Negatyw - Mariusz Kanios - ebook + książka
NOWOŚĆ

Negatyw ebook

Kanios Mariusz

5,0

146 osób interesuje się tą książką

Opis

Po latach służby w wydziale kryminalnym, komisarz Wróbel ma problemy z rozróżnieniem, co jest dobrem, a co złem. Hazardowy nałóg też nie pomaga w policyjnej robocie. Uwikłany w ciemne sprawy, sam już nie wie, czy jeszcze jest stróżem prawa, czy już bandytą.

Tymczasem prokurator Michał Stróż ma jasny system wartości. To za jego sprawą dokonuje się sprawiedliwość i zbrodniarze trafiają przed oblicze sądu. Tym razem też nie spocznie, póki nie dowie się , kto stoi za śmiercią chłopca, którego ciało odnaleziono w melinie narkomanów.

Co wspólnego ze sprawą ma młoda narkomanka, której życie nie oszczędziło bólu? Czy Stróż zdąży ocalić kolejne osoby przed śmiercią?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 337

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Mbotka_56

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00



Mariusz Kanios

Negatyw

Darmowy fragment

Redakcja i korekta

Małgorzata Starosta

Korekta

Dominika Gołowin

Redakcja techniczna i łamanie

Joanna Ardelli

Projekt okładki

Mariusz Banachowicz

Opracowanie formatów mobilnych

Jakub Pilarski, eBooki.com.pl

Copyright © by Wydawnictwo PIĄTE MARZENIE 2025

Sposób na życie – przetrwanie.

Sposób na przetrwanie – milczenie. Sposób na milczenie – śmierć.

„Pamiętnik narkomanki”

Barbara Rosiek

Prolog

Powiedział, że to zmieni cały jej świat, zapomniał tylko dodać, że na zawsze. Otworzył dłoń i z czarującym uśmiechem podsunął niebieską tabletkę. Kiedy połknęła pigułkę, poczuła się jak w krainie czarów. Przeszła do innego wymiaru, w którym nie było strachu. Dawne lęki zniknęły. Wszystko wydawało się lepsze, ciekawsze, bardziej kolorowe. Jakby to miejsce Bóg stworzył ósmego dnia, kiedy już wiedział, co mu wcześniej nie wyszło. Ludzie wokół okazali się cudowni, a najwspanialsza była ona sama. Piękna, inteligentna, dowcipna i utalentowana. Wszyscy chcieli ją poznać. Prosili, żeby coś o sobie opowiedziała. Wymyślała więc różne historyjki, a oni śmiali się i poklepywali ją po plecach. Nagle ktoś włączył jej ulubioną piosenkę i przez chwilę miała wrażenie, jakby z nieba spadł ciepły deszcz nut. Chłopcy porwali ją do tańca, obracali, całowali po szyi. Przymknęła powieki i wirowała w rytm muzyki. Było wspaniale, nareszcie czuła, że żyje.

Nagle otworzyła oczy, bo melodia ucichła. Rozejrzała się dookoła, pokój był pusty. Nikogo już nie było. Zaczęła szukać przyjaciół, bo bardzo nie chciała być teraz sama. Rozejrzała się i ze zdziwieniem stwierdziła, że świat wokół niej jest czarno-biały. To nie nastrajało optymistycznie. Szła przed siebie, bo pomieszczenie zamieniło się w długi, mroczny korytarz. Wszędzie było brudno, ściany się lepiły, czuła nieznośny smród. Wreszcie dojrzała przed sobą ludzi. Nie chcieli z nią jednak rozmawiać, uciekali wzdłuż ścian, niczym szczury. Obdartusy bez zębów, z jątrzącymi się ranami na czołach i policzkach. Pokurczone postacie mężów bez żon i matek bez dzieci. Wreszcie dotarła do końca korytarza, zobaczyła tam stojącą dziewczynę w swoim wieku. Była brzydka. Kołysała się na sztywnych nogach i mamrotała coś pod nosem. Miała takie same jak ona włosy, sukienkę i buty. Spojrzały sobie w zielone oczy, potem jednocześnie uniosły dłonie i dotknęły się opuszkami palców.

Kiedy wreszcie zorientowała się, że stoi przed lustrem, zrzuciła je na podłogę. Rozbiło się na tysiąc kawałków.

1

Kraków,

osiedle Kazimierz

OBECNIE

Jasny snop światła policyjnej latarki oświetlił wnętrze obskurnej klatki schodowej. Olejna farba płatami złaziła ze ścian, łuszcząc się jak skóra na ciele trędowatego. Bazgroły wykonane sprayem były wszędzie, nawet na suficie, co dodatkowo potęgowało nieprzyjemny klimat w starej, zapomnianej przez świat kamienicy. Betonowe schody ktoś pozbawił barierki. Oderwana z fragmentami konstrukcji, pewnie wylądowała w najbliższym skupie złomu.

– Jeden niech tu poczeka na prokuratora.

Aspirant Cyprian Polaczek wydał polecenie stojącym za nim funkcjonariuszom z nocnego patrolu. To oni pierwsi odpowiedzieli na wezwanie dyżurnego.

– Technicy też powinni zaraz być – dodał.

Po tych słowach zrobił krok w głąb spowitego mrokiem korytarza i jego drobna postać zniknęła we wnętrzu. Od razu uderzył go w nozdrza ostry zapach moczu mieszający się z mdłą wonią wszechobecnej pleśni. Nawet chroniczny katar nie pomagał. Odór był trudny do wytrzymania. Polaczek zdjął wełnianą czapkę, przycisnął ją do nosa i brnął dalej. Już na drugim stopniu dostrzegł w świetle latarki zużytą strzykawkę. Cofnął się odruchowo o krok i ponownie, tym razem dokładnie, zlustrował schody. Po chwili, ostrożnie stawiając stopy, znów ruszył w górę.

– Które to piętro? – zapytał podążającego za nim posterunkowego.
– Pierwsze – odparł policjant szeptem, bo udzielił się mu nastrój tego ponurego miejsca.
– Ktoś normalny tu mieszka?

Na parapecie małego okienka stała doniczka z paprotką. Leżało w niej mnóstwo niedopałków i powbijanych w ziemię igieł, ale dekadencki styl życia widocznie służył roślinie, bo gałęzie miała bujne i zielone.

– Chyba nie.
– To czemu szepczesz?
– Nie wiem – wymamrotał policjant. – Jakoś tak…
– To mów normalnie! – rzucił zirytowany Polaczek.

Kamienica była jak wyjęta z horroru, a zachowanie mundurowego dodatkowo budowało atmosferę grozy, co nie pomagało w skupieniu na pracy. W końcu dotarli na pierwsze piętro.

– To tutaj – wyszeptał posterunkowy, ale zaraz zmitygował się i dodał normalnym głosem: – Leży w pokoju po prawej.

Aspirant zrobił głębszy wdech, zanim wsunął czapkę na głowę, po czym sięgnął do kabury po broń. Ze wstępnego rozeznania policjantów, którzy wcześniej zjawili się na miejscu zdarzenia, wynikało, że w lokalu nie ma nikogo żywego. Polaczek wolał jednak się zabezpieczyć, a gotowy do strzału pistolet dodawał animuszu.

Drzwi do mieszkania były otwarte na oścież. Zamek został dawno wyłamany, klamkę też ktoś urwał. Cyprian uniósł rękę, w której trzymał służbowego glocka, i wsparł broń na dłoni z latarką. Od razu skierował kroki do pomieszczenia pierwszego po prawej. Snopem światła omiótł spowitą przez mrok przestrzeń. To był duży pokój w kształcie kwadratu. Na środku stały dwie drewniane ławki, ukradzione prawdopodobnie z pobliskiego parku.

Pomiędzy nimi znajdował się niski stolik, na którym poniewierały się powywracane butelki z piwa i puste fiolki po lekach. W kąt wciśnięta była blaszana beczka, wystawały z niej nadpalone deski, wydarte z podłogi. Prawdopodobnie pełniła tu rolę prowizorycznego kominka. Pod ścianą bywalcy tego przybytku zaaranżowali coś na kształt sypialni. Na wygniecionych materacach, przytarganych zapewne ze śmietnika, zalegały sterty brudnych ciuchów. W jednym z legowisk przykryty starą nieobleczoną kołdrą leżał człowiek.

– Na pewno nie żyje? – Polaczek nie odrywał wzroku od ciała. – Sprawdziliście porządnie?
– Tak – bąknął posterunkowy. – Nie oddycha.

Aspirant podszedł bliżej i lekko trącił ciało nogą, bo jakoś nie ufał mundurowemu. Leżący na wznak mężczyzna jednak nie zareagował. Miał zamknięte oczy, a w kąciku ust zaschniętą strużkę śliny. Cyprian schował broń. Jedną ręką chwycił róg kołdry, drugą cały czas oświetlał nieruchomą postać. Był ostrożny, bo nie miał stuprocentowej pewności, że delikwent jest martwy. Narkoman w stanie zapaści mógł tylko wyglądać na trupa, a Cyprian wolał nie ryzykować ukłucia zakażoną HIV-em igłą. W końcu zdecydowanym ruchem zdarł kołdrę z ciała.

– O cholera!

Odór odrzucił ich obu.

Młody posterunkowy wybiegł z pokoju, odbijając się od ścian, a Cyprian, oparty dłonią o parapet, walczył z odruchem wymiotnym. Wokół głowy leżącego zalegała skorupa z wymiocin, a jego spodnie przesiąknięte były ekskrementami. Smród okazał się nie do zniesienia. W końcu Polaczek nie wytrzymał i zawartość jego żołądka wylądowała na resztkach drewnianej podłogi.

Chwilę zajęło mu dojście do siebie. Wreszcie torsje ustały. Splunął gorzką śliną, otarł rękawem usta i mokre od łez oczy. Mimo otaczającego go odoru fekaliów odetchnął, łapiąc powietrze szeroko otwartymi ustami. Wyprostował się, przekręcił aluminiowy uchwyt wystający z framugi i otworzył najpierw jedno, potem drugie skrzydło zbutwiałego okna. Haust nocnego powietrza był dla niego jak pierwszy oddech nowo narodzonego dziecka. Rześki powiew owiał zroszoną potem twarz, przynosząc ulgę. Cyprian powoli wrócił do równowagi. Spojrzał z niechęcią w kierunku ciała, po czym ruszył w jego stronę, po drodze wyjmując z kieszeni gumowe rękawiczki.

Uniósł latarkę i przyjrzał się ciału dokładnie. To był młody mężczyzna, prawie chłopiec. Szczupła twarz, rozczochrane włosy i kilkudniowy zarost postarzały go, ale mógł mieć na oko dwadzieścia lat. Polaczek przykucnął i przyłożył dwa palce do szyi mężczyzny, próbując zbadać puls. Niczego nie poczuł. Płytko oddychając, odsunął połę sfatygowanego wełnianego płaszcza. Denat nie miał nic pod spodem. Od pasa w górę był nagi. Śledczy sięgnął do wewnętrznej kieszeni palta, modląc się w duchu, żeby znalazł tam dokumenty. W przeciwnym razie musiałby sprawdzić kieszenie spodni, a tego z wiadomych przyczyn wolał uniknąć.

Nagle jego uwagę odwrócił hałas dobiegający z klatki schodowej. Stojący w drzwiach posterunkowy obejrzał się za siebie, bo też usłyszał tupot nóg. Obaj policjanci wymienili spojrzenia i w jednej chwili rzucili się w stronę wyjścia.

2

Dziewczyna biegła w dół, potykając się o rozwiązane sznurowadła ciężkich butów. Usłyszała za sobą wołanie, ale nie zwolniła. Nie oglądając się za siebie, uciekała jeszcze szybciej, chwytając się poręczy dla utrzymania równowagi. Była wycieńczona, lecz adrenalina dodawała jej sił. Paniczny strach wyzwolił ukryte pokłady energii. Kiedy zobaczyła jaśniejszy otwór drzwi, przyspieszyła jeszcze i pchana nadzieją rzuciła się w tamtą stronę. Była już prawie na zewnątrz, kiedy na jej drodze stanęła przeszkoda. Wpadła z impetem na wypełniającą wyjście ogromną postać w czarnym płaszczu. Odbiła się od niej jak od ściany i wylądowała tyłkiem na podłodze. Biegnący po schodach policjanci byli już kilka kroków za nią. Stanęli jednak, powstrzymani gestem dłoni stojącego w drzwiach mężczyzny.

Dziewczyna podparła się dłońmi i wciąż siedząc na brudnej cementowej posadzce, powoli podniosła wzrok. Najpierw zobaczyła czarne półbuty, nieskazitelnie czyste mimo wiosennej pluchy. Potem poły długiego czarnego płaszcza. Opadający z ramion nadawał barczystej postaci kształt wielkiej, równo ociosanej bryły, przez co sylwetka miała w sobie coś monumentalnego. Jakby przybysz zszedł z cokołu pomnika, aby przywrócić porządek na tym świecie. Dziewczyna spojrzała w górę i najpierw dostrzegła siwe, zaczesane do tyłu włosy, a później nienaturalnie błękitne oczy, i przez dłuższą chwilę nie mogła od nich oderwać wzroku. Mężczyzna przyglądał się, jakby chciał zajrzeć do jej wnętrza, wprost do jej duszy. Z jego twarzy emanowała dobroć i dziewczyna poczuła dziwny spokój.

– Jak się nazywasz? – Jego głos był niski, ale miły.
– Pisklak. – Zaskoczona, przedstawiła się przezwiskiem, bo już od dawna nikt nie zwracał się do niej po imieniu.

Miała ładną twarz i włosy zafarbowane na zielono.

– Wypadłaś z gniazda, Pisklaku? – Uśmiechnął się ciepło, po czym nachylił się i podał jej rękę. – Chodź, pomogę ci.

Dziewczyna uniosła się lekko i wyciągnęła dłoń w jego stronę. Ujął drobne palce i pomógł jej wstać.

– Zabierz ją do szpitala – zwrócił się do mundurowego funkcjonariusza. – Niech ją zbadają i nakarmią. Przyjadę tam, kiedy skończymy czynności.

