Cień pierwszej żony - Adele Parks - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Cień pierwszej żony ebook i audiobook

Adele Parks

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

87 osób interesuje się tą książką

Opis

Jego pierwsza miłość. Jej niebezpieczna obsesja.

Emma ma przyjaciół, pozycję i pieniądze. Gdy poznaje Matthew, mężczyznę idealnego, wdowca o nienagannych manierach, jej szczęście osiąga swoją pełnię. Szybko jednak się okazuje, że przeszłość Matthew stale ją osacza. Cień pierwszej żony jest wszędzie – w ich spojrzeniach, w milczeniu między słowami.

Zaczynają dziać się bardzo dziwne rzeczy. Emma czuje, że coś jest nie tak. Obsesja rośnie. Zazdrość wnika pod skórę.

Czy to tylko wyobraźnia? A może nie była pierwszą, którą Matthew próbował zniszczyć?

„Cień pierwszej żony” to mroczny thriller psychologiczny o zazdrości, manipulacji i cienkiej granicy między miłością a obsesją. Bestsellerowa Adele Parks mistrzowsko buduje napięcie, prowadząc czytelnika przez pełen niepewności labirynt emocji, sekretów i złudzeń, w którym nic nie jest takie, jakim się wydaje.

„Absolutnie wciągająca, zemsta w znakomitej, literackiej odsłonie”.

– Lisa Jewell

„Cudownie mroczna opowieść, pełna tylu zwrotów akcji, że naprawdę nie wiadomo, czego się spodziewać”.

– The Sun

„Rzucę wszystko dla nowej książki Adele Parks – ona za każdym razem trafia w dziesiątkę”.

 Lucy Foley

„Oj, Adele Parks naprawdę daje popalić swoim bohaterom! Przebiegła i oszałamiająca, z jednym zwrotem akcji za drugim – uwielbiam to”.

 Louise Candlish

„Pysznie zakręcony thriller”.

– Crime Monthly Magazine

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 457

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 41 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Magdalena Zając

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



TYTUŁ ORYGINAŁU:

First Wife’s Shadow

Redaktorka prowadząca: Marta Budnik

Wydawczyni: Agnieszka Fiedorowicz

Redakcja: Anna Płaskoń-Sokołowska

Korekta: Bożena Sęk

Projekt okładki: Łukasz Werpachowski

Zdjęcie na okładce: © FrankBoston, © stone36 / Stock.Adobe.com

Grafika na stronach rozdziałowych: © vuang / Stock.Adobe.com

DTP: Maciej Grycz

Originally published in the English language by HarperCollins Publishers Ltd. under the title First Wife’s Shadow

© Adele Parks 2024

Translation © Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus Spółka Komandytowa 2025, translated under licence from HarperCollins Publishers Ltd.

Adele Parks asserts the moral right to be acknowledged as the author of this work.

Copyright © 2025 for the Polish edition by Mova an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Copyright © for the Polish translation by Urszula Gardner, 2025

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2025

ISBN 978-83-8417-225-4

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk

Chris Worwood i Ian Johnson– już dawno powinnam była zadedykować książkę wam dwóm.Kocham was!

PROLOG

Ciało zostało przygwożdżone do drzewa. Martwe. Ewidentnie martwe. Trudno w tym przypadku mówić o odpoczywaniu w pokoju. Detektyw niemal nigdy nie miał do czynienia z tymi, którzy odpoczywali w pokoju. Naoglądał się za to udręczonych, doświadczonych przemocą – z własnej ręki albo cudzej, w wyniku nieszczęśliwego wypadku albo zwykłego pecha. Jeśli w grę wchodził wypadek albo pech, nie było nawet gdzie szukać winnych. Skomplikowana sprawa, przez co być może pięćdziesięcioparoletni korpulentny gliniarz, który widział już chyba wszystko, nadal nie znał odpowiedzi na pytanie, co jest straszniejsze i trudniejsze: brak winnych czy możliwość skierowania żywej nienawiści przeciwko konkretnej osobie.

Zwłoki zostały też pokiereszowane od pasa w dół. Szkliste oczy zobaczyły już wszystko, co miały zobaczyć. Przynajmniej na tym świecie. Życie dobiegło końca, na dobre czy na złe. Detektyw miał wrażenie, że słyszy pisk opon, zgrzyt metalu, brzęk szkła. Nonsens oczywiście. Wszystko to wydarzyło się wiele godzin przed tym, zanim pojawił się na miejscu. Nawet jeśli ktoś trąbił szaleńczo, nawet jeśli zdał sobie sprawę w ostatniej chwili – czy też jeśli mimo wszystko doszło do świadomego unicestwienia – należało to już do przeszłości. Obecnie w tym miejscu kręcili się mundurowi, błyskały światła, walały się szczątki. Wszystko spowijała cisza.

Gdy powoli cofnęli samochód, ciało przechyliło się do przodu, na maskę. Coś mignęło na twarzy – krztyna wczesnorannego blasku. Żadna oznaka życia czy tym bardziej życia po życiu. Detektyw nie wierzył w duchy ani nawiedzenia. Wiedział za to, że niektórych dręczą demony przeszłości: popełnione błędy, przeoczone okazje, skrzywdzone osoby. Był też świadom, że co gorsza, są tacy, co całe życie zadręczają się przyszłością, pełni obaw o błędy, które dopiero popełnią, i o okazje, które dopiero przeoczą.

1

Emma

Luty

Wierzę w rutynę. W dyscyplinę. W ciężką pracę. Czyni mnie to mało popularną, ale pomaga mi odnosić sukcesy. Dlatego powtarzam sobie: nie przejmuj się nienawistnikami. Nie bez powodu narzucam sobie zasady i ustalam porządek. Gdy z nich zrezygnować, wszystko zaczyna się sypać. Najlepiej o tym wiedzą dzieci alkoholików.

W zwykły dzień tygodnia wstaję osiem po piątej, po czym przez dziewięć minut kolejno ubieram się, schodzę na dół, wyłączam alarm, łykam witaminy, napełniam kubek termiczny wodą i otwieram drzwi frontowe, aby wyjść na zewnątrz. Przez następne czterdzieści trzy minuty pierwszej godziny po przebudzeniu biegam – zwykle osiem kilometrów. Przeciętna kobieta biega w tempie dziesięciu i pół kilometra na godzinę. Przeliczcie to sobie. Jestem lepszą biegaczką od przeciętnej.

Biegi uprawiam w każdą pogodę, we wszystkie pory roku. Mieszkam w lesistej okolicy, gdzie bieżnia nie może konkurować z naturą. Świeże powietrze w płucach; uderzenia, użądlenia czy ukłucia żywiołów, dzięki którym czuję, że żyję. Bieganie latem to czysta przyjemność – któż nie lubi oglądać wschodów słońca – ja jednak biegam także w mroczniejsze miesiące, kiedy może się zdawać, że słońce nigdy nie wstanie, że co najwyżej udaje mu się chyłkiem przetaczać hen za chmurami na sinym niebie. Znajomi mówią, że bieganie w lesie po ciemku w lutowy poranek to głupota. Ja uważam, że coś takiego stwarza okazję. Co cię nie zabije, to cię wzmocni, prawda?

Po powrocie do domu sprawdzam nagłówki, następnie spędzam dwanaście minut na serii asan znanych jako powitanie słońca – trening kardio może i jest dobry dla serca, ale ja nie chcę, żeby kości mi się zastały, dlatego preferuję jogę. Niektórzy sądzą, że przesadzam. Nie wydaje mi się, po prostu dążę do równowagi. Biorę prysznic, odbębniam wszystkie rytuały niezbędne, by spowolnić proces starzenia, po czym zaglądam do mediów społecznościowych, aby się przekonać, ile pojawiło się nowych wzmianek o AirBright, farmie wiatrowej, na której czele stoję. Przebieram się i przygotowuję smoothie z jarmużu, selera i pietruszki. Smakuje okropnie, ale jest bardzo zdrowe. Przeglądam e-maile, lecz żadnego nie otwieram, chyba że przysłał mi coś dyrektor finansowy albo szef PR-u. Czasami, gdy nic mnie nie goni, popijam zieloną breję przy ladzie śniadaniowej, czytając prywatne esemesy i wiadomości. Moje przyjaciółki Heidi i Gina nagminnie bombardują mnie króciutkimi informacjami o swoich dzieciach – a moich chrześniakach. To zawsze sprawia, że się uśmiecham. W te dni, w które powinnam być w londyńskim biurze, wychodzę z domu dwie po wpół do siódmej i jadę autem na dworzec – podróż trwa raptem dziewięć minut, ale muszę dać sobie margines ze względu na traktory spowalniające ruch na wąskiej drodze – gdzie łapię pociąg, ten o szóstej czterdzieści dziewięć. Staram się być przy biurku za kwadrans ósma. Siedemdziesiąt pięć minut przed czasem ustanowionym w umowie, dziewięćdziesiąt minut przed tym, zanim zaczną się pojawiać inne osoby z kierownictwa.

Trzymam się tej rutyny, odkąd pamiętam. W tym czasie zdarzały się odstępstwa, jeśli chodzi o czas dojazdu i smak smoothie. Zmieniała się też – na coraz wyższą – moja pozycja w firmach, dla których pracowałam, lecz nie reszta, biegi czy zjawianie się w biurze przed innymi. Ustalonego porządku dnia przestrzegam nawet we własne urodziny. Mam czterdzieści siedem lat.

