i pełen kwiatów. Trawa, na której leżę, pachnie wilgotną, lekko mokrą od porannej rosy ziemią. Ręce mam splecione pod głową i patrzę na kołyszące się łagodnie korony iglaków. Po mojej twarzy przesuwa się to cień, to słońce, które nie wzeszło jeszcze wysoko, więc jego promienie przedzierają się niepewnie między gałęziami drzew. Nie wiem, ile razy leżeliśmy tu z dziadkiem w czasach mojego dzieciństwa. Ile razy smażyliśmy się na frytkę latem, a nocami liczyliśmy gwiazdy, kiedy dziadek zapewniał mnie, że dwie z nich to moi rodzice, którzy patrzą na mnie z nieba i pilnują, by nic złego mi się w życiu nie przytrafiło. Dziadek często mi o nich opowiadał, jakby nie chciał, abym zapomniał, że w ogóle istnieli. Mogłem zapomnieć, bo odeszli, gdy miałem zaledwie cztery lata. Byłem za mały, żeby w mojej pamięci pozostało wiele wspomnień z nimi związanych. Ale odkąd straciłem i dziadka, i żonę, zacząłem coraz częściej patrzeć w przeszłość. Nie dlatego, że nie potrafię żyć tu i teraz. Potrafię, i wychodzi mi to całkiem dobrze, ale dlatego, że wspomnienia o osobach, które kochałem i które kochały mnie, pozwalają mi osadzić się w rzeczywistości. Poczuć, że nie jestem znikąd, że mam swoje korzenie, że tu jest mój dom i moje miejsce na świecie i że nie znalazłem się tu przypadkowo.
Wzdycham głęboko, mocno wciągając i wypuszczając powietrze. Jest piątek, piętnastego sierpnia. Dzisiaj wszyscy cieszą się wolnym dniem i zapewne rozpoczynają długi weekend. Pogoda dopisuje, temperatura odczuwalna to jakieś dwadzieścia kilka stopni. Idealnie, by porobić coś na zewnątrz, a potem usiąść przy grillu. To właśnie na jutro mamy w planach. Wybieramy się ze znajomymi na wycieczkę rowerową do Harrachova, a potem przychodzimy do mnie, gdzie niezrównana pani Maria, moja gosposia, oraz pan Józef, złota rączka, przygotują wstępnie wszystko na grilla. Nie mogę przecież odciąć się od świata. Ani dziadek Antoni, ani Kalina by tego nie chcieli. Oboje byli gorącymi zwolennikami kolekcjonowania pięknych chwil i za to pozostanę im wdzięczny. Choć, owszem, czasem bywa mi ciężko. No i jest jeszcze Roksana. Odnoszę wrażenie, że po śmierci Antoniego coś w niej drgnęło. Jakby przebudziła się z letargu. Pani Maria w to nie wierzy, a widuje ją równie często jak ja, ale ojciec zawsze ma nadzieję, że jego latorośl wyjdzie w końcu na prostą.
Roksana została z nami w Szklarskiej Porębie i nie wróciła już do Londynu. Postanowiłem też zapomnieć i wybaczyć jej wszystkie kłamstwa, którymi karmiła mnie w przeszłości. Odbyliśmy poważną rozmowę i wiem, że moja córka chce to naprawić. Może nie potrafi, bo przez swoją psychopatię nie czuje tego ogromu emocji, który czasem mnie ogarnia, ale stara się jak może. Nie jej wina, że tak jest skonstruowana.
– Panie Rupercie? – Słyszę ciche wołanie od strony domu.
Odwracam głowę i widzę przed drzwiami do chaty panią Kazię, do niedawna opiekunkę dziadka. Stoi przygarbiona, pochylona do przodu i jakby… wystraszona? Podnoszę się z ziemi i uśmiecham do niej przyjaźnie.
– Pani Kaziu. – Podchodzę i najpierw delikatnie ściskam jej dłoń, a potem, zauważając, jak drży, przytulam ją.