Posterunkowy skinął głową i ujął dziewczynę pod ramię, pomagając jej w ten sposób iść. Ta spuściła wzrok i pozwoliła wyprowadzić się z budynku. Prokurator zszedł im z drogi i przywitał się z Polaczkiem przyglądającym się scenie w milczeniu. Nie musiał się przedstawiać, bo znali się dobrze.

– Gdzie ciało? – zapytał śledczy, ściskając dłoń policjanta z kryminalnej.
– W mieszkaniu na pierwszym piętrze – rzucił aspirant, po czym odwrócił się i pomaszerował po schodach na górę.

Michał Stróż ruszył za nim. Kiedy weszli do opuszczonego mieszkania, Cyprian zatrzymał się i puścił prokuratora przodem. Powoli przez brudne szyby wpadało już do pomieszczenia blade światło poranka. Stróż minął policjanta i skierował się w stronę legowiska, gdzie znajdowało się ciało. Uklęknął i zastygł w bezruchu na dłuższą chwilę. Polaczek znał jego zwyczaje, stał więc teraz w milczeniu i czekał, aż prokurator się odezwie.

– Przedawkował?
– Na to wygląda – odparł aspirant, wskazując zwisającą z przedramienia pustą strzykawkę.

Igła wciąż jeszcze tkwiła w ręce martwego mężczyzny, napinając naskórek poniżej zawiniętego rękawa płaszcza.

– Który to już?
– W tym roku trzeci.
– Wydział narkotyków nic z tym nie robi?
– Nie wiem, przejmują sprawy, ale nie informują nas o wynikach.

Prokurator westchnął głośno.

– Ustaliliście jego tożsamość? – Spojrzał na Polaczka. – Miał dowód?
– Nie zdążyłem sprawdzić.

Stróż bez słowa założył gumowe rękawiczki, po czym uniósł połę płaszcza denata i wsunął dłoń do wewnętrznej kieszeni. Nic nie znalazł. Obmacał kieszenie spodni z podobnym skutkiem.

– Nie ma dokumentów. – Wstał. – Czyli standardowa procedura dla NN.

Aspirant Polaczek skinął głową, po czym odwrócił się w stronę korytarza, z którego dobiegały do ich uszu ciężkie kroki. To technicy objuczeni sprzętem dotarli właśnie na miejsce. Prokurator przywitał się z przybyłymi i ruszył w kierunku wyjścia z pokoju, nie chcąc przeszkadzać im w czynnościach. Na odchodne zlecił jeszcze pobranie odcisków palców z całego pomieszczenia.

– Nie wiemy, kto to jest. – Stojąc w drzwiach, wskazał zwłoki. – Jeżeli nie znajdziemy denata w policyjnej bazie, to może zidentyfikujemy inne odciski. Ktoś z bywalców meliny mógł go znać.

Szef ekipy skinął głową, następnie spojrzał wymownie na Polaczka, dając mu do zrozumienia, że jego obecność w miejscu odnalezienia ciała też jest w tym momencie zbędna. Cyprian odczekał jednak, aż Stróż zniknie za drzwiami, po czym zbliżył się do technika i nachylił się w jego stronę.

– Te wymiociny możecie pominąć. – Lekko zażenowany spojrzał na kałużę pod oknem. – Smród był taki, że żołądek mi puścił.

Technik podążył za jego wzrokiem, po czym klepnął go w ramię i bez słowa sięgnął do torby.

– Dobra. – Rozłożył biały kombinezon i strzepnął, rozprostowując w ten sposób zmięte nogawki. – A ty dzwoń po lekarza ostatniego kontaktu, bo nam długo nie zejdzie. Na klatce schodowej na Polaczka czekał prokurator.
– Dowiedz się, do którego szpitala odwieźli tę dziewczynę – rzucił w stronę wychodzącego z mieszkania aspiranta.

Polaczek wykonał telefon do dyżurnego, a ten po kilku minutach oddzwonił.

– Zostawili ją na SOR-ze w Szpitalu Bonifratrów – przekazał uzyskaną informację. – Na Kazimierzu. Podrzucić pana?

Cyprian pamiętał, że prokurator nie posiadał samochodu. Poruszał się komunikacją miejską, a o tej porze tramwaje w Krakowie kursowały rzadko.

– Nie trzeba – odparł Stróż. – To niedaleko, przejdę się.

Świeże powietrze dobrze mi zrobi.

Prokurator miał dziwne przeczucie graniczące z pewnością, że dziewczyna coś wie. Coś, co pomoże wyjaśnić tragedię, jaka rozegrała się w starej kamienicy.

3

Kraków,

klub Palladium

PÓŁ ROKU WCZEŚNIEJ

Komisarz Marcin Wróbel stał z piwem w dłoni, wciśnięty w kąt sali nocnego klubu. Co chwila unosił rękę, balansując szklanką, bo tłoczące się przy barze osoby nieustannie go szturchały.

– To ten w czerwonej kangurce. – Zakapturzona postać stojąca obok wskazała kierunek nieznacznym ruchem głowy.

Wróbel podążył wzrokiem za jego spojrzeniem. Cała jego uwaga skupiła się teraz na poszukiwaniu jaskrawej bluzy w gąszczu klubowych gości. Nie było łatwo ją dostrzec wśród kłębiącego się sztucznego dymu i błyskających świateł. Kiedy lampy gasły, spojrzenie przykuwały odbijające ultrafiolet białe elementy garderoby tancerzy pląsających na parkiecie. Komisarz stanął na palcach. Jakaś dziewczyna, sięgając po drinka, potrąciła go w ramię i piwo wylało mu się na rękaw dżinsowej kurtki. Zacisnął zęby i zaklął pod nosem, ale pozwolił jej odejść, nie odzywając się słowem. Nie chciał zwracać na siebie uwagi.

– Gdzie on, kurwa, jest! – Oberwało się za to jego towarzyszowi. – Nie widzę!
– Druga loża od ściany – odparł chłopak, przekrzykując basowy bit dochodzący z wiszącego pod sufitem głośnika.

Teraz Wróbel go dostrzegł. Handlarz siedział rozwalony na kanapie, beztrosko obejmował ładną dziewczynę w skąpej sukience. Drugą ręką machał w rytm muzyki, wykrzykując powtarzające się w kółko słowa refrenu.

Dyskrecja to na pewno nie było jego drugie imię. Oprócz czerwonej kangurki w oczy rzucały się też dziwaczne adidasy i ciemne okulary w kosmicznych oprawkach.

– Na pewno ten? – spytał komisarz, bo nie chciało mu się wierzyć, że dealer jest aż tak głupi.
– Mówią na niego Chmura – odpowiedział stojący obok chłopak. – To on.

Jakby na potwierdzenie tych słów do obserwowanej przez komisarza loży podeszła dziewczyna w błyszczącej sukience i nachyliła się nad handlarzem. Po chwili transakcja już była dogadana. Klientka przysiadła na brzegu kanapy i dyskretnie wręczyła dealerowi pieniądze pod stołem. Chmura schował kasę, sięgnął do drugiej kieszeni i nawet nie sprawdzając zawartości, wsunął dziewczynie za dekolt małe zawiniątko. Po wszystkim klepnął ją na odchodne w tyłek. Ta skwitowała jego zachowanie śmiechem, jakby właśnie usłyszała świetny dowcip, i zniknęła w tłumie tańczących.

Wróbel musiał przyznać, że gówniarz ma tupet. Praktycznie nie krył się ze swoim procederem. Bramkarze w klubie musieli być opłacani, skoro czuł się tak bezczelnie bezkarny. Komisarz odszukał wzrokiem jednego z ochroniarzy. Osiłek stał pod ścianą, z dłońmi wciśniętymi głęboko w kieszenie bawełnianych dresów, lekko przechylony majstrował coś w portkach. Na pewno nie był zainteresowany tym, co się dzieje w loży po drugiej stronie sali. W sumie to dobrze, skonstatował w głowie policjant.

– Dobra, spierdalaj – rzucił przez ramię do swojego informatora.
– A moja kasa? – Młodzieniec odsunął lekko kaptur w tył. Pod nosem perliły mu się krople potu.

Komisarz wahał się przez krótką chwilę, w końcu przemyślał sprawę i sięgnął do portfela. Jak wszystko pójdzie dobrze, to pieniądze zaraz do niego wrócą.

– Idź, zrób sobie zakupy, póki jeszcze można. – Wręczył mu banknot. – Bo zaraz kramik będzie zamknięty.

Młody zrozumiał i nie trzeba było mu powtarzać. Od razu ruszył w stronę Chmury. Jego kaptur błądził chwilę wśród postaci podskakujących w takt muzyki. Odbijał się od nich niczym kula bilardowa. Wreszcie przedarł się przez taneczny parkiet i ruszył w kierunku loży. Wróbel nie obawiał się, że chłopak ostrzeże dealera. W końcu sam przyprowadził tu policjanta. Za sto złotych narkoman na głodzie sprzedałby własną matkę, a co dopiero handlarza. Wykorzystał go. Nie jego pierwszego i nie ostatniego.

Teraz musiał tylko poczekać na odpowiedni moment. Na niskim szklanym stoliku przed Chmurą stała prawie pusta szklanka. Pewnie nie było to jego pierwsze piwo tego wieczoru. W końcu będzie musiał pójść do toalety. Po kilku minutach okazało się, że policjant miał rację. Handlarz zdjął dłoń z ramienia towarzyszki i chwiejnym krokiem ruszył w kierunku łazienki. Kiedy mijał komisarza, ten miał okazję lepiej się mu przyjrzeć. Z bliska dealer wyglądał dojrzalej, mógł mieć koło trzydziestki. Młodzieżowe ciuchy maskowały jego prawdziwy wiek. Pewnie w ten sposób łatwiej było mu wtopić się w tłum młodych bywalców klubu. Na sekundę ich spojrzenia się spotkały, ale policjant szybko odwrócił wzrok, nie chcąc budzić podejrzeń. Chmura minął go i zniknął za drzwiami męskiej toalety.

Wróbel powoli odstawił szklankę na blat baru i ruszył za nim. Wnętrze łazienki było jasno oświetlone. Rozglądał się ostrożnie, ale nikogo w środku nie zobaczył. Przy pisuarach nikogo nie dojrzał, domyślił się więc, że mężczyźnie zebrało się na „poważniejsze zwierzenia”. Drzwi dwóch kabin były lekko uchylone. Dla pewności zajrzał do nich po kolei. Tak jak się spodziewał, były puste. Stanął przed ostatnią, przykucnął i zajrzał przez szparę na dole, aby się upewnić. W środku był Chmura, poznał go po adidasach, na których teraz spoczywały opuszczone nogawki spodni.

Komisarz cofnął się o krok, stanął frontem do drzwi i nabrał powietrza w płuca. Mocnym kopnięciem rozwalił lichą zasuwkę, a skrzydło odskoczyło z impetem. Odbiło się i wróciło do pierwotnego położenia. Wróbel najpierw usłyszał krzyk, a po chwili z wnętrza kabiny do jego uszu doszły jęki przeplatane przekleństwami. Pchnął drzwi ponownie, tym razem delikatnie. W środku, z opuszczonymi do kolan spodniami siedział Chmura. Dłońmi zakrywał rozbity nos, a po brodzie ściekały dwie strugi krwi. Na podłodze leżał jego telefon. Kiedy dealer zobaczył wycelowaną w siebie broń, zrozumiał, że to nie żarty. Bez słowa sięgnął do skarpetki, wyjął małą foliową torebeczkę i podał ją napastnikowi.

– Co mi tu dajesz za gówno?! – Komisarz szybkim ruchem wytrącił narkotyki z jego ręki na podłogę.
– To czego chcesz?

Wróbel nie zdążył odpowiedzieć, bo drzwi wejściowe otworzyły się i do środka wtoczyli się dwaj podchmieleni mężczyźni.

– Co jest? – Naprężyli się na widok zakrwawionej twarzy chłopaka.
– Wypierdalać! – Funkcjonariusz sięgnął po blachę. – Policja!

Obaj obrócili się na pięcie i zniknęli za drzwiami. Teraz miał już ograniczony czas na działanie, bo pewnie przypadkowi świadkowie zawiadomią ochronę. Chmura też zrozumiał, w jakim położeniu się znalazł, bo przyglądał się gliniarzowi zaskoczonym wzrokiem. Po chwili jednak w jego oczach pojawiło się coś na kształt ulgi. Wróbel miał wrażenie, że dealer bardziej bał się agresywnego ćpuna na głodzie niż policjanta.

– Aresztujesz mnie?
– Tym razem będzie pouczenie – odparł komisarz. – Dawaj kasę!
– Co?
– Głuchy jesteś?! Dawaj kasę z utargu! – Pochylił się i przystawił mu lufę glocka do skroni, pokazując, że to nie żarty.

Chmura wstał, powoli podciągnął spodnie, sięgnął do kieszeni i wyjął zwitek banknotów. Komisarz wyrwał mu z ręki pieniądze i z grubsza oszacował kwotę. To było zdecydowanie za mało.

– Wszystko dawaj!
– Więcej nie mam.

Wróbel schował pistolet do kabury, chwycił dealera za bluzę i podniósł parę centymetrów nad ziemię. Był sporo wyższy i silniejszy od swojego przeciwnika. Odwrócił i pchnął mężczyznę w przód. Chmura ledwo zdążył oprzeć się dłońmi o ścianę, amortyzując uderzenie. Policjant przeszukał go z wprawą. Prawie w każdej kieszeni jeszcze coś znalazł. W przypływie wściekłości podciął handlarzowi nogi w kolanach, rzucając go na klęczki. Zanim ten zdążył zareagować, zaciągnął go z powrotem do kabiny, wcisnął głowę do muszli i spuścił wodę. Po krótkiej szamotaninie Chmura wreszcie się wyrwał. Prychając i krztusząc się, wybiegł z kabiny i potknął się o spadające spodnie, których nie zdążył zapiąć. Teraz, skulony w kącie łazienki, wpatrywał się w swojego oprawcę. Po mokrych włosach na bluzę ściekała woda.

– Wyglądasz żałośnie. – Wróbel spojrzał na niego z pogardą. – Ale przynajmniej nie masz już zakrwawionej mordy.

Chmura się nie odezwał.

– Teraz wyjdę, a ty się ogarniesz i jak gdyby nigdy nic wrócisz do swojej dupy. Dopijesz piwko i zapomnisz o wszystkim, jasne?

Dealer skinął głową. Wróbel wyszedł, nie oglądając się za siebie. Zatrzymał się dopiero przed klubem, kiedy poczuł kojący podmuch rześkiego, nocnego powietrza. Sięgnął po papierosa, zapalił i mocno się zaciągnął.

– Bułka z masłem – wyszeptał i uśmiechnął się do siebie.

4

Kraków,

Szpital Bonifratrów

OBECNIE

Na SOR-ze było już prawie pusto. Stróż spoglądał na mężczyznę siedzącego pod ścianą po drugiej stronie szpitalnego korytarza. Facet miał obandażowaną głowę niczym powstaniec warszawski. Na krześle obok pochrapywał głośno jego pijany kumpel. Sam poszkodowany też kiwał się na boki, bo ranę miał od godziny zszytą i teraz umilał sobie czas oczekiwania na wyniki tomografii, pociągając dyskretnie z ukrytej za pazuchą flaszeczki. Michał był mimowolnym świadkiem ich wcześniejszej rozmowy z lekarką pogotowia i chcąc nie chcąc, dowiedział się, że poszkodowany w trudnych do odtworzenia okolicznościach rozbił sobie głowę. Pani doktor przed postawieniem diagnozy próbowała ustalić ciąg zdarzeń, ale wersje jego i kolegi rozjeżdżały się w połowie drugiej półlitrówki.

Michał przymknął ciężkie powieki, a kiedy je uniósł, mężczyzn już nie było. Za to przed nim stała młoda kobieta. Miała na sobie gruby sweter i długą spódnicę. Przez ramię przewiesiła pasek workowatej torby. Chwilę mu zajęło, nim rozpoznał lekarkę, z którą rozmawiał trzy godziny temu.

– Pan cały czas czeka. – Uśmiechnęła się przepraszająco. – Taki był dzisiaj w nocy młyn, że całkiem o panu zapomniałam.
– Nie szkodzi. – Przetarł dłonią najpierw jedno, potem drugie oko. – Skończyła pani dyżur?
– Tak.
– Wiem, że jest pani zmęczona, ale poświęci mi pani chwilę?
– Czekał pan pół nocy. – Znów ten uśmiech. – Jak mogę pomóc?
– Policjanci przywieźli tu około czwartej nad ranem dziewczynę…
– Tę narkomankę?
– Tak. – Skrzywił się lekko, bo nie spodobało mu się dosadne określenie o negatywnym wydźwięku. – Zbadała ją pani?
– Oczywiście. – Lekarka przysiadła na krześle obok, bo po całonocnym dyżurze nogi odmawiały jej już posłuszeństwa. – Była w kiepskim stanie. Wycieńczona. Nie wiem, kiedy jadła ostatni posiłek.
– Gdzie ona teraz jest?
– Zleciłam badania i położyłam ją u nas pod kroplówką. – Młoda lekarka westchnęła. – Wenflon trzeba jej było wbić w stopę, takie miała ręce poharatane od igieł.
– Mogę z nią porozmawiać?
– Teraz pewnie śpi. – Spojrzała na zegarek. – Zapisałam jej coś na sen i środki przeciwbólowe, żeby jakoś przetrwała efekt odstawienia.
– A co potem?
– Powinna trafić na odwyk. – Wzruszyła ramionami. – Jest jeszcze niepełnoletnia, trzeba będzie ściągnąć jej rodziców.
– Zajmę się tym. – Stróż wyprostował się na krześle. – Jak ona się nazywa? Może pani podać mi jej dane?

Lekarka skinęła głową i podeszli razem do pokoju pielęgniarek. W spisie przyjętych tej nocy pacjentów szybko odszukała nazwisko dziewczyny. Stróż zadzwonił do komendy, aby na tej podstawie ustalić jej miejsce zamieszkania i zawiadomić rodziców. Jednak kiedy dyżurny wprowadził podane przez prokuratora personalia do bazy, okazało się, że były zmyślone.

– A to gówniara. – Lekarka lekko się zagotowała. – Na żarty jej się zebrało.
– Raczej nie chciała, żebyśmy wezwali rodziców. – Stróż miał inne zdanie.
– Chodźmy więc, zapytamy ją, jak naprawdę się nazywa.

Ruszyli do sali, gdzie przebywała pacjentka. Przynajmniej tak sądzili, ponieważ tu czekała ich kolejna niespodzianka. Na oddziale panowało spore zamieszanie, bo dziewczyna samowolnie opuściła szpital. Na dodatek ukradła dresy pacjentce, która zajmowała sąsiednie łóżko. Kobieta awanturowała się teraz i żądała wezwania policji. Kiedy dowiedziała się, że Stróż jest prokuratorem, do niego zwróciła się ze skargą.

– Jaka była wartość skradzionych rzeczy? – Michał postanowił załatwić sprawę od razu.
– Nowe dresy ukradła. – Piekliła się poszkodowana. – Kupione specjalnie do szpitala.
– Ile kosztowały?
– Sto złotych!

Stróż wyjął portfel, a z niego banknot o takim nominale.

– To w ramach rekompensaty. – Wręczył zaskoczonej kobiecie. – I nie trzeba już wzywać policji.

Młoda lekarka przyglądała się tej scenie w milczeniu.

– Szlachetnie z pana strony. – W jej oczach widać było szczere uznanie.
– Wolę to niż wypełnianie stosu druków. – Uciął temat, bagatelizując sprawę. – Skoro ukradła ubranie, to gdzie są jej rzeczy? – Zmienił temat.
– Śmierdziały, więc kazałam oddać do szpitalnej pralni. – Skinęła ręką. – Chodźmy, zaprowadzę pana.

Zjechali do piwnic szpitala, gdzie znajdowała się pralnia. Po kilku minutach znaleźli plastikowy worek, do którego wrzucono rzeczy dziewczyny. Czekały jeszcze na swoją kolej do prania. Stróż wyjmował kolejne części garderoby na stojący obok stół, przetrząsając kieszenie. Oprócz zapalniczki oraz osmolonej i uszczerbionej fifki znalazł w tylnej kieszeni spodni roczną kartę komunikacji miejskiej.

– Wiktoria Galek – odczytał na głos.

Potem sprawdził datę i posmutniał. Dziewczyna nie miała jeszcze siedemnastu lat.

5

Kraków,

plac Szczepański

PÓŁ ROKU WCZEŚNIEJ

Kiedy Wróbel zaparkował przy placu Szczepańskim, stojący na metalowym słupie zegar wskazywał godzinę pierwszą. Marcin wysiadł ze swojego wysłużonego audi i wyjął z kieszeni zwitek banknotów. Rozprostował je i jeszcze raz przeliczył. W sumie skroił dealera prawie na dwa i pół tysiąca złotych. Zadowolony z siebie schował łup do kieszeni. Kiedy podniósł wzrok, spostrzegł, że stojąca przed wejściem do pobliskiej Żabki grupka podejrzanych typów przygląda mu się z uwagą, szepcząc coś między sobą. Komisarz ostentacyjnie uchylił połę dżinsowej kurtki, pokazując ukrytą pod nią kaburę. Mężczyźni momentalnie stracili zainteresowanie jego osobą i odwrócili się w przeciwnym kierunku. Zapalił papierosa i pchnął ciężkie drewniane drzwi prowadzące do niewielkiego kasyna.

Już w korytarzu usłyszał znajome dźwięki maszyn i poczuł niezdrową ekscytację. Koło fortuny kręciło się, dając złudną nadzieję naiwnym. On nie był głupi, wiedział, o co w tym biznesie chodzi: kasyno w końcu zawsze wygrywa. Zjawiał się tu jednak prawie codziennie, bo nałóg był silniejszy od niego. Ileż to już razy obiecywał sobie, że rzuci to w diabły, kiedy wychodził nad ranem spłukany z tej jaskini hazardu. I co? I nic. Po kilku dniach wracał, tak jak dzisiaj.

– Cześć – przywitał się z siedzącą za szybą kobietą, nazywaną przez stałych bywalców przybytku „kierowniczką”. – Jak mija wieczór?
– Jak kurwie w deszcz – odparła, powłócząc po sali smętnym wzrokiem. – Gdyby nie tych dwóch żółtków, tobym dzisiaj na waciki nie zarobiła.
– Ci przy ruletce? – Wróbel odwrócił się i odnalazł wśród kłębów papierosowego dymu dwóch Azjatów. – Nie idzie im?
– Cały czas przegrywają. – Kierowniczka się uśmiechnęła. – Nawet Luśka na nich krzyżyk postawiła. – Skinęła głową w stronę usługującej tu prawie na etacie prostytutki. – Zna się na ludziach i wie, że z tej mąki chleba nie będzie.
– No to chyba się do nich przysiądę, bo musi być równowaga w przyrodzie. – Wyjął z kieszenie całą kasę i wsunął w wąski otwór pod szybą. – Wymień mi na czerwieńce.

Kobieta przeliczyła, ale nie sprawdziła banknotów maszyną do fałszywek, demonstrując w ten sposób zaufanie i szacunek do stałego klienta. Przez szparę popchnęła w jego stronę plastikową szufladkę z równo poukładanymi czerwonymi żetonami o nominale odpowiadającym pięćdziesięciu złotych każdy. Wróbel oddał kierowniczce jeden krążek.

– Przynieś mi szklankę dobrej whisky. – Posłał jej uśmiech. – Czuję, że to będzie moja noc.

Przy stole do ruletki były zajęte tylko dwa miejsca. Azjaci, przekrzykując się wzajemnie, obstawiali właśnie kolejny zakład. Wyrywali sobie żetony z rąk i przekładali z pola na pole do ostatniej chwili. Marcin obserwował ich z politowaniem.

– Rein ne va plus! – poinformował zniecierpliwiony krupier. – Koniec obstawiania!

Wrzaski ucichły i gracze usiedli grzecznie na swoich taboretach, machając w powietrzu krótkimi nogami. Pan Sławek, starszy już mężczyzna, kręcący tu ruletą od niepamiętnych czasów, z gracją wprawił w ruch obrotowe koło, a w przeciwną stronę zgrabnym ruchem rzucił metalową kulkę. Oczy zgromadzonych obserwowały teraz, jak ta pędzi niczym wystrzelony pocisk, żeby po kilkunastu sekundach za sprawą praw fizyki zwolnić. Obstawiający śledzili, jak podskakuje i chaotycznie odbija się od umieszczonych na jej drodze przeszkód. Wstrzymując oddech, patrzyli, jak wykonuje ostatnią zmyłkę i zatrzymuję się wreszcie na wylosowanym polu.

– Osiemnaście, czerwone – wyrecytował pan Sławek, nawet nie próbując przekrzyczeć Azjatów.

Ci rwali włosy z głowy, jakby nastał koniec świata. Lament podniósł się jeszcze większy, kiedy krupier specjalnymi grabkami zebrał ich żetony. Rozpacz trwała jednak tylko moment, bo po chwili już kłócili się ponownie, jak obstawić kolejny zakład. W końcu pokaźny stosik krążków ustawili na polu do obstawiania koloru czerwonego. Wróbel na to tylko czekał. Wyjął pięć żetonów ze swojej szufladki i obstawił czarne. Kula ponownie została puszczona w ruch.

– Dziesięć, czarne!

Marcin poczuł przypływ dopaminy. Hazard to nałóg, jak każdy inny. Różne są środki, ale pożądany efekt zawsze taki sam: dostarczenie do mózgu kolejnej dawki hormonu szczęścia. Teraz wygrał i czuł się świetnie. Nie myślał ani o przeszłości, ani o przyszłości. W tej jednej chwili był panem świata. Zapomniał o wszystkich kłopotach. Czuł, że żyje.

Tymczasem małą salę znów wypełniły płaczliwe okrzyki przegranych Azjatów. Pan Sławek bez ceregieli, tłukąc ich po palcach drewnianym zbierakiem, zgarnął sztony, które przed chwilą stracili. Część zgrabnym ruchem przesunął po zielonym płótnie w stronę wygranego w tym zakładzie komisarza. Zadowolony z sukcesu Marcin ułożył je jeden na drugim i czekał na ruch siedzących po przeciwnej stronie stołu Azjatów.

Dwie godziny później przed Wróblem zalegał pokaźny stos żetonów. Było już późno. Kierowniczka postawiła obok niego ostatnią tej nocy szklankę whisky.

– Zamykamy – zakomunikowała.

Odchodząc, dała znak panu Sławkowi i krupier ogłosił, że następny zakład będzie już ostatnim. Marcin, jak większość hazardzistów, był przesądny, nigdy więc nie obstawiał ostatniego „kręcenia”. Z zadowoleniem otaksował wartość leżących przed nim krążków i lekką ręką pchnął dwa w stronę krupiera, za co ten podziękował dyskretnym skinieniem głowy. Komisarz jednym haustem wypił drinka, zebrał wygraną, po czym ruszył do kasy. Kierowniczka sprawnymi ruchami posegregowała żetony i otworzyła kasetkę z pieniędzmi.

– Nieźle – oznajmiła. – Siedem tysięcy trzysta.
– Daj mi siedem. – Wróbel dziś w nocy prawie potroił początkową kwotę, miał więc gest.
– Dzięki. – Uśmiechnęła się. – Jak chcesz, to Luśka obsłuży cię dziś na koszt firmy.

Marcin spojrzał na drzemiącą na barowym stołku podstarzałą prostytutkę.

– A co mi tam – westchnął. – Jej też się coś od życia należy.

Kiedy kwadrans później Luśka wyszła z jego samochodu, wycierając chusteczką kąciki ust, zapiął rozporek i spojrzał na zegar przed kasynem stojący na wysokim słupie. Odkąd zastawił w lombardzie omegę po ojcu, to ten czasomierz najczęściej odliczał mu godziny kolejnych dni, a raczej nocy. Wskazówki pokazywały szóstą. Do rozpoczęcia służby zostały mu dwie godziny, nie opłacało się więc jechać do mieszkania. Był jednak zmęczony po nieprzespanej, pełnej wrażeń nocy. Alkohol też powoli już wietrzał z jego głowy, co tylko potęgowało senność. Postanowił zatrzymać się na stacji benzynowej, zjeść hot doga i zdrzemnąć się w aucie godzinkę. Potem napije się kawy i to powinno na jakiś czas postawić go na nogi. Kofeina nie zastąpi co prawda towarzyszącej grze adrenaliny, ale pomoże przetrwać do południa. Później coś wymyśli i pod pretekstem działań w terenie urwie się wcześniej do domu.

Przypomniał sobie o wygranej i mimo zmęczenia uśmiechnął się do swojego odbicia we wstecznym lusterku. To będzie miły dzień. A czekało go więcej takich dni, bo znalazł prosty sposób, żeby dorobić sobie do marnej policyjnej pensji. Genialny w swojej prostocie – skubanie dealerów okazało się wręcz dziecinnie proste. Nie mogli mu się przecież postawić, bo miał broń i policyjną blachę. Zgłoszenie napadu również nie wchodziło w grę, to wymagałoby przyznania się do sprzedaży narkotyków. Kwoty nie były też na tyle duże, żeby szefowie handlarzy szli na wojnę z komisarzem wydziału kryminalnego. Był o tym przekonany. Jeżeli tylko nie przesadzi, może tak zarabiać latami. Będzie miał kasę na życie i grę. No i pospłaca wreszcie długi. Właśnie, przypomniał sobie, że musi zadzwonić do Karola, kolegi z pracy. Wyjął komórkę z kieszeni.

– Cześć, obudziłem cię?

Najwyraźniej tak było, bo przyjaciel ziewnął przeciągle i burknął coś niezadowolony.

– Mam dla ciebie kasę – ciągnął niezrażony Marcin. – Zwrócę ci dziś całą kwotę. Pięć koła.
– Dobrze, bo już mam w domu przez ciebie przeje-bane. – Karol za sprawą dobrej wiadomości rozbudził się i odzyskał jasność umysłu. – Żona się ciągle pyta, kiedy oddasz.
– Dziś załatwimy sprawę, a po robocie zapraszam cię na wódkę. – Wiedział, że kumpel lubi wypić. – Ja stawiam.

Teraz Karol naprawdę poczuł, że odzyskał przyjaciela, i pełen wiary w ludzi pożegnał się z Marcinem.

Wróbel wyjechał z placu Szczepańskiego i po kilkunastu minutach zatrzymał się na małej stacji benzynowej, położonej na uboczu. Zawsze tu tankował, bo ceny paliwa były sporo niższe od tych na stacjach znanych sieci przy głównej ulicy. Dziś nalał do pełna.

– Paliwo z dwójki. – Położył przed młodym ekspedientem pieniądze. – Do tego hot dog i camele.

Chłopak wydał resztę i zabrał się do przygotowywania zamówienia. Wróbel w tym czasie zerwał folię z paczki papierosów, wyjął jednego i włożył do ust. Ruszył w kierunku wyjścia, by zapalić. Był już prawie w drzwiach, kiedy kątem oka zobaczył stojącą w bocznym korytarzu maszynę do gry. Wygrywała cicho melodię i kusiła kolorowymi obrazkami migającymi na ekranie. Bił od niej blask jak od skrzyni pełnej złota.

– Macie tu automaty?
– Na razie jeden, ale szef dostał koncesję i ma być więcej. – Sprzedawca spojrzał w jego stronę pytająco. – Jakie sosy do hot doga?
– Trochę ketchupu i trochę musztardy – odparł Marcin, sięgając do kieszeni dżinsów.

Grzebał tam chwilę, po czym wyjął dłoń i spojrzał na jej zawartość. Pomiędzy kilkoma monetami o drobnych nominałach dostrzegł pięć złotych. Wszedł do bocznego korytarzyka, zapalił papierosa i położył go w przymocowanej na stałe do maszyny popielniczce. Spojrzał ostatni raz na monetę i po chwili pięciozłotówka zniknęła połknięta przez automat.

6

Kraków,

osiedle Piaski

OBECNIE

Michał Stróż przysunął ucho bliżej drzwi. W mieszkaniu panowała zupełna cisza. Nacisnął ponownie przycisk dzwonka i przytrzymał nieco dłużej. Jeżeli mieszkańcy spali, to tym razem powinien ich zbudzić. Godzina była wczesna i czuł się trochę niezręcznie, bo wiedział, że poranna wizyta zburzy spokój domowników, miał jednak ważny powód. Dziewczyna uciekła dziś rano ze szpitala, a on chciał z nią porozmawiać. Liczył na to, że zastanie ją w domu.

Chwilę później usłyszał kroki i ktoś zerknął przez wizjer. Zgrzytnął zamek, po czym drzwi otworzyły się na oścież.

– O co chodzi? – zapytał nieprzyjemnym tonem mężczyzna.

Miał na oko czterdziestkę, choć mógł być młodszy, bo spore zakola dodawały mu lat. Był średniego wzrostu, dobrze zbudowany. Mimo swojego wieku zachował wysportowaną sylwetkę, pewnie za sprawą aktywnego trybu życia. Stał teraz w korytarzu ubrany w podkoszulek i dresowe spodnie i przyglądał się gościowi z rezerwą.

– Pan Galek? – Michał domyślił się, że to ojciec Wiktorii.
– Tak – odburknął gospodarz. – A pan to kto?
– Stróż, prokuratura rejonowa. Czy zastałem córkę?
– Nie – odparł tamten lakonicznie, jakby chciał spławić gościa.
– Nie wróciła do domu?
– Nie.

W tym momencie za plecami mężczyzny, w głębi przedpokoju Stróż dostrzegł kobietę. Wyłoniła się z bocznego pomieszczenia i przyglądała przybyszowi. Nieuczesane włosy z ciemnymi odrostami zwisały jej do ramion. Miała na sobie powyciągany szlafrok w kwiatki. Jedną ręką przytrzymywała jego poły, drugą odruchowo poprawiła grzywkę. Galek dostrzegł, że wzrok prokuratora skierowany jest w głąb mieszkania, i spojrzał za siebie.

– Zrób mi śniadanie – wydał krótkie polecenie i kobieta bez słowa zniknęła za załomem korytarza. Gospodarz odprowadził ją wzrokiem, po czym znów odwrócił się do Stróża.
– Wiktoria nie wróciła jeszcze ze szpitala? – Michał celo- wo zadał takie pytanie, chcąc tą niepokojącą informacją sprowokować ojca do wykazania większego zaangażowania.
– Nie – zaprzeczył krótko Galek i o nic nie zapytał, choć na jego twarzy widać było zaskoczenie.

Prokurator dostrzegł to i zyskał tym samym pewność, że ojciec nic nie wie o wizycie córki na SOR-ze. Mimo to facet nie zainteresował się, co się stało.

– Może pan skontaktować się z córką? Chciałbym z nią porozmawiać. – Stróż nie odpuszczał.
– Nie rozmawiamy ze sobą.
– Dlaczego?
– Mamy ostatnio kiepskie relacje.
– Proszę podać numer, ja spróbuję.

Mężczyzna westchnął ciężko i zrobił to, o co prosił go prokurator. Stróż wystukał cyfry i czekał na sygnał. Po chwili okazało się, że telefon dziewczyny jest wyłączony.

Schował komórkę do kieszeni.

– Kiedy ostatni raz rozmawiał pan z córką? – zapytał.
– Nie pamiętam.
– Nie mieszka z wami? – Michał się zdziwił, bo takiej odpowiedzi się nie spodziewał. Wiktoria była przecież niepełnoletnia.
– Nie. – Galek wzruszył ramionami. – Uciekła z domu.

