Przeprawa - Marek Stelar  - ebook + audiobook

Przeprawa ebook i audiobook

Marek Stelar

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.

34 osoby interesują się tą książką

Opis

STYK MORZA I LĄDU. STYK POLSKI I NIEMIEC. W TAKIM MIEŚCIE MOŻE ZDARZYĆ SIĘ WSZYSTKO…
Świnoujście. Zima, jakiej nad morzem dawno nie było. Bałtyk skuty lodem, mroźny północny wiatr i cofka. Aspirant Gośka „Margerita” Podrzycka obejmuje stanowisko szefowej posterunku w rodzinnej dzielnicy po prawie dwudziestu latach nieobecności. Gdy morze wyrzuca na brzeg ciało nagiej kobiety, Podrzycka musi podjąć niebezpieczną grę z własną pamięcią, w której kryją się bolesne wspomnienia wydarzeń z dzieciństwa. Zanurzając się w nich, zaczyna rozumieć, że komuś bardzo zależy, by nie dotarła do prawdy. Przeszłość Podrzyckiej coraz mocniej wdziera się w teraźniejszość – a to, co odkryje, może dramatycznie zmienić przyszłość. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 282

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 1 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Kosior FilipFilip Kosior

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © by Marek Stelar, 2025

Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

Wydanie I FILIA, Poznań 2025

Projekt okładki: © Kuba Magierowski

Redakcja: Anna Rozenberg

Korekty: CHAT BLANC Anna Poinc-Chrabąszcz

Projekt makiety, skład i łamanie: Daniel Malak

PR & marketing: Anna Apanas

ISBN: 978-83-8402-751-6

Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

Seria: FILIA Mroczna Strona

mrocznastrona.pl

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

1.

– Dlaczego chciała pani zostać policjantką?

Spodziewała się tego pytania, było chyba najbardziej oczywistym, jakie tylko mogło zadać w takiej sytuacji dziecko. Spodziewała się go, ale nie przygotowała sobie żadnej odpowiedzi, a przynajmniej żadnej prawdziwej. Może dlatego, że jej nie znała. Ta standardowa, rzucona bez namysłu, ale zaspokajająca ciekawość siedzących przed nią na sali gimnastycznej dzieciaków, wyszła z jej ust gładko i naturalnie, jakby ćwiczyła ją wcześniej przed lustrem, i to dziesiątki razy.

„Bo chciałam, żeby ten świat był lepszy i bezpieczniejszy”.

A gówno tam. Aspirant Małgorzata Podrzycka, zbawczyni całego pierdolonego świata, która nie potrafiła zbawić nawet siebie.

Przez chwilę korciło ją, żeby powiedzieć, a nawet wykrzyczeć tym wszystkim maluchom prosto w te ich rozdziawione z zaciekawienia albo z nudów niewinne buzie, że w przyszłości czeka je tylko znój, tyranie dla innych, bo nawet nie dla siebie, oraz udawane życie będące w istocie nędzną wegetacją. A potem i tak wszyscy umrą. Większość dzieci siedzących na parkiecie uczy się już niemieckiego, żeby od razu po szkole, może nawet bez matury, zacząć pracę po drugiej stronie granicy. Codziennie rano będą jechać rowerami wzdłuż plaży do swoich miejsc pracy w termach, supermarketach, hotelach, restauracjach i sklepach Ahlbecku, Heringsdorfu czy Bansin. Będą spędzać tam pół życia, obsługując Polaków i Niemców mieszających się na przygranicznych terenach, tak jak Świna wpadająca do Bałtyku miesza się ze słoną wodą i w tym jednym miejscu ich styku nie da się stwierdzić, czy to jeszcze cieśnina, czy już morze. A pozostali będą robić dokładnie to samo co tamci, tylko tu, w Świnoujściu.

Sukces odniosą nieliczni. Może dwoje, może pięcioro z tej gromadki. Reszta tu zostanie. Zostanie albo wyjedzie i wróci, nie wiadomo po co.

Jak ona.

Prosto ze spotkania poszła na plażę, gnana tam jakimś niezrozumiałym pędem. Stanęła tuż nad wodą i wpatrywała się w horyzont obecna tylko ciałem, nie myślami. Uświadomiła sobie nagle, że jej górna warga jest napięta i odsłania zęby, rozluźniła ją więc, ale śluzówka przyschła do szkliwa. Przejechała po nich językiem, zwilżając je śliną. Gdy warga już opadła, czubkiem języka Podrzycka wyczuła nagle odsłoniętą szyjkę szóstki. Syknęła, wsysając zimne powietrze, i skrzywiła się, znów odsłaniając zęby, a ostry wiatr nie pomógł; zakłuło jak cholera. Przycisnęła policzek palcem do dziąsła i przez chwilę ssała, ogrzewając przy okazji ząb. Gdy ból zelżał, pokręciła głową i spojrzała przed siebie, a potem na boki, zastanawiając się, co tu robi. Nawet nie w Świnoujściu, tylko konkretnie tu, na plaży, w miejscu, gdzie spotykają się zmrożony piasek i oleista woda.

Niewyraźna sylwetka jakiegoś masowca zmierzającego do portu. Biały jak góra lodowa prom wypływający zza falo­chronu i stojący na betonowej ostrodze koło wiatraka ludzie machający tym znajdującym się na pokładzie. Krążące nad nimi wszystkimi mewy, których przenikliwy krzyk niósł się i wwiercał w mózg niczym jakieś chirurgiczne narzędzie, wywołując ból w czaszce. Po lewej brzeg zakręcał łagodnym łukiem, a potem niknął w perspektywie, rozmyty odległością i wiszącą w powietrzu wilgocią. Ołowiana tafla Bałtyku pomarszczona była drobnymi falami, na płyciźnie kra o malachitowym odcieniu piętrzyła się, tworząc miejscami niewielkie formacje przypominające łańcuchy ostrych górskich szczytów. Rzadki widok.

Nie cierpiała morza. Nie znosiła go, tak jak każdej innej otwartej wody. Bała się. Dzieci też się bała, ale poszła do tej szkoły, bo tak kazał naczelnik. Prosił, nie kazał, a ona spełniła jego prośbę, mimo że wiedziała, z jakiego powodu padło na nią. Wysłał ją tylko dlatego, że była kobietą. I może trochę dlatego, że była nowa.

