Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
20 osób interesuje się tą książką
Czy inspiracja może mieć demoniczne źródło?
Antoni Siwecki – sfrustrowany, niedoceniany pisarz, zmagający się z niemocą twórczą i własnymi demonami – dostaje ostatnią szansę na sukces. Musi stworzyć powieść, która go wybawi. Problem w tym, że wena dawno go opuściła. Ale kiedy na ekranie jego komputera pojawia się tajemnicze pytanie: „Jesteś pewien?”, zaczynają dziać się rzeczy, których nie sposób racjonalnie wytłumaczyć.
Granice między rzeczywistością a fikcją zacierają się. Absurd staje się logiczny, a umysł Antka wikła się w grę, która może mieć piekielne konsekwencje. Czy można sprzedać duszę… nie wiedząc, że się to zrobiło?
Mroczna, ironiczna i przewrotnie zabawna opowieść o twórczości, frustracji i bardzo specyficznym rodzaju natchnienia.
Dla fanów Stephena Kinga i Chucka Palahniuka.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 345
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Piekielne natchnienie
Copyright © Robert Grot, 2025
Copyright © Wydawnictwo Brda, 2025
Redakcja: Aneta Stawiszyńska-Marciniak
Korekta: Zespół
Projekt okładki oraz skład i łamanie: Joanna & Grzegorz Japoł - LUNA Design Studio
ISBN: 978-83-68425-27-7
ISBN Ebook: 978-83-68425-28-4
Wydawca:
Scriptor Sp z .o.o.
ul. Białogardzka 14/49
85-808 Bydgoszcz
Wydawnictwo Brda:
www.wydawnictwobrda.pl
Ukochanej żonie Agnieszce, Krzysiowi, Stasiowi,
rodzicom Grażynie i Piotrowi,
bez Was ta powieść by nie powstała.
Rozdział
1
PIĄTEK 17 MAJA
Krople deszczu, spadające na ocynkowany parapet dwupokojowego mieszkania na warszawskiej Ochocie, wygrywały nierównomierny, lecz jednak monotonny rytm. Antek siedział przy biurku wpatrzony w pusty ekran komputera. Pulsujący kursor mrugał porozumiewawczo i w tej drażniącej pantomimie zdawał się mówić: „No czekam, napisz coś”. A krople dopowiadały: „nie-uda-ci-się, nie-uda-ci-się.”
Siedział tak już od dwóch godzin. Na zmianę pisał i kasował pierwsze zdanie. Kiedyś wokół walałyby się pogniecione kartki maszynopisu – namacalny dowód procesu twórczego. Teraz kartek nie było. Za to na biurku obok laptopa leżała zmięta paczka papierosów, stała puszka z energetykiem i szklanka pełna petów zanurzonych w resztkach niedopitej kawy.
Krajobraz za oknem nie sprzyjał inspiracji – szare bloki rozmywały się w deszczu, a biurowiec naprzeciwko rzucał upiorną niebieską poświatę.
Terminy goniły. Wydawca nalegał, by Antek nadesłał konspekt albo przynajmniej podzielił się pomysłem, nad którym pracuje. On jednak w głowie miał wyłącznie pustkę. Nie potrafił znaleźć tematu wystarczająco dobrego, by oprzeć na nim powieść. No bo niby skąd?
Prowadził życie nudne i monotonne. W zasadzie nie wychodził z domu. Całe dnie spędzał przy komputerze. Przeglądał serwisy informacyjne i tworzył krótkie relacje do lokalnych gazet. Chociaż raczej należałoby je nazwać darmowymi broszurkami, w których artykuły stanowiły zaledwie ułamek treści. Czasem trudno było je odnaleźć wśród natłoku reklam.
Można by pomyśleć, że redagując takie teksty, Antek ma aż nadto źródeł inspiracji. Tylko, jak z informacji o wprowadzeniu strefy płatnego parkowania na ulicy Korotyńskiego zbudować przejmującą, albo wręcz przerażającą fabułę? Remonty drogowe czy wieści o weekendowych piknikach również nie dostarczały ciekawych tematów.
Od czasu do czasu spotykał się ze znajomymi. W zasadzie to z jednym znajomym – Michałem – przyjacielem ze szkolnych lat. Jego bogate życie towarzyskie mogło co prawda podpowiedzieć to i owo, ale materiału wystarczyłoby najwyżej na krótkie opowiadania z przewidywalnym, zazwyczaj żałosnym zakończeniem.
