Zaginiona dziewczyna - Simone St. James - ebook
NOWOŚĆ

Zaginiona dziewczyna ebook

Simone St. James

0,0

48 osób interesuje się tą książką

Opis

Jeśli ją zobaczysz — możesz być następny.

Podróż poślubna April i Eddiego miała być cudownym początkiem. Zostawili za sobą niełatwą przeszłość. Jeden zły zjazd z autostrady i spotkanie samotnej autostopowiczki na mrocznej Atticus Line sprawiają, że nowożeńcy trafiają w sam środek koszmaru. Spotkanie przeradza się w policyjne śledztwo, które coraz mocniej zaciska pętlę wokół nich.

Czy powracająca w śledztwie jak mantra Zaginiona Dziewczyna to na pewno tylko legenda?

A może nie bez powodu nie pozwala im opuścić Atticus Lane?

Simone St. James mistrzowsko łączy klimat małego miasteczka, grozę lat 90. i napięcie psychologicznego thrillera z elementami nadprzyrodzonymi. Zaginiona dziewczyna” to opowieść o winie, strachu, legendach, które żyją własnym życiem, a także o miłości wystawionej na najcięższą próbę.

Od mrożącego krew w żyłach początku po pełen napięcia finał, „Zaginiona dziewczyna” prowadzi czytelnika mrocznymi, zapomnianymi drogami obok miejskich legend tak sugestywnych, że aż trudno uwierzyć, że nie są prawdziwe, w sam środek związku dwójki zranionych ludzi, którym nie sposób nie kibicować. – Riley Sager

Ten thriller ma wszystko – mroczne sekrety małego miasteczka, złowrogie wydarzenia po północy i młodą parę zdeterminowaną, by poznać prawdę, zanim przyjdzie im za nią zapłacić najwyższą cenę. Podążysz tą szokującą drogą aż do jej kulminacyjnego końca! – Lisa Gardner

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 334

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



TYTUŁ ORYGINAŁU:

Murder Road

Redaktorka prowadząca: Ewelina Kapelewska

Wydawczyni: Katarzyna Masłowska

Redakcja: Adrian Kyć

Korekta: Katarzyna Rogowska

Projekt okładki: Łukasz Werpachowski

Zdjęcie na okładce: © Anna Om; © Gabe; © Poprock3d /

Stock.Adobe.com

Wyklejka: © VanderWolf Images / Stock.Adobe.com

DTP: Maciej Grycz

Copyright © 2024 by Simone Seguin

All rights reserved including the right of reproduction in whole or in part in any form. No part of this book may be used or reproduced in any manner for the purpose of training artificial intelligence technologies or systems.

This work is reserved from text and data mining (Article 4(3) Directive (EU) 2019/790).

This edition published by arrangement with Berkley, an imprint of Penguin Publishing Group, a division of Penguin Random House LLC

Copyright © 2025 for the Polish edition by Mova an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Copyright © for the Polish translation by Jacek Żuławnik, 2025

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2025

ISBN 978-83-8371-094-5

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Marcin Kośka

Dedykuję każdemu, kto kiedykolwiek usłyszał, że jest dziwny, bo czyta za dużo książek.

Nie jesteś dziwny i wcale nie czytasz za dużo.

ROZDZIAŁ 1

Przed nami pusta autostrada. Tamta lipcowa noc wydawała się pełna możliwości. Obudziłam się z drzemki na fotelu pasażera i półprzytomna przypomniałam sobie, gdzie jesteśmy. Zzułam japonki, podciągnęłam gołe stopy, usiadłam po turecku i przeczesałam dłonią włosy. Cyfrowy zegar na desce rozdzielczej wskazywał drugą w nocy. Droga wyglądała zupełnie inaczej niż ta, na której zasnęłam. Dokąd jedziemy? – pomyślałam i postanowiłam, że już nie zmrużę oka.

– Zgubiliśmy się – powiedziałam.

Eddie posłał mi spojrzenie zza kierownicy.

– Bez przesady. Po prostu źle skręciliśmy i tyle. Zaraz znajdę wjazd na międzystanową.

Popatrzyłam na wąską wiejską drogę, na ciemny szpaler rosnących wzdłuż niej drzew i doszłam do wniosku, że naprawdę się zgubiliśmy. Ale w gruncie rzeczy niezbyt się tym przejęłam. Bo przecież byłam z Eddiem Carterem, jechałam z nim nocą jego pontiakiem, wyposażonym w przednie fotele szerokie jak kanapa, był tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty piąty rok, a ja miałam dwadzieścia sześć lat. Pobraliśmy się dwadzieścia kilka godzin wcześniej i właśnie trwała nasza podróż poślubna.

Zmierzaliśmy do motelu będącego skupiskiem domków letniskowych nad brzegiem jeziora Michigan. Wygospodarowaliśmy pieniądze na równo pięć noclegów. Nasz plan dnia obejmował: pływanie, grę w scrabble, burgery z zardzewiałego grilla na węgiel drzewny, ledwo schłodzone piwo z lodówki, jeszcze pływanie, a na koniec hop do łóżka.

Wszystko powtórzone pięć razy, potem powrót do wynajmowanego wspólnie niewielkiego mieszkania w Ann Arbor. Eddie nadal będzie naprawiał samochody, ja nadal będę obsługiwała klientów kręgielni. Każdego ranka będziemy wychodzili do pracy, każdego wieczoru będziemy zjadali na kolację jeden z sześciu rodzajów kanapek, a na koniec hop do łóżka. Wszystko powtórzone wiele razy, do końca życia.

Spojrzałam na Eddiego. Prowadził ze ściągniętymi brwiami, całkowicie skoncentrowany na drodze. Jego brązowe włosy zdążyły odrosnąć, od kiedy wyszedł z wojska, ale i tak strzygł się krótko. Miał na sobie jasnoszary T-shirt i znoszone dżinsy. Nie był rosłym facetem, ale miał nieźle wyrzeźbione, twarde mięśnie, które rysowały się pod koszulką. Jego fizyczność kontrastowała z pełną skupienia miną. Mimo że byłam od niego tylko o rok młodsza, zawsze wydawał mi się o wiele dojrzalszy ode mnie. Gdy tak wpatrywałam się w te bicepsy, kolejny raz dotarło do mnie, że wyszłam za mężczyznę, nie za chłopca.

Właśnie: wyszłam za niego… Obracałam w myślach te słowa i ich wariacje, chcąc oswoić się z sensem, które ze sobą niosły: wzięliśmy ślub. Eddie ożenił się ze mną. Pobraliśmy się. Jestem jego żoną. Jesteśmy małżeństwem. A jednak nadal brzmiały dla mnie obco.

– Wyjąć mapę ze schowka? – spytałam.