Ostatnia informacja wprawia ludzi w zdziwienie. Sapią z wrażenia i zapewniają, że nie wyglądam na swój wiek. Tak naprawdę jednak myślą sobie: „Cholera, tyle starań przez tyle lat? Czy warto?”, ponieważ w większości są nieco leniwi, samowolni i pragną żyć z dnia na dzień przy możliwie najmniejszym wysiłku; moja wierność rutynie ich przeraża. Nikt jednak nie mówi nic głośno – być może dlatego, że ludzie na ogół są uprzejmi, a być może dlatego, że gros osób, z którymi utrzymuję kontakt, pracuje dla mnie i każda woli mieć mnie po swojej stronie. Nikt nie musi mówić, że jego zdaniem wkładam we wszystko zbyt dużo energii. Widać to po twarzach pełnych zażenowania, a właściwie skomplikowanej mieszaniny współczucia, że tak usilnie się staram, i żalu, że przynosi to wyniki. Co do mnie, nie ma chyba większej realistki, jeśli chodzi o karty otrzymane od losu. Nie ma we mnie niczego wyjątkowego – nie jestem ani szczególnie bystra, ani szczególnie ładna. Nie odkryłam w sobie żadnego talentu, nie zostałam malarką, pisarką, tancerką ani śpiewaczką, co niewątpliwie wyróżniłoby mnie z tłumu. Za swoją zdolność poczytuję wierność rutynie. Poza tym jestem racjonalna, sumienna, ostrożna. Rezultat? Zarabiam okrągłą sześciocyfrową sumkę. Szczęściara ze mnie.

Z powodu tego, że nikt otwarcie nie podważa sensu ciągłego wysiłku i skrupulatności, właściwie nigdy się nie zastanawiałam, jak bym w razie czego odpowiedziała. Przyznaję, że utrzymanie figury wymaga wielu starań, ale przecież robię to z myślą o mojej przyszłości: znacząco dłuższej i zdrowszej niż przeciętna. Nie mając męża ani dzieci, nie mogę zakładać (czy choćby liczyć), że ktoś zaopiekuje się mną, kiedy się zestarzeję. Będę musiała płacić za opiekę, a zatem decyzja o zachowaniu jak najlepszego zdrowia jak najdłużej jest chyba rozsądna.

Ale… Cóż… Ostatnia noc…

Potrząsam głową. O czym ja w ogóle myślę? Jedna jaskółka wiosny nie czyni, tak samo jak jeden stosunek nie czyni związku. Choć technicznie biorąc, było ich aż trzy. Trzy stosunki. I facet mówił coś o wspólnej przyszłości. Na dodatek to nie był tylko czysty seks, ale…

Nie mam pojęcia, jak dokończyć to zdanie.

Jeśli powiem „coś wyjątkowego”, nie poznam sama siebie.

Rzecz w tym, że dziś rano wydarzyło się coś, co zakłóciło moją rutynę. Zanim wyszłam z domu, zajrzałam do sypialni, by popatrzeć na śpiącego w niej mężczyznę. Leżał na brzuchu, ściskając oburącz poduszkę, co może wydawać się zniewieściałe, lecz bynajmniej takie nie było. Ponieważ mowa o dużym, owłosionym, muskularnym mężczyźnie, którego męskość – w mojej sypialni niemal ordynarna, a z pewnością egzotyczna – sprawiła, że aż głośno sapnęłam ze zdumienia. Czyżby nie było niedorzecznością liczyć, że ktoś zaopiekuje się mną w przyszłości? Że ja zaopiekuję się kimś? Przyglądałam się jego unoszącej się piersi: wdech, wydech, wdech, wydech. Wciągał moje powietrze. Swoje powietrze. Mężczyzna cud. Wielki, pocący się, czasem genialny, czasem głupkowaty, zgodny, kłótliwy, seksowny, uparty cud.

W dodatku od teraz – mój.

2

Styczeń

Zostałam szefową największej brytyjskiej farmy wiatrowej – AirBright – siedem lat temu. Gdy mnie awansowano na to stanowisko, niektórzy w branży pomrukiwali, że postawienie kobiety u steru firmy to nic więcej jak PR-owska sztuczka, cyniczne zagranie zarządu, który pragnie wypaść nowocześnie dzięki wdrożeniu różnorodności genderowej. Na pięćdziesiąt jeden procent populacji Wielkiej Brytanii składają się kobiety, a mimo to zatrudnienie przedstawicielki płci pięknej traktowane jest jako wdrażanie różnorodności genderowej. Z wykształcenia jestem księgową, ale nie nadążam za taką matematyką.

Nieważne. Ludzie mogą gadać, co chcą. Już w dzieciństwie, jako córka alkoholika (i w rezultacie tego wszystkiego, co się wydarzyło potem), zrozumiałam, że ludzie gadają o mnie tak czy inaczej, ignorując moje cechy charakteru, postępowanie i nawet samą prawdę – dlatego dawno temu powzięłam decyzję, by robić wyłącznie to, co jest dobre dla mnie. Uważam, że to jedyny sposób na zachowanie zdrowych zmysłów. Obecnie dobre dla mnie jest to, co jest dobre dla przyszłości Ziemi. Staram się uratować naszą planetę. Wolę więc myśleć, że po prostu byłam najlepszą kandydatką na stanowisko dyrektora generalnego. Robię to, co umiem najlepiej. I tyle. Preferuję zarządzanie bezpośrednie, można więc powiedzieć, że to ja kieruję firmą, ale też słucham, co mają do powiedzenia szefowie różnych działów. Dyrektor marketingu był tym, który zasugerował, że powinnam się częściej pokazywać – wynikiem czego znajduję się teraz w ogromnym, niosącym się echem centrum kongresowym w Edynburgu (a jest środek zimy!) i stojąc pod banerem z napisem: „Energia wiatrów to pachnąca czysta energia”, wymieniam uściski dłoni z niezliczonymi delegatami, którzy tak jak ja przejmują się klimatem.

Dostrzegam go natychmiast, i to pozazmysłowo, co samo w sobie jest intrygujące.

Jest wysoki, mierzy prawie metr dziewięćdziesiąt, ma wspaniałe zęby, a jego głowę zdobi czupryna czarnych kędzierzawych włosów. Nie można mu odmówić atrakcyjności, zwłaszcza z tą symetryczną twarzą i mocno zarysowaną szczęką. Niektórzy nie lubią takich oczywistych rysów, ja jednak nie należę do osób aż tak subtelnych. Rzucająca się w oczy przystojność mnie nie razi, przeciwnie. Mężczyzna, na którego zwróciłam uwagę, ma na sobie poprzecierane dżinsy – poprzecierane, czyli naprawdę znoszone, nie te dizajnerskie, które kupuje się już wyblakłe – oraz granatowy sweter robiony na drutach luźnym ściegiem. Przez ramię przerzucił sterany skórzany plecak, markowy, ale wyraźnie stary. W dzianinie na wysokości barku widzę dziurkę, a przez nią – jego skórę. Muszę użyć całej siły woli, by nie dotknąć go w to miejsce. To dziwne, szczególnie w moim przypadku, ponieważ nie jestem kimś, kto dążyłby do kontaktu cielesnego. Pomimo imponującego wzrostu i ewidentnej urody mężczyzna nie wypełnia przestrzeni, jak można by się spodziewać. Poznać po nim jakiś opór, jakieś ociąganie, które powstrzymuje go przed pełnym uczestnictwem w życiu. Ten dystans zdaje mi się równie interesujący jak jego wygląd. Rzuca spojrzenie nad moją głową; czyta nietrafiony slogan marketingowy i bezwiednie prycha.

– Proszę darować sobie żarty o flatulistach. Wysłuchałam dziś chyba wszystkich, jakie istnieją. Stać pana na więcej – mówię, zanim zdąży się odezwać.

Wiem, że moja wypowiedź jest zadziorna. Flirciarska nawet. Z zadziorności jestem znana, ale żeby zaraz flirtować? To dla mnie coś nowego. „Stać pana na więcej”. Jawny komplement. Zaproszenie wręcz. Ale do czego? Mój nowy znajomy jest co najmniej dekadę młodszy ode mnie. Co ja sobie myślę? A jednak czuć pomiędzy nami przepływającą energię. To znaczy mam nadzieję, że przepływa ona między nami, w obu kierunkach. Niemożliwe, by była jednokierunkowa. Niemal jestem w stanie jej dotknąć, posmakować.

To mało konkretne myśli jak na kogoś równie racjonalnego jak ja. Zwykle cenię to, co namacalne, mierzalne, policzalne. Tu jednak dostaję przypomnienie o czymś, o czym dawno zapomniałam. Przestałam randkować dwa lata temu. Zbytnio absorbowała mnie praca, poza tym miałam serdecznie dość miałkich spotkań, które nie pozostawiały po sobie nic poza utwierdzeniem mnie w przekonaniu, że ludzie kłamią. Znudziły mnie niezliczone, niekończące się rozczarowania: mężczyźni, którzy okazywali się niżsi, grubsi, bardziej łysi czy – co gorsza – nudniejsi, niż się reklamowali. Dlatego odcięłam tę część życia, tę część siebie. Zresztą nawet wcześniej tego rodzaju zwierzęcego magnetyzmu doświadczałam znacznie rzadziej, niżbym chciała. Mogłabym zliczyć te okazje na palcach jednej ręki. Tymczasem proszę. Teraz pojawił się głośno i wyraźnie. Wzbiera we mnie zainteresowanie, pragnienie, pożądanie.