W rzadkich momentach poza domem Antek wędrował po mieście, obserwując ludzi. Podsłuchiwał rozmowy i tworzył w głowie historie. W efekcie powstawały marne opisy perypetii bohaterów, które prawie za każdym razem pisarz z zażenowaniem kasował i wracał do biadolenia nad swoim nędznym losem. Prawie za każdym, bo przecież miał już na koncie pewne osiągnięcia literackie.
Jeszcze podczas studiów na wydziale dziennikarstwa napisał pierwszy kryminał. To historia policjanta alkoholika, speca od seryjnych morderców preferujących makabryczne zabójstwa. Hektolitry krwi wymieszane z wódką płynęły wartkim strumieniem przez kolejne strony.
Antek, dzięki własnym nakładom i oszczędnościom rodziców, wydał to skrzyżowanie marnej kalki powieści Jo Nesbø z „Poradnikiem młodego rzeźnika”. Wierzył przy tym, że właśnie otwiera się przed nim wielka kariera. Niestety, czy to przez nieudolną promocję, samodzielną dystrybucję, czy – co najbardziej prawdopodobne – ze względu na mierną treść, publikacja nie cieszyła się większym zainteresowaniem. Dość powiedzieć, że jedynymi czytelnikami byli jego rodzice oraz znajomi. Do dziś piwnicę miał zawaloną stosami niesprzedanych egzemplarzy, które pod byle pretekstem wciskał przypadkowym ludziom.
Przy drugiej książce, nauczony doświadczeniem, zdecydował się na e-book. Było to rozwiązanie dużo tańsze, co w porównaniu z debiutem pociągnęło za sobą dużo mniejszą stratę.
Podobnie jak za pierwszym razem historia utrzymana była w klimacie skandynawskiego kryminału, ale chcąc podnieść atrakcyjność lektury, Antek wmontował w fabułę wątki fantastyczne. Efekt okazał się infantylny i pretensjonalny, choć książka miała minimalnie lepszy odbiór wśród czytelników. Chciał pisać dalej niestety źródełko z weną szybko wyschło. Przez kilka lat jedynie redagował artykuły dla lokalnej prasy lub pomagał zdesperowanym studentom dziennikarstwa w tworzeniu prac licencjackich.
Dopiero po dłuższym czasie wrócił do poważnego pisania. Tym razem swoją książkę wysłał do nowopowstałego wydawnictwa Impara, które nie wybrzydzało i sięgało po powieści nieznanych autorów.
Chociaż oficyna brała udział w promocji oraz dystrybucji, to trudno było mówić o oszałamiającym sukcesie. Tym razem jednak coś zarobił. Na tyle dużo, by kupić używanego laptopa i z ulgą wyrzucić stary, wysłużony komputer stacjonarny, który nie tylko uruchamiał się wieki, lecz także z opóźnieniem reagował na klawiaturę, przez co pisanie było męką.
Co prawda książka nie zawojowała rynku wydawniczego, ale na portalach czytelniczych zbierała dość pozytywne recenzje. Zapewne dzięki temu Tomasz Reyhard, szef i właściciel wydawnictwa Impara, zaproponował autorowi kontrakt na wydanie następnej powieści.
Umowa była bardzo konkretna. Określała tematykę książki, jej objętość, precyzyjny harmonogram prac oraz wysokość honorarium. Najwyraźniej Tomasz Reyhard doszedł do wniosku, że gdy będzie miał pełną kontrolę nad procesem twórczym, to osiągnie znacznie większy sukces niż przy pierwszym tytule. Gdzieś dalej był też paragraf o karach umownych za niedotrzymanie terminów. Antek jednak, podekscytowany wizją godziwego wynagrodzenia, zignorował ten fragment.
Nierytmiczne staccato kropel deszczu ucichło, a szarość majowego popołudnia rozświetliły promienie wiosennego słońca. Zrobiło się jakoś optymistyczniej, cieplej i Antek poczuł przypływ energii.
Błogą ciszę w mieszkaniu przerwały chóralne śpiewy kościelne.
— Ożeż, kurwa mać! – wrzasnął. – Obudziła się i już musi włączać to pianie!
Jakby w odpowiedzi na jego krzyk, odgłosy pieśni przybrały na sile.
Źródłem dźwięków było radio Zofii Sucheckiej, emerytki z czwartego piętra, która non stop słuchała audycji Radia Maryja lub programów Telewizji Trwam.
— Ja pierdolę! – Zazgrzytał wściekle zębami.
Wielokrotnie prosił sąsiadkę o ściszanie odbiornika, gdyż z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu, pomimo betonowego stropu chóralne pienia i hymny wybrzmiewały radośnie w każdym zakątku jego mieszkania.
Teraz zerwał się z krzesła. Wściekle tupiąc, poszedł do przedpokoju. Założył klapki i trzasnął drzwiami. Wbiegł po schodach i pięścią zaczął walić w drzwi. Kulturalne pukanie lub użycie dzwonka mijało się z celem – piętro wypełniały pieśni maryjne.
Może umarła na zawał, powalona tą kakofonią dźwięków – pomyślał.
Hałas nieco przycichł. Zamek szczęknął sucho i drzwi uchyliły się na długość łańcucha.
— No i czego się piekli i wali? – spytała zrzędliwym tonem sąsiadka.
Była niska i przygarbiona, co jeszcze bardziej podkreślało jej niewielki wzrost. Ubrana w stary poprzecierany szlafrok frotté, patrzyła złym wzrokiem zza grubych, powiększających okularów. Antkowi zrobiło się głupio. Przecież nie mógł krzyczeć na tę małą staruszkę, ale zanim zdążył wypowiedzieć choć słowo, ta się wydarła:
— Już ja wiem, co z ciebie za ancymon! Msza święta ci przeszkadza? Na Madonnę kurwami rzucasz? – piekliła się. – Ty bezbożniku, starym ludziom nie pozwalasz w spokoju świętych mężów słuchać! I do kościoła nie chodzisz! – ciągnęła tyradę. – O nie, nigdy cię tam nie widziałam, bo gdybyś wszedł, to jasny anielski piorun z nieba zabiłby cię na śmierć! Ty antychryście jeden, ty!
Antka zatkało. Gdy odzyskał głos, coś w nim pękło i całą złość wywołaną niemocą twórczą skupił na sąsiadce. Wrzasnął:
— Zamknij się głupia stara raszplo! Albo wyłączysz to świętojebliwe wycie, albo wejdę i ci telewizor bejsbolem rozwalę!
Baba zamrugała. Jej oczy wypełniały szkła okularów.
— Policja! Mordują!!! – wywrzeszczała rozdzierająco i zatrzasnęła mu drzwi przed nosem.
Zrezygnowany Antek wrócił do swojego mieszkania. Uprzednio ściszone dźwięki transmitowanej mszy znów przybrały na sile. W sumie czego innego mógł się spodziewać?
Baba rozkręciła kościelne wycie na cały regulator dokładnie wtedy, gdy Antkowi wróciła wena. Westchnął, wyciągnął z szuflady biurka wygłuszające słuchawki, włączył je i założył na głowę. Kakofonia dźwięków nieco przycichła, choć nie na tyle, żeby jej nie słyszał.
Odblokował komputer i położył palce na klawiaturze.
Może i jestem bezbożnikiem, ale na pewno nie antychrystem.
Już od dawna nie chodził do kościoła. Denerwowały go obrzędy przypominające pogańskie zwyczaje oraz domniemana papieska nieomylność. Irytowały go też mentorskie kazania księży, którzy mimo przeciętnego wykształcenia kreowali się na autorytety moralne i religijne.
A gdybym napisał horror z szatanem w roli głównej? Historię ze zdemoralizowanym księdzem uwodzącym młodziutkich, niewinnych ministrantów? Ciekawe, co powiedzieliby na to moi rodzice – zastanowił się.
Bezwiednie sięgnął po paczkę papierosów leżącą na biurku i wyjął ostatniego. Przypalił go tanią plastikową zapalniczką wyciągniętą ze spodni.
Skąd inni pisarze czerpią pomysły na książki. Taki Robert Frost wydaje ich kilka, a nawet kilkanaście rocznie i każda staje się bestsellerem – myślał, wydmuchując chmurę szarego dymu w stronę okna. Nazwisko autora, zapewne pseudonim, nawet mu się podobało, w przeciwieństwie do jego historii, które uważał za szczyt grafomanii.
Swoje imię i nazwisko Antek traktował jak kolejną przyczynę literackich porażek. Który czytelnik, szukając trzymającego w napięciu thrillera, weźmie do ręki książkę, widząc na okładce „Antoni Siwecki”? Takie nazwisko gwarantuje emocje podobne do tych, towarzyszących lekturze rocznika statystycznego „Polska Wieś”.