To pokrzepiający, wspierający uścisk. Niemal taki, jakim obdarowałbym swoją mamę, gdyby żyła. Pani Kazia przekroczyła już sześćdziesiątkę, ale zawsze wyróżniała się krzepą i energicznością. Tylko ona umiała zająć się dziadkiem Antonim tak, by jej słuchał i zbytnio się nie buntował. Dziadek chorował na alzheimera i w ostatnich latach jego życia wiele opiekunek nie dawało sobie z nim rady. Był postawny i silny, a przez nieskoordynowane ruchy i częste wybuchy nieadekwatnej do sytuacji agresji potrafił zaleźć za skórę najcierpliwszej osobie pod słońcem. Ale przed panią Kazią czuł respekt. Szanował ją i nawet jeżeli czasem się nie kontrolował, to nigdy nie przekroczył granicy na tyle, by oznajmiła mi, że chce odejść. To ona znajdowała się z nim w chacie tego dnia, kiedy przyszli mordercy.
– Tak się cieszę, że jednak mnie pani odwiedziła – zapewniam ją i spoglądam w jej rozbiegane, załzawione oczy. – Proszę, niech pani usiądzie i napije się lemoniady.
Wskazuję ręką stolik i dwa krzesła przed chatą. Już wcześniej przygotowałem napoje i jakieś przekąski, żeby ją ugościć, choć nie miałem pewności, czy zdoła tu dotrzeć.
– Nie wiem, panie Rupercie. To wszystko jeszcze takie świeże – mówi i rozgląda się dookoła, a ja daję jej chwilę, żeby na nowo oswoiła się z tym miejscem.
– Proszę się nie spieszyć.
Nachodzi mnie smutna myśl, że pani Kazia musiała bardzo dotkliwie przeżyć to, co się wtedy wydarzyło. Fizycznie nic złego jej się nie stało, ale psychika ucierpiała tak, że długo nie mogła dojść do siebie. Po tym wszystkim dzieci zabrały ją do Anglii, gdzie mieszkają od kilku lat, i właściwie dopiero niedawno pani Kazia postanowiła wrócić do Szklarskiej Poręby. To jej pierwsza wizyta tutaj od śmierci dziadka.
– Panie Rupercie, ja… – Zatrzymuje się w drodze do krzesła i wzdycha ciężko. – Ja chciałam przeprosić.
Spogląda mi prosto w oczy, a ja widzę płynące po jej policzkach łzy.
– Pani chciała przeprosić, pani Kaziu? – dziwię się i chwytam ją za dłoń, bo nie mogę znieść, że ta złota kobieta może mieć jakiekolwiek wyrzuty sumienia spowodowane tamtą sytuacją. – To chyba ja powinienem przepraszać panią, a nie odwrotnie.
– Nie – mówi stanowczo. – Byłam odpowiedzialna za pana Antoniego, a uciekłam jak szczur z tonącego okrętu. Może gdybym została, gdybym wykazała się większą odwagą, nie doszłoby do tej tragedii.
– Niech pani nawet tak nie myśli! – kategorycznie jej tego zabraniam. – Proszę usiąść na spokojnie i odetchnąć. Mam wrażenie, że za chwilę mi się tu pani przewróci.
Chwieje się na nogach, kiedy podchodzi do stolika i opada na krzesło. Nalewam jej do szklanki lemoniady. Wiem, że cytrynowa lemoniada zrobiona według przepisu Antoniego to jeden z jej ulubionych napoi. Zastanawiam się, dlaczego nadal tak to wszystko przeżywa. Minęło już wiele miesięcy, ale zaraz przypominam sobie, że dla pani Kazi to pierwsze zetknięcie z tym miejscem, od kiedy wyjechała.