– Nie będę stroił sobie żartów z pani marketingu, jeśli pani nie będzie sobie żartować z tego. – Wskazuje na zalaminowany identyfikator, który dynda na smyczy u jego szyi. Widnieje na nim napis: „Przepustka”.

Nie uśmiecham się, choć mam taką ochotę. To dobra riposta. I tak, sądzę, że nieznajomy ze mną flirtuje, ale jego identyfikator oznacza, że sam jest z prasy. Tymczasem ja mam na karku udziałowców i członków zarządu, to przed nimi odpowiadam; mam też podwładnych, dla których powinnam być wzorem. Dlatego muszę uważać. Tak atrakcyjny mężczyzna bez wątpienia wie, jak użyć swojego uroku, by zdobyć materiał. Zapewne myśli o napisaniu artykułu, oczywiście na wyłączność, który przedstawiałby osoby ze świecznika. Kobiety, jak przypuszczam. Wyszłabym na patentowaną idiotkę, gdybym się z nim spoufaliła i powiedziała mu coś, co mógłby zacytować wyrwane z kontekstu. Znam ludzi na stanowiskach, którzy trafili na dywanik w dziale personalnym i byli zmuszeni do uniżonych publicznych przeprosin, a nawet zostali strollowani czy skancelowani – nie za to, że uczynili coś nielegalnego czy niezgodnego z prawem, lecz za to, że wymsknęło im się coś, co nigdy nie powinno im się wymsknąć. Rzucając żart, że sama się czuję jak na przepustce, niewątpliwie bym go rozbawiła, ale zarazem popełniłabym zawodowe samobójstwo. Zawsze bardzo uważam na to, co mówię i jak się zachowuję. Jestem rozważna z natury i ostrożna z konieczności. Nagle jednak te cechy wchodzą mi w paradę. Żałuję, że je posiadam. Bo chciałabym z nim poflirtować.

Nie robię tego. Nie zmieniam wyrazu twarzy.

Jeśli nawet czuje rozczarowanie moim chłodem – bądź zmartwił się, że przekroczył pewną granicę i jego żart wypadł raczej kiepsko – w żaden sposób nie daje tego po sobie poznać. Uśmiecha się do mnie życzliwie i znienacka podaje mi rękę. Pragnę poczuć jego ciepło, przekonać się o jego sile. Pragnę stwierdzić, czy uścisk ma mocny, czy o ułamek sekundy dłużej, niż powinien, będzie się ociągał z uwolnieniem mojej dłoni.

Ma.

Ociąga się.

Super.

– Matthew Charlton – oznajmia.

– Emma Westly – odpowiadam.

Rzuca mi szybki uśmiech.

– Nie musi się pani przedstawiać. Pani twarz widnieje na połowie materiałów marketingowych tej konferencji. Jest pani główną mówczynią.

Podoba mi się, że tak otwarcie przyznaje, iż wie, kim jestem. Niektórzy są na to zbyt nieśmiali, co stwarza niepotrzebną barierę zbudowaną z kompleksów. Tymczasem Charlton jest wystarczająco pewny siebie, aby przyznać, że mu imponuję – czy też, jeśli posunęłam się za daleko zbyt szybko, że przynajmniej jest świadom mojego istnienia. Też super. Często jestem główną mówczynią. W ubiegłym roku przemawiałam w Montrealu na konferencji stron w ramach Konwencji o różnorodności biologicznej. Zasiadam w komisji doradczej, która zawiadywała obradami 77. sesji Zgromadzenia Ogólnego ONZ, podczas których omawiano sprawy dotyczące środowiska. Poproszono mnie o wystąpienie podczas trzech ostatnich Konferencji Stron – COP – w Bonn, Madrycie i Glasgow, gdzie pojawili się premierzy i prezydenci wielu krajów. Znam się na rzeczy, wierzę w to, co sprzedaję. Zależy mi na przyszłości nas wszystkich.

– Pani wystąpienie zacznie się o wpół do czwartej – raczej stwierdza, niż pyta. – Nie mogę się go doczekać. Właściwie muszę powiedzieć, że jestem tu z pani powodu. Za nic nie chciałbym tego przegapić.

Wystąpienia publiczne nie stresują mnie, tym bardziej więc jestem zdziwiona, że nagle czuję tremę. Myśl o tym, że ten człowiek będzie na mnie patrzył, kiedy stanę na scenie, sprawia, że czuję coś odlegle przypominającego trzepot motyli w brzuchu.

Chcę wywrzeć na nim dobre wrażenie.

3

Wchodząc na scenę, słyszę na widowni szmer podniecenia, sceptycyzmu, sprzeciwu oraz wsparcia. Na sali znajduje się tysiąc osób. Dostrzegam tylko trzy pierwsze rzędy, resztę spowija ciemność. On siedzi w drugim rzędzie, na czwartym krześle od lewej. Wyprostowany. Chce, żebym go dojrzała. Mój wzrok muska go tylko przelotnie. Nie zmieniam wyrazu twarzy ani w żaden inny sposób nie daję mu poznać, że go widzę, lecz on i tak wie, że ja wiem, iż tam jest. Czyżbyśmy się bawili w kotka i myszkę? Tak mi się wydaje – i choć wyszłam z wprawy, choć nigdy nie byłam dobra w tego typu gierkach, odbieram to jako rzecz naturalną. Konieczną, aby mogło się zacząć coś, cokolwiek, wartego uwagi i przyjemnego.

Wygłaszam mowę ze zwykłą dla mnie stonowaną pewnością siebie, od czasu do czasu przybieram bardziej naglący ton, sporadycznie w moim głosie pobrzmiewa przestroga, ale ostatecznie kończę na optymistyczną nutę. Taki mam styl. Takie są moje przekonania. Naprawdę wiele zależy od nas samych. Jeśli chcemy ocalić naszą planetę, musimy pracować ciężko i z poświęceniem, lecz jest dla nas nadzieja, pod warunkiem że będziemy działać razem – przez co mam na myśli wszystkich, zaczynając od przywódców, a kończąc na szarych ludziach, począwszy od prezesów firm produkcyjnych, a skończywszy na recepcjonistkach. Nasza przyszłość jest sprawą współdzielonej odpowiedzialności. Przedstawiam słuchaczom wdrażane przez moją firmę inicjatywy, które mają zaowocować zerową emisją netto. Po to tutaj jestem: żeby wszyscy się dowiedzieli, jak istotną rolę odgrywa moja firma w ratowaniu świata. Dzięki temu ceny akcji utrzymują się na dobrym poziomie. Ważne jest, aby zacząć od tragedii – głodu, powodzi, topniejących lodowców, wycinki lasów. Jako gatunek staliśmy się odbiorcami seriali, oczekujemy dramatyzmu już od pierwszych chwil. Oczywiście nie jest moim zamiarem sianie paniki ani zrażanie ludzi. To by było kontrproduktywne. Dlatego podkreślam pozytywne działania prowadzone na całym świecie, takie jak inicjatywy innych firm oraz rządów opowiadających się za zmianą. Konkluduję obietnicą, że nasze wnuki mają przyszłość, tak samo jak być może ich wnuki, trzeba tylko działać tu i teraz, bez zbędnej zwłoki.

Kiedy opuszczam scenę, rozlegają się głośne brawa, niektórzy nawet podnoszą się z miejsc. On zrywa się na nogi pierwszy i nadaje ton stojącej owacji. Sprawia wrażenie ożywionego, zelektryzowanego. Nie pozwalam sobie zawiesić na nim oka dłużej, za to przypominam, że aplauz dotyczy działań mojej firmy, nie moich osobiście. Jestem tylko trybikiem w tej maszynie. Mimo wszystko czuję ekscytację. Choć nie mam dzieci ani wnuków, przykładam rękę do ratowania planety przez wzgląd na tych, co je mają, i dzięki temu urastam w swoich oczach.

Uczestnicy konferencji wraz z mówcami zostają zaproszeni na koktajl party, które rozpocznie się za pół godziny i ma za zadanie wypełnić czas aż do uroczystej kolacji. Kiedy zobaczyłam ten punkt w planie dnia, postanowiłam, że go odpuszczę. Generalnie wiem, jak wyglądają takie imprezy. W najlepszym razie osaczy mnie zagorzały ekowojownik chcący prawić kazania nawróconym; w najgorszym – natknę się na denialistę klimatycznego. Znacznie sensowniej i produktywniej będzie wrócić do pokoju i przedrzeć się przez e-maile. Networking to nie dla mnie, zaliczam się do tych, którzy pracują u podstaw czy też inaczej: harują jak wół. Co może przyjść z wymieniania się wizytówkami, poklepywania się po plecach i udawania przystępnej? Lepiej zostawić ludzi z obrazem chmurnej, poważnej Emmy Westly, która przemawiała ze sceny.

Tyle że teraz moje priorytety się zmieniły.

Wiem, że jeśli pójdę do baru, Charlton mnie tam znajdzie, a jest to dokładnie to, czego pragnę. Sama siebie zadziwiam, kto jednak powiedział, że nie zasługuję na nagrodę? Ostatnimi czasy naprawdę ciężko pracowałam. Wykupujemy spółkę, którą trzeba zmerdżować z AirBright. Fuzja wpłynie na systemy, personel, a nawet przestrzeń biurową; to duża rzecz, a jesteśmy dopiero na początku drogi. Chcę wykorzystać okazję i skonsumować tę odrobinę podniecenia, które we mnie wywołał, ot tak, dla zabawy.