– Chyba wiem, gdzie jesteśmy – odparł. – Mniej więcej. Okolica wygląda znajomo. Wydaje mi się, że jedziemy na południe. Niedaleko powinien być wjazd na autostradę.

– Nie jesteś zmęczony?

Pytanie najwyraźniej go rozbawiło.

– Nie.

No tak. Kiedy służył w Iraku, sypiał w różnych dziwnych miejscach o różnych porach. Nie znałam szczegółów tego, co tam robił, niewiele o tym opowiadał. Ale czasem oznajmiał, że kładzie się na godzinę, po czym budził się po równo sześćdziesięciu minutach, jakby w głowie miał zegarek. To była jedna z jego tajemnic.

Sięgnęłam ręką, żeby włączyć radio. Obracałam pokrętłem, patrząc, jak wskazówka przesuwa się po skali. O tej porze większość miejscowych stacji milczała, dlatego zbierałam głównie zakłócenia. Wreszcie udało mi się natrafić na jakieś trzeszczące country, zanikające jak duch, który przechodzi z jednego pomieszczenia do drugiego.

– Nawiedzeni kowboje – rzuciłam, kiedy rwący się, zawodzący męski głos zmącił ciszę panującą w kabinie samochodu. – Martwi od stu lat, a mimo to nadal próbują pić whisky i zdobyć kobietę.

Eddie się uśmiechnął. On jeden lubił moje żarty.

– Nie ma powodu do niepokoju – powiedział, co zabrzmiało trochę dziwnie, bo wcale nie czułam się zaniepokojona. A może jednak?

Przeniosłam spojrzenie na zewnątrz. Ciemno choć oko wykol, żadnych latarni, zero świateł. Na niebie niepełna tarcza księżyca nisko nad horyzontem. To była jedna z tych parnych nocy, kiedy człowiek zasypia przy otwartym oknie i budzi się lepki od potu w chłodnej, wilgotnej pościeli. A potem leży, czeka aż do świtu, gdy znów zrobi się nieznośnie gorąco.

– Totalne odludzie – mruknęłam cicho. – Jakby nas wystrzeliło w kosmos.

– Wcale nie. – Eddie pokazał palcem. – Tam ktoś jest.

Rzeczywiście: między drzewami zalśniło światło. Z początku było blade i niewielkie, ale stopniowo nabrało jasności. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że nie wyglądało, jakby ktoś pstryknął włącznik albo uruchomił latarkę. Raczej zapalił lampę naftową i zwiększył płomień.

Czy źródło światła znajdowało się w budynku? A może ktoś stał między drzewami? Nie wiadomo. Śledziłam płomyk wzrokiem, gdy go mijaliśmy, i odwróciłam się za nim, kiedy został z tyłu. Powinien był podnieść mnie na duchu, ale nie podniósł.

– Co to było? – rzuciłam. Z głośników popłynęła nowa piosenka i zaraz zanikła.

– Pojęcia nie mam – przyznał Eddie. – Dobra, jeśli w ciągu dziesięciu minut nie natrafimy na żaden znak… O Jezu!

Spojrzałam do przodu i zobaczyłam to samo co Eddie: że blask reflektorów wyłowił idącego poboczem mężczyznę. Wyglądał na nastolatka, miał na sobie workowatą kurtkę i wlókł się noga za nogą ze zwieszoną głową. Kiedy oświetliliśmy mu plecy, nawet nie zareagował.

Eddie zwolnił. Toczyliśmy się za nim, nie spuszczając go ze świateł.

– Myślisz, że jest nawalony? – spytał Eddie.

Chłopak powoli, ostrożnie postawił kolejny krok. Nadal nawet nie zerknął w naszą stronę, mimo że od dłuższego czasu nic tędy nie jechało poza nami. Drobny jak na mężczyznę, pomyślałam i zwróciłam uwagę na rozszerzające się u dołu nogawki jego dżinsów.

– Wydaje mi się, że to kobieta – powiedziałam.

– Możliwe. – Eddie nadal nie przyspieszał. Posuwaliśmy się w tempie jej ślimaczego marszu. Bardzo dziwne i zarazem trochę przygnębiające było to, że nie odwracała się ani nie oglądała za siebie. – Co nie zmienia faktu, że może być nawalona.

– Racja.

– Chyba że potrzebuje pomocy. Zatrzymać się?

Pomyślałam o świetle, które minęliśmy, i poczułam chłodny dreszcz.

– Wiesz co, ona chyba potrzebuje pomocy.

– Dobra. Otwórz okno.

Zaczęłam opuszczać szybę, a Eddie podjechał do kobiety. Trzymając jedną rękę na kierownicy, przechylił się nade mną i odezwał przyjaznym, ale stanowczym tonem:

– Cześć. Potrzebujesz pomocy?

Postać nareszcie przystanęła i uniosła głowę. Zobaczyliśmy kobietę z krótkimi brązowymi włosami, które odsłaniały uszy i kark, za to spływały na jedno oko. Miała bladą skórę i posypany piegami grzbiet nosa.

Obróciła się ku nam i wyprostowała plecy, jakby dopiero teraz nas zauważyła. Milczała.

– Potrzebujesz pomocy? – powtórzył Eddie. – Możemy cię gdzieś podrzucić.

Spojrzała na mnie. Uśmiechnęłam się do niej i machnęłam jej dłonią na powitanie. Miałam nadzieję, że to doda kobiecie – czy dziewczynie… w ciemności trudno powiedzieć – otuchy i śmiałości. Wiele osób uważało mnie za ładną; nie „piękną”, po prostu „ładną”. Wyróżniałam się urodą w księdze pamiątkowej klasy, ale nie było tak, że chłopcy tracili głowę na punkcie mojej ślicznej buzi. Niemniej cieszyłam się sporym zainteresowaniem, zanim związałam się z Eddiem. O gustach się nie dyskutuje.

– Możesz wsiąść – powiedziałam. – Jesteśmy w porządku. Słowo.

Dziewczyna utkwiła we mnie wzrok, jakby w aucie nie było nikogo poza mną.

– Nie powinnam – odparła cichym, wyraźnie wymuszonym tonem.

Doskonale rozumiałam jej nieufność. Był przecież środek nocy. Przestąpiła z nogi na nogę. Położyłam dłoń na klamce. Pomyślałam, że może wysiądę i pomogę jej, ale powstrzymała mnie dłoń Eddiego na moim kolanie.

Łypnęłam na niego. Pokręcił głową.

– Próbujemy dotrzeć do Five Pines Resort – zwróciłam się ponownie do dziewczyny, nie ruszając się z miejsca. Podałam nazwę taniego motelu, w którym mieliśmy spędzić miesiąc miodowy. – Pomyliliśmy się przy zjeździe z siedemdziesiątki piątki. Mam na imię April, a to jest Eddie. Eddie Carter. Jesteśmy małżeństwem. Świeżo upieczonym małżeństwem.

Nie wiedziałam, czy to wszystko w ogóle dotarło do dziewczyny. Nadal wgapiała się we mnie, jakby skądś mnie znała – albo jakby usiłowała zapamiętać moją twarz na później. Miała na sobie za dużą kurtkę, która kończyła się sporo poniżej bioder, rękawy też były za długie; wyglądała jak ciuch z demobilu. Opatuliła się nią i popatrzyła na drogę za nami.

Wychyliłam się i podążyłam wzrokiem za jej spojrzeniem. Nikogo nie zobaczyłam, ale miałam wrażenie, że było słychać delikatny szelest. Wiatr przesuwał liście po ziemi. Zrobiło się zaskakująco chłodno. Starałam się dopasować ten ruch do odgłosu, co okazało się trudne i dezorientujące, bo akurat nie wiało.

– Wszystko w porządku? – spytał Eddie, podczas gdy ja wpatrywałam się w liście. – Jesteś chora?

Dziewczyna nie odrywała oczu od drogi. Może przyglądała się temu samemu zjawisku co ja.

– Nie, nie jestem chora. – Jej głos brzmiał jak w słuchawce telefonu.

– Jak się nazywasz? – spytałam, kiedy liście znieruchomiały.

Zamarła. Nadal się wahała, ale przecież nie mogliśmy jej tak zostawić, to byłoby nie w porządku. Sama w środku nocy. Dokąd szła?

Znów usłyszałam szelest liści na drodze za nami – albo tylko mi się wydawało. Nagle poczułam ulgę, że jednak nie wysiadłam z samochodu. Byłam gotowa nawet pozostawić dziewczynę jej własnemu losowi, byle jak najszybciej stamtąd odjechać.

Dziewczyna zmięła mankiety kurtki w sztywnych palcach. Nie odrywając oczu od drogi, na chwilę zagryzła dolną wargę i nareszcie podjęła decyzję.

– Dzięki. Pojadę z wami.

Otworzyła tylne drzwi i wsiadła, wykonując powolne, ostrożne ruchy jak starsza osoba. Może była ranna? Nie miała ze sobą żadnego plecaka ani torby, nic. Oparła głowę i przymknęła oczy, jakby strasznie długo była na nogach.

– Jak się nazywasz? – powtórzyłam.

Eddie ruszył z pobocza i przyspieszył.

– Rhonda Jean.

– Ładnie. Dokąd szłaś?

Zawahała się, jakby zastanawiała się nad najlepszą odpowiedzią.

– Coldlake Falls. – Ponownie spoczęła głową na zagłówku i opuściła powieki. – Zostało jeszcze kilka kilometrów.

– Słyszałem o tym miejscu – odezwał się Eddie. – Tylko nie pamiętam gdzie.

Sięgnęłam do schowka, wyjęłam mapę i mrużąc oczy, zaczęłam rozkładać i przekładać prostokąty.

– To po drodze do Five Pines Resort? – spytałam Eddiego.

– Nie mam pojęcia, ale na pewno znajdziemy kogoś, kto nas pokieruje.

– Zależy, czy to duża miejscowość – mruknęłam, nadal obracając mapę. – Jest późno. Może wszystko już pozamykane. Oby mieli przynajmniej stację benzynową.

– Nie no, chyba nie jest aż tak mała – odparł Eddie. – Coś musi tam być.

– Jest szpital – podsunęła Rhonda Jean.

Oboje z Eddiem zamilkliśmy. Poczułam ukłucie niepokoju.

Spojrzałam na siedzącą z tyłu dziewczynę. Miała zamknięte oczy, nie ruszała się, dłońmi ściskała kurtkę, którą się opatuliła.

– Czy ktoś cię skrzywdził? – zapytałam cicho.

Skrzywiła się, ale nie uniosła powiek.

– Przepraszam.

– Chcesz, żeby cię zawieźć do lekarza? – Głos Eddiego zabrzmiał tak jak mój, cicho i spokojnie.

– Nie wiem. – Rhonda Jean nagle otworzyła oczy i przez chwilę jakby nie mogła złapać ostrości. – Lekarz tu chyba nie pomoże.

Mapa wysunęła się z moich dłoni i spadła na podłogę. Wbijałam spojrzenie w dziewczynę na tylnej kanapie. Moje myśli nagle zastygły i wszystko stało się jasne. Już wiedziałam, dlaczego patrzyła na mnie takim wzrokiem. Rozpoznała mnie. Nigdy wcześniej się nie widziałyśmy, a mimo to rozpoznała mnie. Bo kobiety takie jak my są do siebie podobne.

Wtedy w jednej chwili wydarzyły się dwie rzeczy. Kiedy później o tym myślałam, nabrałam pewności, że to się stało jednocześnie, jakby w moim życiu przeskoczyło coś, co zmieniło je na zawsze.

Wyciągnęłam rękę, palcami dotknęłam kurtki Rhondy Jean i zaczęłam ją delikatnie rozchylać. Kurtka nie była zapięta, dziewczyna owinęła się nią jak szlafrokiem i zbyt słaba, nie stawiała już oporu.

Na bluzce pod kurtką zobaczyłam ciemną, wilgotną plamę krwi.

W tym samym momencie w tylnej szybie odbił się blady blask reflektorów. Coś za nami jechało, jakiś samochód, mniej więcej półtora kilometra z tyłu.

Przeniosłam wzrok z maleńkich punkcików w ciemności na twarz Rhondy Jean. Siedziała z szeroko otwartymi oczami i wpatrywała się we mnie.

– Przepraszam – powtórzyła. – On nadchodzi.

ROZDZIAŁ 2

Przez chwilę po prostu gapiłam się na blade oblicze Rhondy Jean i widziałam wytrawiony w nich ból wymieszany z wyczerpaniem. Może powinnam była poczuć zaskoczenie, nie wiem. W każdym razie zamiast zdumienia słowa dziewczyny wywołały we mnie mnóstwo emocji, z których istnienia nawet nie zdawałam sobie sprawy.

„Przepraszam”.

„On nadchodzi”.

– April? – odezwał się Eddie poważnym, śmiertelnie poważnym głosem. Wiedział, że coś jest nie tak.

– Rhonda Jean jest ranna – powiedziałam, nie odwracając się od dziewczyny. – Wcześniej nie było widać pod kurtką. Mocno krwawi.

Eddie siarczyście zaklął i wcisnął gaz.

– Mówiła, że w Coldlake Falls jest szpital.

Przesunęłam spojrzenie z twarzy Rhondy Jean na tylną szybę. Światła nadal lśniły w oddali, ale zrobiły się większe, jakby tamto auto przyspieszyło.

– Prędzej, Eddie.

– Chodzi ci o ten wóz za nami?

– Tak.

Eddie zwiększył prędkość. Jechaliśmy w kompletnych ciemnościach, Eddie prowadził ostrożnie, wypatrując tablic kierujących do Coldlake Falls. Krew na piersi i brzuchu Rhondy Jean spływała po bluzce, wsiąkając w materiał, i niżej, na spodnie.

To nie działo się naprawdę. Nie, to nie mogło dziać się naprawdę. A jednak.

Dawno, dawno temu ja też siedziałam na tylnej kanapie samochodu i prosiłam kierowcę, błagałam go, żeby jechał szybciej.

– Kim on jest? – spytałam Rhondę Jean.

– Nie wiem – wychrypiała.

– Jak się znalazłaś na drodze?

– Po prostu szłam.

– Skąd?

Miałam wrażenie, jakby na moment odpłynęła.

– Nie wiem.

– Spotkał cię gdzieś? I zrobił ci… to? – Pokazałam na jej tułów.

Rhonda Jean pokręciła głową, ale czy w odpowiedzi na moje pytanie?

– Nawet nie boli – wybąkała. – To chyba dziwne.

Światła za nami na chwilę zostały w tyle, a potem znów się przybliżyły. Jakby kierowca zorientował się, że przyspieszyliśmy, i zrobił to samo. Eddie też to zauważył i chociaż wskazówka prędkościomierza była wychylona niebezpiecznie daleko, wcisnął pedał gazu do podłogi i wykrzesał jeszcze więcej mocy z silnika naszego pontiaca.

Wzięłam Rhondę Jean za rękę. Miała lodowatą, śliską od krwi dłoń.

– Zabierzemy cię do szpitala – powiedziałam.

Jej wyraz twarzy się nie zmienił.

– Dobrze.

– Ale powiedz, co ci się stało. Nie zasypiaj, opowiadaj.

Dłoń dziewczyny delikatnie poruszyła się w mojej. Ścisnęłam mocniej i nie puściłam.

– On jest w tamtym aucie – wyszeptała Rhonda Jean, jakby ktoś mógł nas podsłuchać. – Wie, że jadę z wami.

– Kto? Kim on jest?

– Coldlake Falls – rzucił Eddie, kiedy nagle przemknęliśmy obok tablicy. – Góra pięć minut.

Dłoń Rhondy Jean zadrżała, a pierś zaczęła gwałtownie unosić się i opadać. Z gardła dziewczyny dobywał się chrapliwy oddech. Dotarło do mnie, że ona panikuje.

– Spokojnie, skarbie – odezwałam się. Czułe słówko wzięło się w moich ustach zupełnie nie wiadomo skąd. – Postaraj się zapanować nad tym. Nie dogoni nas. Uciekniemy mu i dowieziemy cię do szpitala.

Nie uwierzyła mi. Było widać, że próbowała, ale nie uwierzyła.

– Nie przeżyję – wydyszała.

– Przeżyjesz. To tylko trochę krwi. Pozszywają cię i będziesz jak nowo narodzona. Po prostu wytrzymaj jeszcze trochę. I opowiedz, co się stało.

Pokręciła głową. W jej umyśle czaiło się coś wielkiego i okropnego – jak potwór w horrorze – co kładło się cieniem na całej reszcie.

– Czy to się dzieje naprawdę? – spytała.

– Tak, skarbie – odparłam. – Ale damy radę. Tylko trzymaj się, dobrze?

Choć trudno w to uwierzyć, ścigający nas samochód przybliżył się na tak niewielką odległość, że blask jego reflektorów zalał wnętrze naszej kabiny.

– Jezu, szybki jest – mruknął Eddie.

Światło stawało się coraz jaśniejsze. Mrużąc oczy, usiłowałam dojrzeć pojazd i jego kierowcę, ale musiałam się zadowolić jedynie oślepiającą jasnością i fragmentem maskownicy. To musiał być jakiś wysoki pikap.

– Eddie.

– Wiem. Już widzę wjazd.

Mignęła kolejna tablica – COLDLAKE FALLS – i nagle Eddie z impetem wszedł w łuk. Wskoczyliśmy na autostradę. Eddie łypnął do tyłu, zaklął i ponownie skupił się na drodze. Zrobił się blady i wyglądał na roztrzęsionego. Nigdy dotąd się tak nie zachowywał.

Nadal ściskając dłoń Rhondy Jean, patrzyłam, co zrobi pikap, ta ogromna, lśniąca w mroku jak żuk machina. Nie pojechał za nami, minął wjazd i pomknął przed siebie.

Kilka sekund później znów zrobiło się jasno – tym razem od latarni w Coldlake Falls.

Wystraszył się światła, pomyślałam. Odpuścił, bo wolał pozostać w ciemności. Co zobaczył Eddie?

Ścisnęłam zimną, zakrwawioną dłoń dziewczyny.

– Jesteśmy już prawie na miejscu.

Rhonda Jean nie odpowiedziała. Była nieprzytomna.

Szpital mieścił się w niewielkim, trzypiętrowym budynku z brązowej cegły, oświetlonym zamontowanymi pod okapem lampami fluorescencyjnymi. Pobiegłam do środka i poprosiłam pielęgniarkę w izbie przyjęć, żeby kogoś przysłała. Eddie wyciągnął z samochodu nieprzytomną Rhondę Jean, trzymał ją pod łopatkami i kolanami, jak Rhett Butler Scarlett O’Harę w Przeminęło z wiatrem. Kiedy zjawili się sanitariusze i przejęli od niego dziewczynę, okazało się, że cały przód koszulki Eddiego jest umazany krwią.

Ja też byłam brudna. Dłoń, którą ściskałam Rhondę Jean za rękę, w pośpiechu wytarłam o swoje oliwkowe szorty i białą koszulkę.

Plamy wyglądały tak, jakbym powaliła kogoś na ziemię. Pod paznokciami miałam zasychającą ciemną krew. Byłam boso, japonki zostały w aucie, na podłodze po stronie pasażera.

Przez przeszklone drzwi widzieliśmy wzrok pielęgniarki. Nie odrywając od nas spojrzenia, sięgnęła po dużą brązową słuchawkę stojącego na blacie telefonu.

Wtedy dotarło do mnie, że oboje z Eddiem wyglądamy jak mordercy.

– Cholera – mruknął Eddie, patrząc po sobie. Łypnął na nasz samochód… silnik nadal pracował… a potem na mnie. – Uciekamy?

– Co? – wybąkałam wstrząśnięta, ale nie tym, co powiedział. Po prostu pomyślałam to samo co mój świeżo upieczony mąż.

Mogliśmy wsiąść do pontiaca i odjechać z piskiem opon. Gaz do dechy. Kto by za nami ruszył i ile czasu minęłoby, zanim rozpocząłby się pościg? Jak daleko zdołalibyśmy dotrzeć?

– Nieważne – rzucił Eddie, błędnie odczytawszy moją minę. – Zapomnij, co mówiłem.