– Nie upilnowałam pana dziadka. Powinnam była przy nim trwać. – Znowu zaczyna mi się tłumaczyć, a ja nie chcę jej przerywać, bo wiem, jak ważna w dochodzeniu do siebie jest możliwość swobodnego wyznania tego, co leży na sercu.
– Kiedy przyszli… – Przełyka z trudem ślinę i odwraca głowę w kierunku drzwi wejściowych. – Wyszłam akurat na podwórko. Strącałam sople z dachu, bo się obawiałam, że przez ich ciężar cała chata poskłada się jak domek z kart. Usłyszałam rumor i krzyki. Pobiegłam zaskoczona, sądząc, że pan Antoni wpadł w szał i demoluje salon. I wtedy ich zobaczyłam. Obaj wymachiwali nożami, a jeden z nich od razu rzucił się na mnie. – Przerwała na chwilę i się zamyśliła. – Nie wiem. Naprawdę nie wiem, co powinno się zrobić w takiej sytuacji. Nie miałam ze sobą telefonu, bo przed wyjściem położyłam go na kominku. Mogłabym zacząć krzyczeć i wzywać pomocy, ale kto by mnie w tej głuszy usłyszał? Walka też nie wchodziła w grę. Jedyne, co przyszło mi do głowy, to ucieczka.
Łzy zaczynają łagodnie spływać jej po policzkach, a na czole pogłębiają się poprzeczne zmarszczki.
– Przepraszam. Tak bardzo żałuję tego, co się stało.
– Pani Kaziu… – mówię z przejęciem. – Nie zrobiła pani nic złego. Jest mi ogromnie przykro z powodu tego, co zaszło. To musiało być traumatyczne przeżycie i… – Milknę, bo nie wiem, co dalej powiedzieć.
– Udało mi się uciec tylko dlatego, że dobrze znam ten las – kontynuuje cicho. – Często chodziliśmy z panem Antonim na długie spacery. Pokazywał mi, którędy dojść do strumienia, gdzie rosną dzikie róże, z których mogłam robić olejki, i jak najszybciej wyjść na drogę asfaltową biegnącą od Szklarskiej do Jakuszyc.
– Tak – wtrącam, kiedy starsza pani na chwilę milknie i spogląda daleko w las. – Dziadek znał ten teren jak własną kieszeń, albo i lepiej. – Uśmiecham się na wspomnienie naszych wspólnych przygód.
– I właśnie w kierunku tej drogi biegłam. Naprawdę, panie Rupercie. Gdyby ten zbir mnie nie dopadł i nie pobił do nieprzytomności, to dobiegłabym do drogi i wezwała pomoc. – Patrzy na mnie z nadzieją, jakby zastanawiała się, czy jej wierzę.
– Jestem pewny, że ściągnęłaby tu pani posiłki. Nigdy nie miałem co do tego najmniejszych wątpliwości – zapewniam i widzę, że odczuwa ulgę. – Bardzo mi przykro z powodu tego, co panią spotkało. Po tym wszystkim, co się wydarzyło, pociesza mnie tylko myśl, że pani przeżyła. I może źle to zabrzmi, ale całe szczęście, że straciła pani przytomność. Sądzę, że to dlatego zabójca panią zostawił. Gdyby tak się nie stało, być może zadbałby o to, żeby pani również poniosła śmierć, tak jak i dziadek.
Widzę, że zasłania ręką usta w przerażeniu.
– O Jezu.
– Proszę mi wybaczyć to brutalne stwierdzenie, pani Kaziu. Po prostu wiem, że tak mogłoby się to skończyć.
– Czy złapali już tych ludzi? – pyta z nadzieją w głosie.
– Niestety nie. – Wzdycham ciężko. – Nic pani nie słyszała? – Spoglądam na nią, próbując wyczytać coś w jej oczach.
– Nie. – Kręci przecząco głową.
– Policja uważa, że musieli to być członkowie mafii gruzińskiej, która ostatnimi czasy mocno rozprzestrzenia się w naszym kraju.