Wolne pół godziny przeznaczam na szybkie odświeżenie się w pokoju – równocześnie sprawdzam też najpilniejsze wiadomości – po czym zjawiam się w barze pięć po piątej. Nie na tyle późno, na ile powinnam, by zostało to dostrzeżone i skomentowane, ale też (mam nadzieję) nie na tyle wcześnie, by Charlton uznał, że jestem nadmiernie chętna.

Opierając się o kontuar, nie spuszcza oka z wejścia. Nasze spojrzenia momentalnie się krzyżują, po czym ruszam w jego stronę.

– Nie wiedziałem, co pani zamówić – oświadcza, wskazując dwie szklanki z wodą mineralną.

Podoba mi się to. Przypuszczał, że do niego dołączę, ale nie czynił żadnych założeń, a już szczególnie powstrzymał się przed zamówieniem dla mnie kieliszka szampana, co byłoby żenujące. Nie zrozumcie mnie źle, lubię szampana, ale nie pijam go w pracy – ani z mężczyznami, których ledwie co poznałam.

– Woda jest w sam raz.

– Może usiądziemy. – Znów zamiast pytania raczej stwierdzenie, a może nawet rozkaz.

Nie czekając na mnie, zabiera z kontuaru swoją szklankę, podnosi plecak i odchodząc, rozgląda się za wolnym stolikiem. Jestem na nogach od rana i choć obowiązkowe szpilki w delegacji są już na szczęście pieśnią przeszłości, chętnie bym gdzieś klapnęła. Poza tym nie będę przeczyć, że perspektywa wyrwania się z tłumu i zaszycia gdzieś tylko z Charltonem jest nad wyraz kusząca.

W odległym rogu pomieszczenia znajdujemy niewielki okrąg­ły stolik i dwa wygodne krzesła. Jest tutaj spokojnie, ponieważ większość uczestników konferencji trzyma się pobliża baru. I dobrze.

– Zatem jest pan z prasy? Dla kogo pan pisze? – pytam, ledwie zdążymy usiąść. Informacja ta jest mi potrzebna do tego, by ocenić, czego mężczyzna może ode mnie chcieć. Dopiero szuka tematu czy interesuję go konkretnie ja?

– Nie piszę dla nikogo, nie jestem z prasy – odpowiada. – Wolny strzelec ze mnie. Fotograf… Akredytację załatwił mi kolega. Z tego, co wiem, przy kolacji dostanę jednego darmowego drinka, a w bufecie mogę liczyć na obsługę bez kolejki.

Czuję ulgę. Skoro nie jest z prasy, nie szuka tematu. Wewnętrznie aż podskakuję, ale rzucam tylko sardonicznie:

– Co za przywileje! Czyli będzie się pan rozpychał łokciami przy ladzie?

– Nie, na to jestem zbyt dobrze wychowany.

Uśmiecham się.

– Dla kogo te zdjęcia?

– Nikt konkretny mnie tu nie przysłał, przyjechałem na własną rękę. Zamierzam zrobić parę ciekawych fotografii i sprzedać je jakimś gazetom, może wrzucę część na strony oferujące obrazy do użytku komercyjnego, wie pani… Shutterstock, Getty Images, tego typu rzeczy.

Kiwam głową. Znam te agencje. Moi marketingowcy często z nich korzystają. Stąd mogę się domyślać, że Charlton nie jest krezusem.

– I co? Udało się panu uwiecznić coś ciekawego?

Sięga do plecaka po aparat, którym okazuje się jednoobiektywowa lustrzanka, i podtyka mi pod nos nieduży ekranik – parę klików i brzęków później pokazują się na nim kolejne zdjęcia. Charlton jest pochylony w moją stronę, ale nie styka się ze mną; czuję tylko ciepło jego ciała i zapach wody po goleniu, spod którego przebija nuta męskiego potu – o dziwo przyjemna. Fotografie są niezłe, wyraziste, mają w sobie to coś. Zdołał uchwycić ożywienie większości osób, ich emocje w danym momencie, a przy okazji oddać je pochlebnie, co nie jest łatwą sztuką. Nierzadko widzi się mówców w trakcie wystąpienia, którzy wyglądają, jakby brali udział w konkursie strojenia głupich min.

Wśród modeli nie zabrakło i mnie. Różne pozy, różne ujęcia – w sumie jest tych zdjęć kilkanaście.

Już zaczynam się zastanawiać, czy przypadkiem nie mam do czynienia z szalonym stalkerem, gdy nagle przechodzimy do fotografii tych osób, które zabrały głos ze sceny do południa. Jest tam Gina McCarthy, ekspertka od jakości powietrza, swego czasu będąca pierwszym krajowym doradcą do spraw klimatu, oraz Jim McNeill, brytyjski polarnik. Każde zasłużyło na dziewięć czy dziesięć fotografii, co przeczy teorii o stalkingu. Kolejne ukazują słuchaczy – wśród tych widać powagę, zainteresowanie, sceptycyzm, a w jednym nawet przypadku znudzenie.

– Czy on drzemie? – pytam ze śmiechem.

– Tak, ale proszę się nie martwić, to nie było w czasie pani wystąpienia. Zapewniam, że pani mowa przykuła uwagę wszystkich.

– Niektóre z tych zdjęć są naprawdę świetne. Zdecydowanie przewyższają średni poziom fotorelacji z konferencji.

Charlton się uśmiecha, ale wymuszenie, przez co natychmiast żałuję swego komentarza. Moje słowa zabrzmiały protekcjonalnie, tymczasem jestem pod wrażeniem. Rzadko podobam się sobie na zdjęciach, szczególnie że zwykle wychodzę na nich starzej, niżbym chciała. Na jego fotografiach wydaję się silna, zdeterminowana, władcza. Nie mogę jednak powiedzieć tego głośno, ponieważ wyszłabym na zarozumiałą.

Cisza przy naszym stoliku nieprzyjemnie się przedłuża. Pragnąc ją przerwać, rozważam, czyby nie zapytać, według jakiego klucza dobiera konferencje, na których się pojawi. Zakrawa to jednak na pytanie generyczne, zbyt mało osobiste jak na atmosferę, którą chciałabym wokół nas stworzyć. Dlatego jestem wdzięczna, gdy on odzywa się pierwszy, i nie przeszkadza mi nawet to, że mówi dalej o sprawach zawodowych.

– Wypadła pani na scenie naprawdę imponująco.

– Dziękuję.

– Wyobrażam sobie, jakie to uczucie, kiedy człowiek podsuwa rozwiązania tak fundamentalnych problemów.

– Z pewnością chętniej chodzi się wtedy do pracy.

Potrząsa głową niemal z zachwytem, a już bez wątpienia z podziwem.

– Wydawała się pani taka rozluźniona. Ja bym tak chyba nie umiał. Wolę ukrywać się za swoim aparatem.

– Rzadko bywam spięta – przyznaję. – Na pewno pomaga mi to, że wierzę w to, co mówię. Wierzę w konieczność wprowadzenia systemu inteligentnej, zdecentralizowanej energii opartej na innych źródłach niż węgiel. Znam wszystkie fakty na pamięć, nie muszę się więc nawet specjalnie przygotowywać.

– Rzadko?

Użyłam tego wyrazu, ponieważ nie chciałam minąć się z prawdą, a poza tym uznałam, że nie zaszkodzi mała gierka. I faktycznie ją podchwycił.

– Dziś na przykład trochę się denerwowałam. – Upijam łyk wody.

– Dlatego, że audytorium było tak liczne?

– Dlatego, że ty byłeś jednym ze słuchaczy. – Krzyżuję z nim spojrzenia i uśmiecham się leniwie. – Chciałam wywrzeć na tobie jak najlepsze wrażenie.

– I udało ci się to – odpowiada z szerokim uśmiechem, rozsiadając się wygodniej.

4

Potem rozmowa płynie już bezproblemowo. Rozmawiamy o serialach, które oboje oglądaliśmy, i o interesujących nas podcastach. Mówię Matthew o tym, jak bardzo lubię biegać, a on mi odpowiada, że uwielbia piesze wycieczki, choć obecnie ma na nie mniej czasu niż kiedyś. Gdy jeszcze chodziłam na randki, zawsze miałam w głowie listę. Czy to: a) psychopata, b) dewot, c) fan Star Treka? Każda z tych rzeczy osobno sprawia, że zapala mi się czerwona lampka. Dziś wszyscy mają taką listę. Dzięki niej nie trwoni się czasu, co z tego jednak, skoro pozorne ułatwienie przekreśla szanse na to, by powstała chemia między ludźmi.

Między nami jest chemia, i to jaka!

Jakie to ekscytujące wiedzieć, że ktoś jest mną romantycznie zainteresowany w zwykły sposób, a nie dlatego, że przesunął niezliczone profile w lewo, by mój przesunąć nieoczekiwanie w prawo, a wszystko to tylko na podstawie wyboru statycznych (i wyselekcjonowanych) obrazów. Promienieję w środku i dzięki temu staję się bardziej rozluźniona, bardziej zabawna, bardziej pewna siebie. Doprowadzamy się wzajemnie do śmiechu, opowiadając sobie historie o najgorszych znajomościach zawartych podczas konferencji. Historie Matthew dotyczą głównie entuzjastycznych osobników, dla których pojawienie się na fotografii w lokalnej gazecie jest szczytem marzeń.

