Wrócę przed północą - Eve Chase - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Wrócę przed północą ebook i audiobook

Eve Chase

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

21 osób interesuje się tą książką

Opis

Nowa powieść Eve Chase, autorki bestsellerów „Tajemnica Black Rabbit Hall” oraz „Szklany dom”.

Idealna rodzina. Skrywane sekrety. Czas, który upływa nieubłaganie.

Paryż, współcześnie. Maggie Parker odbiera niepokojący telefon. Nowi właściciele jej rodzinnego domu w londyńskiej dzielnicy Notting Hill rozpoczynają remont piwnicy. Nie mają pojęcia, co może kryć się pod fundamentami.

Londyn, 1998. Siedemnastoletnia Maggie zostaje sama z młodszym bratem. Ich matka – Dee Dee – wdowa, była modelka i ulubienica tabloidów, wychodzi z domu, obiecując, że wróci przed północą. Mijają kolejne dni, a Dee nie wraca. Maggie, szukając odpowiedzi, opuszcza pełne blichtru ulice Notting Hill i trafia w ciemniejsze zaułki miasta. Tam poznaje Wilka, który otacza ją opieką. Pewnego dnia Wilk posuwa się jednak o krok za daleko.

Czy pogrzebane wspomnienia powrócą, aby dopowiedzieć historię, która nigdy nie została zakończona?

„Powieść, do której chce się wracać”.

– Lisa Jewell

„Nastrojowa, sugestywna książka o onirycznej jakości, jakiej nie osiągnął żaden inny autor”.

– Gillian McAllister

„Przepełniona emocjami i artystycznym urokiem”.

– Daily Mail

„Cudowna, pełna zwrotów akcji powieść o rodzinie i jej sekretach”.

– Kate Morton

„Zmysłowa, sugestywna, nostalgiczna, wciągająca. Prawdziwa uczta literacka”.

– Sarah Vaughan

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 371

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 27 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Hanna Chojnacka

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



TYTUŁ ORYGINAŁU:

The Midnight Hour

Redaktorki prowadzące: Agata Ługowska, Marta Budnik

Wydawczynie: Agnieszka Nowak, Agata Ługowska, Katarzyna Masłowska

Redakcja: Adrian Kyć / Rytm pisania

Korekta: Paulina Kawka

Projekt okładki: Łukasz Werpachowski

Zdjęcie na okładce: © JeanSebastien, © ysbrandcosijn / Stock.Adobe.com

Zdjęcie na wyklejce: © Rich / Stock.Adobe.com

Copyright © Eve Chase Ltd., 2024

Copyright © 2025 for the Polish edition by Mova an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Copyright © for the Polish translation by Ryszard Oślizło, 2025

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2025

ISBN 978-83-8417-214-8

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Jan Żaborowski

Mojej rodzinie

Wyszłam z lampionami i szukam siebie.

– Emily Dickinson

1Maggie

Paryż, 22 maja 2019 r.

Wszelkie niebezpieczeństwo z pewnością minęło. Wjeżdżając na rowerze w budzący się paryski poranek, Maggie znów może swobodnie oddychać. Obawiała się tej wczorajszej rocznicy. Ale oto jest po jej drugiej stronie. I ma się dziwnie dobrze. Wie, tak jak inni, którzy przetrwali, że „dobrze” jest wszystkim. Cichym triumfem. Maggie niczego nie bierze za pewnik. Blasku słońca na Sekwanie. Rytmicznego muskania liścia kasztanowca, który utkwił w przednim kole roweru. Aromatu kawy w powietrzu. Paryża. Życia.

Podnosi się z siodełka, staje na pedałach i jedzie szybciej, aż rękawy jej bluzki nadymają się od powietrza o truflowym zapachu rzeki. Duże okulary przeciwsłoneczne – prezent sprawiony sobie na wyprzedaży w Le Bon Marché, coś, na co rzadko się decyduje – zsuwają się z nosa, a ona poprawia je kciukiem. Rower się chwieje.

Chociaż kapryśny i z niepewnymi hamulcami, używany vélo Maggie ma idealnie czerwony kolor paryskiej szminki, więc go uwielbia. Podskakująca w przednim koszyku słomiana torba na ramię otwiera się, odsłaniając bagietkę, woniejący camembert i papierową torebkę wypełnioną po brzegi brzoskwiniami, niebezpiecznie balansującymi nad krawędzią i ociekającymi sokiem we wczesnoletnim upale. Maggie wyciąga rękę, by wcisnąć je z powrotem do środka, muska opuszkami palców ich meszkowatą skórkę i się wzdryga.

Brzoskwinie.Nagle coś w niej zaskakuje, jak łańcuch niespodziewanie przeskakujący na inny bieg. Kupowała matce brzoskwinie na targu. Zanosiła je do domu w brązowej papierowej torbie, która rozpadała się w londyńskiej mżawce. Przez chwilę wyraźnie widzi matkę trzymającą owoc w swoich długich, eleganckich palcach. Jej lekki, pełen oczekiwania uśmiech.

Oszołomiona – bo jak przeszłość może objawić się w torebce brzoskwiń? – Maggie znienacka skręca w lewo, niemal zderzając się z wyprzedzającym ją rowerzystą. Przez jego wściekły francuski trajkot przebija się dzwonek jej telefonu. Połączenie ucina poczta głosowa. Sekundę później sygnał rozlega się ponownie. Ponieważ Maggie nie jest w stanie zignorować dzwoniącego telefonu – to nerwica zaszczepiona jej przed dwudziestoma laty – gwałtownie hamuje nad brzegiem rzeki, gdzie młodzi i piękni palą i czilują, po czym zaczyna gmerać w torbie. Numer niezidentyfikowany.

– Halo?

– To ja.

Ty. Ten głos – ochrypły, londyński – zagłębia się w nią, wykrada powietrze z jej płuc.

– Hej – udaje jej się wykrztusić po chwili, jakby ostatnio rozmawiali przed tygodniem, a nie lata temu.

Od tamtego czasu zmienił numer: Maggie dzwoniła parę razy, żeby się przekonać. Teraz jest zadowolona, że nie zmieniła swojego. Tyle pytań. Czy jest żonaty? Ma dzieci? Czy jeszcze zmieściłby się w tej kraciastej flanelowej koszuli, którą Maggie chowa na tyłach szuflady? To wszystko, co jej zostało. Nie ma zdjęć: wtedy ich nie było. Zastanawia się, czy on śni tak jak ona i czy ze snu też wyrywa go ta mroczna fala strachu i tęsknoty.