– Mafii gruzińskiej? – Znowu zasłania usta dłonią.
– Podobno działają w Polsce od jakiegoś czasu i są nakierowani na kradzieże, włamania i pobicia, ale nigdy wcześniej nie postępowali tak brutalne. Niestety, pomimo złapania kilku członków ich grupy, w związku z innym przestępstwem, żaden nie przyznał się do tego, co stało się tutaj, w chacie. Nikt nie chce sypnąć kolegów, a my nie mamy żadnego, najmniejszego nawet opisu ich wyglądu. Nosili kominiarki, tak? – Patrzę na nią z nadzieją, jakby mogła coś sobie przypomnieć. Jakby nagle naszła ją wizja, w której zobaczyła u jednego na ręce tatuaż albo inną rozpoznawalną cechę.
– Byli ubrani na czarno i nosili kominiarki – potakuje smutno. – Panie Rupercie… – Pani Kazimierze łamie się głos. – Oni go zabili. Zabili naszego pana Antoniego. – Płacze i wtula się w moje ramię.
– Ja też cały czas tak mówię, ale prawda jest trochę inna. – Muszę być uczciwy i powiedzieć, co wykazała sekcja.
– Jak to inna? – Pani Kazia nie pojmuje, o co mi chodzi. Spogląda na mnie, jakby się zastanawiała, czy dobrze się czuję, czy nie zacząłem majaczyć z gorączki.
– Może i dobrze, że tak się stało, ale według lekarza medycyny sądowej dziadek zmarł z przyczyn naturalnych.
– Słucham?! – niemal wykrzykuje mi w twarz. – Przecież znaleziono go z ranami od noża, przecież widziałam ten nóż i tego człowieka, przecież… – Nie wie, jak inaczej mogłaby przekonać mnie, że opowiadam jakieś bzdury.
– Tak. Mnie też to zszokowało – staram się mówić spokojnie. – Proszę posłuchać. Kiedy do chaty wtargnęło tych dwóch złodziei, dziadek zaczął z nimi walczyć. Rzucał w nich przedmiotami i przewracał meble. Tak przynajmniej wynika z ustaleń policji.
– Tak. To prawda – przyznaje i milknie, chcąc posłuchać moich dalszych wyjaśnień.
– Wtedy pani weszła do środka, pani Kaziu.
– Tak. Zobaczyłam, co się dzieje. Jeden z napastników rzucił się w moim kierunku, a ja uciekłam. I on długo za mną biegł, ale w domu został przecież ten drugi i on też miał nóż. Obaj mieli.
– Zgadza się. I według policji, a zwłaszcza według lekarza medycyny sądowej, dziadek w tamtym momencie upadł i stracił przytomność.
Nie jest to dla mnie łatwe, ale wielokrotnie przegadałem tę sprawę z terapeutką, podobnie jak zabójstwo mojej żony Kaliny i teraz mogę rozmawiać o tym w miarę spokojnie. Oczywiście to nie tak, że te sprawy nie budzą we mnie żadnych emocji. Budzą, i to ogromne. Ale potrafię podejść do tego racjonalnie i po prostu opowiedzieć pani Kazi o ustaleniach śledczych.
– Stało się tak dlatego, że w jego krwioobiegu oderwał się duży skrzep, który zatkał tętnicę i krew nie mogła dotrzeć z serca do płuc. Dziadek po prostu przestał oddychać. To podobno częsta przyczyna naturalnej śmierci u osób w podeszłym wieku.
– Panie Rupercie… – Starsza kobieta wbija we mnie zdumiony wzrok, jakby widziała mnie pierwszy raz w życiu. – Nie rozumiem. – Kręci głową.
– Wszystko wskazuje na to, że gdy dziadek upadł i stracił przytomność, napastnik zaczął plądrować dom, co skończyło się absolutną demolką. A potem, kiedy już obaj wychodzili z kosztownościami, któryś z nich musiał wielokrotnie dźgnąć dziadka.