Żona zgłosiła sprawę na policję.

– Mogę zobaczyć jej pokój?
– Ma pan nakaz?
– Nie.
– W takim razie nie może pan. – Chwycił za klamkę. – Dość już żeście nam w życiu złego narobili.

Drzwi trzasnęły z hukiem, a skonsternowany Michał Stróż przez moment zastanawiał się, czy nie zadzwonić ponownie i nie porozmawiać z gospodarzem inaczej, ale stwierdził, że nic w ten sposób nie wskóra, a zaognianie sytuacji tylko zaszkodzi sprawie. Odwrócił się więc na pięcie i ruszył schodami w dół. Z każdym krokiem jednak wzbierała w nim złość. I nie chodziło o to, że facet zatrzasnął mu drzwi przed nosem. To nie to. Z urażoną dumą poradził sobie w trzy sekundy. Był zły, bo Galek nie zainteresował się losem swojej córki. Prokurator oczywiście domyślał się, że cała rodzina przegrała ciężką walkę z narkotycznym nałogiem Wiktorii, ale to w żaden sposób nie usprawiedliwiało ojca w oczach Stróża. W takich sytuacjach, kiedy w grę wchodzi życie dziecka, nie można się poddawać.

Był już przed blokiem, kiedy usłyszał stłumione wołanie za plecami.

– Proszę pana! – Domowe pantofle głośno klapały po asfaltowym chodniku. – Proszę zaczekać!

Michał odwrócił się i rozpoznał kobietę z mieszkania. Na kwiecisty szlafrok miała narzuconą puchową kurtkę. Zatrzymał się, aby mogła go dogonić.

– Co się stało? – Jej głos drżał. – Dlaczego Wiktoria była w szpitalu?
– Na szczęście nic poważnego. – Jej emocjonalna reakcja wzbudziła u prokuratora empatię. – Była osłabiona, więc kazałem ją zawieźć na badania do szpitala.

Stróż pominął drastyczne okoliczności towarzyszące jego spotkaniu z dziewczyną, oszczędzając matce dodatkowych zmartwień.

– Kiedy ostatni raz córka była w domu? – zapytał, chcąc wykorzystać okazję i dowiedzieć się czegoś więcej. – Ma pani z nią kontakt?
– Dawno. – Spojrzała w górę, po czym nerwowo wbiła wzrok w ziemię i poprawiła włosy. – Nie mam z nią żadnego kontaktu.

Michał zerknął w kierunku siódmego piętra i dostrzegł w oknie postać mężczyzny. Galek przyglądał się im z kamienną twarzą.

– Odnajdzie ją pan i sprowadzi do domu?
– Zrobię, co w mojej mocy – odrzekł zgodnie z prawdą Stróż.
– Dziękuję. – Uśmiechnęła się smutno. – Jeżeli chce pan obejrzeć pokój Wiktorii, to proszę przyjść za pół godziny. Mąż będzie w pracy.

Michał skinął głową i odszedł, nie chcąc narażać kobiety na większe nieprzyjemności, bo był przekonany, że czeka ją w domu sroga reprymenda.

W pobliskim spożywczaku kupił bułkę i kefir, po czym usiadł na ławce na uboczu i zjadł spóźnione śniadanie. Miał sporo czasu na analizę sytuacji, ale postanowił nie wyciągać pochopnych wniosków. Nie było takiej potrzeby, bo wkrótce miał nadzieję poznać szczegóły trudnej życiowej sytuacji Wiktorii Galek.

Trzydzieści minut później rozglądał się po pokoju dziewczyny. Na ścianach wisiały medale i oprawione w ramki dyplomy. Stróż wodził wzrokiem po półkach pełnych trofeów i statuetek. Sięgnął po okazały puchar, aby przeczytać wygrawerowaną na nim formułę.

– Wiktoria była mistrzynią Małopolski juniorów w sprin- cie – rozpoczęła swoją opowieść matka. – Od dziecka była niesamowicie wysportowana. W szkole też miała dobre stopnie, zawsze świadectwa z paskiem. Chociaż codziennie trenowała, dwie godziny. A w soboty i w niedziele jeździła na zawody.
– Jak to się zaczęło? – przerwał jej łagodnym tonem. – Mam na myśli kłopoty z narkotykami.

Kobieta zamilkła i spuściła głowę. Chwilę trwało, zanim się przemogła i znów zaczęła mówić. Potem jednak widać było, że z każdym słowem jest jej lżej. Tak naprawdę Stróż był pierwszą osobą, z którą na ten temat szczerze rozmawiała. Nie miała pojęcia, jak to zrobił, ale otworzył jej serce i wszystko się wylało.

– Mój mąż ją trenował. – Patrzyła na ścianę, jakby tam wyświetlały się obrazy z przeszłości. – Był bardzo wymagający. Zawsze powtarzał, że tylko pracą i dyscypliną można w sporcie i w życiu do czegoś dojść. Talent to tylko dodatek, mówił. Zaszczepił w niej tę ambicję. Kiedy nie wygrywała, to złościła się i płakała. Mówiłam mu, żeby trochę odpuścił, ale on twierdził, że sportowa złość to coś dobrego. – Przerwała na chwilę, bo opowieść miała trudny ciąg dalszy. – Wszystko się zmieniło, kiedy pojechali na zawody do Warszawy. – Westchnęła. – Zbadali wtedy mocz córki i wyszło, że są w nim ślady narkotyków.
– Jak mąż zareagował?
– Wściekł się. – Poprawiła nerwowo włosy.
– Ustaliliście, skąd miała narkotyki?
– Początkowo nie chciała powiedzieć, ale Janusz tak długo na nią wrzeszczał, aż w końcu wydała chłopaka, który jej to dał. To był kolega z drużyny lekkoatletycznej.

Pani Galek zdjęła jedno ze zdjęć stojących na półce i podała prokuratorowi. Przedstawiało grupę roześmianych nastolatków w strojach sportowych. Musiało być zrobione kilka lat wcześniej, bo Wiktoria miała jeszcze kucyki.

– Ten. – Wskazała palcem ładnego blondynka. – Mąż od razu wyrzucił go z sekcji. Wiktoria chyba się w nim podkochiwała, bo zrobiła się o to wielka awantura, po której pierwszy raz nie wróciła do domu na noc.
– Jak się ten chłopak nazywa? – Twarz wydała się prokuratorowi znajoma.
– Bartek Tomczyk, ale jego matka mówiła, że wyjechał za granicę.

Stróż odłożył zdjęcie z powrotem. Przypadkiem w oczy rzuciła mu się stojąca obok fotografia. Przedstawiała uśmie- chniętą Wiktorię z małą dziewczynką na kolanach. Mimo sporej różnicy wieku widać było ogromne podobieństwo między nimi. Nie ulegało wątpliwości, że na zdjęciu uwiecznione zostało rodzeństwo. Prokurator przeniósł wzrok w prawo i zaniemówił. To, co zobaczył, sprawiło, że poczuł wszechogarniający smutek. Na półce obok stał portret młodszej z sióstr, z czarną tasiemką przyklejoną w rogu ramki.

Koniec darmowego fragmentu