Poczuła nagle lodowate zimno oblewające jej stopy. Spojrzała w dół i zobaczyła, że stoi po kostki w wodzie, która właśnie wlewa się do butów. Zaczynała się cofka.

– Szszszlag… – Szarpnęła się gwałtownie, odskakując do tyłu, ale było już za późno.

Nogawki dżinsów były ciemne do połowy łydek. Woda zachlupotała i mlasnęła, kiedy podbiciem stóp i ciężarem ciała Podrzycka wycisnęła ją z traperów. Odeszła kawałek w stronę wydm, klnąc pod nosem jak szewc. Przystanęła, wyciągnęła telefon i wybrała numer naczelnika.

– Jak tam nasza gwiazda estrady? – usłyszała w komórce głos Borunia. – Nie dałaś się pożreć tym bestiom?

Nie miała ochoty na żarty.

– Przed chwilą skończyłam, ale muszę wrócić do domu się przebrać – poinformowała sucho. – Zanim to zrobię, będzie trzecia, jak dotrę do roboty, wpół do czwartej. Może mnie naczelnik puścić dziś trochę wcześniej?

– Któryś cię obrzygał?

Uznała, że akurat ten tekst nie jest niewybrednym żartem, tylko efektem własnych doświadczeń naczelnika.

Boruń był żonaty i dzieciaty, niedawno urodziło mu się trzecie dziecko, co według niej w jego wieku było sporym wyzwaniem. Zresztą w jakim wieku nie było? Na szczęście ona nie musiała takich wyzwań podejmować.

– Nie, dzieci były okej – mruknęła. – Zmoczyłam buty i spodnie, już drętwieję z zimna. Nie chcę się przeziębić.

– Jasne, Margerita, nie ma problemu. Odpocznij.

Ksywka zabrzmiała w jego ustach jeszcze nienaturalnie. Tak ją nazywali od początku. Podobno każdy – czy prawie każdy – w miejskiej jakąś miał. Mogła swoją traktować pozytywnie, bo zwykle nie dostawali jej ci nielubiani, którym nadać jej nie wypadało albo którym nikt nie miał ochoty jej nadawać. Uznała więc, że nie będzie się kłócić, ksywka jak ksywka.

Zeszła z plaży i wróciła do samochodu, żegnana krzykiem mew i szumem drobnych fal. Jechała przez miasto ze wzrokiem wbitym w przednią szybę, skoncentrowana na drodze. Asfalt był śliski, wilgoć wisząca w powietrzu osiadała na wszystkim i wszystkich, a potem ścinał ją przymrozek. Powoli szarzało, choć ta szarość spowijała Świnoujście przez cały dzień; trwała od dwóch tygodni, podczas których słońce ani razu nie wyjrzało zza zasłony chmur, by choć na chwilę pomacać miasto promieniami.

Podrzycka nagle zahamowała, kiedy na ulicę wbiegł młody mężczyzna. Ubrany na sportowo w czarne ciuchy był prawie niewidoczny, zlewał się z otoczeniem. Z jego ust buchała para, sprawiając wrażenie, jakby wydychał papierosowy dym, i Podrzyckiej od razu zachciało się palić. Przeprosił ją uniesioną ręką i uśmiechem. Machnęła mu niezgrabnie i znów zacisnęła dłoń na kierownicy, odprowadzając go spojrzeniem. Na czapce widać było białe plamy zmrożonego potu, który przesiąknął przez materiał.

Kilka minut później weszła do domu.

Krzyśka nie było, pewnie włóczył się gdzieś po okolicy swoim charakterystycznym spastycznym chodem i przyglądał z fascynacją wszystkiemu, co mijał po drodze, jakby widział to pierwszy raz w życiu. Ściemniało się powoli i powinien niedługo wrócić, bo ciemność sprowadzała go do domu skuteczniej niż głód czy tęsknota, choć sama nie była pewna, czy on czuje coś takiego jak tęsknota: czy czuje cokolwiek, co nie jest fizycznym doznaniem, jak właśnie głód czy strach przed nocą. Umysł Krzyśka funkcjonował w prosty i jednocześnie skomplikowany sposób. Prosty, bo poddawał się jedynie atawistycznym odruchom, skomplikowany, bo nikt nie wiedział, co w jego głowie naprawdę siedzi. Wszyscy wiedzieli tylko, dlaczego Krzysiek jest taki, jaki jest.

Kiedy tu przyjeżdżała, była przekonana, że wszyscy zapomnieli. Ci, którzy byli wtedy dorośli, teraz się zestarzeli, chorowali albo poumierali. Ci, którzy byli wtedy dziećmi, mieli już swoje dorosłe problemy i zapewne nie wracali do tamtego zdarzenia. Przecież ich nie dotyczyło. To stało się komuś, a nie im. To jak z dzieckiem, które ginie potrącone przez samochód czy zatrute tlenkiem węgla, o którym słyszy się w radiu albo w prowadzonej przyciszonymi głosami rozmowie rodziców. To wstrząsa, ale następnego dnia idzie się do szkoły, do kolegów, na podwórko i wszystko staje się wkrótce ważniejsze, a wypadek powraca w pamięci tylko w momentach, kiedy wydarzy się coś podobnego. „A kojarzysz, parę lat temu stało się coś takiego… Jak miał na imię ten chłopak? Był chyba z Warszowa?”

Tylko że ona nie mogła zapomnieć. W końcu dotyczyło to jej. I Krzyśka. I ludzie nie zapomnieli. Po kilku spędzonych tu tygodniach już to wiedziała.

Wzięła gorący prysznic. Wycierając się, patrzyła na swoje odbicie w lustrze i widziała dość zadbaną, zgrabną i niewysoką dziewczynę z blond włosami do ramion, teraz pociemniałymi od wilgoci. Tęczówki miały specyficzny, szarobłękitny odcień, ktoś kiedyś powiedział jej nawet, że ma oczy jak husky. Skórę zdobiło kilka tatuaży, które robiła sobie za każdym razem, kiedy poczuła taką potrzebę: na przedramieniu, bicepsie czy łydce. Miecz, pysk wilka, symbol nieskończoności z okrętowej liny. Miała trzydzieści sześć lat, ale czuła się starsza o co najmniej dwadzieścia. Nie była wypalona zawodowo, choć nie oznaczało to, że kochała swoją robotę. Robota to po prostu robota. A ją dręczyło palące poczucie winy. Dojmujące, wyniszczające, trwające od trzech dekad, sprawiające, że jej życie nie będzie nigdy życiem poukładanym ani nawet sklejonym. Co miałoby być tym klejem, spoiwem? Świetny, czuły i wyrozumiały facet? Nie ma takich. Dziecko? Nie pozwoliłaby nigdy, żeby ktoś, kogo powołała na świat, doświadczył strasznych rzeczy, jakie fundowała rzeczywistość, choć w zasadzie nie była to wina świata jako takiego, tylko ludzi, którzy go zamieszkiwali.

Podrzycka weszła do swojej sypialni, żeby się ubrać i zobaczyła na łóżku Ruperta i Tuśkę. Koty przywiozła ze sobą ze Szczecina. Adoptowała je dwa lata temu; dwa maluchy wniosły w jej życie trochę ciepła, którego nikt nie mógł albo nie chciał jej dać. Teraz spały obok siebie na pościeli. Rupert zwinięty w kłębek, Tuśka wyprężona w łuk, jakby zasnęła podczas przeciągania się. Podrzycka usiadła na skraju łóżka i pogłaskała oba zwierzaki. Rupert nadstawił ucho do drapania, Tuśka ani drgnęła. Mimo że były rodzeństwem, różniły się od siebie wszystkim, od umaszczenia począwszy, na charakterach skończywszy.

Podrzycka spojrzała na drzwi balkonowe, westchnęła i wstała, a potem wyszła na balkon, starannie zamknęła drzwi, żeby koty nie skorzystały z okazji, i zapaliła papierosa. Oparta o zimną barierkę zaciągała się łapczywie dymem i wydmuchiwała go daleko przed siebie, gdzie mieszał się z wilgotnym powietrzem i znikał.

Mijał kolejny dzień, praktycznie taki sam jak poprzedni i ten przedwczorajszy, i wszystkie pozostałe, które spędziła w Świnoujściu w ciągu ostatniego miesiąca. Wcześ­niej zresztą też wyglądały podobnie. Każdy dzieliła na „pracę” i na „po pracy”. Ten pierwszy czas wypełniała do ostatniej sekundy, ten drugi był po prostu czołganiem się do następnego dnia, kiedy to mogła pójść do roboty i nie myśleć o tym, co będzie robić po południu albo w ciągu wolnego po nocce.

Zdusiła niedopałek o mokrą pulpę, w którą zmieniły się poprzednie pety upchane w słoiku stojącym w rogu balkonu, i wróciła do mieszkania, rozcierając drżące z zimna ramiona. W tej samej chwili usłyszała pukanie do drzwi. Krzysiek nie ogarniał klucza, po prostu stawał pod drzwiami, pukał i czekał z tą niezachwianą, pozbawioną bezsensownych pytań w rodzaju „a co, jeśli…” pewnością, że ktoś w końcu mu otworzy, jakkolwiek długo by czekał. Zdarzało się, że faktycznie czekał, czasem długo, jeśli zajmująca się nim nieraz pani Irenka z naprzeciwka wyszła niespodziewanie z domu, ale nigdy nie miał do niej o to pretensji. Kiedy zdyszana wpadała na klatkę schodową z kluczem w dłoni wyjętym z torebki jeszcze w samochodzie, w jego oczach błyskała ta sama wdzięczność co zawsze. Wchodził do kuchni, siadał przy stole i czekał, aż ona przygotuje mu coś do jedzenia. I tak codziennie. Dzień w dzień, miesiąc w miesiąc i rok w rok. Tych lat uzbierało się już sporo i nic nie wskazywało na to, że kolejne w jakikolwiek sposób odbiegną od utartego schematu. Może to i dobrze, pomyślała. Ważne, żeby Krzysiek był szczęśliwy, szczęśliwy na swój ułomny sposób. A potem jej głowę zaprzątnęła kolejna myśl: czy jego szczęście nie jest właśnie tym, o co zabiegają zapracowani, zaganiani i zmęczeni życiem ludzie? Prostym i nieskomplikowanym jak sam Krzysiek? Bez napięcia, bez martwienia się i przejmowania rzeczami, na które nie ma się wpływu, a które wysysają te resztki energii, które pozostały?

Pomogła mu zdjąć puchową kurtkę i wysokie, ciepłe buty. Spędzał na zewnątrz kilka, czasem kilkanaście godzin.

– Chcesz spaghetti? – zapytała, kiedy usiadł przy stole i popatrzył na nią wyczekująco. – A potem lody?

Zabulgotał wesoło, a jego szeroki uśmiech wywołał w niej chwilowe szczęście. Spojrzała na jego szczerą twarz, lekko niesymetryczną z powodu powikłań po wypadku, błyszczące oczy, rzadki zarost, ciemne, lekko kręcone włosy, które mimo zbliżającej się czterdziestki wciąż nie zaczęły siwieć, i stwierdziła, że jej brat jest wszystkim, co ma.

Najważniejszym, co jej zostało.

Wrzucając makaron do wrzątku i podgrzewając zrobione wczoraj mięso z warzywami i passatą, myślała o tych, których już nie było.

Kiedy Krzysiek zjadł, sprzątnęła ze stołu i włożyła naczynia i sztućce do zmywarki, zastanawiając się, czy wrzucić tabletkę i nastawić zmywanie, mimo że komora była na wpół pusta, czy poczekać, aż zapełni się bardziej po kolacji i zrobić to dopiero wtedy. Wybrała to drugie.

– Chcesz pooglądać bajki? – zapytała Krzyśka.

Pokiwał ochoczo głową. Przeszli do salonu, tam włączyła mu Disney Channel, a potem poszła do swojej sypialni i z ulgą położyła się na łóżku. Koty wskoczyły na nie chwilę później i ułożyły się; Rupert obok poduszki, a Tuśka w nogach. Przez nieznacznie uchylone drzwi dobiegały ją dźwięki kreskówki, denerwujące głosy doros­łych udających dzieci. Co jakiś czas rozlegał się śmiech Krzyśka, czasem głośny plask dłoni uderzającej o dłoń, kiedy klaskał z uciechy. Był jak dziecko uwięzione w ciele dorosłego. Puściła sobie cicho Maanam, ale na głośnik, a nie na słuchawki. Wolała mieć kontrolę, nigdy nie było wiadomo, kiedy Krzysiek dostanie napadu. Zamknęła oczy i odpływając w nierzeczywistość, słuchała mocnego, głębokiego głosu Kory.

Czekam na wiatr, co rozgoni ciemne, skłębione zasłony…

Zdała sobie sprawę, że ona nie ma na co czekać, bo dla niej taki wiatr nie nadejdzie. Nie rozgoni zasłon spowijających jej codzienność, nie odsłoni słońca. Pozostawało albo się do tego przyzwyczaić, albo poddać. Na to drugie nie mogła sobie pozwolić przede wszystkim ze względu na Krzyśka.A to pierwsze być może już nastąpiło, skoro jakoś ślizgała się przez życie od tylu lat, choć przypominało ono ten maanamowy spleen. Słońce nigdy nie zaświeci jej w oczy jak tym pilotom, a ona nie stanie z nim twarzą w twarz, by rozgrzać się w jego promieniach.

Tak dotrwała do dwudziestej pierwszej. Chyba miała gorszy dzień, bo nie obejrzała żadnego serialu ani nie przeczytała nawet kawałka książki. Zwykle robiła coś, żeby zagłuszyć ten nieznośny ciężar bytu; cokolwiek, co na tyle zajmowało jej myśli, by nie musiała ich skupiać na tym, na czym nie chciała. Krzysiek nie wymagał zaopiekowania ponad zwykłą obsługę higieniczną, nie lubił rozmawiać z nikim, nawet z nią, żył w swoim własnym świecie, a ona dbała tylko o to, żeby ten świat trwał bez zmian i żeby nikt nie zrobił Krzyśkowi krzywdy.

Zwlekła się z łóżka i poszła do salonu. Na kanapie przed telewizorem, który wyłączył się sam, spał Krzysiek. Obudziła go delikatnie, potem zrobiła kolację, a kiedy zjedli, zaprowadziła go pod prysznic. Jak zwykle czuła w gardle kulę, kiedy zdejmował z siebie koszulę, ukazując przykurczone, ramiona i zapadniętą klatkę piersiową. Puś­ciła wodę, sprawdziła, czy nie jest za gorąca, i pomogła mu wejść do kabiny.

– Pomożesz mi? – zapytała. – Umyjesz sobie siusiaka i pupę?

Zachichotał jak dziecko i na chwilę zakrył dłońmi twarz. Patrzyła, czy myje się tam starannie, potem spłukała spieniony żel strumieniem wody ze słuchawki prysznicowej. Od lat codziennie w takich sytuacjach zastanawiała się, czy Krzysiek cokolwiek pamięta, czy woda nie wzbudza wspomnień, choć przecież wchodził pod prysznic bez problemu. Susząc mu włosy, patrzyła w lustrze na siebie i na niego. Poddawał się strumieniowi ciepłego powietrza z wyraźną przyjemnością, mrużąc oczy jak Rupert, kiedy ktoś drapał go za uszkiem. Skończyła i odłożyła suszarkę na półkę, chwyciła Krzyśka za głowę i lekko nią potrząs­nęła, a potem pocałowała go w jej czubek.

– Gotowe. Teraz spać. Karaluchy pod poduchy, a boberki pod kołderki.

Położyła go do łóżka, przykryła kołdrą i poczekała, aż zasnął. Gdy jego oddech stał się miarowy, zgasiła lampę pod sufitem; zostawiła tylko tę nocną. Kiedyś zabrakło prądu i w środku nocy obudził ją upiorny wrzask Krzyśka. Od tamtej pory lampka miała własne źródło zasilania. Zamknęła drzwi, sypnęła kotom karmy i poszła do siebie. Zasnęła dość szybko.

Śniła jej się zieleń. Nie ta soczysta, świeża, którą eksplodują wiosną parki, lasy, skwery i ogrody. Ta zieleń była inna. Zimna, lepka, budząca grozę i duszna, wypychająca powietrze z płuc. Przetkana promieniami słońca, pełna drobin resztek roślin i bąbelków powietrza wirujących wokół niej. Ruchoma. Smakowała zgniło i trochę słono.

Smakowała strachem.

2.

Funkcję pełniącej obowiązki kierownika posterunku policji Warszów Podrzycka objęła miesiąc temu. Adaptację też dzieliła na tę w robocie i po robocie. W komendzie miejskiej policji wypełniła wakat, a w życiu musiała dostosować do nowych warunków i siebie, i Krzyśka.

Po wypadku i rehabilitacji cała rodzina została w Świno­ujściu. Ojciec dalej robił swoje interesy, matka odsunęła się od niego jeszcze bardziej i tak trwali w tej karykaturze rodziny aż do chwili, kiedy piętnastoletnia Małgosia zdecydowała, że naukę w liceum podejmie w Szczecinie. Potem wstąpiła do policji, a po szkole skierowano ją do komendy miejskiej w Szczecinie, gdzie po piętnastu latach służby i kilku szkoleniach po drodze dochrapała się szaszłyków na pagonach.

Rodzice zmarli krótko jedno po drugim trzy lata temu, musiała zająć się Krzyśkiem, więc sprowadziła go do siebie, do Szczecina, gdzie jakoś się na szczęście odnalazł. Poznał okolicę i obchodził ją codziennie w tym samym rytmie i tempie, niezależnie od pogody. Robił to, przyglądając się ludziom i samochodom, przyrodzie i niebu, drugie śniadanie wyciągane z plecaczka ze Spidermanem zjadał w tym samym miejscu pod sklepem spożywczym, potem wracał do domu, jadł obiad, oglądał bajki, znów jadł i szedł spać.

A w niej coś w końcu pękło.

Sama nie wiedziała, dlaczego chce wracać na stare śmieci. Może właśnie nie chciała, tylko coś ją tu ciągnęło? Tylko co? Przecież nie strach przed wodą, która w Świnoujściu, krainie czterdziestu czterech wysp, była wszędzie: jej zapach unosił się w powietrzu, a ludzie tam żyli z niej, jak rolnicy żyją z pola, a Ślązacy kiedyś żyli z węgla. Nostalgia, która była jej obca, bo Podrzycka nie czuła żadnego związku z tym miejscem? Wszystkie emocje, które go dotyczyły, były złymi emocjami.

Jednak wróciła. Zakręciła się o etat w Świnoujściu, co akurat nie było trudne, sprzedała mieszkanie w Szczecinie, kupiła drugie tu, zabrała Krzyśka, Ruperta i Tuśkę i przyjechała, zostawiając stare życie i zaczynając nowe. A może nie: zaczynając nowe, tylko podejmując to stare?

Pierwszy dzień pracy nie odbiegał zbytnio od tego, czego mogła się spodziewać. Komendant przedstawił ją na porannej odprawie, potem zaprowadził do swojego gabinetu ją i kierownika rewiru dzielnicowych, podkomisarza Jakuba Borunia, któremu miała bezpośrednio podlegać. Tam „zero jeden” poczęstował ją standardową gadką wygłoszoną w języku uniwersalnego kodu przemówień, na szczęście krótką i zakończoną mało zrozumiałym dla niej stwierdzeniem „witamy w domu, pani aspirant”, a następnie przejął ją Boruń, by zaznajomić nową funkcjonariuszkę z sytuacją w jej rejonie i formalnie przekazać obowiązki.

Kiedy po skończonym spotkaniu poszła do pomieszczenia socjalnego napić się kawy, zastała w niej kilku nowych kolegów. Ucichli, kiedy weszła. Skinęła im niedbale głową, podeszła do ekspresu i wcisnęła przycisk. Czekała. Nie na kawę. Czekała na to, co miało nastąpić. Nie szykowała się na nic, po prostu wiedziała, jak jest, i wiedziała, że może być różnie, jak to w życiu. I doczekała się.

– Bolało, jak spadłaś na ziemię, gwiazdko? – usłyszała i zdziwiła się nawet nie tyle banalnością tekstu, ile niewielkim stopniem wulgarności. Ale to jeszcze nie był koniec. – Mam nadzieję, że nie poobijałaś sobie tych apetycznych krągłości?

Zerknęła przez ramię. To był test. Gra. Oni znali zasady i ona też. Od jej reakcji zależało teraz wszystko, cała jej przyszłość tutaj. To miało być jak pościelenie sobie łóżka z utartego powiedzenia – a ona zamierzała się wyspać.

Odwróciła się i zlokalizowała faceta, który to powiedział. Nawet się z tym nie krył, strzelał tylko oczami po kolegach: zdawało się, że szuka uznania za refleks i wykonanie. Był wysokim, wyjątkowo przystojnym szatynem z wypielęgnowanym zarostem, jakby wyszedł prosto od barbera. Był tak piękny, że brakowało tylko sportowej fury albo nawet luksusowego jachtu za plecami, które dopełniłyby wrażenia. Zerknęła na jego naszywkę z nazwiskiem i na pagony, a potem podeszła do niego, patrząc mu zalotnie w oczy. Musiała mocno zadzierać głowę, żeby to zrobić. Dotknęła podbrzuszem jego uda, a kiedy na jego twarzy wykwitł wyraz zdziwienia pomieszanego z triumfem, wzięła lekki zamach ręką, rozczapierzyła palce, a potem wbiła je w jego krocze i zacisnęła na genitaliach, choć nie za mocno.

– Pięknyś i dobrze ci patrzy z oczu, komisarzu Szenfeld, więc nie powiem ci, zwłaszcza przy kolegach, że jesteś żałosny. Ale jeszcze raz pozwolisz sobie na taki tekst wobec mnie, a zostaniesz bohaterem tekstów Onetu, wyraziłam się jasno? – Obejrzała się na pozostałych. – Do potencjalnych naśladowców też dotarło?

Dotarło, widziała to w ich oczach. Rozluźniła uchwyt, uśmiechnęła się do Szenfelda i mrugnęła do niego przyjaźnie, uderzając go przy tym delikatnie pięścią w mięsień piersiowy. A potem po prostu wyszła z kuchni, odprowadzana ciszą; osiągnęła to, o co jej chodziło. Święty spokój. Jeszcze tego samego dnia tuż przed wyjazdem na posterunek wezwał ją do siebie Boruń.

– Siadaj. – Wskazał krzesło.

Usiadła, rozchyliła kolana i oparła się o nie łokciami.

– Ostro zaczęłaś – powiedział spokojnym tonem, patrząc jej w twarz.

– Nie ja. – Przymknęła oczy i pokręciła zdecydowanie głową. – On. Poskarżył się?

– Nie, słyszałem rozmowy na korytarzu. Ale wiesz, co mam na myśli.

– No właśnie nie do końca, naczelniku. – Zwracała się tak do niego z przyzwyczajenia z poprzedniej pracy, a on nie prostował.

Może było mu wszystko jedno?

– Naprawdę? – zdziwił się lekko. – Wszyscy wiedzą, że twój kuzyn będzie startował w wyborach i nawet ma w nich spore szanse, ale nie chciałbym, żeby to wpływało na twoje zachowanie tutaj. Na to nie pozwolę.

Powiedział to bardziej po ojcowsku niż tonem nauczyciela męskiej klasy w technikum. Uśmiechnęła się lekko, wciąż patrząc mu prosto w oczy.

– Znam swoje miejsce i nie mam chorobliwych ambicji. Jestem dobrą policjantką, zresztą, jak sądzę, naczelnik widział moje papiery, w których to wszystko jest napisane. Swoją pracę traktuję serio, nie migam się od roboty, jestem chętna do pomocy, biorę dyżury za kolegów, jeśli zajdzie taka potrzeba. To, że nie jestem oficerem jak Szenfeld, nie oznacza, że podlegam jakimkolwiek szykanom. Podobnie sprawa ma się z kwestią mojej płci, która zresztą nie ma nic do rzeczy od momentu, w którym wchodzę do tego budynku, do chwili, w której go opuszczam po pracy.

– Teoretycznie tak…

– Teoretycznie? – Pochyliła się w jego stronę. – To praktyka jest tu inna? Takie teksty są na porządku dziennym?

– Nie o to mi chodzi…

Widziała wyraźnie, że stara się ubrać w słowa myśli, które przychodzą mu do głowy, i robi to ostrożnie, sondując ją przy okazji. Sprawdzając, na ile może sobie pozwolić. Uznała, że to oznaka albo słabości, albo rozsądku. Wolała, żeby to był ten drugi przypadek.

– Mam tu kilka osób o różnych temperamentach i różnym podejściu do życia. Spędzamy razem kupę czasu, tarcia są naturalną rzeczą, ale ja dbam, żeby ta maszyna działała sprawnie. Nie jestem waszym ojcem i nie chcę nim być, bo jesteście dorośli, więc dogadujcie się między sobą. Ale nie chcę też, żebyście przekraczali pewne granice. Poza tym… – Wskazał sufit; piętro wyżej miało gabinety szefostwo. – Ja chcę mieć spokój. Rozumiesz? Spokój.

Skinęła poważnie głową. Akurat to rozumiała jak nikt. Uśmiechnęła się, starając się, żeby ten uśmiech był jak najcieplejszy. Rzadko to robiła, w zasadzie prawie nigdy, i w związku z tym miała wątpliwości, czy jeszcze w ogóle pamięta, jak to się robi. Miała nadzieję, że tak.

– To wyjaśnijmy sobie wszystko do końca – zaproponowała. – Naczelnik wspomniał o moim kuzynie. Nie widziałam go od lat, nie spotkałam się z nim nawet jeszcze po przyjeździe do Świnoujścia, więc to chyba coś znaczy, prawda? Nawet nie wiedziałam, że kandyduje w jakichś wyborach.

– Na prezydenta miasta.

– To jego sprawa, a teraz wróćmy do Szenfelda. Ja po prostu nie życzę sobie pewnych zachowań wobec mnie i dałam to jasno do zrozumienia językiem, który dostosowałam do poziomu rozmówcy. To nie tak, że ja zaczęłam. On wysłał mi sygnał, bardzo czytelny, a ja zareagowałam, wysyłając swój. I tak się złożyło, że nie do końca taki, jakiego oczekiwał.

– Facet ma lekki problem z libido. To kryminalny, ale jest w porządku i chciałbym, żebyś to wiedziała.

Zabrzmiało to tak, jakby sam fakt bycia funkcjonariuszem pionu kryminalnego stygmatyzował kogoś negatywnie. Podrzycka westchnęła.

– Możliwe, że jest w porządku, ale wie naczelnik: dobre pierwsze wrażenie można zrobić tylko raz. Jemu nie wyszło. Jeśli pokaże mi w przyszłości, że rzeczywiście taki jest puszczę to w niepamięć. Nie mam z tym żadnego kłopotu. Mogę mu to nawet powiedzieć. To, że jego libido jest jego problemem, a nie moim, też.

– To akurat już mu chyba powiedziałaś, co?

– Może nie wprost, ale na pewno dałam mu coś do zrozumienia.

– Pamiętaj, że ty też robisz czasem na ludziach pierwsze wrażenie. Jak każdy zresztą.

Omiotła wzrokiem kąty gabinetu, zastanawiając się nie nad tym, co odpowiedzieć, tylko czy w ogóle. Zdecydowała w końcu, że jednak odpowie.

– Wiem o tym – stwierdziła raczej beztrosko. – Tylko że mam to gdzieś. Jestem tu od konkretnej roboty, a nie od robienia wrażenia. Po owocach pracy ich poznacie, czy nie tak?

Boruń podrapał się w grzbiet nosa, maskując lekkie rozbawienie.

– Czekam więc na te owoce. Niech będą smaczne i soczyste, dobra?

– Myślę, że się dotrzemy, jeśli to naczelnika pocieszy. Początki są zawsze trudne.

– No dobrze, do roboty. Zawiozę cię na Warszów i pokażę ci po drodze problemowe miejsca, o których rozmawialiśmy u komendanta. Nie jest to wdzięczna robota, ale sama prosiłaś o ten przydział.

To była prawda. Wiedziała, że jej obowiązki będą polegać głównie na reagowaniu na zgłoszenia dotyczące spożywania alkoholu w miejscach publicznych, nielegalnych wysypisk śmieci, wałęsających się psów, drobnych kradzieży, nadzoru nad szczególnie niebezpiecznymi odcinkami dróg i tym podobnych. Praca u podstaw. Ale Podrzycka nie pracowała po to, żeby stać ją było na utrzymanie. Pracowała, żeby coś ze sobą robić.

Od czasu tego zdarzenia i następującej po nim rozmowy minął miesiąc. Podrzycka zdążyła się już wdrożyć i urządzić po swojemu niewielki służbowy pokoik w półokrągłej loggii przylepionej do fasady szarego domku podobnego do wielu innych w okolicy. Siedziba posterunku wyróżniała się spośród nich masztem komunikacji radiowej wyrastającym z ogródka i kasetonem z logo policji wiszącym na elewacji od strony ulicy Sosnowej.

Poznała lepiej swoich podwładnych z posterunku, poznała też okolicznych ludzi, zwłaszcza tych, z powodu których istnienie jej jednostki na Warszowie miało sens. Dzielnica nie była może siedliskiem zła, na kryminalnej mapie Świnoujścia nie zapisywała się w jakiś wyjątkowy sposób. Bezpańskie psy, alkohol, drobne kradzieże, awantury domowe, sąsiedzkie konflikty. Takie same jak w każdym innym miejscu na świecie. Ale to były jej okolice, tu się wychowywała, kiedy jeszcze nie istniał gazoport, tunel pod Świną czy nowa droga, której budowa jakoś się ślimaczyła. Był tylko port morski, latarnia, fort Gerharda, jej osiedle domków wciśnięte między przemysł a naturę. Robili rowerowe wycieczki na Przytór i do Łunowa albo nawet nad Wicko, czasem organizowali wypady na niemiecką stronę, ale to Warszów był jej małym światem.