– Ale po co? Jak tak można? – Płacze i kryje twarz w dłoniach.
– Nie wiem, pani Kaziu. Nie wiem – przyznaję z rezygnacją. – Ludzie robią czasem różne potworne rzeczy, na które brak wytłumaczenia. Może chcieli mieć pewność, że nie przeżyje, żeby nie mógł ich w żaden sposób zidentyfikować? A może napastnik po prostu był taką bestią, że zrobił to dla fanu. – Wzruszam ramionami, bo co więcej mogę powiedzieć.
– To straszne.
– Tak. Ale z drugiej strony, to dla mnie pewnego rodzaju pocieszenie – oznajmiam, bo naprawdę tak czuję. – Dziadek musiał być przestraszony, ale jak go znałem, na pewno nie dał tego po sobie poznać i zaciekle walczył. I dobre w tym wszystkim jest to, że śmierć, choć w takich okropnych okolicznościach, przyszła do niego naturalnie. Odchodził bez świadomości, że ktoś wbija mu nóż w serce.
– Rozumiem… – Pani Kazia myśli przez chwilę, po czym powoli kiwa głową, jakby przyznawała mi rację.
– Ta lekarka medycyny sądowej twierdzi, że dziadek i tak by zmarł. Może nagły wzrost ciśnienia krwi przyspieszył oderwanie się skrzepliny, ale usłyszałem, że w bardzo niedalekiej przyszłości to i tak by się stało. Starość… – dodaję, jakby wszystko tłumaczyło.
Pani Kazia wzdycha głęboko i sięga po szklankę z lemoniadą.
– Dobra – chwali, upijając spory łyk. – Dokładnie taka sama, jaką przyrządzał pan Antoni.
Uśmiecham się na milsze wspomnienie dziadka.
– A co pan zrobi z tym domem, pani Rupercie? – zwraca się do mnie z pytaniem, które ja sam zadawałem sobie wiele razy w ostatnim czasie.
– Nie wiem. Chyba nic. Lubię tu czasem przychodzić i wspominać stare, dobre czasy – odpowiadam i się przeciągam. Muszę rozluźnić mięśnie, które spięły się znacznie podczas naszej rozmowy. Ale już po wszystkim. Już wyjaśnione. Możemy iść dalej…
– Nie zgłaszali się do pana jacyś kupcy?
Jej pytanie mnie zaskakuje. Nie wiem, czy ma na myśli kogoś konkretnego, czy po prostu stara się w jakiś sposób kontynuować rozmowę i nie wywoływać między nami krępującej ciszy.
– Pojawiło się kilka propozycji – mówię zgodnie z prawdą. – Jeden deweloper chciał tu nawet postawić mały kompleks wypoczynkowy – zaczynam opowiadać. – Normalnie na tych terenach nie dostałby nigdzie pozwolenia na budowę, ale ponieważ tu stoi już dom i doprowadzony jest prąd, to wystarczyłaby zgoda na rozbudowę.
Pani Kazia znów kiwa potakująco głową.
– Tak. Do pana Antoniego też czasem przychodzili. Zwłaszcza taki jeden, Radosław jakiś tam. Nie pamiętam nazwiska. – Macha ręką, jakby nie było to istotne. – Ale pan Antoni zawsze się irytował i ich wyrzucał. Kiedyś… – Nagle zaczyna głośno się śmiać. – Kiedyś to nawet polanem drewna przyszykowanym do kominka za takim rzucił. Obił mu z tyłu samochód. Pamiętam minę tego człowieka, gdy wyszedł z auta i spojrzał na swoją drogą, wspaniałą brykę. Pan Antoni tylko splunął na ziemię i pokazał mu gest Kozakiewicza.
– Poważnie? – dziwię się, bo niczego takiego wcześniej nie słyszałem. – Czemu nie powiedziała mi pani, że zdarzyła się taka sytuacja?
