Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
101 osób interesuje się tą książką
Przeszłość nie umiera. Czeka na odpowiedni moment.
Marcin i Dominika prowadzą popularny kanał na YouTube poświęcony eksploracji opuszczonych miejsc. Gdy odkrywają kaplicę w głębi lasu, nie wiedzą jeszcze, że przedmiot, który stamtąd zabiorą, wciągnie ich w spiralę niepokojących wydarzeń.
Kim był tajemniczy ksiądz Krystian? Co naprawdę stało się w dawno zamkniętym ośrodku? I jakie siły wciąż kryją się w jego murach?
„Nie bierz nic z takich miejsc” to hipnotyzujący thriller grozy, w którym przeszłość i teraźniejszość splatają się w złowrogą opowieść o obsesji, klątwie i cienkiej granicy między wiarą a szaleństwem.
Czy odważysz się wejść do środka?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 330
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Przemysław Borkowski, 2025
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2025
Redaktorki prowadzące: Anna Rychlicka, Joanna Zalewska
Marketing i promocja: Karolina Guzik
Redakcja: Paulina Jeske-Choińska
Korekta: Agnieszka Czapczyk, Lidia Kozłowska
Skład i łamanie: Teodor Jeske-Choiński
Projekt okładki i strony tytułowe: Mariusz Banachowicz
Projekt okładki został przygotowany z wykorzystaniem
elementów graficznych wygenerowanych przez narzędzia AI.
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-68370-92-8
CZWARTA STRONA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.czwartastrona.pl
Ukochanej żonie Gabrieli,
która bardzo mi pomogła przy tej książce.
ROZDZIAŁ 1
– Patrz, tu jest kaplica! W środku lasu! Ale czad! Filmujesz to?
Odwrócił oko aparatu w kierunku, który wskazywała. Budynek z czerwonej cegły faktycznie wyglądał jak kościół. Spadzisty dach, wysokie, wąskie okna wypełnione kolorowymi, częściowo powybijanymi szybami i wejście przez duże, podwójne drzwi we frontowej ścianie z trójkątnym szczytem. Z tyłu znajdowały się inne zabudowania. Nie widział tylko nigdzie krzyża.
– Poczekaj – powiedział. – Wróć i pójdź w tamtym kierunku jeszcze raz.
Cofnęła się kilka kroków, przedzierając się ponownie przez chaszcze.
– Stąd będzie dobrze? – spytała.
– Tak. Uwaga, akcja!
Posłała mu swój promienny uśmiech. Ten sam, który sprawił, że kiedyś do niej podszedł i że już przy niej został. Uśmiech, który, jak czasami myślał, był największym atutem ich kanału na YouTubie. Ten kanał stał się drugą rzeczą, która ich ze sobą połączyła. Dzieckiem ich wspólnej pasji, uwiecznianej w formie filmów w internecie – urbexu.
– Wspaniale! Cięcie – powiedział, gdy już skończyła opowiadać, gdzie są i co za chwilę zrobią. Do tego również miała niezwykły dar. Potrafiła mówić płynnie, pełnymi setkami, a przy tym ciekawie. On na jej miejscu zaciąłby się albo pomylił ze trzy razy. Dlatego robił w ich ekipie za operatora.
Stali przed drzwiami kaplicy. Jedno skrzydło było uchylone.
– Teraz nakręcimy wejście – powiedział. – Łapiesz za klamkę i wchodzisz do środka. Potem znikasz we wnętrzu. Tylko tyle. Bez mówienia.
Skinęła głową. W kwestii reżyserii zdawała się na niego. Jak również późniejszego montażu. Za to obiekty do eksploracji wyszukiwała ona. Lubiła zwłaszcza takie, z którymi wiązały się różne niesamowite opowieści. Byli naprawdę zgranym duetem. W pracy, w życiu i w łóżku. Coraz częściej myślał, że może warto by to jakoś sformalizować.
– Jestem gotowa – rzuciła.
– Ja też. Akcja!
Wyciągnęła rękę w stronę drzwi. Klamka była dość duża i kuta z żelaza. Nie zdążyła jednak nawet jej dotknąć. Drzwi skrzypnęły i otworzyły się same.
– O ja pierdolę! – usłyszał. – Widziałeś to?
Oderwał wzrok od ekranu telefonu. Na jej twarzy malowało się podniecenie.
– Nawet to nagrałem. – Uśmiechnął się.
– Z dźwiękiem? – spytała. Oczy jej błyszczały.
– Jasne. – Wyszczerzył zęby.
– Cudnie! Mówiłam ci, że to miejsce jest nawiedzone!
Spojrzał na nią ze zdziwieniem. Nigdy nie mówiła takich rzeczy z przestrachem. Poczuł na twarzy chłodny powiew. Uniósł wzrok ku niebu. Zbierało się na burzę.