– Jeden facet z branży ubezpieczeniowej chciał mieć nietypowe zdjęcie. Namówił innych uczestników, żeby odtańczyli pogo pod sceną. Trzeba mu przyznać, że się do tego przygotował: przywiózł gwizdki i koszulki z uśmiechniętymi żółtymi buźkami, które następnie wszystkim rozdał.

– Brzmi okej – chwalę. – Nie widzę w tym nic złego.

– Z początku też nie widziałem. Aż tu nagle zachciało mu się fali. Coś takiego trudno uchwycić za pierwszym razem, więc musiałem robić powtórki, w sumie chyba dziesięć. No i ludzi to zmęczyło. Upuścili go.

– Celowo? – pytam zszokowana.

– Nie jestem pewien. W każdym razie nawet to nie odwiodło go od pomysłu. Uparł się, żebym wsiadł z nim do karetki i „dalej pstrykał”.

– I co? Trafił w końcu na łamy lokalnej gazety?

– Mam taką nadzieję. Po tym wszystkim naprawdę na to zasługiwał.

– Pamiętam, że na jakiejś konferencji organizatorzy pomylili mnie z moim asystentem Edwardem. W materiałach byłam przedstawiona jako E. Westly, uznano więc, że musi chodzić o mężczyznę, a towarzysząca mu kobieta jest tylko jego asystentką.

– Gdyż jak wszystkim wiadomo, mężczyźni zajmują wyższe stanowiska.

– Właśnie. Mimo że Edward był ode mnie młodszy o dwadzieścia lat.

– I kiedy pomyłka wyszła na jaw?

– Nie pozwoliłam się zepchnąć ze sceny, a Edward nie dał się na nią wciągnąć.

Opowiadając o swoich najgorszych doświadczeniach konferencyjnych, automatycznie stwierdzamy, że na tej konferencji jest inaczej. Zdecydowanie lepiej. W którymś momencie zamieniamy wodę na wino i od tej pory popijamy Cloudy Bay ze szczepu sauvignon blanc. Matthew mówi mi, że niedawno wrócił do Wielkiej Brytanii z Nowego Jorku. A urodził się w Nowej Zelandii, skąd wyemigrował w dzieciństwie do RPA.

– Mój ojciec był dyplomatą.

– Ale jazda!

– Taa… – Krzywi się nieco teatralnie, dając do zrozumienia, że opowiadał tę historię niejeden raz i wie, jak odpierać zarzuty, jakoby wychował się w uprzywilejowanych warunkach. – Jako dzieciak marzyłem, by moi rodzice nie wychodzili tak często wieczorami, tylko byli w domu, czytali mi bajki i całowali mnie na dobranoc, jak robili to rodzice moich kolegów. Poza tym chciałem mówić z takim samym akcentem jak reszta uczniów w mojej szkole.

– Ty w ogóle nie masz akcentu – wtrącam.

– I o to chodziło. Wszyscy wokół mówili jak Nowozelandczycy czy Południowoafrykańczycy i tylko ja gadałem jak spiker BBC. Nie było mi łatwo.

Nie daję nic po sobie poznać. Nauczyłam się robić kamienną minę, gdy przychodzi do zwierzeń z czasów dzieciństwa. Z doświadczenia wiem, że większość ludzi żywi jakieś urazy: drugie z rodzeństwa było faworyzowane; rodzice nie pozwalali na telewizor w pokoju dziecinnym; ktoś musiał ćwiczyć do upadłego, ponieważ ojciec albo matka marzyli kiedyś o karierze sportowej, tylko życie pokrzyżowało im szyki. Gdyby jednak urządzić konkurs na takie wyznania, wygrałabym w cuglach. Czego niezwykle żałuję.

Matthew jakby nigdy nic opowiada dalej:

– Bardzo chciałem mieć brata albo siostrę. Może gdyby moje marzenie się spełniło, nie czułbym się tak samotny. – Kiedy wzdycha, ogarnia mnie lekkie współczucie. Rozumiem samotność jak mało kto, ale oddałabym wszystko, żeby mieć rodziców, którzy przeprowadzaliby się z jednego kraju do drugiego. – A ty masz rodzeństwo? – pyta.

– Mam młodszego brata. – Na tym poprzestaję. W myślach zaklinam Matthew, aby zmienił temat. Jeśli tego nie zrobi, a ja pozostanę szczera, atmosfera się skwasi.

– A rodzice? – Pytanie jest ogólne, mogłabym z niego jakoś wybrnąć, lecz uznaję, że warto stawić temu czoło i mieć to za sobą. Chociaż wiem, że zaraz padnie najmniej romantyczne zdanie w historii randkowania.

– Oboje nie żyją.

– Och, bardzo mi przykro. To smutne. – Nie ucieka wzrokiem ani nie mamrocze. Jestem pod wrażeniem, że zdobył się na dwa zdania zamiast zwyczajowych dwóch słów, które ludzie rzucają w takiej sytuacji. – Kiedy odeszli?

– Ja miałam dwanaście lat, mój brat dziesięć.

– Co się wydarzyło?

– Wypadek samochodowy. – Upijam spory łyk wina i rozglądam się po sali.

Powinnam dawno przywyknąć do mówienia o tym. W końcu robię to od lat przy niezliczonych okazjach. Z czasem nauczyłam się nie okazywać żadnych emocji, stwierdziłam bowiem, że wprawiam tym w zażenowanie każdego, kto miał pecha zapytać mnie o rodzinę. Jestem na wskroś Angielką; nawet opowiadając o nieżyjących rodzicach, w pierwszej kolejności troszczę się o komfort osoby, która mnie słucha. Zwykle rzucam więc coś w stylu: „Stare dzieje”, a z rzadka nawet żartuję: „Dlaczego jest ci przykro? W końcu to nie ty zasadziłeś/zasadziłaś drzewo, w które wjechali!”. Taki wisielczy humor.

– Jakaś wariatka zeszła na jezdnię. Tato skręcił kierownicą, żeby ją wyminąć, i wpadł na drzewo. Zginął na miejscu. Mama zmarła osiem godzin później w szpitalu.

Matthew zachowuje się inaczej niż większość ludzi. Nie wbija spojrzenia we własne stopy, nie odwraca się ode mnie ani nie przeskakuje na inny temat. Zamiast tego sięga palcami do mojej dłoni i ściska ją lekko. Skórę ma ciepłą, w przeciwieństwie do mnie.

– To musiało być straszne. Tak mi przykro, że akurat ciebie to spotkało. Śmierć ukochanych osób jest ciężkim przeżyciem w każdym wieku. Nie umiem sobie nawet wyobrazić, co przechodziłaś jako dziecko.

W oczach kłują mnie łzy. Czuję się wzruszona jego szczerością.

– Rozumiem cię – dodaje. – Naprawdę cię rozumiem.

– Ty też straciłeś rodziców? – pytam.

– Nie, nie rodziców. Straciłem żonę. Zmarła w ubiegłym roku.

Wciągam powietrze ze świstem. Chociaż przez lata odbierałam wyrazy współczucia, teraz nie wiem, jak zareagować. To rozczarowujące, ale po prawdzie żadna z myśli, które chodzą mi teraz po głowie, nie nadaje się, by ubrać ją w słowa. Zgaduję, że Matthew ma jakieś trzydzieści pięć lat. To oczywiste, że jego żona umarła młodo. Co za straszna historia. Koszmarna. Absolutnie tragiczna.

Dlatego tak niewłaściwe jest to, że w głębi mojego umysłu rozlega się głosik mówiący: „Czyli siedzący przed tobą mężczyzna jest wolny. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”.

Co za potworna myśl!

5

Dwugodzinne koktajl party mija nie wiadomo kiedy. Mam takie dziwne wrażenie, że chciałabym złapać czas oburącz i zaparłszy się piętami o posadzkę, spowolnić go, lecz przecież czasem nie da się dowolnie sterować.

W trakcie kolacji siedzimy przy różnych stolikach, na tyle daleko od siebie, że nie możemy nawet wymieniać spojrzeń. Korci mnie, żeby zmienić miejsce, ale że moi współbiesiadnicy są zarazem sponsorami konferencji, muszę im poświęcić całkowitą uwagę. Wykazałabym się brakiem dyscypliny, a więc sprzeniewierzyłabym się własnej naturze, gdybym ponad to przedłożyła jakiś flirt. Opieram się zatem pokusie. Kiedy posiłek dobiega końca i obsługa uprząta talerze, orientuję się, że Matthew zdążył opuścić jadalnię.

Nazajutrz jak zwykle wstaję osiem po piątej. Tutaj jestem zależna od blasku latarni ulicznych. Żółte światło elektryczne wylewa się spomiędzy przerw w budynkach niczym rozlana farba. Dziwnie jest biegać w mieście zamiast w lesie. Wiążą się z tym kompletnie inne doznania. Owszem, mięśnie bolą, a pot zalewa oczy i spływa po plecach tak samo, ale nie czuje się przestrzeni. Brakuje mi czarnych konturów drzew, odcinających się na prowincji od przyćmionej jasności świtu, która rozciąga się daleko poza granice mojej działki. Tutaj robię pętle, wymijam śpieszących się ludzi z pochylonymi głowami, wracających z nocnej zmiany bądź udających się na najwcześniejszą, lawiruję między pachołkami drogowymi, autobusami, rowerami, kałużami wymiocin będących dowodem czyjejś świetnej zabawy w minioną noc. Mimo że samo doświadczenie nie sprawia mi takiej satysfakcji, jak powinno, cieszę się, że rozprostowuję nogi i że płuca mnie palą. Jestem w świetnym nastroju.

Skracam odrobinę rutynową przebieżkę, ponieważ cumuję w lokalu, w którym podają smoothie. Dziesięć po szóstej jestem gotowa, aby się wymeldować. Zamierzam zostawić mu wiadomość w recepcji. Podczas joggingu sformułowałam notkę utrzymaną w przyjaznym tonie, jednak nieujawniającą zbyt wiele. Różnica wieku zdaje się przeszkodą nie do pokonania, ale myślę, że uda mi się ją usunąć. Na hotelowej papeterii skreślam prośbę o odbitki zdjęć, które zrobił, niestety gdy pytam recepcjonistkę, czy mogę zostawić wiadomość dla pana Charltona, słyszę, że ten zdążył już wyjechać.

– Nie zostawił dla mnie listu? – Usiłuję nadać głosowi neutralny ton, co mi się jednak nie udaje, sądząc po współczującej minie kobiety.

– Obawiam się, że nie – mówi, kręcąc głową.

No tak.

Nie da się zaprzeczyć brutalnemu faktowi, że moje szanse na romans zmniejszają się wykładniczo z każdym rokiem, który dzieli mnie od trzydziestki – dlatego rozczarowanie to dla mnie chleb powszedni. Mimo wszystko boli mnie, że Matthew zniknął bez słowa, po tym jak fantastycznie nam się rozmawiało wczoraj w barze. Prostuję ramiona, biorę głęboki oddech – literalnie i w przenośni zaciskając zęby – po czym zmierzam na lotnisko. Tam wsiadam w samolot powrotny lecący na Heathrow, z niego zaś metrem jadę do biura. Właśnie dlatego uwielbiam swoją pracę. Zawsze mam coś do roboty. Obowiązki jeszcze nigdy mnie nie zawiodły.

Nie należę do kobiet, które rozpamiętują każde spotkanie z interesującym mężczyzną – absorbują mnie poważniejsze sprawy. Tym razem jednak moje myśli zbaczają z istotnych tematów. Wspominam oczy Matthew, które odsłaniał tylko czasami, wolno unosząc powieki, a poza tym miał je na wpół przymknięte, co nadawało mu wygląd luzaka. Wspominam jego sylwetkę. Musi mieć świetną kondycję, żylastość jego przedramion świadczy o tym, że pod koszulą skrywa kaloryfer. Postanawiam, że pozwolę sobie na błądzenie myślami wokół niego przez pięć dni roboczych. Góra. Tyle i nie więcej. W tym czasie powinien się do mnie odezwać w taki czy inny sposób. Łatwo mnie znaleźć, jeśli tego chce – a jeśli nie, cóż, nie będę płakać. Niestety ani powzięta decyzja, ani udawany spokój nie chronią mnie przed zawstydzającym wyczekiwaniem, o którym nierzadko słyszę, lecz którego sama nie doświadczyłam od czasów, gdy byłam nastolatką. Wyczekuję telefonu, wiadomości, zaproszenia na Instagramie albo na LinkedInie. Choć dotąd zawsze starałam się być ponad to.

Wczesnym rankiem w przeddzień dedlajnu, który sama sobie narzuciłam, wpada do mojego gabinetu wyraźnie zestresowany dyrektor marketingu. Mnóstwo czasu ostatnio poświęca na stawianie od nowa firmowej strony internetowej. Dotychczasowa trąci myszką i nie jest zbyt przyjazna dla użytkownika. Naszym celem jest pokazanie się z najlepszej strony i wzbudzenie zaufania do kierownictwa – nie najłatwiejsza rzecz w czasach, gdy mało kto ufa komukolwiek, a już zwłaszcza dostawcom energii. Nawet zielonej. W trakcie prac wychodzi na jaw, że wiele osób ma opory przed upublicznieniem swojego zdjęcia. Skarżą się, że obiektyw ukazuje ich niepochlebnie, uwydatnia podwójne podbródki i w ogóle postarza. Mówiąc „osoby”, mam na myśli kobiety. Mężczyźni bowiem – zwykle starsi wiekiem i bardziej pomarszczeni – nie widzą nic złego w uwiecznieniu się dla potomności. Z tego powodu sama nie odzywam się ani słowem, choć także żywię pewne zastrzeżenia. Nie chcę, by zaczęto gadać, że ma dla mnie znaczenie, czy jestem postrzegana jako atrakcyjna, czy nie. Zgrywam prawdziwą feministkę.

Jest to niesłychanie wyczerpujące.

Osoby zatroskane swoim wyglądem nalegają, by fotografie były czarno-białe, legitymacyjne, poważne – liczą, że w takim ujęciu wypadną lepiej, a przynajmniej łatwiej da się obrobić ich wizerunek w Photoshopie. Marketingowcy zadekretowali, że skoro chcemy się zaprezentować od bardziej ludzkiej strony, konieczne są zdjęcia niepozowane i kolorowe. Facet z włosami upiętymi w niechlujny kok wyjaśnił nam, jaki efekt zamierza osiągnąć: „No wiecie, głowa odrzucona do tyłu, niepowstrzymany śmiech na ustach, hasztag »zaufanie«”.

Naprawdę? Zataiłam swój sceptycyzm i zasugerowałam tylko, by fotograf zrobił dwa zestawy zdjęć. Sesja z kierownictwem powinna się odbyć właśnie dziś, ale fotograf się rozchorował, co doprowadziło dyrektora marketingu na skraj paniki.

– Nie możemy po prostu przesunąć sesji o tydzień? – pytam.

– Nie. Wtedy opóźniłaby się premiera całej strony, a poza tym nie wyobrażam sobie znów dopasowywać grafików tak, żeby wszyscy znaleźli się w biurze w jednym czasie. Potrzebne nam zastępstwo, ale jaki uznany fotograf zgodzi się podjąć zlecenia na ostatnią chwilę? – Mój rozmówca sprawia wrażenie załamanego.

Mówię sobie, że tylko wyświadczam mu przysługę. Że nie mam żadnego ukrytego motywu.

– Nie wiem, czy coś z tego wyjdzie – zastrzegam się – ale jest pewien człowiek… Matthew Charlton. Doskonały fachowiec. Powiedz, że zapłacimy potrójną stawkę, jeśli przyjdzie dzisiaj. Zdaje się, że potrzebuje pieniędzy, więc to powinna być odpowiednia zachęta. Nie będzie chciał stracić takiej okazji. Nawet jeśli miał coś w kalendarzu, dla nas przetasuje terminy.

Matthew zjawia się w biurze o jedenastej. Nie jestem pewna, jak go powitać ani czego się po nim spodziewać. Jakkolwiek patrzeć, wypiliśmy razem parę kieliszków i ucięliśmy sobie pogawędkę. Nie mam pojęcia, czy jest równie miły, równie interesujący i zainteresowany wobec każdego, kogo spotyka. Prawdopodobnie był ze mną tak ożywczo szczery, ponieważ uznał, że różnica wieku między nami mu nie zagraża, a poza tym w ogóle nie czuł do mnie pożądania. Nic a nic. Smutna myśl. Chyba więc będzie najlepiej, jeśli zachowam pełen profesjonalizm i pozostanę nieco zdystansowana. Nieznaczny dystans to bezpieczne rozwiązanie w większości sytuacji. Jestem jedną z tych osób, które wolą być na przyjęciu wystrojone mniej niż bardziej. Ale kiedy nadchodzi moja kolej, by przestąpić próg sali narad – dziś zamienionej ad hoc w studio fotograficzne – po drodze zaglądam do łazienki, żeby poprawić fryzurę.

Matthew wydaje się uszczęśliwiony moim widokiem, co sprawia, że czuję wielką ulgę. Sądziłam, że dobrze go zapamiętałam, tymczasem zaskakuje mnie swoim poziomem energii. Jest nawet przystojniejszy, atrakcyjniejszy i bardziej żywiołowy niż w moich wyobrażeniach. Pociąg, który do niego czułam, wraca z nową siłą. Szlag. Byłaby to dobra wiadomość, gdybym dostała w zamian jakiś sygnał, że on czuje podobnie.

Ma lekką obsuwę. Wszystkim odpowiada jego towarzystwo. Dużo się uśmiecha, opowiada śmieszne historyjki, rzuca żartami. Mówiąc dowcip, nie domaga się całej uwagi, żartuje mimochodem, jest naturalnie błyskotliwy i niezwykle kontaktowy. To oczywiste, że jako fotograf woli pracować z ludźmi odprężonymi, nie ze sztywniakami, i zna sposoby, by to osiągnąć. Jego miłą cechą jest między innymi prawienie subtelnych komplementów.

– Podobają mi się pani kolczyki. Odbijają światło tak, jakby do mnie mrugały.

Elizabeth, szefowa sprzedaży, sięga palcami do ucha i muska błyskotkę.

– Och, te. Dostałam je od męża na naszą ostatnią rocznicę. – Uśmiecha się.

Pstryk. Właśnie powstało zdjęcie, na którym przywołuje w pamięci minioną rocznicę ślubu.

– Świetny skin fade!

Raj, który stoi na czele działu cyfryzacji, skromnie przejeżdża ręką po wygolonym boku głowy i pokazuje zęby w uśmiechu.

Pstryk. Uchwycone zadowolenie, jakie się odczuwa, gdy ktoś doceni włożony przez nas wysiłek.

Wreszcie przychodzi kolej na mnie.

– O, najlepsze na sam koniec – mówi Matthew, po czym dodaje: – Jak się miewasz?