– A bo ja wiem? – Wzrusza ramionami, nadal ewidentnie rozbawiona. – Razem z panem Antonim daliśmy sobie z nim radę.
Ja również zaczynam się śmiać i ogarnia mnie uczucie rozluźnienia.
– Dziadek był niezłym aparatem – przyznaję.
– Oj, tak! – podejmuje temat.
– Pani poznała dziadka, jeszcze zanim zachorował, prawda?
– Tak. Pan Antoni był swego czasu bardzo znanym i udzielającym się członkiem naszej małej społeczności – mówi z pewnego rodzaju nostalgią.
– Małej społeczności…? – ironizuję. – Czasem mam wrażenie, że to miasto jest bardziej zakorkowane niż Warszawa i nie można znaleźć miejsca, w którym panowałaby odrobina spokoju. Dramat jakiś! – Parskam, bo faktycznie czuję niezgodę na to, co w ostatnich latach dzieje się w Szklarskiej Porębie.
– Tak już jest, panie Rupercie. Co zrobić? – Wzrusza ramionami, po czym energicznie się do mnie odwraca. – Ale wie pan, że w czasach, których pan może nawet nie pamiętać, wszystko tu wyglądało inaczej? Szklarska Poręba była małą podgórską miejscowością. To w sumie bardzo ciekawe, bo na przestrzeni ostatniego stulecia liczba mieszkańców wciąż się zmieniała. U córki w Anglii kilka osób pytało mnie, jak teraz prezentuje się miasto, i wspominali, jak wyglądało kiedyś, zanim wyjechali. To skłoniło mnie do prześledzenia danych w internecie. – Zaczyna chichotać, jakby powiedziała coś śmiesznego. – Wyobraża pan sobie, panie Rupercie? Na stare lata nauczyłam się, jak z niego korzystać. To znaczy córka mnie nauczyła – poprawia się. – I jestem na bieżąco! Z tego, co pamiętam, to w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym roku mieszkało tutaj mniej więcej cztery i pół tysiąca mieszkańców i ta liczba powoli rosła, aż we wczesnych latach dziewięćdziesiątych przekroczyła siedem tysięcy. I od tego czasu utrzymywała się na podobnym poziomie, chociaż z niektórych danych wynika, że teraz mocno spadła, i szczerze mówiąc, nie wiem, czy w nie wierzyć.
– Mocno spadła? – dziwię się. – Ja odnoszę wrażenie, przejeżdżając przez centrum w sezonie wakacyjnym, że to jakaś milionowa metropolia. Tyle że nadal tylko z jedną drogą.
– A! Turystów to na bank przybyło!
Czuję, że temat bardzo ją pochłania i daje możliwość wytchnienia od trudnych spraw omawianych chwilę wcześniej, dlatego nie chcę go zbyt szybko kończyć. Ostatnio wszyscy wszędzie się spieszą. Nikt nie ma czasu na nic, nawet na zwykłą rozmowę. Postanawiam więc delektować się tym spotkaniem. Poczuć przyjemność przebywania z drugim człowiekiem i dyskutowania o zmianach, jakie zaszły w naszym rodzinnym mieście. I nawet jeżeli oboje uważamy, że nie są to zmiany na lepsze i ubolewamy nad wciąż rosnącymi jak grzyby po deszczu betonowymi apartamentowcami, to i tak przyjemnie jest po prostu posiedzieć w ogrodzie i pogadać. Mój dziadek też to uwielbiał. Często zabierał mnie do ogrodu albo do lasu i zaczynał jakieś dyskusje. Czasem ważne i pouczające, czasem irytujące czy zawstydzające, kiedy chciał rozmawiać o dziewczynach i uświadamiać mnie w kwestiach, o których już zdążyłem usłyszeć od kolegów, a czasem toczyliśmy po prostu luźne, fajne konwersacje, które sprawiały, że poznawaliśmy się lepiej, szanowaliśmy bardziej i rozumieliśmy mocniej. Takie rozmowy zawsze tworzą więzi. Bardzo ubolewam nad tym, że nigdy tak po prostu nie mogłem uciąć sobie pogawędki z Roksaną. Próbowałem wiele razy, ale nie zawsze dobre chęci wystarczą. I tak cieszę się z tego, co mamy.