– Okej – odparłam, ale mój umysł pracował na wysokich obrotach. Mogliśmy pokonać jeszcze kawałek, a potem zawrócić i przed świtem bylibyśmy z powrotem w domu. Nikt tutaj nie wiedział, jak się nazywamy. Trzeba by wyczyścić samochód albo najlepiej w ogóle się go pozbyć.

Nie, to by było nie w porządku, powiedziałam sobie. Bo ktoś zabił tę dziewczynę. Człowiek w pikapie zabił Rhondę Jean. Byłam tego pewna.

Ale spanikowana wiedziałam tylko jedno: nie ja to zrobiłam.

Ponownie spojrzałam na Eddiego. Przyglądał mi się w skupieniu. Nie wiedziałam, o czym myśli. Otworzyłam usta, ale zabrakło mi pomysłu, co mogłabym powiedzieć.

Zresztą nieważne, i tak było już za późno, bo właśnie podjechała policja.

ROZDZIAŁ 3

Nie zakładałam, że w ogóle wyjdę za mąż. Moje dzieciństwo przypadło na lata siedemdziesiąte i było ponurym koszmarem, mrocznym jak Dziecko Rosemary. Po uwolnieniu się od niego już nigdy nie wracałam do przeszłości. W wieku dwunastu lat musiałam wypełniać dorosłe obowiązki, opiekować się mamą i dbać o samą siebie. W wieku piętnastu lat nauczyłam się nosić takie fryzury i makijaż jak inne dziewczyny. Zasadniczo nie różniłam się od rówieśników – poza tym, że potrafiłam w trzy kwadranse spakować cały swój dobytek do jednej torby, umiałam w razie konieczności dotrzeć na dworzec autobusowy w środku nocy i wiedziałam, jak przekonująco przedstawiać się nowym nazwiskiem.

W wieku osiemnastu lat zostałam sama.

Już bez mamy nadal byłam w ciągłym ruchu, stale przemieszczałam się z miejsca na miejsce, by zbytnio nie rzucać się w oczy. Południowa Karolina, Illinois, Michigan. Pracowałam jako kelnerka i w infoliniach. Kierownicy restauracji chętnie powierzali mi zadanie witania gości przy wejściu, bo miałam przyjemną, życzliwą twarz. Byłam ładna i sympatyczna, ale niewarta zapamiętania. Umawiałam się z facetami – ładna dziewczyna w moim wieku musiała to robić, jeśli nie chciała zwracać na siebie uwagi – ale nikomu nie pozwalałam się do siebie zbliżyć. Nie byłam przylepą, nie dopytywałam, czy spotykamy się na poważnie, nie nalegałam na przeprowadzkę do niego. Takich jak ja były w Ameryce miliony. Wątpię, żeby ci, z którymi chodziłam, w ogóle pamiętali mnie po latach.

Zależało mi wyłącznie na przetrwaniu. Z całą pewnością nigdy nie marzyłam o tym, że będę miała męża, urodzę dzieci, kupię dom i osiądę w nim na stałe. Chciałam po prostu, żeby zostawiono mnie w spokoju, byłam na to przygotowana.

Po przyjeździe do Ann Arbor zaczepiłam się w barze z przekąskami na kręgielni. Moja praca polegała na wydawaniu prawie zimnych hamburgerów i rozmiękłych frytek. W ogłoszeniach drobnych natknęłam się na ofertę wspólnego wynajmu starego domu praktycznie za grosze i skorzystałam z niej. W środku śmierdziało ziołem, nachosami i piwem, a miejscowa pizzeria doskonale znała nasz adres. Ludzie, z którymi mieszkałam, zmieniali się jak w kalejdoskopie, wraz z nimi przychodziły i odchodziły ich dziewczyny, chłopaki i inni „stali bywalcy”. Telewizor grał praktycznie bez przerwy i wiecznie ktoś przed nim przesiadywał. Wieczorne filmy, Ulica Sezamkowa, Z Archiwum X, od pewnego momentu transmisje z procesu O.J. Simpsona… nieustające brzęczenie. Cokolwiek akurat leciało, zawsze ktoś to oglądał jednym okiem. Nikt się niczym nie przejmował, w domu panowała otępiająca, apatyczna atmosfera, która idealnie mi odpowiadała. Nikt mnie nigdy o nic nie pytał, nikt mi się nie narzucał.

Pewnej lutowej soboty wszyscy współlokatorzy wybyli i miałam cały dom tylko dla siebie. Kiedy ubierałam się w swoim pokoju, zorientowałam się, że mój ulubiony T-shirt został w suszarce w piwnicy. Wyszłam na korytarz w samych dżinsach i koronkowym granatowym staniku.

Nagle zobaczyłam młodego, umięśnionego mężczyznę, na pewno o wiele silniejszego ode mnie. Byłam zaskoczona, dlatego w pierwszej chwili umknęło mi, że zamiast rzucić się na mnie, stanął jak wryty na widok półnagiej dziewczyny. Wrzasnęłam.

– Przepraszam! – wykrzyknął i zbiegł po schodach.

Tak poznałam Eddiego Cartera.

Otrząsnęłam się, włożyłam bluzę, zeszłam na dół i znalazłam go w kuchni. Miał zbolałą minę. Był kumplem jednego z moich współlokatorów, Grega albo Gary’ego, nie pamiętam imienia. Eddie właśnie wrócił z Iraku i Greg albo Gary zaprosił go do nas, powiedział, żeby Eddie wszedł jak do siebie, bo Greg albo Gary przecież będzie w domu. Tak się jednak złożyło, że Grega albo Gary’ego nie było – byłam za to ja, dziewczyna w staniku. Eddiemu zrobiło się naprawdę głupio.

Przegadaliśmy na stojąco w kuchni dobre pół godziny. Kiedy stało się jasne, że nie jest żadnym zbokiem, Eddie zaprosił mnie na randkę. Zgodziłam się, ale pomyślałam: „Jest zbyt miły. Nie prześpię się z nim, nie ma mowy”.

To było w lutym. W lipcu wzięliśmy ślub.

Spojrzałam na męża. Jego twarz lśniła w migającym czerwono-niebieskim świetle radiowozu, który zajechał na parking. Eddie przyznawał, że nigdy nie miał powodzenia u kobiet, co mnie zdumiewało. Atrakcyjnie zarysowana szczęka, wyraziste kości policzkowe, szaro-niebieskie oczy i czarne rzęsy. Do tego brązowe, wiecznie zmierzwione włosy, ciemny zarost – Eddie musiał się golić codziennie rano, bo inaczej wyglądał niechlujnie – no i wyrzeźbione w wojsku ciało, którym wciąż nie mogłam się nasycić. Niewiele mówił, co wynikało z jego wręcz chorobliwej nieśmiałości. Im dłużej się z nim spotykałam, tym mocniej docierało do mnie, że Eddie jest taką moją pilnie strzeżoną tajemnicą. Nie musiałam z nikim o niego walczyć. To było niepojęte, odświeżające i trochę straszne.

