Śnieg przykryje - Michał Śmielak - ebook + książka
NOWOŚĆ

Śnieg przykryje ebook

Michał Śmielak

0,0

32 osoby interesują się tą książką

Opis

Najnowsza powieść Michała Śmielaka – autora bestsellerowej "Osady"!

Dwudziestego trzeciego grudnia cała Polska szykuje się do świąt Bożego Narodzenia. Ryszard zgodnie z rodzinną tradycją wyrusza do Lasu Ponurego po świąteczną choinkę i znika bez śladu. Mimo usilnych poszukiwań zorganizowanych przez rodzinę tajemnica jego zniknięcia pozostaje niewyjaśniona. Aż do dnia, gdy mężczyzna nagle wraca do domu po dwudziestu pięciu latach nieobecności.

Tajemniczą sprawą zajmuje się jego syn, Piotr, który został policjantem, aby móc wyjaśnić zagadkę zniknięcia swojego ojca. Na jaw wychodzą nowe fakty i okazuje się, że w mrocznym lesie dochodziło do wielu niewyjaśnionych zaginięć.

Co tak naprawdę wydarzyło się feralnego dnia przed dwudziestu pięciu laty? Komu zależy na tym, aby sprawa zaginionych w Lesie Ponurym nigdy nie ujrzała światła dziennego? Co działo się z Ryszardem przez dwadzieścia pięć lat i kim był naprawdę?

Czy śnieg jest w stanie przykryć wszelkie ślady zbrodni?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 330

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Część I. Ryszard

Rozdział 1. 23 grudnia 2024 roku

Święta, psia ich mać. Nienawidził Bożego Narodzenia z tą całą radosną otoczką, tych wszystkich choinek, prezentów, gotowania bigosu i śpiewania kolęd. Starej pewnie znowu włączy się tryb kościołowy i będzie wyganiać go na pasterkę, jakby nie było czegoś lepszego do robienia po nocy. A już najgorsze, że jak postawi na wigilijnym stole flaszkę, to będzie się darła jak stare prześcieradło. A to jakiś grzech wypić? A to nie sam Jezus dzielił się winem na ostatniej wieczerzy? A dlaczego winem? Bo wódki nie miał. O nie, w tym roku nie pozwoli wleźć sobie na głowę i się kulturalnie napiją ze szwagrem, a co, kompot z suszu najlepiej z wódeczką wchodzi. Szwagier też miał babę jędzę, takie to się siostrzyczki znalazły, to go przynajmniej rozumiał.

Szedł przez chodniki pokryte brudnym śniegiem i strasznie chciało mu się palić, ale ręce marzły, a rękawiczek nie miał. Ani papierosów. Coś za cienko się ubrał do roboty, ale rano przecież też stara truła mu dupę, to chciał wyjść jak najszybciej. Wróci, to się rozgrzeje, zje coś, napije się, zapali.

Na ulicy było jakoś dziwnie tłoczno i trochę za głośno. Może to przez ten mróz silniki samochodów tak wyły, ale na cholerę puszczali muzykę z każdego sklepu? I od kiedy? Co to za nowe zwyczaje? I ludzie szybciej chodzili, jakby ich kto gonił. Wcisnął dłonie głębiej w kieszenie i skulił się, chowając głowę w ramionach.

Chociaż dzisiaj obiadu może nie być, bo stara pewnie stała za karpiem i śledziami. No bo jak to: święta bez śledzia? Rybka lubi pływać, a pod wódeczkę śledzik najlepszy. A niech stoi, lepiej tam, niż jakby mu miała w domu pierdolić. Swoje miejsce znała i jak wyszła na długo, to obiad musiała mu zostawić. I lepiej, żeby tak zrobiła, bo jak nie… Ręka aż go zaświerzbiła.

Na szczęście dzisiaj spokojnie się napije, bo jutro wolne, tylko trzeba po choinkę do lasu pojechać, ale tutaj już wszystko przemyślał i zapewnił sobie stosowne atrakcje, żeby mu się to łażenie po lesie nie nudziło. No a potem już wigilia. Przyjdzie ta jej siostrzyczka, co jej jadaczka chodzi jak Szpakowskiemu przy komentowaniu meczów, ale przynajmniej ze szwagrem. Ten co prawda dupa był straszna i jak mu Rysiek mówił, że babie czasem trzeba dać po grzbiecie, to się krzywił, jakby jaja w pokrzywy włożył. No ale nic, napiją się, podjedzą, a potem może uda się wymigać z tej pieprzonej pasterki.

Dla szwagra miał dowcip, który opowiadały chłopaki na zakładzie. Przychodzi baba do lekarza z mordą obitą na fioletowo i mówi, że mąż ją bije, jak jest wypity, a chleje codziennie. Konował od razu jej mówi, że sposób prosty ma, bo jak stary z roboty albo z knajpy wróci na rauszu, to niech ona płucze usta szałwią. Godzinę najmniej. Za miesiąc do kontroli. No i babsko przychodzi po miesiącu, jak pan doktor kazał, morda cała, ani pół siniaka. Lekarz zadowolony, a ona się pyta, że odkąd to szałwia tak działa? A konował na to: czasem wystarczy ryja zamknąć. He he, zaśmiał się do swoich myśli, bo to był naprawdę dobry kawał, taki życiowy, a te są najlepsze.

Przed klatką w bloku odśnieżone było wzorowo, ma cieć szczęście, bo i jemu by się dostało. Musiała się chyba administracja postarać przed świętami, bo rzucił okiem na skrzynkę pocztową i zobaczył nową, żółtą i lśniącą.

– Fiu, fiu – skomentował na głos. – A płakały sukinsyny, że nie ma funduszy na nic.

Otrzepał buty na wycieraczce i ruszył po schodach. Droga na drugie piętro zajęła mu chwilę, ale zdążył złapać zadyszkę. Pewnie przez ten mróz.

Stanął przed drzwiami i chwycił za klamkę, ale było zamknięte. Czyli Haliny nie było w domu. Poszła na zakupy, pewnie spotkała jakąś koleżankę i teraz plotkują, kwoki zasrane. Domu nie miała? Pomacał kieszenie i zaklął, bo w żadnej nie znalazł kluczy. No tak, przecież nie miał torby, zostawił w robocie, a w niej klucze. Żeby tylko ta franca jedna szybko wróciła, bo nie będzie stał tutaj jak te widły w gnoju. Na szczęście zamki zazgrzytały głośno i drzwi się uchyliły. Żona stała w nich, wpatrując się w niego z otwartymi ustami.

– Coś taka zdziwiona? – Wszedł do mieszkania, trącając ją barkiem. – Gacha jakiegoś chowasz? Który by cię chciał, chyba ślepy.

Zrzucił buty w przedpokoju, zdjął także kurtkę i wszedł do kuchni.