– Panie Rupercie… Panie Rupercie…?
Słyszę dobiegający jak z zaświatów głos pani Kazi i wracam do rzeczywistości.
– Przepraszam. – Uśmiecham się blado. – Zamyśliłem się.
– To może ja już pójdę? – pyta i czuję, że za chwilę poderwie się z miejsca.
– Absolutnie zabraniam – mówię z uśmiechem. – Zamyśliłem się, bo przypomniałem sobie rozmowy z dziadkiem o górach, o planowanych wycieczkach, o lokalnej polityce, i zrobiło mi się miło.
– Tak… – rzuca, znowu z nostalgią w głosie. – Pana dziadek lubił rozmawiać. Ale był też człowiekiem czynu. – Wyciąga w górę palec wskazujący, jakby chciała nadać ważności swojej wypowiedzi. – Swego czasu mocno udzielał się w lokalnej społeczności i miał wielki wkład w kształtowanie wielu strategii rozwoju.
– Strategii rozwoju? – powtarzam zdziwiony, bo te słowa nijak nie pasują mi do pani Kazi, raczej do prezeski jakiejś korporacji. A poza tym znałem przecież opinię dziadka o tych wszystkich strategiach i wiem, że w wielu kwestiach stawał się ich zagorzałym przeciwnikiem.
– Tak – przyznaje żywo starsza pani. – Pana dziadek pragnął unowocześniać miasto, ale z głową. Nigdy nie obstawał za dopasowywaniem się do tak zwanych biznesmenów, którzy wykładali pieniądze pod inwestycje i żądali naginania lub łamania przepisów. Oj, pamiętam… – Zamyśliła się na chwilę. – Pamiętam jak przez mgłę, ale jednak, bo dużo się o tym mówiło, jak pan Antoni odszedł z Rady Miasta. Wybuchł wtedy głośny skandal i chyba pan, panie Rupercie, był już nie tylko na świecie, ale i pod opieką dziadka. Wszyscy mówili, że mu się klepki pomieszały, bo i syna stracił, i synową, i zaraz potem żonę. – Pokiwała głową ze smutkiem. – Ale ci, co wiedzieli, co się naprawdę działo, to wiedzieli. Pan Antoni chciał bronić dziewiczej przyrody miasta, a ci, którzy tak głośno walczyli o rozwój i wyzywali go potem od pomyleńców, to jakieś pakty zawarli z deweloperami i na masowe wycinki się godzili. Ach, szkoda gadać. – Machnęła ręką, jakby stare układy nie były warte nerwów. – Pewnych zmian nie zatrzymasz, nawet jeżeli bardzo chcesz.
– Oczywiście… – przyznaję jej rację.
Zaczynam się zastanawiać, czy nie powinienem jakoś bardziej zainteresować się tą historią. Może skłonić panią Kazię, by została dłużej i opowiedziała mi więcej o tym, co się wydarzyło? Ale zaraz nachodzi mnie myśl, że nie mogę jej tak zatrzymywać. Wpadła na chwilę, po to, by się przywitać i oswoić z miejscem, w którym wydarzył się dramat. Sądzę, że nieco się uspokoiła. Głównie chyba dlatego, że ostatecznie ustalono, iż dziadek zmarł z przyczyn naturalnych, ale ja i tak nazywam tych napastników mordercami i zdania nie zmienię, bo nie wiedząc, czy żyje, czy nie, zadali mu kilka ciosów nożem. Zwyrodnialcy i bydlęta, żeby nie określić dobitniej.