Z radiowozu wysiadł umundurowany policjant. Eddie zrobił starannie pozbawioną wyrazu minę. Spojrzał na swoją koszulkę i łypnął na moją.

– April…

– Wiem – szepnęłam. – Ale co poradzimy?

Eddie przeniósł wzrok na zmierzającego w naszą stronę funkcjonariusza. Nie byłam w stanie odgadnąć, co chodziło Eddiemu po głowie – wciąż jeszcze uczyłam się jego mimiki – ale wyraźnie widziałam, że rozważa różne ewentualności. Potem znów popatrzył na mnie, jakby coś sobie uświadomił.

– Jesteś boso.

Zanim zdążyłam to skomentować, Eddie zanurkował do auta przez otwarte drzwi po stronie pasażera. Szukał moich japonek.

– Hej! – krzyknął zaniepokojony policjant.

– Eddie, uważaj – rzuciła.

Mój mąż na chwilę zesztywniał, po czym wyłonił się z kabiny, trzymając moje japonki: prawą w prawej ręce, lewą w lewej. Rzucił je na ziemię przede mną, a kiedy wylądowały z plaśnięciem, podał mi dłoń, żebym mogła wsunąć w nie stopy, nie tracąc przy tym równowagi.

– Nie mów mu o tamtym pikapie – szepnął.

– Dlaczego nie?

– Po prostu nie mów.

O co mu chodziło? Aby ukryć konsternację, opuściłam wzrok na rzemyki japonek, które usiłowałam wygodnie ułożyć pomiędzy palcami, po czym znów go podniosłam.

Policjant przyjechał sam. Miał około trzydziestu lat, jasnobrązową karnację i ciemnobrązowe oczy. Był wysoki i szczupły, nosił na palcu złotą obrączkę. Funkcjonariusz na nocnej służbie wezwany przez pielęgniarkę.

Zatrzymał się parę kroków przed nami i stanął na lekko rozsuniętych nogach, trzymając jedną dłoń na pasku. To nie była swobodna poza.

– Dobry wieczór. Podobno przywieźli państwo młodą kobietę do szpitala.

– Zgadza się – potwierdziłam.

Policjant obrzucił spojrzeniem moje pokrwawione ubranie, potem to samo zrobił z Eddiem i jego żołnierską sylwetką, a następnie skupił się na naszym aucie: zaparkowanym w pośpiechu, z włączonym silnikiem i szeroko otwartymi tylnymi drzwiami, przez które Eddie kilka chwil wcześniej wyciągnął Rhondę Jean. Tylna kanapa była umazana krwią.

Przez moment było wyraźnie widać, że policjant nie za bardzo wie, jak postąpić. Pełniąc służbę tak blisko jeziora, musiał stykać się z wieloma urlopowiczami. Podejrzewałam, że przeważnie zajmował się pijanymi dzieciakami, włamaniami do letniaków i zbyt głośnymi imprezami. Niewykluczone, że nigdy wcześniej nie miał do czynienia z takim przypadkiem jak ten. Raniona nożem dziewczyna i dwie zakrwawione osoby, które ją uratowały. Szybko jednak przezwyciężył niepewność i odezwał się opanowanym tonem:

– Proszę wybaczyć, ale muszę coś zrobić. Na wszelki wypadek.

Podszedł do samochodu od strony kierowcy, nachylił się, zgasił silnik, wyjął kluczyk ze stacyjki i schował go w kieszeni. Potem wrócił do nas.

Wyciągnął notes i otworzył go. Wziął do ręki długopis.

– Proszę się przedstawić – powiedział, nadal zachowując bezpieczny dystans.

– Eddie Carter – odparł Eddie. – A to moja żona April.

– Delray – zaznaczyłam, zanim funkcjonariusz skończył pisać. – Moje nazwisko brzmi Delray. Jeszcze nie zdążyłam go zmienić.

Zaintrygowany policjant zerknął na moją obrączkę.

– Jesteśmy nowożeńcami – odpowiedziałam na pytanie, którego nie zadał.

– Jedziemy do Five Pines Resort. To nasza podróż poślubna – dodał Eddie.

– Podróż poślubna? – Starannie zapisał w notesie. – Five Pines, mówi pan?

– Tak.

Policjant zanotował i to.

– No dobrze. Nazywam się Syed. Porozmawiajmy w środku. – Pokazał kciukiem na szpital za plecami.

Nadal był zdenerwowany. Nieźle to ukrywał, ale zdradzały go napięta postawa i sposób, w jaki ściskał notes. Trudno mu się dziwić – był samotnym funkcjonariuszem wezwanym do interwencji. Stanął przed dwojgiem potencjalnych morderców, z których jeden był rosły i bardzo silny.

Chciałam mu powiedzieć: „Pokaż kto tu rządzi. Zachowuj się tak, jakbyś panował nad sytuacją. Tak się zdobywa dominację nad kimś potężniejszym od siebie”.

Zamiast tego tylko się uśmiechnęłam i odparłam:

– Oczywiście, panie władzo. Niech pan prowadzi.

Posłał mi zaskoczone, nieufne spojrzenie.

– Nie, to wy pójdziecie przodem.

Weszliśmy z Eddiem do szpitala. Syed kazał nam skręcić w korytarz wiodący w przeciwną stronę niż izba przyjęć. Nie widzieliśmy nikogo poza pielęgniarką i sanitariuszem, którzy otwarcie się na nas gapili. Nic dziwnego: mały szpital w małym mieście o trzeciej nad ranem. Jeśli nie liczyć Rhondy Jean, byliśmy tam jedynymi ludźmi z zewnątrz.

Dotarliśmy do pomieszczenia z kanapą, dwoma krzesłami i telewizorem. Pokój socjalny. Syed wskazał na miejsce na kanapie, a sam usiadł na jednym z krzeseł.

– Czy mogę zobaczyć wasze dowody tożsamości? – spytał grzecznie, ponownie sięgając po notes.

Wręczyliśmy mu nasze prawa jazdy. Usiadłam z dłońmi na kolanach i starałam się nie patrzeć zbyt często w dół, żeby nie widzieć krwi.

– Ann Arbor – powiedział policjant po spisaniu naszego adresu. – To spory kawałek drogi stąd.

– Owszem – potwierdził Eddie. – Mówiłem panu, że jesteśmy w podróży poślubnej.

– Byliście kiedyś w Coldlake Falls?

– Nie.

– I nigdy wcześniej nie zabieraliście autostopowiczów w tej okolicy?

Zerknęłam na funkcjonariusza, ale on wpatrywał się w Eddiego.