– Nic żeś nie ugotowała?! – zawołał, czując, jak nerwy mu puszczają, bo na stole było pusto i nic nie pachniało w powietrzu. – Cały dzień na dupie siedziałaś i nawet zupy nie ma? Coś ty, kurwa, robiła, co?

– Rysiek? – zapytała drżącym głosem.

– A kogoś się, kurwa, spodziewała? – zakpił, idąc ku niej. – Ducha Świętego? Zegarka nie masz? Czy już w tym durnym łbie tak pusto, że nie wiesz, na którą obiad ma być?!

O matko, jaka ona była brzydka. Trzydzieści pięć lat, a wyglądała jak stare babsko. Jak można się tak zapuścić?! Zmarszczki na twarzy aż kłuły w oczy, już jej nawet włosy siwiały, mogła sobie jakąś trwałą zrobić albo co, a nie tak łazić. Wstyd! Co ona, lustra nie miała? Od tego nieróbstwa to się jej całkiem w dupie poprzewracało. Tak podobno jest, że jak człowiek nic cały dzień nie robi, to brudem zarasta. On zapierdalał w hucie jak bury osioł, a tej się nawet obiadu nie chciało ugotować. Zacisnął pięść, czując, że znowu ponoszą go nerwy, ale weź się tu, człowieku, nie denerwuj, no nie da się. Choćbyś chciał, to się nie da, jak żyjesz z próżniakiem.

– Mam obiad, zaraz ci przygrzeję – powiedziała płaczliwie, co go nieco uspokoiło.

– Ryby kupiłaś? – rzucił ostro.

– Ryby?

– No, kurwa, ryby! Karpia i śledzia.

– Ja… ja…

– Ja… aaa… uuu… – zaczął ją przedrzeźniać.

– Kupiłam – odpowiedziała szybko, cofając się o pół kroku, co od razu poprawiło mu humor, dobrze, niech czuje respekt.

– A Piotrek w szkole jeszcze? – Rozejrzał się za synem.

– Tak – odparła tym razem bez sekundy zastanowienia.

– Kolejny darmozjad – skomentował, po czym usiadł za stołem.

Żona tymczasem sięgnęła do lodówki i wyjęła nieduży garnek, który postawiła na kuchence, po czym odpaliła gaz. Wyjęła z szafki talerz, z szuflady łyżkę, ale ta jej wypadła i uderzyła o podłogę z nieprzyjemnym brzdękiem. Rysiek skomentował to tylko westchnieniem i pokręcił głową z ubolewaniem. Podniosła prędko łyżkę, wytarła ją i postawiła przed nim nakrycie.

– Herbaty chcesz? – zapytała.

– Ta.

Napełniła czajnik pod kranem i przeniosła go na kuchenkę, przy okazji rozlewając nieco wody.

– Łajza – skomentował Rysiek i spojrzał w okno.

Halina z trudem odpaliła gaz pod czajnikiem, bo ręce jej drżały tak, że ledwo mogła nad nimi zapanować. Przetarła grzbietem mokrej dłoni czoło i nie odwracając się, ruszyła do łazienki. Bała się, że tam nie dotrze, że padnie po drodze, bo serce waliło jej z taką mocą, że szyby powinny drżeć w całym bloku. Zamknęła za sobą drzwi i usiadła na zamkniętej desce sedesowej. Wyciągnęła z kieszeni swetra telefon i wyszukała numer syna. Szło ciężko, bo łzy zalewały jej oczy, a palce wcale nie chciały się uspokoić. W końcu jednak, pociągając nosem, zdołała znaleźć numer Piotra i wcisnąć zieloną słuchawkę.

– Cześć, mamo, co tam? – powitał ją jak zawsze radośnie syn.

– Ojciec wrócił.

W telefonie zapadła cisza. Chłopak na pewno nie potraktuje tego jako żartu, pomyślała matka, bo to nie był temat do żartów.

– Mamo, uspokój się. Jak się zachowuje?

– Jak… – Halina zawiesiła na chwilę głos. – Jak zawsze. Przygrzewam mu obiad.

– Wyjdź z domu, natychmiast – polecił jej.

– Nie mogę.

– Zaraz kogoś przyślę.

– Piotruś…

– Jestem poza miastem. Za pięć minut będzie tam patrol.

– Ale…

– Wszystko będzie dobrze. Rozłączymy się, powiadomię, kogo trzeba, a potem do ciebie zadzwonię i masz się nie rozłączać, dopóki ktoś się nie zjawi.

– Dobrze, synku – powiedziała już spokojniej.

Ścisnęła mocniej telefon w dłoni, jakby w ten sposób mogła poczuć bliskość syna. Stało się tak, jak obiecał, zadzwonił dosłownie po minucie.

– Halina! – dobiegło ją z kuchni. – Sznurek zeżarłaś?

– Już wychodzę! – odkrzyknęła i natychmiast przyłożyła telefon do ucha.

– Mamo, nie wychodź.

– To się zacznie dobijać. Będzie się darł.

– Musisz wytrzymać dosłownie kilka minut, akurat Paweł jest na osiedlu, na obiedzie w domu.

– Dzięki Bogu.

– Nie rozłączaj się, muszę słyszeć, co się dzieje.

– Dobrze, synku. – Halina wrzuciła telefon do kieszeni swetra, wstała, spuściła wodę i wyszła.

Minęła lustro, odwracając od niego głowę chyba po raz pierwszy w życiu, nie mogła w nie spojrzeć, bo wiedziała, co ujrzy: swoją bladą, przerażoną twarz. Jednak lepsza taka niż pokryta sińcami lub grubym makijażem, który miał maskować ślady parszywej małżeńskiej codzienności.

Podeszła do kuchenki i zgasiła gaz pod bulgoczącą zupą. Krupnik był sprzed dwóch dni, zamierzała dziś go wylać, ale nie ugotowała niczego innego. Złapała garnek przez kuchenną rękawicę i przez chwilę miała chęć po prostu chlusnąć mu gorącą zupą w ten zapijaczony pysk, ale powstrzymała się, obiecała przecież Piotrusiowi.

Nalała ostrożnie zupy do talerza, modląc się w duchu, aby dłonie nie zaczęły jej ponownie drżeć, nie może rozlać tego pieprzonego krupniku, bo przecież go zdenerwuje. Znała ten scenariusz, przerabiała go latami. Jeden nieuważny ruch, rozlana zupa, kawa, herbata. On wzdycha, po czym rozmazuje palcem rozchlapaną zawartość po stole, patrzy na nią z miną, która jasno mówi, że nie ma już do niej siły, że ileż można, że na litość boską. Jeśli ma dobry dzień, to kończy się na jakimś słownym docinku, jeśli nieco gorszy, to ściąga wszystko z obrusem na podłogę, tłumacząc, że nie jest świnią, więc w chlewie jadł nie będzie. Z tym że tych dobrych prawie nie miewa, te gorsze dużo częściej, a trafiają się też te bardzo złe, gdy wstaje, łapie ją za głowę i z impetem uderza nią o stół, przyciska do rozlanej zupy, wylewa resztę z talerza na jej twarz, nie bacząc na to, że zupa jest gorąca, i żeby dobrze sobie zapamiętała, bo widocznie z pamięcią u niej nie za dobrze, wali jej głową o stół kilka razy. Sztućce i cukierniczka dzwonią w rytm uderzeń.

Jaki dzień jest dzisiaj? Spokojny? Czy też ten bardziej nerwowy?

Nie dowie się, bo trzykrotnie nabiera zupy chochelką, by przelać zawartość do talerza, i ani razu nie roni nawet kropli. Coś w jej wnętrzu podnosi ręce w geście zwycięstwa, a do niej wszystko wraca, wraca coś, czego miała już nigdy w życiu nie czuć.

– A gdzie chleb?

– Skończył się.

– Aż tak nam źle się wiedzie, że na chleb nie ma?

– Nie byłam dzisiaj w sklepie.

– To coś robiła cały dzień, próżniacka łajzo?

Nagle ktoś mocno zapukał do drzwi, jej ręka podskoczyła z zaskoczenia i na stole wylądował szary kleks z kilkoma ziarnami kaszy.

– Kogóż niesie, do cholery? – Rysiek chwycił za łyżkę. – Idź zobacz, a potem zapierdalaj po chleb.

Halina odstawiła garnek na kuchenkę i ruszyła szybko do drzwi, przynaglana kolejnym pukaniem. Nie spojrzała przez wizjer, otworzyła od razu i zobaczyła w progu Pawła, przyjaciela jej syna. Z uczucia ulgi aż zrobiło się jej słabo, poczuła, jakby ten chłopak przywrócił ją do rzeczywistości, która znikła w momencie pojawienia się w mieszkaniu męża.

– Dzień dobry, ciociu – przywitał ją Paweł, który od lat tak ją nazywał, mimo iż nie łączyło ich żadne pokrewieństwo. – Piotrek mówił, że pilna sprawa, obiadu mi nie pozwolił dokończyć.

– Tak, wchodź. – Halina odsunęła się od drzwi, robiąc mu miejsce.

Dopiero teraz się zorientowała, że na lewej dłoni wciąż ma założoną rękawicę kuchenną.

– To naprawdę on? – nie dowierzał.

– Tak.

– Matko, ale się porobiło – mruknął, wchodząc do mieszkania.

Wyminął ją i wszedł do kuchni, a ona stanęła za nim, czując się już dużo pewniej.

– Halina, kto przyszedł? – zapytał Rysiek, nie przerywając jedzenia zupy.

– Dzień dobry – rzucił Paweł, stając nad jej mężem. – Pan Ryszard Pawlicki?

– Bo co? – Gospodarz odłożył łyżkę do talerza i przetarł usta wierzchem dłoni.

– Podkomisarz Paweł Ambroziak – przedstawił się przyjaciel jego syna, wyjmując legitymację policyjną.

– Policja? – zdziwił się Rysiek. – Stało się coś?

– Panie Ryszardzie, proszę mi powiedzieć, gdzie był pan dziś rano.

– No na zakładzie – odparł mężczyzna, marszcząc brwi i spoglądając na żonę. – Znaczy w robocie.

– Od której godziny?

– No jak zawsze, od siódmej do fajrantu.

– Ktoś to może potwierdzić?

– Kartę mam odbitą – wyjaśnił Rysiek. – Ale została na zakładzie, w teczce.

– A wczoraj? – nie ustępował policjant. – Gdzie pan był?

– Panie władzo, o co się rozchodzi? – zapytał nerwowo mężczyzna. – Ja jestem uczciwy człowiek.

– Skoro uczciwy, to proszę odpowiedzieć.

– No wczoraj to samo. Na siódmą do roboty, o trzeciej fajrant, potem do domu i szlus. Żona może potwierdzić. – Popatrzył na żonę niemal rozkazująco. – Halina?

– Czyli i wczoraj, i dziś był pan w pracy, a potem wrócił do domu? – dopytywał policjant.

– Ja wiem, że ta pluskwa milenijna to ma niby na sylwestra w komputerach pokiełbasić, ale wam to już chyba dzisiaj w głowach poprzekręcała to i owo – skomentował Rysiek. – Wyraźnie przecież mówię.

– Pluskwa milenijna? – Policjant uniósł brwi.

– No trąbią o tym na lewo i prawo, nawet u nas na zakładzie, że jak się daty na dwutysięczny przestawią, to wszystkie komputery szlag trafi i cała Polska stanie. Z choinki żeś się pan urwał?

Policjant spojrzał na Halinę z niedowierzaniem, ta zakryła dłonią otwarte ze zdumienia usta.

– Czyli mówi pan, że mamy rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty dziewiąty – upewnił się podkomisarz.

– Halina, kogoś ty do domu wpuściła? – Rysiek uśmiechnął się drwiąco. – Niby w policji mądrych nie uświadczysz, ale ten to głupszy, niż ustawa przewiduje. Zajrzyj pan w kalendarz. A co do tych komputerów, to i dobrze, że to powariuje wszystko. Do niczego to gówno się nie przyda, moda jak i każda inna, przyszło, to i pójdzie.

– Panie Ryszardzie – zaczął podkomisarz. – Skoro był pan na zakładzie i wczoraj, i dzisiaj, to musi pan ze mną pojechać na komisariat.

– Po kiego?

– Złożyć zeznania.

– Co?

– Ktoś wynosi z pana miejsca pracy materiały, możliwe, że pan coś widział.

Mężczyzna spojrzał na policjanta zdziwiony, był w jego wieku, wysportowany, ale nie pamiętał go ze szkoły, a skoro byli równolatkami, coś powinien kojarzyć. Chciał zeznań? Ktoś wynosi coś z zakładu? Panie, kto nie wynosi, chciał powiedzieć, ale z policją żartów nie ma, tam same tępaki, jeszcze stwierdzą, że obraza orzełka czy tam munduru. Pewnie te Niemce, co przejmują zakład, już na ludzi szczują.

– Ja nic nie widziałem – rzucił wymijająco.

– Trzeba to zeznać do protokołu.

– Po choinkę muszę jechać, zaraz święta.

– Długo nam nie zejdzie. Odwiozę pana.

– Taki to już mój los, kurwa jego mać – skomentował Rysiek, ciskając łyżką do talerza. – Nawet zupy zjeść nie mogę w spokoju.

– Niech pan skończy jeść – uspokoił go policjant. – Ja zgłoszę na komendzie, żeby się przygotowali.

Odwrócił się od gospodarza i wziął pod rękę Halinę, po czym zaprowadził ją do salonu.

– Muszę wezwać karetkę – wyszeptał.

– Byle szybko – odparła Halina.

– Ile go nie było? – zapytał, wybierając na telefonie odpowiedni numer.