– A jak Roksana? – Głos kobiety znów wyrywa mnie z zadumy. – Wróciła do Londynu?
– Nie. – Uśmiecham się na wzmiankę o mojej córce. – Została ze mną. Powiedziała, że nie chce już dłużej żyć na obczyźnie.
– I co będzie teraz robiła? – Na twarzy pani Kazi maluje się niepokój, którego nie rozumiem.
– Nie wiem. Dałem jej czas – mówię zgodnie z prawdą. – Jest dorosła i sama decyduje o swoim życiu.
– Ale mieszka pod pana dachem? – dopytuje i spogląda na mnie, jakbym musiał podjąć jakąś decyzję i w końcu oznajmić ją córce.
Zupełnie tego nie pojmuję i nie chcę ciągnąć tego tematu. Nie wiem, dlaczego każda z osób, którym zdaje się, że cokolwiek wiedzą o mojej rodzinie, uważa, że nie powinienem pobłażać Roksanie i że najlepiej, gdyby żyła z dala ode mnie. Nie rozumiem tego i wcale nie zamierzam zrozumieć.
– Gdyby chciała, mogłaby mieszkać u mnie, jak długo potrzebuje – odpowiadam spokojnie, ale stanowczo. – To moja córka. Zawsze, kiedy powinie jej się noga, będzie mogła do mnie wrócić i znajdzie pod moim dachem schronienie.
– Tak, ja tylko…
Widzę, że jej głupio, ponieważ zareagowałem zbyt ostro. Mimo wszystko uważam, że dobrze zrobiłem. Rozumiem, że Roksana nie należy do osób, które da się polubić od razu po pierwszym spotkaniu, ale, na Boga, nie pozwolę, by ludzie insynuowali, że jest złym człowiekiem. To samo działo się podczas śledztwa w sprawie śmierci Kaliny. Wiele osób próbowało mnie przekonać, że Roksana jest niebezpieczna i mogła mieć z tym coś wspólnego. A prawda okazała się zupełnie inna. Morderca mojej żony przyznał się i obecnie odsiaduje wyrok w więzieniu.
– Już dobrze, pani Kaziu, to ja zareagowałem impulsywnie. Po prostu kocham swoją córkę i mam nadzieję, że zostanie w Szklarskiej na stałe. Przecież tylko ona mi została – mówię ze smutkiem. – Poza tym Roksana kogoś poznała i mieszkają teraz razem, więc nie przebywa już nawet pod moim dachem. – Śmieję się dla rozładowania ciężkiej atmosfery.
– Cieszę się, że wszystko się u pana układa, panie Rupercie. – Uśmiecha się i zaczyna podnosić się z krzesła. – Będę już szła, bo muszę obiad wstawić.
– Może panią odwieźć? – proponuję, zastanawiając się, czy przyjechała autem.
– Nie, nie – odmawia zdecydowanie. – Dziś taki piękny dzień, a ja bardzo tęskniłam za tymi okolicami… Chcę się przejść, ale proszę mi obiecać, że kiedyś wpadnie pan do nas na obiad.
– Oczywiście. Będzie mi bardzo miło.
– Świetnie. Tylko proszę dać wcześniej znać, żebym mogła przygotować to, co lubi pan najbardziej.
Ściskamy się i odprowadzam ją do bramy, a potem kilka kroków szutrową, leśną drogą. Potem wracam do chaty dziadka i zaczynam sortować stare papiery. Jeszcze nie wiem, co zdecydować, jeśli chodzi o dom. Może na razie nic, ale już pora ogarnąć pewne sprawy. Właściwie nie mam pojęcia, co powinienem zrobić z całą jego dokumentacją medyczną, ubraniami i rzeczami osobistymi. Do tej pory leżały nieruszone dokładnie tam, gdzie je zostawił. Teraz jestem już gotowy zmierzyć się z tym wyzwaniem.
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji