Śmierć w Raju - Anna M. Hoffmann - ebook

Śmierć w Raju ebook

Anna M. Hoffmann

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Laureatka konkursu Międzynarodowego Festiwalu Kryminału we Wrocławiu 2024.

Gorące lato 1975. Hektor Praski wie, że to będzie niezapomniany urlop – pierwszy po piętnastu latach pracy w Państwowej Inspekcji Handlowej. Podczas gdy zmęczeni upałem obywatele wypoczywają na bałtyckich plażach, on wyrusza w podróż do rodzinnych Kielc. Miasto tętni muzyką festiwalu harcerskiego, smakuje lodami Bambino i wodą sodową z saturatora. W tych okolicznościach inspektor zamierza oświadczyć się Małgorzacie – wyjątkowej kobiecie, która akceptuje wszystkie jego dziwactwa.

Romantyczne plany Hektora krzyżuje jednak nagła śmierć. Na ławce przed jaskinią Raj umiera tajemnicza blondynka, a okoliczności zdarzenia są bardzo podejrzane… Inspektor Praski wykorzystuje szansę, by sprawdzić się w roli śledczego.

Kryminał osadzony w niepowtarzalnym klimacie PRL-u, gdy ludzie zajmowali się życiem, a nie mediami społecznościowymi.

Anna M. Hoffmann - z zawodu event menedżerka, podążająca śladami ludzi, miejsc i historii. Entuzjastka natury. Amatorka kąpieli leśnych.

Laureatka konkursu na opowiadanie zorganizowanego przez Międzynarodowy Festiwal Kryminału we Wrocławiu. Uczestniczyła w kryminalnych warsztatach pisarskich, podczas których pod okiem Joanny Opiat-Bojarskiej zgłębiała tajniki gatunku.

„Śmierć w Raju” to jej debiut kryminalny. Zarys powieści powstał pod okiem Roberta Małeckiego podczas zajęć w „Maszynie do Pisania”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 345

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © Anna M. Hoffmann, 2025

Projekt okładki

Natalia Twardy

Redaktor prowadzący

Katarzyna Muszyńska

Redakcja

Joanna Serocka

Korekta

Dagmara Powolny

Patrycjusz Pilawski

ISBN 978-83-8391-755-9

Warszawa 2025

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

[email protected]

PROLOG

Noc nie była ani ciemna, ani pełna strachów. Słaby blask latarni rozlewał się po bezdrzewnym terenie wokół bloków, wydobywając z cienia sylwetkę przygarbionego mężczyzny. Szedł, trzymając w wyciągniętych rękach zawiniątko z koca; daleko od siebie, jakby za wszelką cenę nie chciał go dotknąć. Gdzieś w oddali było słychać szczekanie psa i głośne śmiechy pijaków szukających najbliższej meliny.

Mężczyzna zatrzymał się za rogiem ostatniego bloku, a potem kilkoma susami pokonał jezdnię i zniknął w krzakach porastających okoliczne nieużytki. Położył zawiniątko i wyjął z kieszeni składaną saperkę. Wydrążył niewielki dół, ale zawahał się, usłyszawszy wycie psów, i po chwili zaczął pogłębiać rozkop. Zmęczony otarł pot z czoła i usiadł na wilgotnej ziemi. Wydawało mu się, że jest tak parno i gorąco, jakby to był środek afrykańskiego lata, a nie zwyczajny polski lipiec. Odetchnął parę razy, później znów wbił saperkę w grunt.

Kiedy dół był wystarczająco głęboki, nachylił się i podniósł tobołek. Skrzywił się, gdy poczuł ciężar sztywnego już ciała. Wiedział, że powinni byli załatwić to inaczej, ale nie miał odwagi dyskutować z żoną, która przecież wyraźnie powiedziała, co musi zrobić. Umieścił zawiniątko w dole i zasypał ziemią, którą potem dokładnie ubił. Złożył saperkę, otrzepał buty i wyszedł na drogę. Zamarł, gdy minęła go milicyjna nyska, lecz funkcjonariusze nie zwrócili uwagi na postać w czerni ukrytą w ciemności. Poczekał jeszcze chwilę, upewnił się, że ulica jest zupełnie pusta, i wrócił do domu.

ROZDZIAŁ 1

Balansował na granicy światów. Ciałem tkwił w holu, dusznym i brzęczącym rojem turystów; jedynie prawa stopa obuta w brązowy skórzany traper marki Podhale pozostawała na wolności. Na świeżym powietrzu. Inspektor Hektor Praski westchnął i wystawił głowę na zewnątrz. Przymknął oczy. Poczuł zapach letniego poranka, a melodyjne ptasie trele niemal zagłuszyły panujący za plecami zgiełk. Przez chwilę stał rozmarzony, a później spojrzał na zieloną ścianę lasu, na gałązki krzewów falujące na delikatnym wietrze i cienie migoczące w głębi poza zasięgiem wzroku. Nagle poczuł, że powinien wrócić do środka, do zatłoczonego holu, jak najdalej od pomroki majaczącej pod drzewami. Wyprostował się. Wbił spojrzenie w zarośla upstrzone plamami światła.

„To tylko mały lasek w pięknym turystycznym miejscu” – pomyślał, wypuścił wstrzymywany oddech i zerknął na rozświetloną słońcem ścieżkę prowadzącą do jaskini Raj, wzdłuż której stało kilka wyciosanych w drewnie nowych ławek. Na jednej przysiadła samotna kobieta. Rozglądała się, poprawiając co rusz wyondulowane i mocno rozjaśnione włosy. Jaskrawy blond koafiury kontrastował z lekkim wąsikiem manifestującym się ciemnym cieniem nad górną wargą, tuż pod obficie przypudrowanym nosem. Blondynka zerknęła w podręczne lusterko i otarła pot z twarzy. Zadowolona wrzuciła je do torebki, zapaliła papierosa i zlustrowała otoczenie, po czym wsunęła rękę do dużej czarnej torby leżącej tuż obok niej. Wyciągnęła małą buteleczkę po wódce i dyskretnie przystawiła ją do ust, osuszając ostatnie krople bursztynowego płynu. Hektor otrząsnął się, choć nie był zdziwiony, bo wiedział, że duch pijaństwa w narodzie ma się świetnie, ale żeby dojrzała bądź co bądź kobieta, tak z samego rana, w pełnym słońcu… Blondynka, nieświadoma pełnego przygany spojrzenia, którym ją obrzucił, zaciągnęła się papierosem i wsunęła pustą flaszeczkę przez rozsunięty suwak, a potem po raz kolejny zajrzała do torby.

Sakwojaż nie wyglądał na turystyczny; przypominał bardziej robocze etui na jakiś specjalistyczny sprzęt. Hektor dostrzegł mieniącą się w słońcu srebrną rybkę, przytroczoną do szerokiego parcianego paska. Breloczek przywiódł mu na myśl sprzęt wędkarski, ale po namyśle Praski doszedł do wniosku, że wędka raczej nie zmieściłaby się do czarnej torby.

– Hektor, to wchodzimy w końcu czy nie? – Przed inspektorem wyrósł Roman Makowski, pulchny złotowłosy młodzieniec, kiedyś jego podwładny, a dziś samozwańczy przyjaciel. Stał, podpierając się pod boki. – Bo wyglądasz, jakbyś miał ochotę dać nogę.

– Nie, no skąd. – Praski ocknął się z zamyślenia i oderwał wzrok od blondynki oglądającej swój skarb wydobyty z wnętrzności czarnej torby.

Kobieta sprawiała wrażenie podekscytowanej i inspektor był ciekaw, czy w euforię wprawiła ją kolejna buteleczka z alkoholem, czy może coś innego.

– Chodźmy, bo przepadnie nam kolejka.

Makowski pociągnął go za sobą. Przestąpili próg holu. Natychmiast uderzył w nich hałas i duszny odór powietrza przesyconego wonią potu i zawiniętych w papier śniadaniowy kanapek. Hektor wyczuł wiejską kiełbasę i jaja na twardo. I szczypior, całe mnóstwo świeżego szczypioru. Pomyślał, że chciałby być w innym miejscu.

– A może przyjedziemy zwiedzać kiedy indziej? Strasznie tu dzisiaj tłoczno.

– Jak to: kiedy indziej? Tu zawsze jest dużo ludzi – odparł Roman. – W końcu to chyba największa atrakcja tej twojej Kielecczyzny, co nie? Podobno takich jaskiń nie ma nigdzie na świecie, sam mówiłeś.

– Bez przesady… Owszem, jest jedyna w swoim rodzaju, bo podobne zjawiska krasowe rzeczywiście można zobaczyć w niewielu miejscach, na przykład perły jaskiniowe, takie ponoć widuje się jeszcze tylko na Kubie… Romek, czy ty mnie w ogóle słuchasz?

Praski przerwał i zirytowany patrzył, jak kolega odwraca się do niego plecami, pochłonięty ściąganiem uwagi rozchichotanych panienek w bardzo krótkich spódniczkach.

– Taaa, wiadomo, Kuba, rum i cygara, najlepiej takie skręcane na kobiecym udzie, co nie?

Romek nie odrywał wzroku od dziewczyn. Prężył wyimaginowane muskuły i prostował się, by dodać sobie parę brakujących centymetrów. W końcu wyćwiczonym ruchem playboya poprawił na włosach ciemne okulary w złotych oprawkach, puścił oko i pstryknął. Dziewczęta parsknęły śmiechem i pochyliły się ku sobie, szepcząc coś i przysłaniając dłońmi usta. Hektor przewrócił oczami. Omiótł spojrzeniem tłumek kłębiący się przed wewnętrznym wejściem do jaskini. Rzeczywiście, ludzi było mnóstwo, zresztą jak zawsze. Trzy lata po udostępnieniu jaskini Raj zwiedzającym zainteresowanie nie malało. Każdy chciał zobaczyć ten cud przyrody na własne oczy, choć okoliczni mieszkańcy przestrzegali przed czeluściami piekielnymi ukrytymi pod świętokrzyską ziemią, gdzie lepiej się nie zapuszczać, bo podobno niektórych pochłonęły na wieki.

Praski usiłował policzyć ludzi oczekujących w holu na swoją kolej, ale mimo wzmożonych wysiłków nie był w stanie. Mężczyźni przeważnie stali nieruchomo z minami świadczącymi o większym lub mniejszym cierpieniu i wyraźną chęcią spożycia zimnego piwa, wypisaną na ich spoconych obliczach. Kobiety za to kręciły się w swoich wzorzystych sukienkach i niebotycznych koturnach, nadzorując dzieci, wyciągając z papierowych torebek kanapki, odkręcając butelki z piciem i wycierając usmarowane masłem buzie. Młodzież falowała, wyrzucając z siebie nieartykułowane okrzyki, chichoty i pomrukiwania. Hektor zamknął oczy, by odgrodzić się od tego zgiełku, ale natychmiast je otworzył, dźgnięty w bok metalowym stelażem plecaka przytwierdzonego do chuderlawych ramion zarośniętego hipisa.

– Dosyć tego! – warknął pod nosem i odwrócił się, aby wyjść.

Kątem oka dostrzegł wyrastającego przed nim jak spod ziemi wysokiego mężczyznę, brodatego, rudawego i odzianego w bawełnianą czerń. Zaskoczony brodacz podniósł wzrok i obiema rękami usiłował ustabilizować szklankę z kawą chyboczącą się na maleńkim spodeczku. Hektor napiął mięśnie i w ostatniej chwili się odchylił, unikając zderzenia. Kawa chlupnęła czarną falą o brzeg naczynia, wypuszczając kilka kropli na ciemną koszulę mężczyzny. Rudzielec zaklął i zmierzył spojrzeniem Praskiego.

– Przepraszam – mruknął inspektor, choć w zasadzie nie czuł się winny. Pomysł, by spacerować po holu pełnym ludzi ze szklanką gorącej kawy, uznał za idiotyczny.

Brodacz tymczasem szacował straty, przyglądając się swojej koszuli i powodzi na spodeczku. Ruszył do wyjścia, ale po chwili przystanął, poprawił szklankę i zawrócił do kawiarenki.

– Co za lebiega w ząbek czesany łazi z tą kawą? – Romek znów zmaterializował się u boku Hektora. – Nudzi mi się, idę zapalić na zewnątrz.

– Idę z tobą – oświadczył Praski.

– To ty palisz? Od kiedy?

– Od nigdy. Muszę stąd wyjść, inaczej zwariuję. Głowa mnie boli.

– Stary, nie marudź. – Romek oparł się o ścianę i zapalił marlboro. – Jesteś na wakacjach, pierwszych od dwudziestu lat, ciesz się słońcem i wyluzuj.

– Piętnastu, nie dwudziestu – sprostował Praski. – I nie jestem stary.

– Wiem, i możesz dać w pysk. – Romek się zaśmiał. – Pamiętam, pamiętam, nie złość się. Masz, zjedz tabletkę. – Wyciągnął z kieszeni pomięte opakowanie z charakterystycznym czerwonym krzyżykiem.

– Dzięki, mam swoje. – Hektor sięgnął po swój stary harcerski bidon z wodą. Wyłuskał z kieszeni pigułki. – Swoją drogą, nie rozumiem, czemu nie można było nadal produkować Kogutka, tylko zamknęli fabrykę i teraz te same tabletki przyjeżdżają do nas aż ze Lwowa. I jeszcze jakiś krzyżyk dali, a w środku substancja dokładnie ta sama.

– Jakiego kogutka? – zdziwił się Roman.

– Na opakowaniu tabletek. „Gdy ci w głowie szumi wódka Miro, przyjmij Kogutka, a wnet troski zginą”. Kojarzysz?

– Nie.

– W sumie nie ma się co dziwić, bo to przedwojenna reklama przedwojennych proszków.

– Ile ty masz lat, że takie rzeczy pamiętasz? Sto pięć?

– Czterdzieści jeden. Po prostu wiem. Znam się na lekach.

– Hektor, ja cię nie poznaję, czemu ty tak marudzisz? Weź tę swoją tabletkę, zaraz ci przejdzie. Chociaż moje byłyby lepsze.

Romek pomachał mu przed nosem opakowaniem z krzyżykiem. Praski włożył do ust pastylkę i popił wodą z bidonu.

– Na pewno, ale nie dla mnie – odparł. – W tych tabletkach jest kwas acetylosalicylowy, rozrzedza krew, a to mi szkodzi. Mówiłem ci kiedyś.

– A, że masz hemofilię, tak?

– Nie hemofilię, tylko chorobę von Willebranda. Są do siebie podobne, ale jednak różnią się pod kilkoma względami, na przykład przy dziedziczeniu…

– Dziedziczenie, mówisz?… Znaczy prokreacja… Dzień dobry! – Roman poprawił okulary i puścił oko do przechodzącej grupki dziewcząt. – Cudna ta twoja Kielecczyzna. – Cmoknął, odprowadzając wzrokiem niknące w holu długie opalone na brąz nogi.

– Tak, cudna – odburknął Praski.

Zrezygnował z dalszych wyjaśnień i zerknął na ławkę. Utapirowana kobieta oparła łokcie na kolanach; wachlowała się książką i wpatrywała w wejście. Wyraźnie na kogoś czekała.

– Chodź, teraz chyba nasza kolej. – Romek zgniótł niedopałek w popielniczce. – Albo wyciągnę w końcu legitymację, chociaż mi nie pozwalasz.

– Weź, daj spokój! – Praski ruszył do środka. – Nie róbmy niepotrzebnego zamieszania.

Przepchnęli się przez tłumek turystów. Nie wiadomo, dlaczego wszyscy sterczeli w holu, skoro mogli poczekać na łonie natury i przyjść o wyznaczonej godzinie. Hektor wyminął grupkę dziarskich staruszków pogrążonych w ożywionej rozmowie i ospałą, otyłą kobietę w beżowej bistorowej sukience, na której wiły się skomplikowane wzory z sosu pomidorowego. Zatrzymał się przed masywnymi drzwiami prowadzącymi w głąb jaskini.

– Za minutkę wchodzimy – oznajmił przewodnik i zerknął na zegarek, po czym zawołał, przekrzykując gwar: – Czy wszyscy z godziny jedenastej już są?!

– Wszyscy, możemy wchodzić – zadecydował Roman i podał rękę zdezorientowanemu przewodnikowi. – Makowski. Z tych Makowskich. Ministerstwo Kultury. A to inspektor Praski, Państwowa Inspekcja Handlowa. – Wskazał na Hektora.

Ten rozłożył ręce w odpowiedzi na pytający wzrok przewodnika. Chciał coś powiedzieć, ale nie zdążył. Zza zamkniętych drzwi usłyszeli głuche dudnienie. Romek odskoczył na bezpieczną odległość.

– Co jest, do diabła?! – rzucił, gdy drzwiami znowu wstrząsnęło rozpaczliwe łomotanie.

Harmider w holu przycichł. Ludzie odwracali głowy i patrzyli na zamknięte wrota Raju, zza których ktoś wzywał pomocy. Zdezorientowany przewodnik się zawahał, ale chwycił klamkę i uchylił drzwi. Z czeluści wychynął zwalisty starszy mężczyzna. Z rany na głowie ściekała mu krew. Zataczając się, dotarł do ściany i wsparł się o nią całym ciężarem.

– Pomocy! – jęknął.

Tłum zafalował. Ktoś krzyknął, kobieta w beżowym bistorze zapiszczała cieniutkim głosem, niepasującym do jej potężnej sylwetki. Część osób rzuciła się do wyjścia, ale młodzież, złakniona sensacji, parła w przeciwnym kierunku, powodując zator.

– Przynieść apteczkę! – zarządził Roman, który najszybciej zdążył ochłonąć.

Praski stał jak zamurowany, wpatrując się w krew spływającą po twarzy wielkoluda.

– Hektor, pomóż mi!

Usłyszał głos Makowskiego, lecz nie był w stanie się poruszyć. Obserwował, jak plama czerwieni rośnie, a krew wciąż płynie, jakby nie mogła zakrzepnąć.

– Hektor! – zawołał Roman najbardziej dyrektorskim głosem, na jaki było go stać.

O dziwo, pomogło. Praski otrząsnął się i pobiegł do pokoiku kasjerek po apteczkę. Podał ją przewodnikowi, który opatrzył krwawiącemu ranę.

– Co się stało? – zwrócił się Praski do mężczyzny.

– Nietoperze! – wyjęczał przerażony turysta. – Tam są nietoperze!

„Nietoperze, nietoperze!” – poniosło się przez rozgorączkowany tłum, ktoś dorzucił: „nietoperze wampiry”, i tym razem spanikowana ludzka fala zgodnie pomknęła do wyjścia.

– Bardzo dobrze – podsumował Hektor. – Przynajmniej będzie więcej tlenu.

– Wyjdźmy na dwór – zaproponował przewodnik i zwrócił się do pracownicy kawiarni, która przybiegła zaalarmowana całym tym zamieszaniem. – Pani Basiu, czy może pani przynieść nam szklankę wody?

Odholowali poszkodowanego na świeże powietrze i posadzili na kocu, który ktoś zapobiegliwie rozłożył na trawie. Praski stęknął z wysiłku, bo mężczyzna ważył pewnie ze sto kilogramów. Zapierał się niesprawną nogą i dopiero lekkie podcięcie kolana sprowadziło go do parteru. Inspektor wyprostował się i otarł pot z czoła.

– Wezwałem pogotowie, już jedzie. – Roman zatarł ręce zadowolony ze swoich dokonań. Spojrzał na siedzącego człowieka, który przykładał do czoła chusteczkę. Bezwiednie ocierał twarz, rozmazując na niej czerwone smugi. Romek skrzywił się i poprawił ciemne okulary na nosie. – Ale nie wiem, czy potrzebnie – powiedział.

– Lepiej nie ryzykować – odparł Hektor.

Nie zdążył nic dodać, bo rozległ się przeraźliwy krzyk. Praski wychylił się zza pleców przewodnika. Dwie rozhisteryzowane nastolatki pochylone nad drewnianą ławką piszczały, wskazując leżącą postać.

– Blondynka z wąsikiem – mruknął Hektor na widok tlenionych włosów.

Makowski spojrzał na nieprzytomną kobietę. Miała zamknięte oczy, gruba warstwa opalizującego błękitu błyszczała na jej opuchniętych powiekach; rozmazany tusz ubrudził policzki, a z kącika rozchylonych ust ciekła ślina. Jeden z turystów odsunął roztrzęsione dziewczyny, pochylił się nad nieprzytomną, chwycił ją za ramię i potrząsnął. Blondynka osunęła się z ławki na ziemię.

*

Roman mógłby być dyrektorem pogotowia, przychodni, a nawet szpitala wojewódzkiego. Właściwie mógłby zarządzać dowolną jednostką tak budżetową, jak i prywatną, bo dyrektorowanie wyssał z mlekiem matki, a raczej wchłonął z dymem papierosowym, wydmuchiwanym w ogromnych ilościach przez Makowskiego seniora, ministra. Hektor przyglądał się, jak szybko i sprawnie przydzielił role ludziom, których miał pod ręką: pracownikom jaskini, turystom i kierowcom autokarów. Nie zastanawiał się, czy w ogóle są zainteresowani współpracą. Nie udało mu się tylko z sanitariuszami; obsługa karetki stanowczym ruchem usunęła Makowskiego na bok i przystąpiła do reanimacji tlenionej blondynki. Niestety, na próżno. Lekarz stwierdził zgon i wezwał milicję.

Zakrwawiony mężczyzna miał więcej szczęścia. Rany na głowie okazały się powierzchowne i nie spowodowały uszkodzeń czaszki. Sanitariusze założyli opatrunek, podali zastrzyk przeciwtężcowy i zalecili odpoczynek. Chromy olbrzym siedział teraz na ławce i popijał małymi łyczkami zimną kranówkę, przyniesioną przez zaaferowaną panią Basię. Praski podejrzewał, że powolne nawadnianie miało na celu odroczenie konieczności odpowiadania na pytania o nietoperze, którymi zarzucali mężczyznę inni turyści. Poszkodowany w końcu przyznał, że żaden nietoperz go nie zaatakował; po prostu na widok tego obrzydliwego stworzenia nie wytrzymał i zawrócił do wejścia. Sam, po ciemku. W efekcie przywalił głową w strop jaskini tak mocno, że omal nie stracił przytomności. Z trudem dotarł do drzwi, które – jak mu się wydawało – były zamknięte na siedem spustów, i usiłował wydostać się na wolność.