– Co u ciebie? – pyta on ostrożnie, łagodnie.

W telefonie słychać miasto – „O Boże, które miasto?” – zgiełk w tle, inne życie, niemożliwie biegnące równolegle do jej własnego.

W połowie nerwowo wyrzucanej z siebie odpowiedzi – umowa na książkę, rozwód, przeprowadzka do Paryża! – Maggie urywa, zszokowana piegami od słońca na trzydziestoośmioletniej dłoni ściskającej kierownicę roweru. Jak, u licha, dożyła tego wieku bez niego?

– Mam ci coś do przekazania, Maggie. – Nie dzwoni towarzysko. Ścisza głos, waha się. – Chodzi o stary dom twojej matki w Notting Hill.

Maggie zalewa fala gorąca. Na nogach jak z waty zsuwa się z roweru, a ten wymyka jej się z rąk, podobnie jak poczucie siebie, które miała jeszcze przed chwilą. Brzoskwinie wyskakują z koszyka.

– Remontuje go jakiś nowy właściciel.

– Rozumiem. – Maggie ze wszystkich sił stara się zachować swoje z trudem wywalczone dorosłe życie. Nie pozwolić, by się rozpadło.

– W styczniu złożono wniosek o pozwolenie na budowę piwnicy. Maggie, nie kontaktowałem się z tobą, bo szczerze mówiąc, nie sądziłem, że dostaną zgodę. Ale… – z trudem przełyka ślinę – …dostali.

Mogłaby się teraz rozłączyć, zapomnieć o tym. Skupić się na łodziach sunących po srebrnozielonej wodzie. Na zakochanych obejmujących się na Pont Neuf.

– Będą kopać – dodaje, na wypadek gdyby nie zrozumiała implikacji.

Maggie kręci się w głowie. Czuje lekkie odrealnienie, lekkie mdłości. Chociaż wiedziała, że ten dzień może nadejść, z biegiem lat pozwoliła sobie uwierzyć, że tak się nie stanie.

– Jesteś tam?

Maggie szepcze:

– Tak, tak.

Ale część niej już odlatuje, mknie nad Sekwaną i szarymi jak kocięta dachami, jakby coś ciągnęło ją z powrotem do Londynu, jakby próbowała coś odzyskać. Grupa młodych paryżan zerka na nią z rozbawieniem i ciekawością – cóż to za kobieta wśród turlających się brzoskwiń? – a ona po raz pierwszy od tygodni czuje się nieuchronnie, topornie angielska.

– Wkrótce, jak tylko dowiem się czegoś więcej, dam ci znać. – Mija chwila. – Jeśli chcesz?

Tak, bardzo by tego chciała. Wiszą na linii, połączeni milczeniem, przyspieszonym oddechem i przerażającym sekretem; żadne z nich nie chce rozłączyć się pierwsze. Potem, z cichym kliknięciem, on znowu znika.

2Maggie

Notting Hill (Londyn), 21 maja 1998 r.

Ten czwartkowy wieczór zaczął się jak każdy inny. Londyńskie niebo przybierało odcień brudnawo pomarańczowy. Wciąż było ciepło. Siedziałam na parapecie przy szeroko otwartym oknie sypialni, bawiąc się jedną ze szminek w lśniącej złotej oprawce, na zmianę wysuwając ją i chowając, podczas gdy mama fachowo rozprowadzała róż na kościach policzkowych, ledwo zerkając w lustro. Wiedziałam, co będzie dalej. Chrzęst zalotki do rzęs. Zręczne machnięcia szczoteczką do tuszu. Błyszczyk do ust, lekko wklepywany opuszką palca. Po wielu latach pracy jako modelka moja matka nakładała makijaż równie szybko i sprawnie, jak szef kuchni kroi cebulę. Wyjęła paszminę z szuflady i przyłożyła ją do twarzy.

– Tak czy nie, Maggie, kochanie?

Pokręciłam głową. Uśmiech mojej matki zbladł, rzuciła kaszmirowy szal na krzesło. Poczułam trochę władzy, a trochę wstydu. Oczywiście beżowa paszmina (ona opisała ten kolor jako „wielbłądzi”: w jej świecie wszystko nazywało się inaczej) wyglądała na mojej matce przepięknie, podkreślając słoneczny brąz jej oczu. Ale ja nie chciałam, żeby wyglądała przepięknie. Ani żeby gapili się na nią jacyś obcy. Chciałam, żeby została w domu, ubrana w swój stary szlafrok pachnący tostami z masłem.

Znana po prostu jako Dee Dee – wielka gwiazda w latach osiemdziesiątych – mama miała czterdzieści jeden lat, więc w świecie modelingu była prawie dinozaurem. A jednak nieoczekiwanie zaczęła torować sobie drogę powrotu, kiedy jej swojski urok okazał się hitem telewizji śniadaniowej, w której udzielała wskazówek na temat mody oraz – prawdziwa żenada – macierzyństwa. Trwały rozmowy o linii odzieży dziecięcej w sieciówkach i prowadzeniu rubryki o rodzicielstwie w jakimś czasopiśmie. Czuło się, że stoi u progu czegoś ekscytującego. Uwielbiana przez kamery i telewidzów, odsłaniała kulisy naszego życia. Tyle że nic z tego nie było prawdą.

Jej sława odżyła, więc zaczęła nosić większe, ciemniejsze okulary przeciwsłoneczne. Nawet w najbardziej szare dni. Czasami także nisko naciągniętą czapkę z daszkiem. I dużo czerni. Tego wieczoru miała na sobie satynową czarną sukienkę typu slip dress na cienkich ramiączkach. Nucąc bezgłośnie Gold Dust Woman razem z Fleetwood Mac – puszczała tę piosenkę przez cały dzień, jak jakiś hymn – rzuciła mi czuły, roztargniony uśmiech, przechyliła głowę na bok i przeczesała palcami blond włosy, które teraz opadały jej na plecy. Taty nie było od co najmniej sześciu cięć.

Oparta o łuszczącą się ramę okna, odchyliłam się lekko do tyłu, żeby mama podniosła wzrok i ostrzegła mnie: „Uważaj, Maggie”. Nie zrobiła tego, myślami była gdzie indziej, zatopiona we własnym wnętrzu.

Dolatujące z ulicy zapachy – spalin samochodowych, papierosów, kwiatów dzikiej jabłoni, trawki – mieszały się ze stojącymi na maminej toaletce perfumami w fantazyjnym szklanym flakonie z napisem „Comme des Garçons” (nie pachniały jak żaden chłopak, którego w życiu spotkałam). Od strony wysokich, białych, stiukowych domów szeregowych rozbrzmiewały odgłosy śmiechu, kłótni, śpiewu, psiego szczekania i cichnącego bum-bum wylewającego się z otwartych okien odjeżdżającego auta. W oddali dudnił ruch drogowy na Westway. Nigdy nie było cicho. Za kilka godzin rozlegnie się pobrzękiwanie straganów i targ uliczny na pobliskiej Portobello Road zacznie tętnić gorączkowym rytmem.

Dziewięć miesięcy po przeprowadzce Londyn wciąż nie brzmiał swojsko. Nie czułam się tu jak w domu. Raczej tak, jakbym przyjechała na szkolną wycieczkę do stolicy, po czym autokar odjechał beze mnie.

„Nie utknij w Surrey, serdeńko”, błagała mama. Ale moje serce już tam utknęło. Tęskniłam za nudnymi Home Counties*, rozpaczliwie, obciachowo. Tęskniłam za tatą. I nie chciałam zaczynać wszystkiego od nowa, kiedy mając siedemnaście lat, ledwie zaczęłam cokolwiek.

Gdy zachód słońca zalewał ściany sypialni, mama odwróciła się bokiem do lustra w pozłacanej ramie i spojrzawszy bojowo na swoją sylwetkę, wygładziła sukienkę na biodrach. Znowu straciła na wadze. Starałam się tym nie przejmować, ale byłam o trzy rozmiary większa od niej. Moja prowincjonalna nijakość – z czupryną nieokiełznanych włosów i okularami – sprawiała, że w Notting Hill czułam się równocześnie niewidzialna i obnażona. „Jesteś cudowna”, upierała się mama. Ja jednak zaczęłam się zastanawiać, czy aby nie przedstawia mnie „Maggie, moja córka” po to, by rozwiać wszelkie wątpliwości.

– Mam dwie lewe ręce. Mogłabyś, skarbie? – Mama zniżyła się, żebym dosięgła zapięcia naszyjnika. Jej skóra pod opuszkami moich palców była zaskakująco gorąca, jakby coś w niej płonęło. Rzuciła w lustro ostatnie spojrzenie, dłuższe, prywatne, przypominające, że jest nie tylko moją matką: istniała przede mną i wykraczała poza granice mnie.

– „Na koniec świata…” – Mój braciszek pchnął drzwi i wpadł do pokoju ubrany w kostium umięśnionego Buzza Astrala, ciągnąc za sobą metalową sprężynę slinky, za którą pędziła Nico na swoich krótkich mopsich nóżkach. Hałaśliwy, postrzelony i ładny do tego stopnia, że zwracał uwagę przechodniów, Kit był w ciąg­łym ruchu, aż kipiał energią. Jego blond loczki były skręcone tak mocno, że można by wtykać w nie palce i bujać nimi jak hula-hoop. A choć miał zaledwie sześć lat, wymowę maminej sukienki potrafił odczytać bezbłędnie, więc stanął jak wryty i ściągnął brwi. – Dlaczego wychodzisz, mamusiu?

Pytanie Kita – dobre z perspektywy czasu – na chwilę zbiło matkę z tropu.

– Dzisiaj dowodzi twoja starsza siostra – odpowiedziała. – Nie patrz tak. – Ucałowała go w czoło. – Będziecie się dobrze bawić.

Oliwkowozielone oczy Kita przeniosły się na mnie. Jej zapewnienie nas nie przekonało.

Mama wyłączyła Stevie Nicks i opuściła okno, pozostawiając je uchylone.

– Bądź grzeczny i słuchaj Maggie, Kit.

– Tak, nie bądź debilem – przetłumaczyłam młodszemu bratu, który potrafił być czymś, co większość ludzi nazwałaby „krnąbrnym dzieckiem”, a przyjaciele mamy z Notting Hill: „wolnym duchem”.

– Maggie – upomniała mnie mama, przechylając głowę na bok i bawiąc się motylkiem z tyłu kolczyka. – Pójdziesz do Blockbusters i wypożyczysz film? Ale obejrzyjcie go razem. Nie że go włączysz i znikniesz w czarnej dziurze swojego pokoju. Proszę. I dopilnuj, żeby umył zęby. Jeden mu się rusza.

Wciąż się jeżyłam, że ustawiła mi randkę z Kitem, zakładając – słusznie zresztą – że nie mam żadnych planów towarzyskich na wieczór. Ani w ogóle. W maju świat skurczył mi się do rozmiarów mojego pokoju. Kuląc się coraz bardziej w sobie, poznałam każdy jego centymetr – każdą luźną deskę podłogową, każdą rurę grzewczą owiniętą folią, ciepłą jak pieczone ziemniaki pod moimi bosymi stopami – ale nie ulice za oknem.

– Dobranoc, słonko. – Mama próbowała przytulić Kita, ale on się odsunął. Mali chłopcy są trochę jak psy. Nienawidzą, gdy się ich zostawia. Mają wyczulony instynkt.

Kit uciekł, ścigany przez Nico, a mama spochmurniała. Zakryła usta dłonią i wpatrywała się w miejsce, gdzie stał przed chwilą.

– Po prostu idź, mamo. – Wstałam, wyplątałam się ze zwiewnych zasłon i rzuciłam szminkę na jej toaletkę. – Naprawdę. Tak będzie łatwiej. – Te słowa miały mnie później prześladować.

– Masz rację, Maggie. – Mama chwyciła szyty na miarę żakiet i luźną, workowatą torbę, po czym wsunęła stopy w baleriny, czarne, pikowane, z białym noskiem w kształcie półksiężyca, buty na niskim obcasie, które wkładała na krótki spacer, a nie szpilki wymagające zamówienia taksówki. Zerknęła na zegarek. – Spóźnię się.

Nie przyszło mi do głowy, żeby zapytać na co. Mama wychodziła i wracała. Zwykle przed północą. Nigdy przesadnie się nad tym nie zastanawiałam.

– Kocham cię, Maggie. – Ujęła moją twarz w miękkie, pachnące kremem dłonie. Na jej obliczu pojawiło się zmartwienie. – Wiesz o tym, prawda?

Przytaknęłam, ale nagle ogarnął mnie lekki niepokój. Jak wtedy, gdy czujesz dym, lecz nie widzisz ognia. Trwało to ledwie sekundę, może dwie. I zaraz się rozwiało.

Wzięłam sobie pikantny romans ze swojej biblioteczki – do podczytywania na kanapie, gdy Kit będzie oglądał film – i zeszłam na dół. Ku mojemu zaskoczeniu drzwi wejściowe wciąż były otwarte, a mama stała na ganku, oparta plecami o jedną z białych kolumn, w kompletnym bezruchu, opuszkami palców dotykając czoła jak aktorka, która zapomniała kwestii. Zaraz poprawił mi się humor. Nadchodził kolejny z jej bólów głowy! Mama wróci do środka, zażyje środek przeciwbólowy i obejrzymy jakiś film, a ja wtulę się w nią, kładąc głowę na jej kolanach. Łup. Drzwi frontowe zatrzasnęły się za nią. Z wysokich okien salonu patrzyłam, jak idzie – odchylając głowę do tyłu i wysuwając biodra, tym głęboko wpojonym krokiem modelki, jakby mówiła: „Z drogi!” – w kierunku Portobello Road, z włosami skąpanymi w zachodzącym słońcu. I nie obejrzała się za siebie. Ani razu.

* Home Counties – określenie odnoszące się do angielskich hrabstw otaczających Londyn (przyp. tłum.).

3Maggie

Paryż, maj 2019 r.

Maggie przemierza parkiet tam i z powrotem, w napięciu czekając, aż jakiś żandarm wciśnie serdelkowatym paluchem guzik domofonu: „Tylko parę pytań, madame…”. Jej błogie życie eksploduje. Obsesyjni fani będą gorączkowo aktualizować stronę Wikipedii o Dee Dee, uzupełniając ją o skandalicznie mroczny finał. To wszystko może się stać w przyszłym tygodniu. W przyszłym miesiącu. Nigdy.

Łaknąc świeżego powietrza, Maggie otwiera zielone okiennice i wychodzi na wąski balkon z kutego żelaza, który wygląda, jakby mógł się oderwać od starego muru i runąć w dół, na ulicę w Saint-Germain. Sześć pięter nad ziemią hałas miasta – i niepokój Maggie – cichnie, a wrażenie, jakby ktoś przykładał jej do skroni pistolet, zaczyna blednąć. Musi trzymać nerwy na wodzy. Uciszyć histerię. I skończyć tę cholerną książkę.

Wróciwszy do biurka, Maggie upija karny łyk zimnej czarnej kawy – nie zasłużyła na świeżą – i dzielnie próbuje, po raz kolejny, napisać rozdział trzydziesty czwarty. Prześliznąć się od porannego szoku – tego telefonu, przerażającej wizji koparki – do jej gorsetowego romansu osadzonego wśród oświetlonych gazowymi latarniami ulic i okazałych willi osiemnastowiecznego Paryża. Ale jej praca zwróciła się krnąbrnie przeciwko niej. Maggie kasuje kolejne zdania, zaczyna od nowa, wszystko pogarsza. Jej słownic­two się skurczyło, słowa przemykają obok, rozpływają się. Nie może się skupić, nie mówiąc już o prowadzeniu fabuły. Co kilka sekund jej wzrok przyciąga telefon komórkowy, a myśli krążą wokół ostatniego połączenia i domu w Notting Hill – oraz jedynej historii, której nigdy nie napisze. Ani nie opowie.

„Oddzwoń, oddzwoń”.

Zły pomysł. Okropny! Nawet jeżeli on używa telefonu na kartę, jak podejrzewa Maggie, zawsze podkreślał, że każdy kontakt może się później okazać obciążający. Ale ona tak bardzo chce znów usłyszeć jego głos. Odchyla się na krześle i mocno przycis­ka kłąb dłoni do oczu, aż wnętrze powiek pulsuje na fioletowo. Nad dolatującym z sąsiedniego mieszkania zapachem smażonego czosnku góruje wspomnienie woni z przeszłości: WD-40, pasty z wosku pszczelego, skórzanych rękawic bokserskich. Potem słyszy ten głos, tuż przy uchu: „Maggie Parker”.

Z cichym jękiem opuszcza czoło na klawiaturę, a na ekranie przelatują dziesiątki liter T. Jest Margaret Foale, autorką romansów historycznych, a nie Maggie Parker, i musi się tego trzymać.

Sekundę później, ignorując własne rady, wchodzi na stronę Eurostar i sprawdza połączenia, walcząc z mrocznym, nieodpartym przyciąganiem Londynu, miasta skrywającego wszystkie jej tajemnice. I wielkie, miękkie serce jej brata. Jeśli coś zostanie odkryte na terenie domu w Notting Hill, świat Kita wywróci się do góry nogami. Jak więc ona może być tutaj, w Paryżu, prawie pięćset kilometrów od niego?

Przyciskając dłoń do ust, z sercem walącym w piersi, Maggie stara się myśleć strategicznie. Zadzwonić do Kita teraz? Ostrzec go, co może się wydarzyć, i przyznać się do wszystkiego? Wzdraga się przed tym, jak zawsze. Jezu, jak zacząć? Co powiedzieć? Przecież ona nawet nie wie, co się stało, nie dokładnie, zna tylko ponury zestaw możliwości.

Maggie zawsze sobie przysięgała, że pewnego dnia się dowie. Kiedy będzie gotowa. Ale życie pędziło z prędkością tryliona kilometrów na godzinę: wszystko, co mogła zrobić, to trzymać się kurczowo. W jednej chwili jest siedemnastoletnią okularnicą i zaczytuje się powieściami, a za chwilę ma lat trzydzieści osiem i usiłuje pisać własne. Nigdy nie czuła się gotowa. A teraz skończył się jej czas.

Przeszłość to naprawdę obcy kraj, próbuje się pocieszać Maggie. W Paryżu odnalazła spokój. Wolność. Czuła się trochę jak Julie Delpy w Przed zachodem słońca, uwolniona od ołowianego angielskiego nieba, codziennej pracy nauczycielki angielskiego w liceum, upokorzenia w postaci nieudanego dziewięciomiesięcznego małżeństwa i niechlubnej kłótni o małżeńskie mieszkanie w Tufnell Park. Wyzwoleniem było przyznanie w końcu przed sobą, że non, takie życie nie jest jej przeznaczone, i zaakceptowanie, że romantyczne zakończenia zawsze będą przynależne tylko jej powieściom. Bo czemu nie? W porządku. Niech tak będzie. Z książkami łączy ją najdłuższy związek, ulubieni kochankowie stoją w porządku alfabetycznym na półkach, pisanie przynosi jej głębokie ukojenie, a to małe mieszkanie w Saint-Germain okazało się prawdziwym objawieniem.

Tutaj Maggie nie odpowiada przed nikim. Może wieszać staniki na masywnych, żeliwnych kaloryferach, zostawiać w zlewie kubki po kawie i pisać do nocy, kiedy miasto za oknem przypomina szkatułkę klejnotów. Może wstawać późno, dopiero gdy zbudzi ją słodka paplanina dzieci z sąsiedztwa albo kojące, władcze postukiwanie ozdobnej laski – o rączce z kości słoniowej w kształcie głowy kota – kiedy madame Nord mija wspólny podest. Maggie nie narzeka na samotność, ale wręcz ją chłonie i napawa się nią, podobnie jak imponującą ilością sera. Serem napawa się znacznie częściej niż seksem. Ale w Paryżu zawsze przychodzi kolejny dzień, kolejna randka. Są możliwości. Cóż, były.

Ściąga z oparcia krzesła nadgryzioną przez mole paszminę matki i przyciska ją do nosa. Jej stęchły zapach nie przynosi dziś ukojenia. Jedynie ból straty, tak intensywny, że aż fizyczny. Znów zerka na telefon, pragnąc, by zadzwonił. O pisaniu nie ma mowy.

Jeśli zaraz czegoś nie zrobi, oszaleje. Ale co może zrobić? Coś. Cokolwiek. Pójdzie na spacer. Se promener! To ją uspokoi. Maggie uwielbia spacerować po Paryżu, a jej ulubioną trasą jest szlak najwspanialszych zegarów miejskich, Conciergerie, Musée d’Orsay. Pomyśli o dawno nieżyjących pisarzach, którzy niegdyś spacerowali tymi samymi ulicami, zmagając się z językiem, miłością i zawiłą naturą bytu, a co ważniejsze, o tym, co zje na kolację i z kim. Być może umówi się z Halimą albo Manon, swoimi paryskimi przyjaciółkami, które niewiele wiedzą o jej wcześniejszym życiu. Ostrygi popije pikantną margaritą. Będzie się rozkoszować każdym z trudem zdobytym sukcesem. Ulga płynąca z podjęcia tej małej decyzji sprawia, że gula w gardle ustępuje niemal ze słyszalnym kliknięciem. Maggie wypija szklankę wody. Szuka kluczy. Wkłada tenisówki.

Gdy wchodzi do metalowej windy, która przywodzi jej na myśl klatkę dla ptaków, dzwoni telefon. Żołądek jej się ściska. Wie, że to on.

4Maggie

Notting Hill, maj 1998 r.

Przypomnienie zawsze spadało na mnie dopiero po chwili, kiedy już nie chronił mnie sen: tata nie żyje. Od piętnastu miesięcy. Moje serce znów rozpadało się na kawałki. Leżałam w łóżku, wściekła na mamę, że postanowiła o wyprowadzce z domu w Surrey, który tata kochał: dorastał w biedzie w niezbyt przyjaznej części północnego Londynu i ciężko pracował, aby zapewnić swojej rodzinie dom w miejscu „bezpiecznym i zielonym”. Bałam się, że jeśli tata – w jakiejkolwiek formie – wróci, by nas odnaleźć, nie będzie wiedział, dokąd się przenieśliśmy.

– Och, te różowe drzwi mnie urzekły, Maggie! – oświadczyła mama w sierpniu zeszłego roku, zaledwie sześć miesięcy po jego śmierci: w naszej rodzinie złe rzeczy wyrastały jak grzyby po deszczu.

Zdumiona, wpatrywałam się w zdjęcie niechlujnego domu na końcu rzędu podobnych szeregowców – białe stiuki, trzy piętra, sześć stopni do łuszczącej się werandy z kolumnami – który znajomy przyjaciółki mamy, Clemence, chciał pospiesznie wynająć, tanio, z myślą o późniejszej sprzedaży. Czy moja matka postradała zmysły?

– Nie, nie – powiedziała. – To dobre rozwiązanie, skarbie. – Na problem, o którego istnieniu nie miałam pojęcia. – Nie możemy tu zostać. Nie z tą potworną hipoteką. – O tym też nie wiedziałam. – Nie stać mnie na to, Maggie. Sama nie dam rady. Tak mi przykro. Sprzedamy wszystko, wynajmiemy na jakiś czas. Dopóki nie staniemy na nogi. Pokochasz Londyn. Zobaczysz, Maggie! A ja o wiele łatwiej znajdę tam pracę.

Później zdałam sobie sprawę, że chodziło o coś więcej. Niektóre miejsca wżerają się pod skórę i pozostawiają w kościach izotopy identyfikujące. Notting Hill głęboko wniknęło w mamę, bo właśnie tam rozpoczynała karierę modelki. Nie chciałam, żeby ze mną było tak samo.

Więc nie miało większego sensu wstawać z łóżka. Tyle że byłam głodna. Zawsze byłam głodna. Mogłam jeść i wciąż odczuwać głód: ziała we mnie pustka, której nie potrafiłam wypełnić. Podniosłam z podłogi najbliższe majtki i sprany T-shirt z Nirvaną, poplamiony po niefortunnej przygodzie z farbowaniem włosów, i ruszyłam na poszukiwanie węglowodanów.

Drzwi do sypialni Kita, po drugiej stronie podestu wyłożonego szorstką matą z trawy morskiej, stały otworem, a za nimi ciągnęło się pobojowisko z klocków Lego. Sypialnia mamy była zamknięta. W domu panowała obiecująca cisza, budząca nadzieję, że mama zabrała Kita na śniadanie, a ja mogę mieć to miejsce tylko dla siebie, swobodnie podjadać to i owo, snując się z kąta w kąt i nie przejmując się tym, że ktoś wodzi za mną krytycznym wzrokiem i z niepokojem rzuca życzliwe uwagi na temat mojej izolacji społecznej.