Westchnął i strzepnął popiół do szklanki. Powinien wymyślić sobie chwytliwy pseudonim. Może wydawca coś mu podpowie?
Rozmyślania przerwało Antkowi wibrowanie komórki.
Wyciągnął telefon.
Dzwonił Tomasz Reyhard.
Zawahał się i ostatecznie nie odebrał. Doskonale wiedział, co usłyszy – naleganie, by przesłał konspekt. Tyle że on nadal nie był gotowy! Zgodnie z umową miał czas do końca przyszłego tygodnia. Niech spierdalają – pomyślał.
Schował telefon do kieszeni i zaciągnął się papierosem.
Przypomniał sobie fenomen Stiega Larssona. Nieznany szerszej publiczności, zaangażowany w obronę demokracji i walkę ze skrajną prawicą dziennikarz objawił się jako pisarz w 2008 roku. Wydał genialną książkę „Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet”, która zapoczątkowała trylogię Millennium i odniosła oszałamiający sukces.
Niespodziewanie rozpoczęta kariera została przerwana nagłą śmiercią pisarza. I, jak to zwykle bywa, pojawiły się teorie spiskowe. Jedne sugerowały zamach zorganizowany przez szwedzkich neonazistów, inne działanie sił nieczystych. W czeluściach internetu funkcjonowała grupka przekonana, że Larsson podpisał pakt z diabłem i zyskał wręcz piekielne natchnienie, które zaowocowało wyrazistymi postaciami Blomkvista i Salander.
Tajemniczy zgon pisarza tłumaczono niedoprecyzowanym kontraktem, który odesłał Larssona do diabelskiej otchłani.
Kto wie, może rzeczywiście tak było – pomyślał Antek, którego awersja do Kościoła Rzymskokatolickiego absolutnie nie wykluczała wiary w istnienie nieba i piekła. A może Robert Frost jest sygnatariuszem takiego cyrografu? Gość tworzy jak opętany i choć jego książki są marne literacko, mają zagorzałych wielbicieli niecierpliwie czekających na kolejne dzieła.
Antek zaciągnął się po raz ostatni i wrzucił papierosa do szklanki- -popielniczki, wypełnionej rozgniecionymi petami.
— Nie pogardziłbym takim kontraktem, byleby pozwolił mi bez końca tworzyć wspaniałe, tchnące grozą historie. – Zaśmiał się głośno.
Nagle poczuł wibrację komórki. Wyciągnął telefon i odczytał SMS-a od Reyharda:
Do końca tygodnia oczekuję konspektu książki oraz pierwszego rozdziału!
— Jak to rozdziału? – Antek aż się zapowietrzył. – W harmonogramie nic o tym nie było! Miał być tylko plan i zarys głównych postaci.
Zmełł w ustach przekleństwo i rzucił telefon na biurko. Przysunął krzesło i spojrzał na komputer. Kliknął myszką. Ekran rozbłysnął bielą pustej strony edytora tekstów. Antek zaczął intensywnie analizować pomysły, które wcześniej rozważał.
Może ten o księdzu targanym kryzysem wiary? A może jednak odkładana wielokrotnie koncepcja świata opanowanego przez złowrogą sztuczną inteligencję?Naprawdę przydałaby się jakaś diabelska pomoc. Serio!
Przymknął oczy i położył na klawiaturze palce, które automatycznie, bez udziału jego świadomości, jakby pod wpływem impulsu, zaczęły się poruszać. Zerknął na ekran. Ogarnęło go zdumienie:
Jesteś pewien?
Z osłupienia wyrwał go sygnał komórki. Antek drgnął i podniósł telefon. Dzwonił Michał.
U sąsiadki transmisję mszy zastąpiła nerwowa dyskusja, więc Antek postanowił wyjść na balkon – paradoksalnie jedyne miejsce, w którym mógł spokojnie porozmawiać.
— Cześć! Co tam?
— Cześć! U mnie w porządeczku. Co tam u ciebie? Pewnie siedzisz w swojej norze i roztkliwiasz się nad gównianym życiem – zaczął w charakterystycznym dla siebie stylu przyjaciel.
— Pudło! – odparł Antek, nie do końca szczerze. – Właśnie zaczynam pracę nad książką.
— Aha. – Michał nie wydawał się przekonany. – A co byś powiedział na spędzenie wieczorku przy piwku? Otworzyli nowy pub na Niepodległości, mają niezłe promki na browar.
Wizja zimnego pszenicznego wywołała u Antka nagłe zainteresowanie.
— Ma grać zespół rockowy – przekonywał Michał. – Moglibyśmy skoczyć na dwudziestą.
Antek szybko analizował sytuację. Niby powinien siedzieć nad konspektem książki, ale przecież miał jeszcze cały tydzień. Kilka koncepcji już zarysowało mu się w głowie. Wystarczyło tylko wybrać jedną i pociągnąć.
— Może znajdziesz tam pomysł na przerażający horror – kusił Michał.
Rzeczywiście, może coś nowego wpadnie mi do głowy? Przy okazji przepłuczę gardło i posłucham rocka na żywo – pomyślał.
— Dobra, będę! Tylko wyślij mi namiar na knajpę.
— Jasne. Nara.
Antek nie zdążył jeszcze odłożyć telefonu, a już przyszła wiadomość z lokalizacją.
Była siedemnasta. Do spotkania miał jeszcze trzy godziny. Postanowił zajrzeć do centrum handlowego przy stacji metra Służew i kupić tusz do drukarki.
Gorące rozmowy dobiegające z mieszkania na górze ponownie ustąpiły miejsca transmisji mszy. Tym razem słychać było psalm responsoryjny, śpiewany wysokim dyszkantem.
W przedpokoju Antek szybkim ruchem zgarnął klucze ze stolika. Założył buty, narzucił cienką kurtkę i wyszedł z mieszkania. Chwilę później ekran jego komputera ożył, ukazując stronę edytora zapisaną od góry do dołu jednym pytaniem:
Jesteś pewien?
Rozdział
2
PIĄTEK 17 MAJA
Antek wysiadł z metra na stacji Wilanowska, przeszedł przez bramki i schodami ruchomymi wyjechał na powierzchnię. Dochodziła dwudziesta. Zbliżał się zmierzch.
Ruszył w kierunku skrzyżowania alei Niepodległości z ulicą Domaniewską. Minął oświetlone boisko do koszykówki, z którego dobiegały okrzyki grających. Większość po angielsku. W tle dudnił rap. Antek miał wrażenie, że spaceruje ulicą w Nowym Jorku.
Pub Beczka Piwa znajdował się na klasycznym peerelowskim osiedlu w pawilonie o smutnej architekturze, z tarasikami, schodkami i wieloma zakamarkami, w których mieściły się kiedyś: punkt repasacji pończoch, zakłady szewski i fotograficzny, sklepik spożywczy, papiernik, ksero a nawet zegarmistrz.
Dziś nie było po nich śladu. Ludzie już nie naprawiają butów, a zdjęcia i zegarki mają w telefonach. Jedyny relikt przeszłości, to zlokalizowana na piętrze biblioteka publiczna wyglądająca dokładnie tak jak trzydzieści lat temu. Poszarzałe szyby, wyblakły szyld oraz widoczne zza wertykali regały z książkami.
Antek wspiął się po schodkach. W głębi korytarza dostrzegł pub z ogromną beczką nad wejściem. Patrzył na nią sceptycznie. Analizował prawdopodobieństwo tego, czy spadnie mu na głowę. Inni przechodzili bezpiecznie, więc albo mieli wyjątkowe szczęście, albo beczka była jednak solidnie przymocowana.
W końcu wszedł do pubu.
Przy barze zobaczył Michała, który intensywnie szukał czegoś w telefonie. Wysoki, przystojny i wysportowany zawsze wzbudzał zainteresowanie kobiet, zupełnie inaczej niż Antek, o którym powiedzieć „mól książkowy” to jakby powiedzieć wszystko. Średniego wzrostu, lekko zgarbiony, z bladą twarzą i zarysowanym mięśniem piwnym Antek zawsze patrzył na przyjaciela z podziwem i odrobiną zazdrości.
— Cześć! – rzucił, siadając obok Michała.
Ten podniósł wzrok znad telefonu i się uśmiechnął.
— Cześć! Jednak znalazłeś czas dla przyjaciela! – Uścisnęli sobie ręce. – Co pijesz? Rapier? Nadziak? Czy może lżejszy Floret? – rzucał przedziwnymi nazwami, których Antek nigdy w życiu nie skojarzyłby z jakimkolwiek napojem.