– Zdziwiłbym się bardzo, gdyby zaatakował go nietoperz – mruknął stojący tuż obok przewodnik, wydmuchując siwy kłąb dymu.

– Dlaczego? – zainteresował się Roman.

– Z racji gabarytów, jak sądzę. – Hektor ustawił się z wiatrem, obserwując toksyczną chmurę z popularnych lecącą w jego kierunku.

– Dokładnie – zaśmiał się przewodnik. – Nasze nocki, a te są największe, mają tak z sześć, siedem centymetrów. Straszne potwory! – Znów się zaśmiał i poklepał Romka po ramieniu. – Może pan być spokojny, na pewno pana nie pogryzą.

– Jestem zupełnie spokojny. – Roman wyprostował się, sięgając wypomadowaną grzywą nieba. – Nie takie rzeczy w życiu widziałem. Ale jaskinię obejrzę sobie z przyjemnością, wie pan, mam wejściówki z ministerstwa, gdzie pracuję.

– Aha. – Przewodnik zaciągnął się popularnym.

Hektor wskazał głową nadjeżdżający radiowóz.

– Zwiedzanie będziemy musieli chyba przełożyć na inny dzień – powiedział.

Milicjanci jednak nadspodziewanie szybko i sprawnie ocenili sytuację, wezwali posiłki i odpowiednie służby, zabezpieczyli teren oraz wykonali – jak wyjaśnili synowi ministra Makowskiego – niezbędne działania. Praski przyglądał się temu z zainteresowaniem. Nagle złapał Romka za ramię.

– Widziałeś tam taką dużą czarną torbę?

– Gdzie?

– Na ławce.

Makowski sprawiał wrażenie kompletnie niezorientowanego w temacie.

– Na której ławce?

– Na tej. – Hektor kiwnął głową w kierunku najbliższej ławki, ale zorientował się, że tleniona blondynka siedziała dużo dalej. – Albo raczej na tamtej, koło krzaków. Obok tej babki, co zmarła, leżała duża czarna torba, a potem znikła. – Spojrzał na zdezorientowanego Romana. – Zresztą nieważne. Chodźmy do tej jaskini.

Najpierw jednak musieli poczekać, aż milicja zapisze ich dane osobowe. Ich oraz pozostałych świadków zdarzenia. Na szczęście ktoś przytomny odgrodził teren, nie dopuszczając kolejnych turystów ciągnących do Raju przez pobliski lasek. Stali teraz tłumnie za prowizorycznym szlabanem z taśmy i wyciągali szyje w nadziei, że uda im się cokolwiek zobaczyć. Poruszenie wzbudzały zarówno karetka, jak i radiowozy. Część ludzi, wstrząśnięta wydarzeniami, zrezygnowała ze zwiedzania i wróciła do autokarów, po drodze opowiadając coraz bardziej niestworzone historie nowo przybyłym.

– Do wieczora okaże się, że krwiożercze nietoperze wampiry zamordowały trupim jadem bezbronną turystkę, która nawet nie weszła do środka. Po prostu strzelały bronią biologiczną poprzez szczeliny w skałach, bo jak wiadomo, skały tutejsze to wapień, a w wapieniu łatwo drąży się otwory strzelnicze. – Hektor wzruszył ramionami. – Idziemy.

– Serio? – Roman wytrzeszczył oczy. – Strzelają trupim jadem?

– Zeusie! – westchnął Praski, wznosząc oczy do nieba. – Żartowałem tylko. Sam zobaczysz, nie ma się czego bać.

Niestety, Roman nie miał okazji zobaczyć żadnego nietoperza. Najwyraźniej urażone posądzeniami o napaści na ludność cywilną, odmówiły współpracy i schowały się w głębokich zakamarkach jaskini. Makowski junior nie zrezygnował jednak z poszukiwań i zamiast podziwiać formy krasowe, gapił się w mrok, co chwilę wskazując jakieś cienie, będące według niego futrzanymi latającymi bestiami. Młodociane członkinie grupy piszczały wówczas przeraźliwie, co irytowało przewodnika wycieczki. Zdenerwowany mówił coraz szybciej, zwracając uwagę na kolejne stalaktyty, stalagmity i stalagnaty. Te ostatnie wywołały salwy śmiechu młodzieży, czego ani przewodnik, ani Hektor pojąć nie potrafili.