– Sorry, ale to pewnie przez wiatr – skomentował. – Okna są powybijane i robi się przeciąg. Choć oczywiście nie musimy tego mówić na nagraniu. Na filmie wyjdzie kozacko.
Pierwsze wielkie krople zaczęły spadać im na głowy.
– Chodźmy do środka – zakomenderował. – Zaraz lunie.
Weszli. Odruchowo zamknął za sobą drzwi.
Przywitał ich wilgotny zapach drewna, tynku i jeszcze czegoś nieokreślonego. Światło było przyćmione, lekko żółtawe z powodu tkwiących ciągle w oknach, niewybitych szyb. Ich kroki na kamiennej posadzce odbijały się echem w pustym pomieszczeniu. Kaplica sprawiała wrażenie o wiele większej, niż to się wydawało z zewnątrz.
– Ale klimat… – wyszeptała. – Czy to jest ołtarz? – Wskazała coś po drugiej stronie.
– Czekaj, będę nagrywał – przypomniał sobie.
Uniósł aparat. Już dawno zauważyli, że najlepiej wychodzą te filmy, w których kamera towarzyszy im, gdy wchodzą do jakiegoś miejsca po raz pierwszy. Jeśli najpierw poznają dany obiekt, a dopiero potem go filmują, nie jest to już ani tak świeże, ani tak wiarygodne.
Nie czekając na jego sygnał, ruszyła w stronę ołtarza. Znał ją, wiedział, że jest teraz autentycznie podekscytowana. W takich chwilach nie należało jej przeszkadzać, tylko filmować jej reakcje i nagrywać to, co mówi.
– O rany, ołtarz… – szeptała z przejęciem do przypiętego do jej ubrania bezprzewodowego mikrofonu. – Jest kompletnie rozbity… Jakby ktoś go specjalnie zniszczył. Tu było chyba tabernakulum…
Skierował obiektyw kamery na miejsce, które wskazywała. Nieduży i prosty w formie ołtarz wykonano prawdopodobnie z białego marmuru. Rzeczywiście sprawiał wrażenie celowo uszkodzonego. Kamienne płyty zostały nadłupane. Na pokrzywionych zawiasach tabernakulum zwisały resztki drewnianych drzwiczek. W jego ciemnym wnętrzu coś się znajdowało…
– Tam chyba coś jest – usłyszał. – Poświecę.
Wyjęła latarkę. Błysnął snop światła. Ciemne wnętrze tabernakulum rozbłysło marmurową bielą.
W środku stała fotografia. Nieduża, w formacie pocztówki. Był na niej mężczyzna. Tylko tyle zdołał dostrzec.
Potem obraz zasłoniła mu jej ręka.
– To jest zdjęcie – powiedziała do mikrofonu. – Wyjmę je, żeby mu się bliżej przyjrzeć.
Oddalił się, by objąć całą jej postać.
– Mam je – obwieściła, wyciągając ze środka ramię.
Fotografia przedstawiała szczupłego, przystojnego mężczyznę. Księdza, o czym świadczyła wyraźnie widoczna na jego szyi koloratka. Ubranego jednak nieco ekscentrycznie, w długi, czarny, rozszerzający się u dołu płaszcz z postawionym kołnierzem. Wyraz jego twarzy również nie pasował do wizerunku kapłana. Gościł na niej cyniczny, zadowolony z siebie, nieco kpiący uśmiech. Najdziwniejsze jednak były oczy: całe czarne, jakby ktoś zamalował je flamastrem.
– Cięcie – rzucił. – Odłóż je na miejsce.
Z jakiegoś powodu nie chciał mieć z tym zdjęciem dłużej do czynienia.
– Dobra – przytaknęła. – Teraz nagraj, jak idę wzdłuż tej ściany i jak się jej przyglądam. Patrz, jaka jest zabazgrana.
Biały mur za ołtarzem faktycznie pokryty był malunkami, co świadczyło, że nie byli pierwszymi, którzy odwiedzili to miejsce. Sporą część z nich zrobiono sprejem. Napisy i rysunki wykonane przez grafficiarzy stanowiły zresztą prawdziwą zmorę wszelkich porzuconych budynków. Tu jednak, trzeba przyznać, było ich wyjątkowo dużo.
Odszedł parę kroków, aby rozszerzyć ujęcie. Dopiero z tej perspektywy widać było, jak wielką powierzchnię zajmowały malowidła. Były wśród nich postaci, dziwne, jakby rozmazane. Nie miał jednak czasu przyglądać im się bliżej. Musiał w końcu wykonać swoją robotę.
– Akcja! – powiedział.
Ruszyła wzdłuż muru. Szedł równolegle do niej, by utrzymywać ją w kadrze. Postaci z fresków zdawały mu się przyglądać. Nie patrzył na nie bezpośrednio, wzrok miał utkwiony przecież w filmowanym obiekcie. Ale widział je kątem oka. I nie mógł oprzeć się wrażeniu, że odwracają za nim swoje namalowane głowy.
Gdy w końcu stanęła, z ulgą opuścił telefon. Spojrzał na ścianę. Malunki wyglądały zwyczajnie.
– Tu chyba tyle. Jak sądzisz? – spytała.
– Tak, tak. Wystarczy – odparł z nadmiernym nawet entuzjazmem. – Mamy już dużo materiału.
Nie wiedzieć czemu, ale chciał już stąd pójść.
W tym samym momencie rozpadało się jednak na dobre. Deszcz uderzył o dach i to od razu z pełną mocą. Drzwi otworzyły się znowu, a potem trzasnęły o framugę.
Dziwne. Był pewien, że je zamknął. Że zapadka kliknęła, gdy docisnął je do końca. Nie powinny więc chyba same się otwierać.
– Duchy – rzuciła wesoło, jakby czytała w jego myślach.
Wcale go to nie rozbawiło.
Ulewa zabrała światło, którego i tak wcześniej niezbyt wiele wpadało przez kolorowe szyby okien. Zrobiło się mroczno, wilgotno i duszno. Do tego jeszcze ten dźwięk…
Ogromne krople dudniły o blaszany dach z wielką siłą. Jakby byli we wnętrzu metalowego pudełka, na które ktoś sypie z bardzo wysoka groch. Opanowało go irracjonalne poczucie zagrożenia.
– Chodźmy stąd – poprosił.
Miał wrażenie, jakby ktoś go obserwował.
– Gdzie? W taką burzę? – Spojrzała na niego zdziwiona.
Miała rację. Deszcz w sekundę przemoczyłby ich do suchej nitki. Powinni go przeczekać. Tu, w tej kaplicy.
Spojrzał ponownie na ścianę za ołtarzem. Widoczne na niej postaci przypatrywały mu się z ironicznymi uśmiechami. Kim były? Świętymi? Apostołami? Nie wyglądały jak dzieła grafficiarzy. Oni zajęli się raczej dolną częścią ściany. Pełno tam było wielkich, pogrubionych liter o wymyślnych, jakby napuchniętych kształtach, układających się w niezrozumiałe słowa. Postaci wyżej zdawały się namalowane wcześniej. Litery nachodziły im na nogi.
– Mówiłaś, że co tu się dawniej mieściło? – spytał.
– Na początku dom pomocy społecznej – odpowiedziała. – Potem przejęła go jakaś katolicka organizacja, która prowadziła tu ośrodek dla trudnej młodzieży. Ale jej drogi z Kościołem ostatecznie się rozeszły. Zdaje się, że oskarżono ich nawet o herezję. Wiesz, zstępowały na nich cherubiny, oczekiwali przyjścia Antychrysta i takie tam. To było za dużo nawet jak dla panów w czarnych sukienkach. Cofnęli im, że tak powiem, akredytację.
– Super – skomentował.
– I oczywiście jest to miejsce nawiedzone – dodała ze złośliwym półuśmiechem, jakby widziała jego niepokój i postanowiła jeszcze go nieco podsycić. – Podobno straszy tutaj duch jednego z pensjonariuszy.
– Po raz drugi super – mruknął.
Tak, tak, o tym też wcześniej mówiła, pamiętał to. Widać było w nocy światła w oknach, dziwne odgłosy, krzyki, pokrzywione cienie na ścianach. Pełen zestaw cech przypisywanych zazwyczaj tego typu miejscom. O każdym z odwiedzanych przez nich budynków mówiono z grubsza to samo.
W tej konkretnej chwili był jednak gotów w to uwierzyć.
– Ale masz rację – rzuciła pojednawczo. – Nie ma co tu dalej siedzieć. Tam są jakieś drzwi. Może da się nimi przejść do innych budynków. Z zewnątrz wyglądało, jakby były ze sobą połączone.
Ruszyli w tamtym kierunku.
Nagle na coś nadepnął. Zatrzymał się odruchowo.
– Co jest? – spytała.
– Coś tu leży.
Schylił się i podniósł ten przedmiot z podłogi.
Krzyż. Nadepnął na krzyż.
Był nieduży, drewniany, z figurką pośrodku. Taki, jaki wiesza się w domu nad drzwiami.
– O ja pierdolę – skomentowała. – Ale motyw.
Otarł krzyż z kurzu, jakby chciał wynagrodzić mu jakoś swój wcześniejszy czyn.
– Super. – Ucieszyła się. – Nakręćmy to. Połóż go z powrotem na podłodze, a potem znowu nadepnij. Ja będę kręcić.
– Nie – odpowiedział. Nadspodziewanie stanowczo.
– Dlaczego? – Wydawała się zaskoczona.
Nie wiedział, dlaczego aż tak mocno zaprotestował. Musiał dopiero to zrozumieć.
– Nie kładzie się krzyża na ziemi – odparł w końcu. – Ani się po nim nie depcze.
Sam się zdziwił, że to powiedział. A zaraz potem nieco zawstydził. Jakby przyłapała go na wierze w świętego mikołaja.
Spojrzała na niego z rozbawieniem.
– Nie wiedziałam, że jesteś taki religijny.
Było w tym nieco ironii. Być może nawet przytyk. Wkurzyło go to.
– Nie jestem. – Wzruszył ramionami. – Po prostu tak się nie robi.
Był już chyba trochę obrażony. A na pewno speszony.
– Właśnie przed chwilą to zrobiłeś – zauważyła.
– Ale niechcący. Teraz to byłoby…
– Świętokradztwo? – Uniosła brew.
– Coś w tym stylu – burknął.
Wydawała się szczerze ubawiona.
– W porządku. – Uśmiechnęła się protekcjonalnie. – W takim razie zamarkujmy to – zaproponowała. – Będę cię filmowała od pasa w górę. Ty udasz, że na niego nadepnąłeś, i udasz, że go podnosisz z ziemi. Może tak być?
Na to mógł się zgodzić.
Odegrali całą scenkę i nagrali ją. Obyło się, o dziwo, bez dubli.
– Nawet nieźle – pochwaliła go. – Całkiem naturalnie to wyszło. I to pomimo powtórki. Chodźmy.
Zatrzymała się jednak w pół kroku.
– Co ty robisz? – spytała nagle, marszcząc brwi.
Chował właśnie krzyż do przewieszonego przez ramię plecaka.
– Nie możemy go tak tu zostawić – wyjaśnił. – Widziałaś, co się z nim działo. Leżał na podłodze.
– Zapomnij – odparła. – Znasz zasady. Zostawiamy przedmioty tam, gdzie je znaleźliśmy. Nie bierzemy fantów ani nie zabieramy pamiątek.
– To nie jest fant ani pamiątka, tylko krzyż – zaprotestował. – Moglibyśmy go powiesić nad drzwiami.
– Nie, Marcin! – Tym razem to ona była stanowcza.
– Dlaczego? – zaperzył się. – W moim rodzinnym domu tam wisiał.
Za chwilę im tu wybuchnie wojna religijna.
– Nie chodzi o to, co gdzie kiedyś wisiało – odpowiedziała spokojnie. – Chodzi o coś zupełnie innego. O zasadę najistotniejszą ze wszystkich. Myślałam, że już ją poznałeś.
– Jaką?
– Nigdy nie bierz nic z takich miejsc.
ROZDZIAŁ 2
Nie posłuchał jej. Gdy się odwróciła, schował ukradkiem krzyż do plecaka. Nie wiedział dlaczego. Nie był specjalnie religijny, przynajmniej nie ostatnio. Odebrał katolickie wychowanie, jak większość ludzi w tym kraju, lecz potem niemal zupełnie przestało go to obchodzić. Nie chodził do kościoła, nie modlił się co wieczór, a na pytanie, czy wierzy, czy nie wierzy, nie umiałby odpowiedzieć w sposób przekonujący nawet samego siebie.
Takie rzeczy jednak nie przemijają bez śladu.
Dlatego nie potrafił zostawić najważniejszego symbolu religii, która nie miała już dla niego żadnego istotnego znaczenia, w tamtym zdewastowanym, pełnym śmieci miejscu.
Co jednak dalej powinien z nim zrobić, tego nie wiedział.
Siedział teraz w domu przy biurku i zgrywał filmy z aparatu na komputer. Plecak leżał tam, gdzie go zostawił, gdy wrócili – oparty o ścianę tuż obok. Nie rozpakowywał go, nawet nie otwierał. Nie zajmował go też przedmiot, który leżał w środku. Wziął go powodowany impulsem, nie głęboką potrzebą, więc kiedy impuls minął, zupełnie o nim zapomniał.
Dominika wyjechała, został więc w domu sam. Dziś były urodziny jej ojca, a on nie dostąpił jeszcze zaszczytu oficjalnego przedstawienia rodzinie. Trochę go to irytowało, byli już razem ponad rok, a od trzech miesięcy z sobą mieszkali, najwyższa więc pora, by przestać go chować w szafie. No ale cóż, przynajmniej miał teraz czas tylko dla siebie.
Tyle że i tak poświęcał go na ich wspólne sprawy. Zamiast grać w Call of duty, wyjść z kolegami na piwo lub oglądać seriale, których nie mógł oglądać razem z nią, ślęczał nad materiałami z ich ostatniej wyprawy. Bardzo udanej, swoją drogą.
Transfer dobiegł wreszcie końca, zaczął więc przeglądać nagrane przez siebie filmiki. Scena z otwierającymi się samoistnie drzwiami wyszła naprawdę świetnie. Gdyby spróbowali to zainscenizować, efekt nie byłby nawet w połowie taki dobry. Także klimat tamtego dziwnego miejsca był na nagraniu oddany idealnie. Przyćmione światło nadawało wnętrzu kaplicy jakiś niezwykły, niemal chory odcień. Dominika również była nim spowita. Gdy się uśmiechała, wyglądała trupio, wręcz demonicznie. Jakby była duchem, który się nagle tam objawił. Jednym z tych, których szukali w tych wszystkich odwiedzonych przez siebie miejscach i którego nigdy jak dotąd nie znaleźli.
Dotarł wreszcie do tego fragmentu nagrania, w którym jego dziewczyna szła wzdłuż ściany za ołtarzem. Z pewną obawą spojrzał na widoczne nad nią malunki. Wciąż były rozmazane, jakby ktoś próbował je zmyć ze ściany, wydawały się jednak mimo wszystko wyraźniejsze niż wtedy, kiedy patrzył na nie na żywo. Może obiektyw telefonu obrabiał jakoś wstępnie obraz albo wyostrzał go cyfrowo?
Przyjrzał im się uważniej. Już nie czuł zaniepokojenia, siedział w końcu w bezpiecznym azylu swojego własnego mieszkania, z dala od tamtego, budzącego złe przeczucia miejsca.
Teraz był tylko zaintrygowany.
Sięgnął po butelkę piwa stojącą przy klawiaturze i pociągnął z niej spory łyk. Nie wyszedł może z kolegami, ale przynajmniej w ten sposób umilał sobie wieczór. Mocny porter stał się ostatnio jego ulubionym wyborem. Cechował go idealny stosunek procentów do ceny.
Postaci były wąskie i wysokie, jakby wyciągnięte. Ręce i nogi miały długie, choć te ostatnie w dużej części zostały zakryte przez wątpliwej jakości dzieła grafficiarzy. Widniało nad nimi coś jeszcze: chmury, nie, to były skrzydła. Czy to wizerunki aniołów? Być może tak. Dominika mówiła coś o zstępujących na członków tutejszej wspólnoty cherubów. Cherubiny to takie anioły, prawda? Pucołowate, z jasnymi loczkami i malutkimi skrzydłami. Te wizerunki ich nie przypominały.
Jak na anioły wydawały się jednak nieco zbyt demoniczne. Wyglądały groźnie, złowieszczo, nie przywodziły na myśl miłych i łagodnych boskich posłańców. Zwłaszcza ich oczy sprawiały mrożące wrażenie. Były duże, ciemne, jakby pozbawione gałek. Zrozumiał już, dlaczego tak ich się wczoraj wystraszył. Przypominały oczodoły trupów.
Pociągnął kolejny łyk piwa. Po co ktoś miałby malować w kościele takie freski? Może faktycznie potem chciano je zmyć ze ściany i stąd się wziął ich wygląd? Rozmazane oczy stały się czarnymi dziurami. Tylko znowu: po co i dlaczego ktoś miałby to robić?
Chyba że w jakiś sposób zrobiło się to samo. Malowidła uległy zniszczeniu z powodu wilgoci albo przeciekającego dachu… Tyle że tamta ściana wydawała się sucha, nie dostrzegł na niej śladów zacieków ani jakichkolwiek innych dowodów działalności wody.
Skupił uwagę na uszkodzonym ołtarzu. Dziwne, że nie było na nim widać żadnych religijnych symboli. Proste, kamienne płyty, nawet bez ozdób. Żadnego krzyża, żadnego napisu, żadnej inskrypcji. Podobnie zresztą jak w całej kaplicy. W zasadzie jedyny krzyż, który tam był, to ten, który znalazł na podłodze…
Ta konstatacja przypomniała mu wreszcie o jego znalezisku. Wciąż tkwiło w plecaku, warto by coś z nim zrobić. Schować głębiej lub jakoś się pozbyć, zanim wróci Dominika. Wolał nie ryzykować tego, że kiedyś je przypadkiem znajdzie. Nie po tym, co wczoraj powiedziała.
Kolejny łyk piwa i sięgnął do wnętrza plecaka. Krzyż wydał mu się ciepły, ale wytłumaczył to wysoką temperaturą panującą w mieszkaniu. Wyjął go i położył przed sobą na biurku, odsuwając na bok klawiaturę.
Pokój tonął w półmroku. Zawsze tak pracował. Mała lampka przy komputerze dawała tylko tyle światła, by mógł rozpoznać litery na klawiaturze. W ten sposób lepiej widział to, co znajdowało się na ekranie. Teraz jednak nie patrzył w monitor, lecz na przedmiot leżący tuż przed nim. I niezbyt dobrze go widział.
Podniósł go więc i przybliżył do oczu. Potem przysunął bliżej lampkę. Dopiero teraz dostrzegł wyraźniej szczegóły.
Krzyż był drewniany, to już wiedział wcześniej. Raczej stary, świadczyły o tym jego kolor i faktura. Kilka wgnieceń, obtarć i jaśniejsze miejsce, gdzie od dłuższego ramienia odłamała się drzazga, opowiadały historię różnego typu urazów. Znacznie ciekawsza była jednak rozpięta na nim figurka. Też była drewniana, ale wykonana z jaśniejszego materiału. Ostre światło lampki rzucało na nią długie, czarne cienie, które utrudniały obserwację.
Ustawił lampkę pod innym kątem i spojrzał jeszcze raz. Tak, teraz mógł dokładnie przyjrzeć się trzymanemu w dłoni obiektowi. Twarz figurki była niezwykła, zupełnie niepodobna do tego, czego się spodziewał. Nie przypominała wizerunku, do którego wszyscy się przyzwyczaili – powielanego w milionach egzemplarzy i tysiącach odsłon na całym świecie, różniących się od siebie w zasadzie tylko szczegółami.
To oblicze wydawało się całkiem inne, choć trudno było określić dokładnie, przynajmniej na pierwszy rzut oka, na czym ta inność polegała. Nie było brodate, choć też przedstawiało mężczyznę. Zadziwił go wyraz jego twarzy. Brakowało na niej cierpienia czy nawet spokojnej zadumy. Był za to… wykrzywiony, sarkastyczny uśmiech. Bardzo nie na miejscu.
Marcin aż zamrugał oczami, jakby nie był pewny tego, co widzi. Odsunął przedmiot od siebie, potem przybliżył go ponownie. Nic się nie zmieniło. Oblicze niewielkiej rzeźby stało się nawet bardziej bezczelne. Co to jest?, pomyślał. Pierwszy raz coś takiego widział.
Zaczął oglądać dokładnie całą resztę figurki. Wszystko inne było normalne, dokładnie takie, jakie powinno być. Wyciągnięte nogi złączone u dołu stopami, rozłożone szeroko ramiona, nawet przepaska na biodrach.
Odwrócił krzyż, chcąc go obejrzeć i z tej strony. Dostrzegł napis. Niezbyt wyraźny, jakby wydrapany gwoździem. Chwilę mu zajęło, by go odcyfrować. W końcu odczytał zdanie. Ono też było niezwykłe. Na tyle, że wypowiedział je na głos.
„O Zniszczycielu, Duchu, przyjdź!”
ROZDZIAŁ 3
Nawet nie zauważył, gdy dopił piwo do końca. Porter jest mocny, idzie od razu do głowy, mimo to nawet nie odczuł jego działania. Być może dlatego, że był za bardzo pochłonięty swoim odkryciem.
Miał jeszcze jedną butelkę, poszedł do kuchni, żeby ją przynieść. Zabrał ze sobą krzyż, aby go obejrzeć w lepszym świetle. Halogenowe lampki w okapie nad kuchenką wydawały się do tego celu najlepsze. Dawały silne, równomierne oświetlenie. Włączył je i stanął w ich zasięgu.
Podniósł krzyż i przybliżył go niemal pod same oczy. Wbił wzrok w rysy maleńkiej twarzy.
Coś było nie tak, miał problemy z akomodacją. Obraz rozmywał się, jakby spowijała go delikatna mgiełka.
Odsunął przedmiot od siebie, lecz niewiele to pomogło. Rysy maleńkiej figurki wydawały się płynne, jakby zmieniały się w zależności od odległości i kąta patrzenia. Teraz sprawiały z kolei wrażenie zupełnie normalnych.
Znudziła go trochę ta zabawa. Otworzył drzwi lodówki, by sięgnąć po piwo. Portera jednak tam nie było. Zdziwił się, był przekonany, że kupił dwie butelki. A może jednak nie? Może chciał kupić dwie, ale ostatecznie włożył do koszyka tylko jedną? Nie potrafił sobie przypomnieć.
No cóż, trudno. Nie ma, to nie ma. Nie będzie przecież z tego powodu płakał.
Jednak… Zawahał się. Kurczę, napiłby się czegoś jeszcze. W szafce stała butelka whisky. Dostał ją kiedyś na urodziny, chyba ze dwa lata temu. Całkiem dobra. Podobno, bo nie znał się na tym. Do tej pory jej nie otworzył, bo nie był w sumie fanem mocnych alkoholi.