– Tiff z Ladbroke Grove ma córkę w twoim wieku, Maggie. Poznać was? – Słowa siejące popłoch w sercu każdej nastolatki. Nie mogła pojąć, że nie chcę „wejść” do modnej dzielnicy. Potrzebowałam azylu, który znalazłam w świecie książek, gdzie mogłam naprawdę żyć, i w lokalnej bibliotece, której zawartość półek sukcesywnie pożerałam.

Schodziłam po schodach, jeszcze ziewając, ale kobaltowe ściany skutecznie mnie rozbudziły. W przeciwieństwie do naszego domu w Surrey, urządzonego w wiejskich pastelach, bo tata nie przepadał za mocniejszymi kolorami, mieszkanie w Notting Hill było jak impreza w fabryce farb, z której nie da się wyjść.

Kuchnia na niższym parterze miała barwę zaschniętej woskowiny – „To ochra, Maggie!”, piszczała mama – i ciągnęła się przez całą głębokość domu wypełnionego rzeczami naszego gospodarza, takimi jak rozpadające się rattanowe krzesła z lat siedemdziesiątych, skórzana sofa popękana jak siodło, zestaw zakurzonych bongosów i DJ-ska konsoleta. (Chociaż trwająca od miesięcy sprzedaż naszego starego domu wciąż jeszcze nie została zakończona, obejmowała także meble: „Muszę zacząć od nowa, Maggie”). Pod oprawionym plakatem filmu Powiększenie – jakiś fotograf kucał nad leżącą plackiem modelką, aż chciałam mu powiedzieć, żeby się cofnął – stał duży stół, przy którym gromadzili się londyńscy przyjaciele mamy, aby rechotać ze śmiechu, plotkować i dłubać palcami w misce z liśćmi sałaty, paląc papierosy i pijąc białe wino do późnej nocy.

Tego ranka na szczęście zastałam tam tylko Kita. Miał na sobie majtasy Supermana i wyjadał płatki śniadaniowe prosto z paczki. Był zajęty: staranna linia płatków kukurydzianych okrążała stos magazynów o modzie otoczonych śladami po filiżankach z kawą i podążała do miski z owocami, w której panoszyło się ogromne, zwiędłe jabłko Bramley, które nazwaliśmy „Jejmość”, ponieważ przypominało twarz królowej.

– Mama wstała?

– Bawię się płatkami, Maggie – odparł Kit, co uznałam za „nie”. Przykleił kolejny płatek do linii.

Pijąc wodę prosto z kranu, zauważyłam leżący na ociekaczu dzbanek do kawy rozkręcony na dwie części. Po zaparzeniu plasterka cytryny w gorącej wodzie mama zawsze piła czarną kawę, którą zabierała z powrotem do łóżka. Otarłam usta i spojrzałam na duży zegar dworcowy na ścianie, którego minutnik drżał przy każdym ruchu, jakby punktualność była dla niego tak stresująca, jak dla mamy w ostatnich tygodniach. Prawie dziesiąta. Czyli się wyleguje.

Otworzyłam drzwi na patio, wyszłam na zewnątrz i wystawiłam twarz na ostre majowe słońce. Nasz mały skrawek tarasu – „ogródek” to przesada – przylegał do ulicy i otoczony był wysokim, ceglanym murem, po którym nocami przemykały lisy. Z wysokości murku dzielącego nas od sąsiada spływał kaskadami splątany gąszcz wiciokrzewu, zderzając się z różą, której pąki wciąż były zaciśnięte jak pięści. Bliżej domu prężył się zapleśniały biały parasol, zawsze otwarty, bo zaciął się w nim mechanizm. Opodal znajdowały się żółte, metalowe krzesła i wyłożony mozaiką stół, a na nim świeczka cytronelowa i ceramiczna marokańska popielniczka pełna niedopałków.

Było tam też coś, co mama nazywała Tą Okropną Dziurą. Szeroka prawie na metr i tak głęboka, że pewnie zmieściłby się w niej Kit, stanowiła niedokończone dzieło lokalnego budowlańca znanego jako Pan Wiadro – oczywiście Kit i ja uznaliśmy to za bardzo śmieszne – który wykopał ten dół, żeby naprawić problem z rurami, ale zamiast go potem zasypać, zajął się jakąś inną pracą na końcu ulicy. (To już nie było takie śmieszne, choć podobno zupełnie normalne w Londynie). Po trzech tygodniach na tej kupie ziemi wyrosły chwasty, a szpadel drzemał oparty o ścianę.

Ponieważ nasz gospodarz wyjechał za granicę, wszelkie kwestie związane z domem spadły na Pippę, przyjaciółkę Clemence – ciepłą, ale roztrzepaną miejscową kobietę, która wydawała się bardziej zajęta szukaniem domu dla dziwacznie licznego miotu kociąt. Co prawda dotąd nie udało jej się znaleźć Pana Wiadro, ale zaproponowała nam rekompensatę w postaci rudego kociaka za darmo. Pomyślałam, że to uczciwa wymiana, lecz mama była innego zdania.

– To dlatego, że jestem samotną kobietą – powiedziała gniewnie. – Gdyby był z nami twój ojciec, wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej.

Jakbym tego nie wiedziała. Nasze życie ciągle kręciło się wokół nieobecności taty, gęstej, duszącej i zbyt potężnej, by dało się ją ogarnąć.

Odwróciłam się z powrotem do Kita.

– Chcesz trochę mleka do tych płatków?

Pokręcił głową z poważną miną.

– Pachnie jak piłkarskie skarpety.

Wgryzłam się w bajgla wydobytego z głębin pojemnika na pieczywo. Czerstwy. Ale i tak go zjem.

– A dostanę cukier?

– Ha. Jak będziesz miał szczęście. – Parę dni wcześniej mama spuściła w toalecie ostatnią saszetkę tate & lyle, jakby to był woreczek z narkotykami, twierdząc, że to przez cukier Kit jest nadpobudliwy, podczas gdy Kit był po prostu Kitem. To nie on się zmienił. – Niech spojrzę. Dobra, co my tu mamy? – Zmarszczyłam brwi. Szafka też. – Są lentilki, witaminy, SlimFast w proszku, tuńczyk w puszce i suszone figi. Mama nas rozpieszcza.