– Dobrze, świetnie. Doskonale. Mam ręce pełne roboty – odpowiadam, jakby nagle zabrakło mi wyobraźni, ponieważ umiem myśleć wyłącznie o tym, że jednak dostałam upragniony sygnał.

– Dzięki za zlecenie.

– Stanęliśmy pod ścianą. – Wyznanie, choć szczere, nie należy do najbardziej eleganckich.

Matthew wybucha na nie śmiechem.

– Tak czy inaczej jestem ci wdzięczny… – Uśmiecham się do obiektywu, ale nic nie mówię; nie kokietuję go, po prostu nie chcę mieć zdjęcia z otwartą buzią. – …bo zachodziłem w głowę, jaki znaleźć pretekst do kontaktu. Zastanawiałem się, czy masz partnera, a jeśli nie, czy miałabyś ochotę się ze mną umówić. Może na kolację?

– Nie mam partnera. – Uśmiecham się promiennie, czując, jak fala ulgi i radości zalewa mi ciało.

Pstryk.

– Sukces! – ogłasza z wielką pewnością siebie. – I to podwójny.

6

Marzec

Zatem żyjesz – oświadcza Heidi, sięgając po butelkę wina, która kusi ze stojącego pośrodku stolika kubełka z lodem.

W barze jest głośno od rozmów i śmiechów, i dobrej zabawy, lecz ja i tak słyszę dezaprobatę i frustrację przyjaciółki. Rzucam jej więc uśmiech, którym próbuję ją przeciągnąć na swoją stronę. Heidi nalewa sowitą porcję wina do trzeciego kieliszka; pozostałe dwa są pełne w niecałej połowie, co dodatkowo podkreśla fakt mojego spóźnienia. Zagadałam się z Matthew przez telefon i straciłam rachubę czasu. Bardzo to do mnie niepodobne. Nie umiałabym nawet powiedzieć, o czym rozmawialiśmy. O niczym, o czymś, o wszystkim.

W końcu to on zauważył:

– Hej, sądziłem, że nie widzimy się dzisiaj wieczorem, bo wychodzisz gdzieś z przyjaciółkami.

– Tak, jesteśmy umówione na wpół do ósmej.

– Patrzyłaś ostatnio na zegarek? Nie zdążysz.

Gina podnosi się z krzesła, pochyla tułów nad blatem i z szerokim uśmiechem zamyka mnie w objęciach. Jest bardziej niefrasobliwa z nich dwóch. Heidi nie rusza się ze swojego miejsca; dąsa się na mnie, ale to nie powód, dla którego nie chce mnie uściskać. Zna mnie lepiej niż ktokolwiek inny i wie, że niespecjalnie lubię kontakt fizyczny. Zdarza mi się obejmować, ponieważ ludzie tego oczekują i w przeciwnym razie czują się urażeni, ale przynajmniej ona jedna daje mi więcej przestrzeni.

– Już myślałyśmy, że zapadłaś się pod ziemię – skarży się teraz.

– U nas nie ma trzęsień ziemi, Heidi, więc niepotrzebnie się martwiłaś. – Pokazuję jej język i robię głupią minę, aby wiedziała, że próbuję obrócić wszystko w żart.

– Mądrala. – Stuka się ze mną kieliszkiem. Wybaczyła mi.

Heidi i Gina to moje najlepsze przyjaciółki. Jeśli mam być szczera, są moimi jedynymi przyjaciółkami. Oczywiście mam niezliczonych kolegów i koleżanki z pracy, ale traktuję te znajomości zupełnie inaczej. Razem uczestniczymy w imprezach branżowych, rozmawiamy i śmiejemy się, ponieważ dużo nas łączy. Z Heidi i Giną nie mam obecnie wiele wspólnego. Obydwie mają dzieci, dla których poświęciły swoje kariery zawodowe. Heidi urodziła trójkę: najstarszy Troy już studiuje, a Fifi i Aaliyah wciąż chodzą do szkoły. Od dwudziestu lat mieszkają wszyscy razem w Woking. Gina mieszka w Kingston z mężem Markiem. Ci dwoje założyli rodzinę znacznie później. Mają tylko jedną córkę, ośmioletnią Lottie, którą rozpieszczamy, ponieważ jest najmłodsza.

Tak więc moje przyjaciółki służą za szoferów, odwożąc dzieciaki do szkoły i przywożąc je z imprez (czy to eksperymentalnych z piciem w klubach nocnych, czy to tematycznych z dmuchanymi zamkami i babeczkami – w obu przypadkach rodzice wiedzą, że zabawa dobiegła końca, gdy dzieci zaczynają wymiotować i płakać). Podczas gdy one zamartwiają się wynikami meczów i niesnaskami w grupie rówieśniczej, ja przesiaduję w salach narad, gdzie na tapecie są takie sprawy, jak zyski i straty, i emisja dwutlenku węgla przez dostawców energii z pierwszej setki spółek notowanych na londyńskiej giełdzie. A jednak, mimo że nasze codzienne doświadczenia tak się różnią, pozostałyśmy ze sobą blisko. Całkowicie sobie ufamy, wszystko sobie mówimy i mamy wspólną przeszłość. Gdyby którakolwiek kiedykolwiek zadzwoniła do mnie z informacją, że zabiła męża, bez pytania o nic więcej chwyciłabym łopatę i wskoczyła do samochodu. Choć nie jest to prawdopodobny scenariusz: obydwie mają mężów, którzy je uszczęśliwiają.

Heidi poznałam przed niemal trzydziestu laty na uniwersytecie w Birmingham. Była moją pierwszą czarnoskórą przyjaciółką. Miesiącami pilnie unikałam wzmianek o jej kolorze, uważałam bowiem, że w ten sposób okażę swój brak uprzedzeń: ignorując dzielące nas różnice, udając, że praktycznie żadnych nie ma. Aż tu pewnego dnia przywołała mnie do porządku. Wyjaśniła, że jej doświadczenia życiowe są kompletnie inne niż moje, w związku z czym nie ma sensu udawać, bo to w niczym nie pomaga.

Dowiedziałam się od niej, że nauczyciele czepiali się jej „niesfornych” włosów, które były naturalnym afro, i nalegali, by „zrobiła z nimi porządek”. Odmowa równała się wyrzuceniu ze szkoły, co spotkało ją dwukrotnie. W sklepach z kolei towarzyszyli jej niczym cień ochroniarze. A kiedy pewnego razu jechała pociągiem i czytała Buszującego w zbożu, jakaś kobieta w średnim wieku rzuciła półgłosem do męża: „Po co ona to czyta?”, na co on odpowiedział: „Mnie dziwi, że w ogóle umie czytać”. Szokujące, prawda? Tak, dla białego. Najwyraźniej jednak nie dla osoby czarnoskórej. Takie przypadki zdarzają się zbyt często, aby szokować.

– A to jeszcze nic. Musiałabyś wiedzieć, z czym mają do czynienia mój ojciec, mój brat – mówiła wtedy dalej. – Nigdy byś nie zgadła, ile razy zostali zatrzymani i przeszukani, ściągnięci na pobocze w celu „rutynowej kontroli samochodu” przez policję, zaatakowani fizycznie na ulicy, a werbalnie w pracy. – Umilkła nagle. Wyczułam, że było tego znacznie więcej, ale nie mogła się zdobyć, aby mi o tym powiedzieć. Zapewniłam, że to straszne, że nie miałam pojęcia, że gotuję się z wściekłości na myśl o ignorantach i kretynach, którzy szerzą nienawiść. Doceniła mój gniew. – Dla mnie to po prostu smutne. Nie chodzi mi o fakt, że jestem czarna, to napawa mnie dumą. Ale bardzo wcześnie zrozumiałam, że świat jest do dupy i że większość kolorowych osób ma podobne doświadczenia. Białe dzieci dorastają w szczęśliwym świecie, dłużej go nie opuszczają. Czasami nigdy.

Nie miałam wyjścia; opowiedziałam Heidi o tym, jak zostałam sierotą.

I nie była to skrócona, podretuszowana wersja prawdy, tylko cała prawda. Nie miałam w zwyczaju dzielić się ze szkolną dziatwą informacjami o mojej sytuacji rodzinnej – i tak samo nie zamierzałam się otwierać przed znajomymi na studiach – ale Heidi była ze mną tak szczera, że chciałam to odwzajemnić.

– Tato prowadził po pijaku. Często pił. Nie opłakiwałam go, raczej go nienawidziłam za głupotę, egoizm, słabość i skłonności niszczycielskie. – Zdyszana wyrzucałam z siebie słowa, jakby to były pociski. – Dziadkowie z jego strony nie byli ludźmi, z którymi brat i ja czulibyśmy powinowactwo, czy to fizyczne, czy to emocjonalne. Uznali syna za swoją porażkę, postawili na nim krzyżyk i odcięli się od niego jeszcze przed tym, zanim poznał naszą mamę. Niewykluczone, że potem tego żałowali. W każdym razie po wypadku zaoferowali, że wezmą nas pod swoje skrzydła, w pewnym sensie. Ja trafiłam do szkoły z internatem dla dziewcząt, a mój brat do takiej samej dla chłopców. Widać tylko do tego się poczuwali. A może tak im było najłatwiej. Nie wiem.