Lecz teraz miał ochotę się jeszcze czymś doprawić. Nie jakoś bardzo, trochę. W grę wchodził najwyżej jeden drink. Połączenie mocnego, ciemnego piwa z wysokoprocentowym alkoholem nie jest może zbyt szczęśliwe, zdawał sobie z tego sprawę, lecz przecież naleje sobie tylko jedną małą szklaneczkę. Zamiast tamtego drugiego portera, który się gdzieś zawieruszył w odmętach wszechświata.
Jak zwykle w takich sytuacjach przekonał samego siebie. Wyjął butelkę z zakurzonego kartonika i nalał płynu do szklaneczki. Wolałby wypić go z colą, lecz tej akurat nie miał. Zresztą przyjaciel, od którego dostał ten prezent, przekonywał go, że ten rodzaj whisky jest na tyle dobry, że można, a wręcz należy pić go bez coli. A nawet, o zgrozo, bez lodu.
Podniósł więc szklankę do ust i opróżnił ją jednym szybkim łykiem, głównie po to, by nie poczuć smaku, który, jak się spodziewał, może być obrzydliwy. Whisky jednak wcale nie była taka zła – lekko słodkawa, z delikatną, wręcz owocową nutą, którą wyczuł na podniebieniu. Naprawdę pił gorsze rzeczy.
Zaskoczony tak miłymi odczuciami nalał sobie drugą szklaneczkę. Czas było wrócić do pracy. Rzucił okiem na leżący na blacie krzyż. Wydało mu się, że przybita na nim figurka uśmiecha się z zadowoleniem.
Zabrał ją więc ze sobą, podobnie jak butelkę. Postawił whisky na biurku, krzyż oparł o ścianę za monitorem. Mały człowieczek na nim nie wyglądał wcale na umęczonego. Wydawał się wręcz zrelaksowany, jakby leżał na plaży z wyciągniętymi szeroko ramionami, a nie wisiał przybity do narzędzia kaźni.
Pociągnął łyk ze szklanki i wrócił do swojego filmu. Nie potrafił się na nim jednak skoncentrować. Raz za razem rzucał okiem na figurkę pod ścianą. Przyglądała mu się, oczekiwała czegoś.
Zrzucił w końcu edytor filmu na pasek na dole ekranu. Otworzył przeglądarkę. Wypił kolejny łyk. Zaczął szukać informacji o miejscu, w którym wczoraj byli.
Na początku wyskoczyły te, o których wcześniej mówiła Dominika. Nawiedzony ośrodek pośrodku lasu, tuż za granicami Warszawy. Dawny dom pomocy społecznej, zbudowany w latach osiemdziesiątych. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych przejęty przez katolicką organizację, dość luźno związaną z Kościołem. Dalej same banały: dziwne światła w oknach po zmroku, zgarbione cienie ludzkich sylwetek, duch pensjonariusza, który tam podobno umarł…
Dotarł w końcu do artykułów w gazetach. Nie było ich znowu aż tak wiele. Jeden krzykliwy tytuł na pierwszej stronie w „Super Expressie”, dwa teksty w lokalnej gazecie i wisienka na torcie: obszerny reportaż w sobotnio-niedzielnym wydaniu „Gazety Wyborczej” pod tytułem Koniec świata made in Poland.
Zaczął od tego ostatniego. Reporter Wojciech Tokarski opisywał w nim historię prywatnej katolickiej fundacji, stawiającej sobie za zadanie resocjalizację trudnej młodzieży. Ich nieoficjalnym mottem było wywiedzione z Rousseau zdanie: „Człowiek jest z natury dobry”, co już samo w sobie świadczyło o ich otwartości, gdyż ten filozof był nie tylko zaprzysięgłym wrogiem Kościoła, lecz również wolnomyślicielem, z których to obu powodów jego dzieła utrzymywały się przez wiele lat na wysokich pozycjach w indeksach ksiąg zakazanych Watykanu.
Dalsza lektura reportażu wskazywała jednak, że ów szwajcarski filozof niekoniecznie musiał mieć rację. Fundacja, która wówczas przejęła zdewastowany i opuszczony ośrodek, a następnie go wyremontowała i powiększyła o kaplicę, sama została wkrótce przejęta przez pewnego niezwykle ponoć charyzmatycznego księdza o nie do końca jasnej przeszłości. Kapłan ten z początku był we wspólnocie spowiednikiem, w niedługim jednak czasie zdominował ją do tego stopnia, że stał się nie tylko dyrektorem ośrodka, lecz w końcu i całej fundacji. Po czym całkowicie zredefiniował zarówno jej cele, jak i zasady działalności.