W domu, który opuściliśmy – i który wciąż uważałam za nasz dom rodzinny – była duża spiżarnia pełna ciężkich, szklanych słoi z korkiem, a w nich różności. Przyprawy, sos chutney, mąka i cukier. Dekoracje do szkolnych wypieków. Matka, choć sama preferowała sałatki liściaste, często piekła kawałki lśniącej jagnięciny z rozmarynem, ponieważ tata był mięsożerny; lubił gulasz wołowy i placek pasterski – domowe potrawy, które przypominały mu o jego zmarłej irlandzkiej babci. Historia naszego życia była historią naszych szafek kuchennych.

Mój brat bez ostrzeżenia zmiótł na podłogę linię z płatków kukurydzianych i obserwował z zachwytem, jak Nico gorączkowo je wyjada.

– Przegapiłaś jeden! – krzyknął do niej. – Tam, Nico, po lewej, po lewej! Patrz, Maggie, ze szczęścia aż się spierdziała!

Nico miała problem z wiatrami, a ja – z bratem. Kit był zaskakującym człowieczkiem, który pojawił się w naszym życiu sześć lat temu, mając już kilka tygodni, głowę o jasnych włoskach i potężne płuca. Nie był jak mały, delikatny kotek, raczej jak asteroida.

Mama poroniła wiele razy – raz zostawiając na podłodze w łazience kroplę czerwonego, galaretowatego gluta, której nigdy nie zdołałam odzobaczyć – zanim pogodziła się z faktem, że ma tylko jedno dziecko. Ale tacie stuknęła czterdziestka i zafiksował się na adopcji syna. Podsłuchiwałam rozmowy rodziców na ten temat, mama mówiła, że nie ma mowy, że różnica wieku, że teraz jest czas dla niej, a tata błagał, kupował jej biżuterię, obiecywał, że sam będzie wstawał w nocy do karmienia, czego oczywiście nie robił. Inni ojcowie mieli kryzysy wieku średniego i kupowali sportowe samochody albo, jak ojciec mojej szkolnej koleżanki Amy, wspinali się na Everest i tracili duży palec u nogi wskutek odmrożenia. Mały chłopiec okazał się większą górą. I było więcej do stracenia. Nie wiem, czy małżeństwo moich rodziców kiedykolwiek potem było takie samo.

– O nie, nic z tego. – Zanim Kit zdążył wytrząsnąć resztę paczki płatków, chwyciłam go, obróciłam do góry nogami i chichoczącego zaniosłam do „kącika zabaw” pod schodami. Były tam kosze kredek, zabawki edukacyjne, które ignorował, i stary domek dla lalek mamy, z gumowymi dinozaurami wyglądającymi przez okna. Podobno ciotka Cora, gdy była mała, wrzuciła mieszkającą w nim kiedyś rodzinkę, dumę i radość mojej mamy, do rzeki. Ciotka, zapewne wciąż lubiąca rzucać czym popadnie, mieszkała w Paryżu. Mama nie lubiła o niej rozmawiać.

– Nie ruszaj się, Kit. Idę po mamę. Nawet nie próbuj…! Wystarczy tego bałaganu. – Szybko wrzuciłam do kubka plasterek pomarszczonej cytryny, zalałam wrzątkiem i zaniosłam napój na górę z nadzieją, że dzięki temu dostanę parę groszy, by kupić ciastka na targu. I brzoskwinie. Mama je uwielbiała. Mówiła, że smakują wakacjami, które spędzała w dzieciństwie w Antibes. Sprawiały, że się uśmiechała.

– Mamo? – Żadnej odpowiedzi. Zapukałam ponownie. Nic. Przez szparę w drzwiach powiał wiatr i musnął moje bose stopy. Ostrożnie weszłam do środka, gotowa czym prędzej czmychnąć, gdyby akurat była nago; po latach rozbierania się w studiach pełnych nieznajomych nie miała żadnych zahamowań i jak na ironię, zważywszy na fakt, że tak bardzo kochała stroje, mama najbardziej lubiła być naga.

Okno wciąż było uchylone. O zapalony żyrandol raz po raz uderzała musztardowobrązowa ćma. Wnętrze pokoju wyglądało jak scenografia do przedstawienia, w którym występowała mama, zanim zeszła ze sceny. Przeszył mnie dreszcz strachu, który zaraz zniknął.

– Stylowych porad Dee Dee na temat macierzyństwa wysłuchają państwo po krótkiej przerwie – mruknęłam ponuro, siadając na łóżku mamy, aby poczekać, aż samo się wyjaśni, gdzie się podziała. Nie mogłam zadzwonić. Nokia, którą po naleganiach swojej agentki w końcu zaczęła przy sobie nosić, leżała bez życia na stoliku nocnym, odkąd wpadła do wanny, gdy mama brała kąpiel z pianką. Jej to nie przeszkadzało. Telefon zajmował za dużo miejsca w torebce i był chwilowo modnym gadżetem. „Widziałam już dość takich nowinek, żeby to wiedzieć”. Zresztą kto chciałby być dostępny przez cały czas?

Rozejrzałam się po pokoju, szukając wskazówek. Para czarnych szpilek o szkarłatnych podeszwach, jedna na boku, jakby została zastrzelona. Smycz z identyfikatorem – „Dee Dee Parker, gość” – zawieszona na oparciu krzesła. Wazon pełen różowych piwonii – gratis od faceta w kaszkiecie zwijającego targowy stragan z kwiatami – „Dee Dee, twoje ulubione! Na koszt firmy”. Takie rzeczy zdarzały jej się cały czas. Środki przeciwbólowe. Okulary przeciwsłoneczne. Szklanka wody ze śladem błyszczyka. Cicha zmowa przedmiotów.

Na ścianach wisiały głównie oprawione fotografie. Okropne zdjęcie przedstawiające mnie – nawet mama zgodziła się, że jestem „trudna” do sfotografowania – i artystyczny, piękny portret Kita, który czasami dzielnie prezentował u boku mamy dziecięce ubrania w telewizji śniadaniowej.