– Dwadzieścia pięć lat – odrzekła, a słysząc wypowiedziane przez siebie słowa, aż usiadła z wrażenia na kanapie. – Zaginął równo dwadzieścia pięć lat temu, dzień przed Wigilią.

Rozdział 2. 29 grudnia 2024 roku

Halina była po raz pierwszy w szpitalu psychiatrycznym i przekroczyła próg placówki z trwogą, jakby choroby psychiczne były zaraźliwe. Od niespełna tygodnia czuła się tak, jakby siedziała na jakiejś górskiej kolejce w lunaparku, jej uczucia ulegały takim zmianom, że nie mogła skoncentrować się na niczym. Nie gotowała, nie chodziła na wieczorne spacery nordic walking z przyjaciółkami, kompletnie zapomniała o spotkaniu Dyskusyjnego Klubu Książki w lokalnej bibliotece. Mimo zaproszenia na sylwestrową zabawę w Domu Emeryta postanowiła zostać w domu. Zbladła, schudła półtora kilograma, kiepsko spała i straciła chęć do wstania z łóżka. Paskudna strona życia walnęła ją brudnym ciosem poniżej pasa już po ostatnim gongu oznajmiającym koniec walki. Zachwiała się na nogach, oparła o liny i wiedziała, że musi wytrzymać liczenie do dziesięciu, inaczej przegra. Definitywnie.

Park przy szpitalu okazał się przyjemnym miejscem, w którym mimo lekkiego mrozu spacerowali pacjenci w towarzystwie pielęgniarek. Przemierzyła go drobnymi kroczkami, uważając, aby się nie pośliznąć. Co prawda chodnik był posypany piaskiem, ale przygnieciona sytuacją, włożyła lekkie buty i teraz nie dość, że marzły jej stopy, to jeszcze na byle kupce śniegu nogi uciekały jej niczym nieposłuszne dzieci. Na szczęście Piotruś wziął ją pod rękę i dzięki temu nie wyłożyła się jak długa.

Gdy weszła do budynku, powitały ją ciepło i przyjemny zapach, a także czekający już na nich profesor Albert Rosiński, który zajmował się przypadkiem Ryśka. Mężczyzna prezentował się dokładnie tak, jak go sobie wyobrażała – ubrany w szary garnitur, starannie uczesany i ogolony starszy pan z nienagannymi manierami. Emanował stylem przedwojennej elity, dyskretnie, jakby ogładę i dystyngowany wygląd otrzymał wraz z nominacją profesorską. Na jej widok uśmiechnął się, jakby oczekiwał nie na zwyczajną kobietę mającą ten problem, że jej mąż przebywa na zamkniętym oddziale psychiatrycznym, ale na dawno niewidzianą przyjaciółkę, z którą zaraz będzie wspominał stare dzieje.

– Pani Halino. – Wyciągnął do niej rękę, po czym uścisnął delikatnie jej dłoń. – Jakże się cieszę, że mogę z panią porozmawiać, zresztą nie tylko ja, ale całe nasze szanowne gremium.

– Gremium? – powtórzyła, spoglądając trwożnie na towarzyszącego jej syna.

– Mamo, przypadkiem ojca zajmuje się cała grupa specjalistów – wyjaśnił jej Piotr.

– Nadmienię, że wybitnych specjalistów – dodał Rosiński. – To arcyciekawy przypadek. Zapraszam, proszę się rozpłaszczyć w szatni i podążać za mną do mojego gabinetu. Napiją się państwo gorącej herbaty? A może kawy?

– Poprosimy herbatę – odparł Piotr, bo Halina nie była w stanie wypowiedzieć nawet słowa.

Gdy już zamknęły się za nimi drzwi obszernego pokoju pełnego półek z książkami i wiszących na ścianach dyplomów potwierdzających dokonania profesora Rosińskiego, gospodarz przedstawił jej kolejno siedzących za podłużnym stołem lekarzy; byli to głównie neurolodzy i psychiatrzy, nie zapamiętała nawet ich imion. Oprócz jednego.

– Profesor Dawid Krasicki. – Gospodarz wskazał na bardzo młodego człowieka ubranego w bluzę z jakimś kolorowym malunkiem potwora. – Najmłodszy profesor w historii polskiej psychiatrii, specjalista w dziedzinie neurologii, nasza gwiazda i człowiek, który wprowadza tę dziedzinę na nowe tory.

– Daj spokój, Albercie. – Chłopak machnął lekceważąco dłonią. – Jak zwykle przesadzasz.

– To ja cię uczyłem, zatem chwaląc ciebie, doceniam i siebie – zripostował Rosiński. – Siadajmy.

Dosłownie po chwili do gabinetu dostarczono dzbanek z herbatą i gdy już każdy napełnił filiżankę gorącym naparem, gospodarz przeszedł do rzeczy.

– Pani Halino, panie Piotrze – rozpoczął. – Skład, który tutaj państwo widzą, zebrał się nieprzypadkowo. Pan Ryszard lub po prostu Rysiek, bo woli, kiedy tak się do niego zwracamy, zwrócił moją uwagę jako neurologa, ale także i psychiatry. Te dziedziny są dość bliskie sobie, zatem jako głównie neurolog posiłkuję się opinią mojego przyjaciela, Dawida, który jak już wspomniałem, jest wybitnym psychiatrą, a jako że dopiero przyjechał, to pozwolicie, że wprowadzę go w szczegóły tego niesamowitego przypadku. Jeślibym się w którymś fragmencie mijał z prawdą, nie krępujcie się mnie poprawiać.

Piotr skinął głową, natomiast Halina czuła się kompletnie przygaszona, to miejsce i zebrani wokół niej ludzie przerażali ją i wiedziała, że nie zdoła wydusić z siebie ani słowa.

– Nadmienię – kontynuował profesor Rosiński – że pan Piotr Pawlicki jest nie tylko synem naszego pacjenta, ale także prowadzi z ramienia policji dochodzenie w sprawie jego zaginięcia i tego, co się z nim działo przez dwadzieścia pięć lat absencji.

– Zgadza się – potwierdził Piotr.

– Nie ma tu jakiegoś konfliktu interesów przez koligacje rodzinne? – zapytał Dawid Krasicki.

– Prokurator i komendant wojewódzki przystali na to właśnie z racji powiązań rodzinnych – wyjaśnił Piotr. – Zaginięcie ojca stanowiło główny powód mojego wstąpienia do policji. Przełożeni stwierdzili, że nikomu nie będzie zależało bardziej ode mnie, aby rozwiązać tę zagadkę.

W odpowiedzi młody profesor pokiwał głową i sięgnął po filiżankę z herbatą.

– Formalności zatem za nami – ucieszył się gospodarz. – Ryszard Pawlicki, urodzony drugiego listopada tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego czwartego roku, czyli właśnie skończył sześćdziesiąt lat. Zaginął dwudziestego trzeciego grudnia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku, czyli dwadzieścia pięć lat temu.

– Ojciec miał w zwyczaju dzień przed Wigilią jeździć do lasu po choinkę – wtrącił Piotr. – Wieczorem wsiadł w samochód, wyjechał z domu i nigdy więcej go nie zobaczyliśmy. Ślad po nim zaginął.

– Otóż to. – Profesor wstał, podekscytowany, ze swojego fotela i zaczął przechadzać się pod oknem niczym po sali wykładowej, mówiąc dalej: – Pacjent wrócił niespodziewanie dla wszystkich po dwudziestu pięciu latach pozostawania w miejscu dotychczas nieustalonym, ale nie to jest dla nas istotne, to najmocniej zajmuje policję. Takie rzeczy zdarzają się dość często, co wynika z dostępnych statystyk. Bardziej interesujący jest fakt, że pacjent sam nie pamięta, gdzie przez ten czas przebywał. Amnezja wsteczna, mimo iż sama w sobie szalenie zajmująca, w tym wypadku nie jest tym, co poruszalibyśmy w takim gronie. Zaprosiłem was tutaj, bo mamy do czynienia z przypadkiem, którego jeszcze nie spotkałem. Ale chyba najlepiej będzie, jeśli sami to zobaczycie.

Profesor Albert Rosiński podniósł ze swojego biurka nieduży pilot, po czym opuścił nim rolety w oknach i rozwinął ekran na jednej ze ścian, a następnie uruchomił rzutnik. Smuga jaskrawego światła wydobyła się spod sufitu i uderzyła w biały prostokąt. Zebrani zobaczyli nagranie z jednego z pokojów szpitala. Pacjent ubrany w luźny niebieski dres siedział na wprost profesora, opierając łokcie na blacie stolika. Był spokojny, nawet można powiedzieć, że uśmiechnięty. Profesor Rosiński na filmie zwrócony był do obiektywu kamery plecami. Nie miał na sobie idealnie skrojonego garnituru, ale błękitny fartuch lekarski.

– Dzień dobry, panie doktorze – odezwał się Rysiek. – Jak tam mija dzień? Zimno, co nie?

– A dzień dobry. – Lekarz się uśmiechnął. – Jak mawia klasyk, jak jest zima, to musi być zimno.

– Otóż to.

– Jak się dzisiaj czujesz, Ryśku? – zapytał Rosiński.

– Dobrze – odpowiedział pacjent i na podkreślenie swoich słów pokiwał głową.

Dawid Krasicki chyba jako jedyny zauważył, że na widok męża, a może raczej na brzmienie jego głosu, Halina zareagowała spięciem wszystkich mięśni i delikatnym odsunięciem się od stołu.

– Ale ja tak nie lubię – dodał po chwili Rysiek.

– Czego nie lubisz?

– No takiego wolnego. W robocie to teraz liczą każdą dniówkę i potem wypłata chudsza, a w domu się nie przelewa.

– Twój pracodawca jest powiadomiony o twoim pobycie w naszej placówce i nie ma prawa wyciągać z tego konsekwencji – uspokoił go profesor. – Masz płacone jak za zwolnienie lekarskie.

– No niby tak – odparł bez przekonania Rysiek.

– Zatem nie ma powodów do zdenerwowania.

– Zaraz święta, potem sylwester, a ja tu garuję – żachnął się mąż Haliny. – Do domu trzeba wracać, po choinkę jechać, do wigilii się przygotować, sam pan wie, panie doktorze. Żonie trochę pomóc.

Halina na te słowa mocniej ścisnęła torebkę, którą i tak już kurczowo trzymała na kolanach, co znowu nie uszło uwadze Krasickiego.

– Możliwe, że na święta wrócisz do domu.

– I na sylwestra – dodał Rysiek.

– I na sylwestra – przytaknął profesor. – Ryśku, to był dla ciebie dobry rok?

– Rok jak rok. – Pacjent wzruszył ramionami. – Ani nie przybyło, ani nie ubyło. Bardziej się boję o ten nowy, bo wie pan, panie doktorze, dwutysięczny, mówią nawet, że koniec świata będzie.

– Wierzysz w to?

– E tam, raczej nie. Ale tak to już jest, że trąbią o tym na lewo i prawo, to się jakoś tak i człowiekowi udziela. Sam pan wie, co nie?

– Boisz się o rodzinę?

– A pewnie. – Rysiek poruszył się na krześle. – Syn szkołę kończy, maturę będzie niedługo pisał, prawo jazdy robi. Szkoda by tak było, żeby to wszystko się skończyło. Niby człowiek trochę pożył, ale chciałoby się jeszcze, co nie?

– Ile syn ma lat?

– Siedemnaście.

– A ty?

– W listopadzie skończyłem trzydzieści pięć.

– Było świętowane?

– No klasycznie, wie pan doktor, w domu, szwagier przyszedł, jakaś wódeczka, zagryzka. Normalna rzecz.

– To młodo zostałeś ojcem. Ile miałeś lat?

– Osiemnaście. Zaraz po ślubie się urodził.

– A żona? Jak ma na imię?

– Halina. Do szkoły razem chodziliśmy, a potem jakoś tak wyszło, wie pan. Ale ona po urodzeniu Piotrka to miała tam jakieś komplikacje i dzieci już mieć nie może. A szkoda, bo ja bym tam chciał.

Halina jeszcze mocniej ścisnęła torebkę. Z chęcią napiłaby się herbaty, a najlepiej czegoś z procentami, ale nie była w stanie ruszyć ręką. Jak film puszczany w przyśpieszonym tempie wyświetlił się jej obraz sprzed lat, gdy wraca do domu ze szpitala odebrana przez swojego własnego ojca, bo Rysiek świętował narodziny syna w jedyny znany sobie sposób, czyli pijąc wódkę z kolegami. Pępkowe trwało jeszcze tuż po jej powrocie do domu, gdy marzyła tylko o tym, żeby chwilę odpocząć. Weszła ze śpiącym dzieckiem do mieszkania śmierdzącego wódką, potem i papierosami, zamiast ciszy tak potrzebnej jej i nowo narodzonemu synkowi zastała pijacki bełkot i nieskładnie śpiewane Sto lat. Na szczęście jej ojciec rozgonił towarzystwo, co nie spodobało się Ryśkowi. Oczywiście nie zaprotestował od razu, tylko poczekał, aż zostaną sami, i dopiero wtedy w dobitny sposób wytłumaczył, w jakiej sytuacji postawili go przed kolegami świętującymi narodziny pierworodnego. Kropką nad i owej wykrzyczanej pijackim głosem wypowiedzi było jedno uderzenie w twarz. Zapamiętała je bardzo dobrze, bo to był pierwszy raz, gdy Rysiek podniósł na nią rękę.

Na drugi dzień wstał na kacu i niczego nie pamiętał. Złożyła to na karb emocji, nerwów i wypitego alkoholu. Wiadomo, rodzi się dziecko, trzeba to oblać, a że był nowy na zakładzie, to należało jakoś wkupić się do towarzystwa. Obiecała sobie, że jeśli jeszcze raz do tego dojdzie, to już mu nie popuści. Właśnie tak zaczęła okłamywać samą siebie przez kolejne siedemnaście lat.