Praski, zachwycony, oglądał Harfę, naciek skalny tak cienki, że prześwitywało przez niego światło latarki. Podziwiał mniejsze i większe stalagmity, przycupnięte nieruchomo jak baśniowe gnomy, które zapadły w wieczny sen i nie zwracały uwagi na tysiące ludzi krążących wokół nich całymi dniami. Usiłował wsłuchać się w kapanie wody dochodzące z głębi korytarza. Romek i jego żeńska nastoletnia świta zagłuszali jednak odgłosy natury, a chwilami także głos przewodnika. Hektor z rezygnacją potarł koniuszek zmarzniętego nosa. Miał poczucie graniczące z pewnością, że był jedyną osobą, którą w tych niecodziennych okolicznościach podziwianie Raju w ogóle interesowało.

– Mała ta jaskinia – podsumował Romek, kiedy wyszli na zewnątrz. – A te perły to jakaś ściema, takie tam kamyki.

– Kamyki – powtórzył Hektor. – A czego się spodziewałeś? Klejnotów wytwarzanych przez perłopławy?

– No raczej. – Makowski wyjął z kieszeni paczkę marlboro. – Chodź, klapniemy sobie, bo się zmęczyłem tym zwiedzaniem. – Poczłapał w kierunku drewnianej ławki, przy której pozostały jeszcze resztki milicyjnej taśmy.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu, a potem Roman wyciągnął nogi i westchnął z udawanym smutkiem.

– Zazdroszczę ci tych wakacji – powiedział w końcu, wypuszczając dym nosem. – Ty sobie będziesz wypoczywał z tą swoją Gonią, a ja będę ciężko tyrał przy festiwalu. No, niby nie jestem organizatorem, ale wiesz, jak jest, z ramienia ministerstwa…

Ramię ministerstwa zadziałało jak zwykle. Hektor natychmiast przestał słuchać. Opowieści Romana znał na pamięć i zastanawiał się, po co w ogóle spędza czas z tym irytującym młodzieńcem, skoro już razem nie pracują. Makowski junior wyfrunął spod jego skrzydeł ponad pół roku temu, gdy skończył staż w warszawskim oddziale Państwowej Inspekcji Handlowej z przytupem i odtrąbionym głoś­no ogromnym sukcesem. Hektor nie miał pojęcia, na czym ów sukces polegał, choć był osobą ten staż nadzorującą. Z PIH-u Roman przeskoczył na wygodny fotel kierownika w jakimś wydziale do jakichś spraw w Ministerstwie Kultury. Hektor nie wiedział, czym aktualnie się zajmuje, co więcej, w ogóle go to nie obchodziło. Dał się namówić na wspólny wypad do Raju, bo Małgorzata była zajęta, a Romek nie dość, że cudownym zbiegiem okoliczności gościł w Kielcach w tym samym czasie, co jego dawny przełożony, to jeszcze miał darmowe bilety do najważniejszych atrakcji regionu. Poza tym nie przyjmował odmowy.

Praski poczuł lekki ucisk w uszach i odetchnął głęboko, by uspokoić rozpędzone serce. Widok zakrwawionego mężczyzny wyłaniającego się z czeluści jaskini zaskoczył go i spowodował, że Hektor w jednej chwili znów był małym chłopcem w zagubionej pośród świętokrzyskich lasów leśniczówce, gdzie wraz rodzicami ukrywali się przed wojną. Tam też były skały pełne mniejszych i większych pieczar, z których, rzecz jasna, żadna nie dorównywała Rajowi. Ani jemu, ani jego młodszemu kuzynowi Poldkowi wcale to nie przeszkadzało; gdy tylko mogli, znikali z oczu rodzicom i odkrywali okolicę, zapuszczając się czasem bardzo daleko od domu. Zawsze za to obrywali, zwłaszcza starszy Hektor, który miał pilnować, by chory kuzynek nie opuszczał swojego pokoju. Początkowo podobała mu się rola odpowiedzialnego opiekuna, ale jak każdy sześciolatek szybko się nią znudził. Poldek nie wyglądał na chorego, więc Hektor pomagał mu czasem wydostać się na wolność, a wtedy uciekali do ogrodu i jeszcze dalej, do lasu. Te wyprawy zawsze dobrze się kończyły i chłopak zaczął podejrzewać, że rodzice Poldka dręczą go, ponieważ są po prostu złymi ludźmi. Od tego czasu Hektor przestał ich lubić i robił wszystko, by uwolnić przyjaciela spod ich nadzoru. Udawało się aż do tamtego dnia, gdy wszyscy byli zajęci naprawą i maskowaniem dachu. Pracę trzeba było wykonać jak najszybciej, dlatego nikt nie zauważył, że chłopcy wymknęli się z domu i zniknęli w lesie. Oddalali się biegiem, poza zasięg wzroku i głosu. Gdy znaleźli polankę, a tuż przy niej kilkanaście skałek, rozbili wyimaginowany obóz i bawili się w harcerzy. Poldek śmiał się i wspinał, a kiedy spadł z niewysokiego głazu i rozbił sobie czoło, Hektor tylko przyłożył mu liść babki, a potem poklepał go po ramieniu, obiecując, że wszystko będzie dobrze. Nie mógł wiedzieć, że rana kuzyna okaże się śmiertelna i że dobrze nie będzie już nigdy.