Nad kominkiem znajdowało się niewyraźne zdjęcie z lat siedemdziesiątych, przedstawiające dom Old Rectory na wsi, gdzie dorastały mama i ciocia Cora, a gdzie w kwietniu babcię powalił udar. Nad nim wisiał portret ślubny: mama w zwiewnej sukience Chanel z wiankiem kwiatów we włosach, niczym królowa wróżek, i żywy tata. Oparta o obramowanie kominka stała ich fotografia zrobiona dziesięć lat później – nieoprawiona odbitka, w dodatku mocno podarta. Mama obwiniała o to Nico. Ale na zdjęciu nie zauważyliśmy śladów zębów, a Nico była dość wybredna, jeśli chodzi o to, co brała do pyska. Ostrożnie skleiłam rozdarcie taśmą klejącą.

Na przeciwległej ścianie znalazły się ulubione zdjęcia modowe mamy. Na jednym, w cielistoróżowej sukni balowej, dosiadała słonia. Na innym, w tartanie i pirackich butach, stała owiewana wiatrem w górach północnej Szkocji. Na jeszcze innym, bardzo młoda i bardzo naga, pokryta złocistą opalenizną, rozciągała się w kuszącej pozie na wielkim głazie. Ta fotografia nie wisiała w naszym poprzednim domu. Tata był staromodny, jeśli chodzi o akty. Mama mówiła mu, że to głupota być zazdrosnym o obiektyw aparatu. Ale tak naprawdę to nie ona była na tych fotografiach. Gdy byłam mała, chodziłam na sesje zdjęciowe, przysiadałam na kolanie któregoś asystenta i widziałam, jak przed obiektywem mama stawała się kimś innym.

Gdzie ona się podziała? Zajrzałam do każdego pokoju. Kiedy wróciłam na dół, Kit leżał skulony na kanapie razem z Nico.

– Gdzie mama? – zapytał.

– W pracy – odparłam po chwili milczenia, bo nie chciałam, żeby się martwił. Uznałam, że mama nie mogła zbytnio się oddalić. Jej samochód, nadąsany, z rozładowanym akumulatorem, stał na ulicy kawałek dalej.

– Zdaje się, że dziś rano jesteś skazany na mnie.

Z rezerwą spojrzał na moje spodnie i T-shirt.

– Zawieziesz mnie do szkoły?

– Co? O nie! Jest piątek, a nie sobota? – Skrzywiłam się. Dni mi się zlewały. – Przepraszam.

Kit się rozpromienił.

– Mogę zostać w domu.

– Hmm, nie.

– Ale ty nie chodzisz do szkoły.

– To co innego.

Pospieszna przeprowadzka we wrześniu ubiegłego roku sprawiła, że mama nie mogła umieścić nas w dobrych lokalnych szkołach państwowych, więc zapisała Kita do przedszkola artystycznego, a mnie do dwuletniej szkoły przygotowującej do egzaminów, gdzie wszyscy mieli wydumane problemy, a ja czułam się jak najbardziej samotna nastolatka na świecie. W moim starym liceum byłam piątkową uczennicą, ale w Londynie szybko narobiłam sobie tak potężnych zaległości – runęłam na samo dno w tempie niemal godnym podziwu – że sześć tygodni temu uprzejmie uzgodniono, że powtórzę ostatni rok, zaczynając od nowa we wrześniu. W innej szkole.

– A może Mason się mną zaopiekuje? – zasugerował z nadzieją Kit.

– Mason już u nas nie pracuje. – Zeszłej jesieni mama zatrudniła do opieki nad dziećmi dwudziestokilkuletniego, długowłosego dryblasa z Nowej Zelandii, który umiał chodzić na rękach. Ale coś się między nimi popsuło i doszło do jakiejś kłótni. Nie lubiłam do tego wracać.

– Będę bardzo, ale to bardzo grzeczny, Maggie – błagał.

Zawahałam się. Kit i tak był już mocno spóźniony. Jeden dzień bez szkoły nie pogorszy za bardzo jego szans życiowych, prawda? A nawet jeśli, to z winy mamy.

– No dobrze.

Już miałam zaproponować wycieczkę do biblioteki, kiedy Kit zerwał się z kanapy.

– Skatepark!

– Nie ma mowy. – W skateparku pod trasą Westway pełno było ludzi w masywnych adidasach, którzy poruszali się zbyt szybko i zbyt głośno. Ale Kit wyglądał na tak zdruzgotanego, że usłyszałam, jak mówię: – Może zamiast tego pojeździsz na deskorolce po ulicy?

Słońce zalewało chodnik. Ani śladu po ekipie filmowej z wielkimi mikrofonami na wysięgnikach i kamerami na kółkach, która na początku tygodnia kręciła film na ulicy, podejrzliwie obserwowana przez sąsiadów obawiających się, że filmowcy pozajmują ich miejsca parkingowe. Tylko zwykły tłum ludzi zmierzał w kierunku Portobello, na piątkowy targ. Wszędzie widziałam mamę – w każdej wysokiej blondynce o pełnych gracji ruchach – zatrzymywałam się i gapiłam, zapominając, że mam omijać pęknięcia w chodniku. Ale to nigdy nie była ona.

W co bardziej wyludnionych zaułkach Kit przyspieszał, aż płaszczyły się jego lśniące, świetliste loczki. Starając się dotrzymać mu kroku, biegłam zdyszana, najszybciej od wielu miesięcy. Mijaliśmy domy w różnych cukierkowych kolorach, a w końcu skręciliśmy na Powis Square, gdzie smycz zapętliła się na łapce Nico. Schyliłam się, by ją uwolnić: trwało to ledwie sekundę, ale wystarczyło, by wtrącił się Los. Kiedy podniosłam wzrok, Kit był w powietrzu, a deskorolka spadała z krawężnika. Zaparkowana biała furgonetka zaczęła cofać.

– Kit! – krzyknęłam. – Nie!

Błysnęła czerwień, ktoś szorstko przepchnął się obok mnie, wyciągnął rękę w stronę Kita, wszystko potoczyło się błyskawicznie i było nie do zatrzymania, jak dobrze naoliwiona maszyna.

Dalsza część w wersji pełnej

Spis treści

Okładka

Karta tytułowa

Karta redakcyjna

Spis treści

1. Maggie

2. Maggie

3. Maggie

4. Maggie

Punkty orientacyjne

Okładka

Strona tytułowa

Spis treści

Strona redakcyjna

Dedykacja

Epigraf

Meritum publikacji