Profesor Rosiński zatrzymał nagranie i spojrzał z satysfakcją na zebranych. Grono uczonych uśmiechało się, spoglądało na siebie, niektórzy kręcili głowami. Tylko Piotr i Halina mieli zastygłe twarze, wyglądali wśród nich jak dwa uschłe drzewa na tle bujnego lasu.

– Pacjent jest przekonany, że mamy dokładnie dwudziesty trzeci grudnia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku – poinformował zebranych gospodarz. – I za nic nie chce uwierzyć, że może być inaczej. Wszystkie wydarzenia z tego roku doskonale pamięta, szczególnie wejście Polski do NATO. Dokładnie opowiada, co robił dzień, dwa dni, tydzień wcześniej. Pamięta, że był z rodziną na urlopie w Zakopanem, narzeka na górali i kiepski dojazd na miejsce. Te wspomnienia są bardzo spójne, powtarzalne, nie myli się w nich.

– Widzę, że komplet badań za nami – skomentował Dawid Krasicki, spoglądając na ekran swojego laptopa. – Tomograf, rezonans, EEG i inne. Żadnych uszkodzeń mózgu.

– Jest dokładnie tak, jak mówisz – potwierdził Rosiński. – Ma bliznę z tyłu głowy, ale bardzo starą, nie powinna definiować naszej diagnozy.

– Ciekawy przypadek – skwitował Krasicki. – Mam pewne podejrzenia, że to…

– Nic nie mów – przerwał mu Rosiński. – Zobacz to.

Film ponownie ruszył i ujrzeli, jak profesor wstaje z krzesła i opuszcza pomieszczenie, po czym wraca po dwóch minutach i zajmuje swoje miejsce.

– Dzień dobry, panie doktorze – odezwał się Rysiek. – Jak tam mija dzień? Zimno, co nie?

– A dzień dobry. – Lekarz się uśmiechnął. – Jak mawia klasyk, jak jest zima, to musi być zimno.

– Otóż to.

– Jak się dzisiaj czujesz, Ryśku? – zapytał Rosiński.

– Dobrze – odpowiedział pacjent i na podkreślenie swoich słów pokiwał głową.

– A skąd wiesz, że jestem lekarzem? Przecież się nie znamy.

– No nie znamy, pierwszy raz pana doktora widzę, ale ma pan fartuch, notes i plakietkę. Zdaje mi się, że jesteśmy w szpitalu, to chyba jest pan lekarzem, jakimś ordynatorem albo co.

Rosiński zatrzymał nagranie i ponownie spojrzał na zebranych.

– Brak pamięci krótkotrwałej – zauważył Krasicki. – A jednocześnie żadnych ubytków w kojarzeniu.

– Zgadza się – odparł stary profesor. – Pacjent wykazuje się średnią inteligencją, umie grać w warcaby, i to całkiem nieźle, ale już podczas partii szachów kompletnie sobie nie radzi.

– Nie zapamiętuje swoich poprzednich posunięć? – zapytał Krasicki.

– Tak jest. Jeśli dostanie do rozwiązania proste zadania niewymagające wieloetapowości, radzi sobie z nimi doskonale, jednak wszystko, co wymaga działania strategicznego, jest dla niego nie do przejścia. Zaczyna się denerwować, przerywa pracę. Zobaczcie to.

Rosiński uruchomił inne nagranie z tej samej sali szpitalnej. Na ekranie położył przed sobą na biurku trzy przedmioty: klucze, okulary i skórzany portfel.

– Ryśku, co tu leży? – zapytał pacjenta.

– Klucze, portfel i okulary.

– Dobrze. Zabawimy się w zgadywankę.

Lekarz zgarnął wszystkie trzy przedmioty do kupy i nakrył je lnianym ręcznikiem.

– Wolisz sporty zimowe czy letnie? – zapytał.

– Najlepiej to piłkę nożną. Ale, panie doktorze, grają jak patałachy. No jeszcze z tą Anglią zremisowali, to jak cię mogę, człowiek się uśmiechnął, wiadomo, Anglia to potęga. Ale potem tak ze Szwecją dostać? Dwa zero? Wstyd! Oni nigdy na mistrzostwa Europy nie pojadą.

– Zimowych sportów nie oglądasz?

– A na kogo tam patrzeć? Ostatnio ze szwagrem skoki oglądaliśmy, ale aż oczy bolą.

– Skacze tam taki Adam Małysz – wtrącił Rosiński.

– Ogony ciągnie. Widzi pan, panie doktorze, my Polacy to po prostu nie lubimy zimy, ot i cała tajemnica. Polak nie ma radości ze śniegu, bo to trza odśnieżać, błocko się robi, a jak mróz, to i ogrzewanie kosztuje. W takich skokach to do niczego nie dojdziemy.

– A powiedz mi, Ryśku, co mam pod tą lnianą ściereczką? – Rosiński wskazał na leżący przed nim na biurku biały materiał.

– A skąd niby mam wiedzieć? – zdziwił się pacjent.

– Może zgadniesz?

– Doktorze, głupka ze mnie nie róbcie.

Rosiński odsłonił trzy przedmioty, zabierając delikatnym ruchem ściereczkę. Podał pacjentowi kartkę i ołówek, po czym poprosił go o zapisanie tego, co widzi. Zabrał mu kartkę i ponownie nakrył portfel, okulary i klucze.

– Ryśku, oglądałeś ostatni mecz naszej reprezentacji?

– W dupę dwa zero ze Szwecją – rzucił z krzywym uśmiechem mąż Haliny. – Za przeproszeniem pana doktora. Patałachy.

– Nie dostali się na Euro.

– No nigdy się nie dostaną. Za Górskiego to były mecze. Boniek jak grał, aż miło było popatrzeć, jak łoją dupska całemu światu. Bali się nas. A teraz? Żal, panie doktorze, żal.

– Mam przeczucie, że w końcu im się uda.

– A gdzie tam! – żachnął się Rysiek. – Pan, panie doktorze, to jest człowiek uczony, powinien pan do teatru chodzić albo do tej, no, opery, a nie takich patałachów oglądać. Lepiej by to panu wyszło.

– Ryśku, a wiesz, co mam pod tą ściereczką?

– A niby skąd? – zdziwił się mąż Haliny.

– Zobacz, zapisałeś to sobie. – Lekarz podał mu kartkę.

– No moje pismo, ale jak Boga kocham, to nie ja pisałem.

Rosiński zatrzymał nagranie i usiadł przy stole. Spojrzał na zebranych, kiwając głową, jakby nie musieli sobie wszystkiego wyjaśniać. Gremium wciąż wpatrywało się w zatrzymaną klatkę nagrania, która przedstawiała Ryśka ze zdumioną miną, jakby zobaczył właśnie jakiś niewytłumaczalny trik iluzjonisty. Ich wyraz twarzy był nieco podobny.