Przyznałam, że poradziłam sobie lepiej niż Tom. Owszem, czułam się samotna, ale znalazłam pociechę w nauce. O nim mówiono, że za wszelką cenę szukał uwagi, podczas gdy w rzeczywistości był tylko dzieciakiem pogrążonym w głębokiej żałobie. Przyjaźnił się z największymi łobuzami. Z tą ilością gotówki i czasu, za to bez poczucia celu w życiu, wszyscy oni zostali narkomanami w wieku trzynastu lat. Zanim osiągnął pełnoletność, parokrotnie był na odwyku. Każdy, kto w ogóle zawracał sobie nim głowę, uważał go za przegranego. „Jaki ojciec, taki syn”, często padał werdykt. Ja jednak widzę między nimi różnicę; kocham Toma, choć wiem, że bywa trudny w obejściu.

– Dziadkowie pozwalali nam przyjeżdżać do domu w wakacje i święta, ale sami zawsze dokądś wybywali na ten czas. Ich wizyty na Riwierze Francuskiej, na Barbadosie i w Aspen szły w parze z przerwami wakacyjnymi i świątecznymi. Trafialiśmy pod opiekę służby, opłacanej dodatkowo, by miała na nas oko.

Kiedy skończyłam opowiadać o swoim dzieciństwie, Heidi miała oczy jak spodki. Do tej pory nie wiem, czy takie wrażenie zrobiły na niej urlopy dziadków, czy moje straszne przeżycia.

– Trudno ocenić, która z nas miała gorzej – skomentowała oschle. – Wychowywana przez kochających rodziców czarna dziewczynka, która musi się mierzyć z nienawiścią otoczenia i w konsekwencji ma gorszy start w życiu, czy biała dziewczynka mająca pieniędzy w bród, lecz niczyjej miłości.

Były to tak szokujące słowa, że w reakcji na nie mogłyśmy tylko wybuchnąć wariackim śmiechem.

– Z czego właściwie się śmiejemy? – zapytałam, kiedyśmy turlały się po przetartym dywanie w jej ciasnym pokoju w akademiku. Bezsilne, ledwie zdolne złapać oddech.

– A co mamy robić? Płakać?

Heidi ma najszerszy uśmiech, jaki u kogokolwiek widziałam, i zawsze maluje wargi na jaskrawą czerwień. Robiła to na studiach i robi to nadal. Taki ma styl. Gdy wtedy śmiała się szaleńczo, aż na odsłoniętych zębach pękały jej banieczki śliny, poczułam nagły przypływ miłości do niej. Tamtej Wielkanocy zaprosiła mnie do swojego domu. Później już nigdy nie spędzałam świąt samotnie.

Ginę poznałyśmy, kiedy miałyśmy po dwadzieścia pięć lat. Heidi akurat próbowała schudnąć przed szykującym się ślubem z Leonem, w związku z czym zaczęłyśmy chodzić do lokalnego centrum fitnessu. Zajęcia prowadziła instruktorka, która nie zmieniła programu od początku lat dziewięćdziesiątych. Wykonywałyśmy głównie boczne zgięcia i pajacyki, podczas gdy ona pokrzykiwała: „Dla chcącego nie ma nic trudnego, moje panie!”. Pewnie miało to coś wspólnego z ewolucją i instynktem przetrwania, w każdym razie zawsze rozkładałyśmy swoje maty w tym samym miejscu, z tyłu sali, tak daleko od instruktorki, jak tylko się dało. Gina ćwiczyła w rzędzie przed nami. Można z niej było boki zrywać – po części dlatego, że myli prawą stronę z lewą. Heidi przysięga, że raz się posikała ze śmiechu, obserwując, jak Gina desperacko próbuje nadążyć za resztą, wykonując martwy ciąg na jednej nodze z uniesieniem kolana i obrotem.

Wysławiająca się w prostych żołnierskich słowach, Gina komentowała wszystko na bieżąco, mówiąc rzeczy w stylu: „Moja noga tak się nie wygnie nawet dla Keanu Reevesa”, „To sadyzm, nie gimnastyka” i przy jakiejś okazji – pamiętnej ze względu na utworzenie naszego małego gangu – „A dajcie wy mi wszyscy spokój, idę do pubu”, po czym wyszła w środku zajęć. Najlepsze zaś jest to, że Heidi i ja wymieniłyśmy spojrzenia i poszłyśmy w jej ślady. Heidi od razu zrozumiała, że Gina jest naszą bratnią duszą. Heidi i ja jesteśmy jak jin i jang, ale nie pasujemy do siebie idealnie, stąd jest pomiędzy nami jeszcze miejsce dla Giny.

Stanowimy silną trójcę pod wezwaniem. Każda z nas kocha dwie pozostałe równie mocno, choć inaczej. Na podobieństwo nóg taboretu potrzebujemy się nawzajem i dajemy sobie wzajemnie podporę bez częstej w przypadku kobiet – przynajmniej teoretycznie – zazdrości i niepewności. Jeszcze dziesięć lat temu Gina i ja byłyśmy singielkami. Opowiadałyśmy sobie o randkach, ślęczałyśmy nad esemesami, doradzałyśmy sobie, gdy wszystko szło jak po maśle, a kiedy sprawy brały w łeb, topiłyśmy smutki w drinkach. Zakładałam, że zestarzejemy się razem i będziemy sobie dotrzymywać towarzystwa w święta państwowe. Gina twierdziła, że nie może się doczekać wspólnych rejsów dla seniorów na pokładzie statków wycieczkowych z bufetem all inclusive, gdzie będzie się zajadać tortami czekoladowymi.

– Nie sposób im się oprzeć. Nawet ty byś nie potrafiła – żartowała.

Ale dziesięć lat temu chłopak, z którym się umawiała w szóstej klasie, odezwał się do niej niespodziewanie, po tym jak przeprowadził się do Londynu, gdzie nie znał nikogo innego. Utrzymywał, że nie wie, jak nawiązywać znajomości poza miejscem pracy. Gina przygotowała się na to, że wręczy mu listę restauracji i barów wartych odwiedzenia, może też go poinstruuje, jak wymawiać Marylebone, Southwark i Ruislip, żeby nie uchodzić za turystę. Tak się jednak złożyło, że chemia między nimi nie umarła – po pół roku byli już zaręczeni, a zanim minął rok, zostali małżeństwem. Robiłam, co mogłam, aby ukryć swoją frustrację spowodowaną tym, że zamiast do rejonowej podstawówki uczęszczałam do szkoły dla dziewcząt, w związku z czym nie miałam kolegi z lat dziecinnych, z którym mogłabym się znowu spiknąć.

– Nie kolegi – poprawiła mnie Heidi, gdy się jej zwierzyłam – tylko sympatii.

Stęknęłam teatralnie i nie kryjąc się z uczuciami, wypaliłam:

– Cieszysz się, bo Gina dołącza do gangu mężatek. Ale ty masz rodzinę, niepotrzebne ci inne towarzystwo… szczególnie przy trójce dzieci. A ja pozostanę starą panną i będę sama jak palec.

Heidi nie wzięła wtedy mojej strony.

– Tutaj naprawdę nie chodzi o ciebie, Emmo.

– Wiem. Ale co mam teraz zrobić?

– Kup jej drogi prezent i przyoblecz twarz w uśmiech. Od tego są przyjaciółki.

Oczywiście posłuchałam jej rady. Kiedy Gina zapytała, czy zostanę jej druhną, zachowywałam się tak, jakbym nigdy w życiu o niczym bardziej nie marzyła. Wyprawiłam jej cudowny wieczór panieński: była fontanna czekoladowa, była lekcja rysowania aktu, do którego pozował wspaniale zbudowany przystojniak, i była zakrapiana kolacja, która przeciągnęła się długo w noc. Postąpiłam właściwie, o czym wiedziałam zarówno wtedy, gdy nie było mi łatwo, jak i teraz, dekadę później, gdy widzę Ginę w roli szczęśliwej żony i matki.

Spotykamy się w centrum Londynu raz w miesiącu. Ostatnio mnie zabrakło, ponieważ – jeśli mam być szczera – nie chciało mi się wstawać z łóżka tuż po tym, jak w nim wylądowałam z Matthew. Zanim doszło do seksu, odbyliśmy dziewięć randek w ciągu czterech tygodni. Matthew powiedział mi, że jestem pierwszą kobietą, z którą się kocha po śmierci żony. Jakąś częścią siebie żałowałam, że nie rozprawił się z żałobą przy okazji paru nic nieznaczących przelotnych związków, zanim się poznaliśmy, ale skoro tak się nie stało, było dla mnie jasne, że nasza pierwsza wspólna noc będzie miała znaczenie dla nas obojga. A gdy już znaleźliśmy się w łóżku, bardzo szybko uznałam, że odtąd będzie to moje ulubione miejsce. Wiem oczywiście, że wystawiając do wiatru Heidi i Ginę, zdradziłam poniekąd naszą przyjaźń, ale sama nie umiałabym powiedzieć, ile razy one wystawiły do wiatru mnie, bo któreś dziecko miało mecz albo źle się czuło bądź mężowi nie udało się wrócić z pracy wcześniej, żeby zająć się potomstwem. W miarę upływu czasu człowiek się przekonuje, że wielkie słowa są dobre dla młodych, a z wiekiem nasze priorytety się zmieniają.

– Robota daje ci w kość? – pyta mnie Gina, gdy sięgam po kieliszek z winem i upijam kilka dużych łyków.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

PODZIĘKOWANIA

Dostępne w wersji pełnej

Adele Parks

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Spis treści

Okładka

Karta tytułowa

Karta redakcyjna

Prolog

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Podziękowania

Punkty orientacyjne

Okładka

Strona tytułowa

Spis treści

Dedykacja

Meritum publikacji

Prawa autorskie