Po wypadku wszystko się zmieniło, świat poszarzał, trawiło ją poczucie winy, choć nikt nigdy nie dał jej do zrozumienia, że jest czemuś winna. To było zaniedbanie dorosłych, z biegiem czasu też doszła do tego wniosku, ale to nie wymazało całkowicie wyrzutów sumienia, a odkąd po śmierci rodziców opiekowała się Krzyśkiem, te dawały o sobie znać jak blizny: niezbyt bolesne fizycznie, ale widoczne i przypominające o wszystkim, ilekroć się na nie spojrzy.

A teraz stała przy wylocie ulicy Bałtyckiej, w zalesionej, skrajnej części Dzielnicy Nadmorskiej. Wejście na plażę było ostatnim przed polsko-niemiecką granicą przebiegającą kilkaset metrów dalej na zachód od tego miejsca. Wdeptała papierosa między sztywne od mrozu źdźbła trawy, zauważając, że to już szósty dziś, a nie było jeszcze dziewiątej. Wydmuchnęła dym z płuc i ruszyła w stronę morza, obejmując wzrokiem połacie piasku poznaczone białymi plamami zmrożonego śniegu zwianego w niewielkie płaskie pryzmy. W Świnoujściu zawsze było go jak na lekarstwo; porządny śnieg, taki, o jakim marzą dzieciaki, zdarzał się niezmiernie rzadko, a ten, który spadał czasem niespodziewanie, przypominał bardziej zbryloną od wilgoci sól niż puch.

Podrzycka nie miała pojęcia, po co do niej zadzwonili, bo trup nie jest powodem, z którego ściąga się dzielnicowych z innych rejonów. Kazali przyjechać, więc przyjechała. Już z daleka rozpoznała Szenfelda i jego kolegę z wydziału, Stolarza: raczej drobnego, ale dobrze zbudowanego chłopaka w charakterystycznych okularach, cichego i grzecznego jak prymus podczas wizytacji z kuratorium. Słyszała, że niejeden złol dał się na to nabrać. Towarzyszyło im dwóch posterunkowych z prewencji, technik w kombinezonie i ktoś jeszcze, cywil.

Kobieta leżała na samym skraju plaży jak przedmiot wyrzucony przez morze na brzeg. Tak właśnie Bałtyk oddawał to, co do niego wpadło albo zostało wrzucone. Niewielkie głazy, wypłukane do żywego drewna konary, deski, stare boje od rybackich sieci. I martwych ludzi. To wszystko leżało zwykle na granicy wody i piasku, omywane morską pianą, a jeśli nie było fal, po prostu tkwiło w zagłębieniu, pogrążając się stopniowo coraz głębiej, dopóki nie zostało znalezione przez zbieraczy bursztynu czy plażowiczów lub nie zniknęło w piasku do czasu najbliższego sztormu. Wtedy uderzenia fal znów odsłaniały to, co wcześniej zakryły.

Od strony brzegu ciało zakrywały przed wzrokiem ciekawskich ekrany rozpięte na stelażach. Wiatr targał niebieskim materiałem, który łopotał, uderzając o aluminiowe stężenia, wzdęty jak żagle. Grupka ludzi stała w pewnej odległości zbita w niewielki tłumek, jakby chcieli się wzajemnie rozgrzać, ktoś trzymał w ręku telefon i filmował całe zajście. Podrzycka minęła ich, brnąc przez plażę. Cienka warstwa zmrożonego piasku kruszyła się pod podeszwami i buty zapadały się w nim, spowalniając marsz. Gdy podeszła wreszcie na miejsce i zajrzała za ekran, serce zabiło jej mocniej. Trupy widywała rzadko, może kilka w życiu, i to nigdy nie był przyjemny widok.

– Jest jakiś szczególny powód, z którego mnie tu ściągnęliście? – zapytała, patrząc na nagie ciało i marszcząc brwi.

Skóra denatki miała taki sam brudny odcień bieli jak leżące obok kawałki połamanej kry, choć jej stan świadczył o tym, że ciało nie mogło przebywać w wodzie od dawna. Kobieta była przeraźliwie chuda, jak anorektyczka. Zmacerowana skóra opinała szkielet, zwisając na kościach jak mokre prześcieradło na linkach suszarki do ubrań. Ciało leżało na plecach, skręcone w biodrach i z podkurczonymi nogami, z rękami wzdłuż ciała i głową odwróconą w bok, w stronę morza. Na twarzy kobiety malował się spokój, jaki daje tylko śmierć.

Przykry, smutny i rozdzierający serce widok.

– Owszem, jest dość szczególny powód. – Szenfeld pokiwał z przekonaniem głową i zwrócił się do technika. – Pokaż jej.

Ten sięgnął po papierową kopertę upstrzoną mokrymi plamkami i wyciągnął z niej coś, a potem podsunął Podrzyckiej niemal pod sam nos. Zobaczyła włożony do woreczka z zapięciem strunowym niewielki skrawek papieru, na którym ktoś niestarannie wylepił z wyciętych z gazety liter cztery wyrazy.

Podrzycka będziesz następna suko.

3.

– Miała to przypięte drutem do nadgarstka – wyjaśnił Stolarz.

Podrzycka usiłowała uspokoić serce walące jej w piersi jak bęben. Przeniosła wzrok na ciało i wpatrywała się w twarz denatki, usiłując sobie przypomnieć, czy kiedyś już ją widziała, czy może znała nawet tę kobietę. Rysy zmienione przez śmierć i wodę nie wzbudziły żadnych wspomnień. Nawet ich cienia.

– Dopiero tu przyjechałaś, a już komuś podpadłaś, co? – mruknął Szenfeld.