– Ojciec stracił kompletnie pamięć? – zapytał Piotr, przerywając ciszę.

– Zapomniał wszystkiego, co wydarzyło się po dniu jego zaginięcia – odparł Rosiński. – Pamięć zatrzymała się na tym momencie i nie posuwa się nawet o krok do przodu.

– Czy pana ojciec jest alkoholikiem? – rzucił bez ogródek Krasicki.

– Tak – odparł bez chwili wahania Piotr.

– Zatem stawiam na zespół Korsakowa – zawyrokował młody profesor.

– Celnie! – ucieszył się Rosiński. – Taka jest i moja diagnoza.

– Zespół Korsakowa? – zainteresował się Piotr, spoglądając na matkę, ale ta siedziała niczym zaklęta, wciąż kurczowo ściskając torebkę.

– Alkohol to trucizna – wyjaśnił Krasicki. – Według najnowszych badań jest nawet bardziej toksyczny niż pierwiastki radioaktywne. Co dziesięć sekund na świecie ktoś umiera wskutek spożycia alkoholu. Wszelkie te bajania naszych babć i starego pokolenia, że lampka koniaku dziennie dobrze robi na zdrowie, to brednie. Każda, nawet najmniejsza ilość alkoholu szkodzi, i to poważnie. Badania pokazują, że jużjeden drink tygodniowo podnosi ryzyko zachorowania na raka o ponad piętnaście procent. No i najważniejsze w naszym przypadku, alkohol niszczy komórki mózgowe. To jest trucizna, bardzo mocna. W niektórych przypadkach jego długotrwałe nadużywanie może doprowadzić do degeneracji ciał suteczkowatych, zniszczeń w obrębie hipokampu i jądra brzusznego pośredniego o charakterze trwałym. Amnezja wsteczna jest dość częstym objawem, także amnezja następcza, czyli właśnie utracenie zdolności do zapamiętywania wydarzeń, które właśnie wystąpiły. Dochodzą do tego różne poboczne objawy do tego stopnia niebezpieczne dla samego chorego, że raczej zwykło się nazywać ten zespół chorobowy psychozą Korsakowa, jeśli jest następstwem działania alkoholu.

– Świetnie ujęte – ucieszył się profesor Rosiński. – Krótko i na temat.

– Czy to… – odezwała się po raz pierwszy Halina. – Czy to można leczyć?

– Tak – odpowiedział natychmiast Krasicki. – Ale szanse na powrót pamięci są bliskie zeru. Przyznam jednak szczerze, że przypadek aż takiej amnezji wstecznej jest zdumiewający. Zazwyczaj chorzy nie pamiętają ostatniego roku, dwóch, bywa, że pięciu. Najczęściej ten okres jest zbieżny z największym ciągiem alkoholowym, tym finalnym, który zwykle prowadzi do śmierci. Paradoksalnie taki przypadek sprawia, że pacjent żyje, ale traci osobowość. Bez pamięci jesteśmy nikim.

– Czyli nie dowiem się od ojca, co się z nim działo przez te dwadzieścia pięć lat? – upewnił się Piotr. – I dlaczego nagle zniknął?

– Nie sądzę – odparł Rosiński. – W mojej karierze z korsakowem spotkałem się kilkukrotnie, ale każdorazowo odzyskanie pamięci było jedynie fragmentaryczne.

– Wróci do domu? – zapytała Halina, wciąż torturując torebkę.

– Podejrzewam, że w mieszkaniu mógłby czuć się swobodnie – przyznał Krasicki. – Szczególnie jeśli nie zmieniła pani przez ten czas mebli, nie było generalnego remontu. Jednak wystawienie na wszelkie nowości mogłoby się okazać niebezpieczne dla niego samego. Wyjście na ulicę może skończyć się dla niego tragicznie. To cud, że dotarł do domu cały i zdrowy. Nawet oglądanie telewizji mogłoby doprowadzić go do szału, który stałby się reakcją na kompletne niezrozumienie zastanej rzeczywistości. To tak, jakby przenieść kogoś o dwadzieścia pięć lat do przodu bez powiadomienia go o tym fakcie. W jego czasach nie było chociażby smartfonów. Widząc grupę dzieciaków na ulicy wpatrzonych w ekrany swoich telefonów, mógłby zacząć reagować zaczepnie. Moja opinia jest taka, że powinien zostać w ośrodku pod nadzorem lekarzy, ale oczywiście decyzja należy do profesora Rosińskiego.

– Zgadzam się w całej rozciągłości – przytaknął koledze gospodarz. – Jego powrót do domu byłby wysoce niewskazany. U nas ma najlepszą opiekę.

Krasicki zauważył, że po tych słowach z Haliny zeszło napięcie. Czy to chodziło o fakt, że pod nieobecność męża ułożyła sobie życie na nowo? Bardzo możliwe, Ryszard Pawlicki najpewniej stał się dla rodziny nie lada kłopotem. Nauczyli się żyć bez niego i może nawet chcieli, żeby się odnalazł, ale nagle przestał pasować do tej układanki tworzonej przez ostatnie dwadzieścia pięć lat. Zwłaszcza że nie był zdrowy.

– Mam nadzieję, że nie będą państwo protestować – powiedział profesor Rosiński z zauważalną obawą w głosie.

– Musimy o tym porozmawiać z mamą – odrzekł Piotr. – To poważna decyzja. Biorąc jednak pod uwagę jego stan, to sam nie wiem. Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, jak wyglądałaby opieka nad nim w domu.

– Musi z nim nieustannie ktoś przebywać – wyjaśnił młody profesor. – Będę szczery, bo nie ma tu co owijać w bawełnę. Na tym etapie on kompletnie nie nadaje się do życia poza jednostką zamkniętą. Pana nie pozna. Pamięta pana jako siedemnastolatka, ale panią Halinę rozpoznał po powrocie do domu, prawda?

– Zgadza się.

– Proszę rozważyć decyzję o pozostawieniu go w tej placówce. Będziecie go mogli odwiedzać, jest tutaj duży park, można spędzać wspólnie nawet i cały dzień. Najlepiej, żeby pan, panie Piotrze, utrzymywał, że jest pracownikiem szpitala, damy panu fartuch na czas wizyt. Może pan pytać, o co chce, ale rad byłbym, gdybyśmy mogli to nagrywać. Dla celów badawczych.

– Oczywiście – zgodził się Piotr.

– Dodatkowa kwestia to alkohol – odezwał się Rosiński. – Jakakolwiek dawka może spowodować nieprzewidziane skutki. U nas otrzyma odpowiednią opiekę, wsparcie farmakologiczne, psychiatryczne. Doskonale pojmuję państwa dylemat, bo to tragiczne w swej formie wydarzenie dla całej rodziny. Proszę jednak spojrzeć przez pryzmat chorego, czyli Ryśka. To będzie dla niego najlepsze wyjście.