– Więc rozumiesz, nie będę miał dużo czasu – podsumował swój wywód Makowski.

– Wielka szkoda – skłamał Praski bez mrugnięcia okiem.

Nie miał pojęcia, o czym Roman mówił przez ostatnich kilka minut.

– Spoko oko – odparł Makowski i przeciągnął się, a potem rozejrzał wokół. – Ale tu ładnie.

– No ba! Ładnie, ale czas na nas.

Hektor oparł łokcie na kolanach i przyjrzał się czubkom swoich traperów, na których zauważył świeże zarysowania. Westchnął niezadowolony, a potem jego wzrok powędrował pod ławkę, gdzie zauważył coś jasnego i obłego. Podniósł drobiazg z ziemi.

Zaciekawiony Roman pochylił się do przodu.

– Co masz?

– Pudełeczko. – Hektor rozłożył dłoń i przyglądał się znalezisku. – Jubilerskie. Na pierścionek, jak sądzę.

– A tak, mój wapniak1 zawsze takie matce przywozi, jak mu się delegacja przeciągnie. – Mrugnął porozumiewawczo i zachichotał. – Weź, może ci się przyda dla twojej Goni.

– Mam swoje – odparł Hektor i ugryzł się w język, bo Romek zarżał, gwizdnął i już chciał coś powiedzieć, ale powstrzymała go uniesiona dłoń Praskiego. – Żadnych pytań.

Inspektor podniósł się z ławki i nie zważając na protesty byłego stażysty, szybkim krokiem ruszył na parking, gdzie rano zostawili czerwonego fiata 128 sport coupé, prezent dla syna od Makowskiego seniora. Romek zlustrował jeszcze okolice ławki w nadziei, że znajdzie coś równie ciekawego. Jedyne, na co się natknął, to parę butelek i niedojedzona kanapka z jajkami na twardo, walająca się obok kosza na śmieci.

Kiedy wrócili do hotelu, Praski poprosił obsługę o zaprowadzenie do pomieszczenia, w którym był sejf. Wyciągnął swój skarb: pierścionek dla Małgorzaty, jedynej kobiety na świecie, którą mógł sobie wyobrazić jako swoją żonę, i upewnił się, że wszystko z nim w porządku. Przypomniał sobie spokój i naturalną ciszę, gdy siedzieli obok siebie w milczeniu; ona stukająca zawzięcie w klawisze maszyny do pisania, zajęta pracą, on w fotelu otoczony stosikami książek. Zapach kawy z kardamonem i mocnej jak siarka czarnej herbaty ulung. Znaczące spojrzenie Meg i jej lekki uśmiech, błąkający się na klasycznie wykrojonych ustach. Tak, ta kobieta mogła być tą jedyną. W końcu, po latach trwania w stanie kawalerskim, który to, jak dotychczas sądził, był stanem niemalże idealnym, postanowił zrobić krok naprzód i oświadczyć się podczas ich pierwszego wspólnego wyjazdu. Tutaj, na ziemi swoich przodków. Matka podarowała mu z tej okazji piękny złoty pierścionek z maleńkim, finezyjnie szlifowanym szafirem. Prawdziwym, nie syntetycznym. Klejnot leżał sobie teraz w hotelowym sejfie, bezpiecznie zamknięty w eleganckim pudełeczku z kremowego aksamitu.

Obrócił je w palcach i porównał z pluszowym puzderkiem znalezionym pod ławką, na której dziś rano siedziała tamta kobieta. Czy ten drobiazg wypadł jej z ręki? Czy tego szukała w czarnej torbie? I czy w aksamitnym pudełeczku był pierścionek dla niej, czy może dla kogoś innego? I czy to w ogóle był pierścionek? Zamyślił się, ważąc w ręce oba puzderka, po czym odłożył je do skrytki.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI

1 Ojciec – w młodzieżowej gwarze PRL-u.

Spis treści

PROLOG

ROZDZIAŁ 1

Punkty orientacyjne

Okładka