Pod jego kierownictwem ośrodek nie porzucił co prawda swej głównej misji polegającej na próbach wyprowadzenia na prostą pogubionej młodzieży, zupełnie jednak zmienił metody, którymi to chciał osiągnąć. Zamiast psychoterapii i nauki zawodu połączonych z modlitwą postawił na ekstatyczne doświadczenia duchowe. Ksiądz Krystian, bo pod takim imieniem ów kapłan był znany, twierdził, że żyjemy w czasach ostatecznych i że wszyscy, ze szczególnym uwzględnieniem wychowanków ośrodka, powinni się na to przygotować. Był rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty dziewiąty, powoli kończyło się drugie millenium i podobne teorie nie były wcale takie rzadkie. Zazwyczaj wypowiadano je jednak z przymrużeniem oka, ksiądz Krystian traktował je natomiast ze śmiertelną, niepodlegającą dyskusji powagą.
Problem pojawił się, gdy nadszedł pierwszy stycznia dwutysięcznego roku, a zapowiadany koniec świata nie nastąpił. Podobnie jak trzydziestego pierwszego grudnia, gdy nastał faktyczny kres tysiąclecia.
Dla księdza Krystiana była to niewątpliwie trudna próba, trzeba jednak przyznać, że poradził sobie z nią znakomicie. Zamiast przyznać się do błędu i być może utracić pozycję w ośrodku, wykorzystał ją do skonsolidowania i umocnienia swojej władzy. Zaczął głosić, że naiwnością, ocierającą się do tego o bałwochwalstwo, było przypisywanie jakiejś magicznej mocy dacie z ludzkiego kalendarza. Prawdziwy koniec świata nadejdzie wtedy, kiedy zechce, gdyż Bóg sam jest swoim kalendarzem, cokolwiek by to znaczyło.
Twierdził też, że nie wystarczy biernie tego końca świata oczekiwać. Tak mogą czynić ludzie małej wiary. Ci zaś, którzy wierzą prawdziwie, powinni aktywnie wspomagać boże dzieło zniszczenia i odnowienia świata.
Takie postawienie sprawy nie spodobało się niektórym z jego współpracowników, zwłaszcza tym, którzy zatrudnieni zostali jeszcze w czasach, gdy ich ośrodek był bardziej placówką opiekuńczo-terapeutyczną, a mniej centrum apokaliptyczno-eschatologicznym. Twierdzili oni, że to podejście nie tylko dość mocno odchodzi od pierwotnych zadań, dla których została założona fundacja, lecz do tego porusza się po niebezpiecznych obrzeżach nauczania Kościoła, a być może wręcz je opuszcza.
Ksiądz Krystian szybko pozbył się niedowiarków. Zamiast nich zatrudnił ludzi może bez doświadczenia psychologicznego i pedagogicznego, za to takich, których lojalności mógł być pewien. Znaleźli się wśród nich także byli wychowankowie ośrodka, młodzi ludzie, których zdążył już przerobić na swoją modłę.
Już wówczas do przeróżnych instytucji, kościelnych i nie tylko, zaczęły spływać skargi na działalność placówki. Niezbyt wiele jednak z nich wynikało. Fundacja, chociaż związana z Kościołem, była od niego, formalnie rzecz biorąc, niezależna. Hierarchowie, nawet gdyby chcieli, nie mogliby jej niczego narzucić. A póki co najwyraźniej nie chcieli.
Podobnie sprawa wyglądała z władzami państwowymi. Ośrodek funkcjonował w oparciu o ogólnie obowiązujące przepisy polskiego prawa i nic nie wskazywało na to, by je łamał. Poza tym miał opinię instytucji kościelnej, więc kuratorium uznawało, że to nie do końca jego problem.
Sytuacja zmieniła się dopiero, gdy na policję zaczęli zgłaszać się rodzice twierdzący, że nie mogą się skontaktować ze swoimi dziećmi. Kilkoro z umieszonych tam młodych ludzi pochodziło z rodzin patologicznych, nikt się więc nimi specjalnie nie interesował, sporo jednak trafiło tam za pośrednictwem różnych okołokościelnych stowarzyszeń skupiających rodziny o mocno katolickich przekonaniach, pragnących w ten sposób naprostować ścieżki swoich nazbyt krnąbrnych latorośli. To właśnie ci rodzice podnieśli alarm.
Był wśród nich pewien znany adwokat mający szerokie powiązania, także w świecie polityki. Głosu kogoś takiego nie dało się zignorować.
To właśnie dzięki niemu policja wkroczyła wreszcie na teren ośrodka. Nie do końca wiadomo, co tam znalazła, jej ustalenia bowiem objęte zostały tajemnicą śledztwa, choć tak naprawdę wyglądało to bardziej na blokadę informacji. Pewne są w zasadzie tylko cztery rzeczy: córka znanego adwokata się nie odnalazła, ksiądz Krystian został aresztowany, ośrodek zamknięto, a fundację rozwiązano.
Ciąg dalszy w wersji pełnej