– Nie skłamię, jeśli dodam, że właściwie jedyne – rzucił bez ogródek młody profesor.

Piotr położył dłoń na splecionych palcach matki już nie tak kurczowo ściskających torebkę i delikatnie ją pogłaskał. Spojrzał w jej oczy i zobaczył w nich łzy.

– Niech zostanie – powiedziała cicho Halina. – Przynajmniej na jakiś czas.

– Bardzo rozsądna decyzja – ucieszył się Rosiński.

– Ustalenie tego, co się z nim działo podczas tych wymazanych z pamięci dwudziestu pięciu lat, może okazać się kluczowe – zauważył Krasicki. – Ta blizna na głowie nieco mnie niepokoi. I państwo, i my chcemy rozwikłać tę tajemnicę. I tu nasze cele są zbieżne.

– Nasze? – zapytał go z uśmiechem Rosiński. – Rozumiem, że dołączasz do mojego zespołu?

– Drogi Albercie, sam przypadek Ryszarda Pawlickiego jest ewenementem. Ostatni raz spotkałem się z podobnym zdarzeniem w pracy doktora Olivera Sacksa1, którego książki sam mi polecałeś. Tam amnezja była równie rozległa, jednak pamięci pacjenta nie udało się przywrócić. Jeśli my tego dokonamy, wszak mamy o niebo lepsze środki niż te sprzed pięćdziesięciu lat, to… No cóż.

– Czyli sami państwo widzą – dorzucił Rosiński – że nasze cele są zbieżne. Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, aby przywrócić pamięć Ryśkowi, chociażby częściowo. Pozwoli nam to poznać tajemnicę jego absencji i bardzo możliwe, że będzie mógł wtedy wrócić do domu.

Profesor Dawid Krasicki odniósł wrażenie, że ta perspektywa nie ucieszyła ani syna ich pacjenta, ani tym bardziej jego małżonki. Zaryzykowałby stwierdzenie, że nawet ją przestraszyła. Gdy Pawliccy opuścili gabinet profesora, Dawid podzielił się swoimi wątpliwościami.

– Masz rację, zdecydowanie masz rację – zgodził się z nim stary lekarz. – Jestem podekscytowany tym przypadkiem, ale zdaję sobie sprawę, że to wielce kłopotliwa rzecz dla rodziny. Nasz pacjent to alkoholik i podejrzewam, że nie mieli z nim łatwego życia. Widać to po zachowaniu pani Haliny. Ten powrót nie jest im na rękę, ale perspektywa objęcia Ryśka stałym pobytem w naszym szpitalu wyraźnie podniosła ich na duchu.

– Oni byli jak dwa smutne pomniki w środku rozentuzjazmowanego tłumu – skonstatował Krasicki.

– Zawsze lubiłeś kwieciste porównania – stwierdził ze śmiechem Rosiński, który nawet nie próbował ukryć swojej radości z zaistniałej sytuacji. – Dwadzieścia pięć lat, Dawidzie. Ćwierć wieku. Poukładane życia, ukochana rutyna codzienności, złe wspomnienia pogrzebane na mentalnym cmentarzu, dobre wypielęgnowane niczym kwiaty. Aż tu trzęsienie ziemi. Nie dziw się im.

– Nie dziwię się, ale przyjrzę się temu zaginięciu – oznajmił Dawid. – Już wysłałem mejla na mój uniwersytet z informacją, że do końca stycznia będę dostępny jedynie zdalnie. W lutym muszę niestety wracać na sesję egzaminacyjną.

– W takim razie niezwłocznie zlecam przygotowanie dla ciebie pokoju w skrzydle gościnnym. – Rosiński aż zatarł ręce. – Taka niespodzianka na początek roku, coś pięknego.

Tymczasem za drzwiami jego gabinetu toczyła się kompletnie odmienna rozmowa, buzowały inne emocje, jakby te dwa martwe drzewa same opuściły zielony las, ciągnąc za sobą smugę śmierci.

– Piotruś, jeśli on… – wyszeptała Halina.

– Mamo. – Syn złapał ją za ramię i przyłożył sobie palec do ust. – Nie tutaj.

– Ale…

– Nie tutaj, chodźmy. – Chwycił ją pod rękę i poprowadził czystym korytarzem, na którym każdy spotkany pracownik obdarzał ich szerokim uśmiechem.

Szli szybko, jakby dostali określony czas na opuszczenie budynku i każda sekunda miała znaczenie, a mimo to droga dłużyła się im strasznie. Gdy w końcu zamknęły się za nimi ciężkie drzwi zabytkowego budynku szpitala, obydwoje z ulgą zaczerpnęli mroźnego powietrza.

– Mamo, nie martw się – zaczął Piotr. – Zadbam, aby on tutaj został.

– On nie może wrócić – odparła Halina głosem, który powoli zamieniał się w płacz, emocje trzymane na wodzy przez cały czas pobytu w gabinecie profesora Rosińskiego w końcu wzięły górę.

– Nie dopuszczę do tego.

– Nie może wrócić – powtórzyła i otarła łzy. – Nie może.

– Wiem.

Halina zatrzymała się nagle w miejscu i uniosła oczy na swojego syna. Widział w nich wszystko, za co ją kochał, każdą sekundę cierpienia z siedemnastu lat mieszkania pod jednym dachem z potworem.

– I nie może sobie przypomnieć.

Piotr zmarszczył brwi, drgnęła mu powieka.

Znała ten grymas. Jako matka czytała z jego twarzy niczym z otwartej książki. Gdy był małym chłopcem, dokładnie tak się marszczył, gdy ktoś go zdenerwował, i w swoim malutkim serduszku planował dziecięcą zemstę.

Tylko że dziś był już dorosły i duży.

Przypisy

1 Dyskusja dotyczy książki autorstwa wspomnianego Olivera Sacksa pod tytułem Mężczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem, Poznań, 1994.

Redakcja

Monika Orłowska

 

Korekta

Joanna Rodkiewicz

 

Skład i łamanie wersji do druku

Łukasz Slotorsz

 

Projekt graficzny okładki

Mariusz Banachowicz

 

© Copyright by Skarpa Warszawska, Warszawa 2025

© Copyright by Michał Śmielak, Warszawa 2025

 

Wydanie pierwsze

ISBN: 9788384300862

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

 

 

WYDAWCA

Agencja Wydawniczo-Reklamowa

Skarpa Warszawska Sp. z o.o.

ul. K.K. Baczyńskiego 1 lok. 2

00-036 Warszawa

tel. 22 416 15 81

[email protected]

www.skarpawarszawska.pl

@skarpawarszawska

 

Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum

Spis treści

Okładka

Strona tytułowa

Część I. Ryszard

Rozdział 1. 23 grudnia 2024 roku

Rozdział 2. 29 grudnia 2024 roku

Przypisy

Strona redakcyjna

Punkty orientacyjne

Spis treści