– Autostopowiczów? – Eddie sprawiał wrażenie speszonego. – Nie, nie zabieramy autostopowiczów.

– Nigdy?

– Nigdy.

– Skoro nigdy dotąd nie byliście w Coldlake Falls, to co sprawiło, że wybraliście to miejsce na spędzenie w nim miesiąca miodowego? Dlaczego akurat tu?

Eddie łypnął na mnie. Oczy Syeda podążyły za jego spojrzeniem, jakby policjant dopiero teraz sobie o mnie przypomniał.

– Znalazłam ogłoszenie Five Pines Resort w miejscowej gazecie – wyjaśniłam przewiercana wzrokiem przez obu mężczyzn. – W dziale „podróże”. Uznaliśmy, że wygląda obiecująco.

– Ta dziewczyna była autostopowiczką? – zapytał Eddie.

Syed ściągnął brwi.

– Słucham?

– Dziewczyna. Rhonda Jean.

– To jej nazwisko?

– Tak nam powiedziała.

Policjant popatrzył na Eddiego tak, jakby ten udzielił niewłaściwej odpowiedzi.

– Nie wiem, czy była autostopowiczką. Próbowała zatrzymać samochód, kiedy ją zobaczyliście?

– Nie wiem. Szła przy drodze, znaczy po poboczu.

– Jakiej drodze?

– Nie znam jej nazwy. Chodzi o tę dwupasmówkę, która odchodzi od międzystanowej.

Funkcjonariusz powoli zamrugał, nie odrywając oczu od Eddiego.

– Dziewczyna stała tam w środku nocy, kiedy przejeżdżaliście.

– Tak – potwierdził Eddie.

– Zmierzaliście do Five Pines Resort.

– Zgadza się.

Zaległa gęsta cisza. Syed podrapał się po nosie i ponownie zajrzał do notesu. Wyraźnie nie panował nad sytuacją. Czuło się, jakby miało się wydarzyć coś złego. Jakby już się działo. Bo tak było.

– No dobrze – westchnął w końcu policjant. – Chyba musimy zacząć od początku.

Rozległo się krótkie pukanie do drzwi, po którym do pokoju socjalnego weszło dwóch mężczyzn. Jeden miał na sobie mocno pognieciony brązowy garnitur, a drugi wyglądał jak z zupełnie innej bajki, ponieważ był ubrany w zapięty pod szyję granatowy dres z białymi paskami po bokach.

Najwyraźniej to on dowodził, bo odezwał się jako pierwszy.

– Dziękujemy za pomoc, funkcjonariuszu Syed. Zajmiemy się resztą.

Policjant zrobił zaskoczoną minę, ale nie wstał z krzesła.

– Słucham?

– Policja stanowa – powiedział do mnie i Eddiego mężczyzna w garniturze. Wyjął z kieszeni odznakę i pokazał nam ją, po czym zwrócił się do Syeda: – Mamy rozkaz przejąć tę sprawę. Jest pan wolny.

– Muszę porozmawiać z moim przełożonym – odparł Syed, nadal nie ruszając się z miejsca. – Nie wolno mi tak po prostu odjechać.

Jeden usiłował przekonać drugiego o swojej racji. Ignorując obu, mężczyzna w dresie najpierw wpatrywał się w Eddiego, a potem skupił się na mnie.

Wyglądał na pięćdziesiąt kilka lat. Trudno było jednoznacznie określić jego wiek, bo z pozbawioną zmarszczek twarzą kontrastowały bardzo krótko ścięte szpakowate włosy. Miał ciemnoniebieskie oczy. Wbił we mnie wzrok, zlustrował od góry do dołu: potarganą blond fryzurę, zakrwawione ciuchy, japonki. W jego spojrzeniu nie było nic seksualnego, ale i tak miałam wrażenie, jakbym stała przed nim całkiem naga. Poczułam znajomy ucisk w żołądku i kropelki zimnego potu na karku.

Nazywają to reakcją walcz lub uciekaj. Stary, mroczny ludzki odruch. Mój był doprowadzony do perfekcji.

Uważaj na niego, podpowiadał. Ewakuuj się stąd, jeśli możesz.

Policjant podniósł się z krzesła i niechętnie ruszył w stronę drzwi. Jego obecność nie była szczególnie podnosząca na duchu, ale dotarło do mnie, że w porównaniu z tymi dwoma Syed był stosunkowo niegroźny. Zaryzykowałam spojrzenie na Eddiego i zobaczyłam, że wpatruje się w mężczyznę w dresie, który z kolei nie odrywa oczu ode mnie. Eddie świdrował go wzrokiem.

Wreszcie policjant wyszedł, zamykając za sobą drzwi. W pokoju zapadło milczenie. Zastanawiałam się, czy wziąć siedzącego obok mnie Eddiego za rękę. Jak to zostanie odebrane?

Uświadomiłam sobie, że żaden z przybyszy jeszcze nam się nie przedstawił.

– Coś nie tak? – zapytał w końcu Eddie spokojnym tonem.

– Owszem, i to bardzo – odparł mężczyzna w dresie. – Dziewczyna, którą przywieźliście, przed chwilą zmarła. Zadano jej rany kłute brzucha i klatki piersiowej. A więc mamy morderstwo.

ROZDZIAŁ 4

Detektyw Quentin, a to detektyw Beam – powiedział mężczyzna w dresie, zajmując miejsce zwolnione przez funkcjonariusza Syeda.

Mój umysł pracował na wysokich obrotach. Dwóch detektywów pofatygowało się na michigańską prowincję o trzeciej w nocy. Przyjechali bardzo szybko. Nie mogło minąć więcej niż kilka, kilkanaście minut od śmierci Rhondy Jean.

– Proszę wybaczyć – odezwałam się uprzejmym tonem – ale nawet się nie wylegitymowaliście.

– Tak, to prawda – przyznał Quentin.

Nie mając na czym usiąść, Beam oparł się o ścianę i stopił z tłem. Przynajmniej sprawiał wrażenie kogoś, kto wyrwany ze snu w środku nocy narzucił na siebie pierwszą rzecz, którą po ciemku znalazł na oparciu najbliższego krzesła. Quentin nawet nie wyglądał na zmęczonego.

– Czy w policji stanowej pracują detektywi? – spytałam, nadal do bólu grzecznie.

Quentin nie drgnął.

– Co tak młoda kobieta jak pani może wiedzieć na temat struktury i hierarchii obowiązującej w policji stanowej?

Zmrużyłam oczy.

– W sumie nic.

– Rozumiem. A gdybym sprawdził pani nazwisko w naszych bazach, to co bym znalazł?

– Proszę przestać przesłuchiwać moją żonę – wtrącił Eddie.

– Nic – odparłam Quentinowi. Nic by nie znalazł; zadbała o to moja matka, zadbałam też ja sama.