Spojrzała na niego takim wzrokiem, że lekko zrzedła mu mina. Od czasu akcji przy ekspresie do kawy odnosiła wrażenie, że trochę się jej obawia i że cokolwiek miał jej do powiedzenia, zastanawiał się dwa razy, zanim zdecydował się to wyartykułować. Ale może faktycznie to tylko jej wrażenie?

– Uważasz, że to zabawne? – zapytała.

– Nie, to nie jest zabawne i nie doszukuj się podteks­tu. – Wskazał oczami list. – To jest groźba. Bardziej wprost się nie da. A za nic się takich nie dostaje, co nie?

Pokiwała z namysłem głową.

– Racja, wybacz. – Zmarszczyła nos. – Cofam.

Prawie wszyscy w tym mieście: i oni, i złole, się znali. Z ulicy, ze szkoły, z podwórka, mijali się w sklepach, na skrzyżowaniach i na plaży, nawet w kościele. Byli na „cześć”, bywali spowinowaceni, wszyscy funkcjonowali na tych wyspach jak w zamkniętym świecie, połączeni zależnościami i podzieleni granicą prawa. Wszyscy byli ludźmi. I czasem, kiedy oni przykręcali śrubę, tamci próbowali się odwinąć, wysyłając pogróżki. W dużych miastach jest inaczej, wszystko się rozmywa, jest grupa przeciwko grupie, obie są hermetyczne, a skala działalnoś­ci jest nieco inna. W Świnoujściu ciężko o hermetyzm.

– Jestem tylko dzielnicową, Pawciu – zwróciła się do Szenfelda, bo tak mówili do niego wszyscy. – Co i komu musiałabym zrobić, żeby mi groził w taki sposób?

– Oto jest pytanie. – Szenfeld pogładził brodę, na której skraplała się wilgoć z powietrza, i zerknął na Stolarza, jakby szukał u niego pomocy. – Też jesteśmy zaskoczeni. Na początku myśleliśmy, że może wypadła z promu albo że jest Niemką i zdryfowała od strony Ahlbecku. – Wskazał w lewo, gdzie w mroźnym powietrzu widać było wcinające się w morze molo. – Tylko dlaczego byłaby naga w środku zimy, co nie? No, ale ta wiadomość wyjaśnia wszystko. W pierwszej kolejności sprawdzimy w kapitanacie ruch małych jednostek. Skurwiel musiał wypłynąć łodzią, może kutrem, i wyrzucić ją blisko brzegu.

– Bez sensu – stwierdziła z powątpiewaniem.

– Bo? – Szenfeld uniósł lekko brwi.

– Chodzi mi o to, co powiedziałeś przed chwilą. Sprawdzenie w kapitanacie w zasadzie rozwiązałoby sprawę i jeśli sprawca jest właścicielem kutra lub łodzi, to ma tego świadomość. – Podrzycka obejrzała się i wskazała las na wydmach. – Najprościej byłoby przynieść ją i tu położyć, prawda? Widać na pierwszy rzut oka, że nawet nie musiał się za bardzo wysilać. – Przeniosła wzrok na ciało. – Waży trzydzieści parę kilo.

– W takim razie musiał zaparkować na Żeromskiego. Będzie trochę roboty z monitoringiem. Trzeba sprawdzić wszystkie auta jadące tamtędy w stronę granicy od wczoraj od zmroku.

– I tu też niekoniecznie. Mógł pojechać do Niemiec przez Wojska Polskiego i dojść tu na piechotę.

– Z najbliższego parkingu po tamtej stronie jest tu parę kilometrów – zauważył Stolarz. – Inaczej dźwiga się żywego, a inaczej trupa. A nie szedł przecież ani drogą, ani plażą, tylko lasem. I to po ciemku.

– Mógł zaparkować przed szlabanem na pierwszym zjeździe do lasu po niemieckiej stronie – upierała się Podrzycka. – Jest wystarczająco miejsca.

– Tam ciągle jeżdżą patrole ich policji. – Szenfeld cmoknął z powątpiewaniem. – Zholowaliby go w try miga.

– Może zholowali?

– Sprawdzimy. – Stolarz pokiwał głową i spojrzał na Podrzycką z nagłym zainteresowaniem. – Ty ostatnio robiłaś w Szczecinie w narkotykowym, dobrze słyszałem?

Cofnęła się lekko.

– Dobrze słyszałeś. A to ma jakiś związek?

– Nie, tak tylko… – Zerknął na Szenfelda i wzruszył ramionami.

Szenfeld założył ramiona na klatce piersiowej i wbił wzrok w zwłoki. Lekarz właśnie zabierał się za ich oględziny, musiał przyjechać tuż przed Podrzycką.

– Żadnej biżuterii, tatuaży, znaków szczególnych, nie wspominając o dokumentach – mruczał Szenfeld ni to siebie, ni to do pozostałych, obserwując, jak lekarz ostrożnie chwyta głowę denatki.

Przekręcił ją na drugi bok i oczom wszystkich ukazała się rana na szyi. Była wypłukana z krwi, niewielka, przypominała maleńki krater w skórze, ale jej umiejscowienie natychmiast wzbudziło podejrzenia.

– No to chyba wiemy jak – mruknął Stolarz. – Ktoś ją dźgnął w szyję czymś ostrym. Brak ubrania też stał się chyba jasny. Usunięcie wszelkich śladów mogących pomóc w identyfikacji. Z fasonu i przede wszystkim metek da się sporo odczytać.

– Jeszcze za wcześnie na takie wnioski – stwierdził medyk. – Rana jest faktycznie w miejscu, w którym przebiega żyła szyjna wewnętrzna prawa, ale nie stwierdzę teraz, czy to była bezpośrednia przyczyna zgonu. Ofiara jest bardzo wychudzona, zwróćcie też uwagę na jej włosy. Ogólne zaniedbanie może wskazywać na kryzys bezdomności albo uzależnienie od alkoholu czy środków psychoaktywnych.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Od autora

Dostępne w wersji pełnej

Spis treści

Okładka

Karta tytułowa

Karta redakcyjna

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Od autora

Punkty orientacyjne

Okładka

Strona tytułowa

Prawa autorskie

Spis treści