– Proszę posłuchać – powiedział Eddie, pochylając się. Było widać, że wzbiera w nim złość. Ustawił się w taki sposób, by wyeksponować mięśnie. – Jeśli chce pan nas o coś zapytać, proszę po prostu to zrobić.

Quentin przeniósł spojrzenie swoich ciemnoniebieskich oczu na mojego męża, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę z jego obecności. W milczeniu zmierzył go wzrokiem.

– Żołnierz, to oczywiste. Jaki rodzaj sił?

– Wojska lądowe.

– Służył pan w Iraku?

– Tak. Czy to było pańskie pytanie?

– Nie. W waszym samochodzie nie ma noża. Co z nim zrobiliście? Wyrzuciliście przez okno?

„Nic nie mów – usłyszałam w głowie głos matki. – Poproś o prawnika”.

Co z tego, że byliśmy niewinni – w gruncie rzeczy ta okoliczność czyniła kwestię wynajęcia prawnika jeszcze bardziej palącą.

Tyle że nie było nas na niego stać, nawet gdybyśmy kogokolwiek znali w tym miasteczku. Znaleźć wykwalifikowaną obsługę prawną o trzeciej w nocy, nie mając pieniędzy na honorarium? Marzenie ściętej głowy.

– Nie wiem, gdzie jest nóż, bo ani ja, ani moja żona nie zamordowaliśmy tej dziewczyny. – Eddie nie dał się wytrącić z równowagi. – Natknęliśmy się na nią na drodze i przywieźliśmy ją do szpitala. Czy możemy już jechać?

Detektyw Quentin wpatrywał się w niego świdrującym, przyprawiającym o ciarki wzrokiem. Detektyw Beam stał bez ruchu, przyglądał się i słuchał. Tylko na chwilę łypnął na mnie i Eddiego, po czym jego pozbawione wyrazu spojrzenie znów spoczęło na Quentinie.

– Na razie nie możecie państwo opuścić miasta – powiedział powoli Quentin, jakby dopiero teraz podejmował tę decyzję. – Najpierw musimy wyjaśnić kilka rzeczy. Chcemy przesłuchać was za dnia i poprosić o wskazanie miejsca, gdzie zabraliście dziewczynę. To było na Atticus Line?

– Słucham? – odezwał się Eddie.

– Atticus Line. Tak się nazywa droga.

– Nie mam pojęcia, gdzie to jest. Zgubiliśmy się.

– Rozumiem – odparł spokojnie Quentin. – Trzeba będzie dotrzeć do sedna tej sprawy, panie Carter. Poproszę funkcjonariuszy, żeby odwieźli państwa do pobliskiego pensjonatu, gdzie będziecie mogli odpocząć kilka godzin. Niestety muszę zatrzymać wasz samochód.

Zwracał się do nas uprzejmym tonem, bo zależało mu, żebyśmy nie protestowali. Zresztą i tak nie mieliśmy wyjścia, co oboje doskonale rozumieliśmy.

– Dobrze – zgodził się Eddie w swoim i moim imieniu. – Pojedziemy.

Radiowóz odstawił nas do tonącego w ciemności centrum miasta. Powiedziano nam, że w budynku, przed którym się zatrzymaliśmy, działa pensjonat i dostaniemy pokój. Pozwolono nam zabrać walizki z samochodu Eddiego. Nie zadawałam już żadnych pytań, bo padałam z nóg.

Otworzyła nam czterdziestokilkuletnia kobieta z krótkimi brązowawymi blond włosami i w okularach zasłaniających większą część jej twarzy.

– Bez sensu – burknęła do policjantów, którzy nas podrzucili. – Nie możecie ich trzymać u siebie? Przecież to mogą być mordercy.

– Rozkaz detektywa Quentina, Rose. Na razie są tylko świadkami – wyjaśnił jeden z funkcjonariuszy, jakby nas tam nie było.

Rose łypnęła na nasze zakrwawione ubrania.

– Świadkami. Jasne. Bo Quentin dzwoniłby do mnie o trzeciej nad ranem, gdyby byli „tylko świadkami”. – Pokazała kciukiem na drzwi przed wejściem do ciemnego, zbyt ozdobnego salonu. – Tam jest wasz pokój. Łazienka na końcu korytarza. Jeśli zobaczę krew na pościeli, wystawię wam rachunek za pranie.

– Zabiorą ich o siódmej – powiedział policjant. – W razie czego na ulicy będzie stał radiowóz. – Skierował te słowa zarówno do właścicielki pensjonatu, jak i do nas. Chodziło mu o to, żebyśmy nawet nie pomyśleli o ucieczce.

– Radiowóz ze śpiącym gliną – doprecyzowała Rose. – Jakbym przez dziesięć lat nie była żoną mundurowego.

Nie chciało mi się słuchać tego przekomarzania. Wzięłam walizkę i ruszyłam do wskazanego pokoju. Eddie poszedł za mną.

W środku czekały na nas rzędy półek, a na nich tony ozdób: figurek, lalek, szmacianych kwiatków w doniczkach, papierowych serwet, porcelanowych zajęcy i kotów. W pojedynczym oknie wisiały grube błękitne zasłony, z którymi zgrywała się kolorystycznie narzuta na łóżku. Kołdra miała obszycie jak rąbek spódnicy na bal na zakończenie liceum, a poszewki na poduszki były koronkowe. Nad wezgłowiem wisiała oprawiona w pozłacaną ramę fotografia Diany, księżnej Walii, w oficjalnej białej sukni i z koroną na głowie.

W normalnych okolicznościach nie odmówilibyśmy sobie żartów z takiego wnętrza, ale nie tym razem. W ciągu dziesięciu wypełnionych milczeniem minut przebraliśmy się i przygotowaliśmy do snu. Zakrwawione rzeczy wylądowały na kupie w kącie. Ułożyłam się w tym idiotycznym łóżku, Eddie przykleił się piersią do moich pleców i przywarł wierzchnią stroną ud do moich podkulonych nóg. Przypomniałam sobie, jak doskonale do siebie pasujemy w tej pozycji. Tworzyła się między nami przejmująca zażyłość.

– April. – Poczułam jego ciepły oddech na karku. – Musimy pogadać.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

PODZIĘKOWANIA

Dostępne w wersji pełnej

INNE KSIĄŻKI AUTORKI

The Haunting of Maddy Clare

An Inquiry Into Love and Death

Silence for the Dead

The Other Side of Midnight

Lost Among the Living

The Broken Girls

The Sun Down Motel

The Book of Cold Cases

Ghost 19

Spis treści

Okładka

Karta tytułowa

Karta redakcyjna

ROZDZIAŁ 1

ROZDZIAŁ 2

ROZDZIAŁ 3

ROZDZIAŁ 4

PODZIĘKOWANIA

Punkty orientacyjne

Okładka

Strona tytułowa

Spis treści

Dedykacja