— Spójrz tam, byku, i wybieraj. – Wskazał głową osiem nalewaków na ścianie za barem. – Rapier nieźle trzepie – dodał, podnosząc zachęcająco kufel.
Antek zerknął na krany. Nad każdym umieszczono informacje o smaku i mocy. Istotnie, był Rapier, Nadziak, Floret i jeszcze pięć innych dziwacznych nazw. Zmrużył oczy, próbując odczytać drobniejszy druk opisów.
— No to, chyba wezmę Nadziaka – zdecydował.
Michał z dezaprobatą pokręcił głową.
— Jesteś pewien?
Antek zdrętwiał. W myślach ujrzał ekran komputera z dokładnie tym samym pytaniem.
— C-co? – wyjąkał.
Michał spojrzał na niego z lekkim zdziwieniem.
— Pytam, czy JESTEŚ PEWIEN. Za każdym razem wybierasz pszeniczne, zamiast próbować innych smaków. Wziąłbyś kiedyś IPA albo APA, albo chociaż starego, dobrego Pilsa.
Antek dalej wpatrywał się w Michała.
— Hello! Tu Ziemia! – Kumpel zamachał ręką przed twarzą przyjaciela, ten drgnął i wrócił do rzeczywistości.
— Nadziaka wezmę – powtórzył.
Zawsze zamawiał to samo ulubione piwo, ignorując docinki i drwiny z przywiązania do konkretnego gatunku.
— Co zrobisz, jak nic nie zrobisz – skwitował sentencjonalnie Michał, a do barmana rzucił: – Raz Nadziak i Fruit Goose, proszę.
— Fruit Goose? – zdziwił się Antek. – Owocowa gęś? To jakiś mięsny gatunek piwa? – zakpił.
— Nigdy się nie dowiesz, jeżeli będziesz taki wybredny – odparował Michał.
Barman złapał dwa kufle i sprawnie nalał do nich wskazane gatunki. W głębi pubu na małej scenie muzycy szykowali się do występu. Na czarnej tablicy nad barem można było dostrzec reklamę wieczornego koncertu:
ROCKIN’ NIGHT BY MIMO WOLI
Michał otarł pianę z ust i spojrzał na barmana.
— Mimo Woli? Tak się nazywa ten zespół?
Barman wzruszył ramionami.
— Głupia nazwa – skwitował Michał.
— Czy ja wiem? – Antek z lubością pociągnął łyk. Piwo smakowało wspaniale, dokładnie tak jak tego oczekiwał. Orzeźwiające, z wyraźnie wyczuwalną nutą drożdży. – Może ta nazwa mówi coś więcej? Na przykład „mimo woli naszych żon”. – Zaśmiał się.
— E, chyba nie. Zobacz, mają w składzie dziewczynę.
— No to „żon i mężów”.
Antek przyjrzał się muzykom, którzy kończyli podłączanie sprzętów. Zespół składał się z czterech osób: trzech facetów i perkusistki, która była szczupłą, wysoką, dwudziestoparoletnią blondynką. Na środku sceny przy mikrofonie ustawił się wokalista i basista w jednym. Ten wyglądał na starszego, lekkie pięćdziesiąt minus. Po jego prawej stronie, nad skrzynią z efektami, klęczał gitarzysta z pomarańczowo-czerwonym Gibsonem. Antek aż cmoknął z zazdrości. Taki sprzęt musiał kosztować majątek, o ile nie była to chińska podróbka. Gitarzysta wyglądał na rówieśnika wokalisty, natomiast ostatni z członków grupy, stojący w prawej części sceny, był w wieku zbliżonym do perkusistki. W ręku trzymał ciemnego Stratocastera i próbował wygospodarować dla siebie choć trochę miejsca.
Pod sceną gromadzili się nieliczni fani zespołu. Wokalista powiedział coś do muzyków i perkusistka stuknęła cztery razy pałkami. Z głośników na froncie sceny popłynęły dźwięki „Even Flow” Pearl Jam.
— No, zaczęli ambitnie – rzucił Michał sceptycznie, po chwili jednak dodał: – Dają radę!
— Dobrze to brzmi – zgodził się z nim Antek. – Zobaczymy, jak będzie z wokalem.
— Eddie Vedder to to nie jest – mruknął Michał, gdy usłyszeli pierwsze słowa piosenki. – Choć w sumie nie jest najgorzej.
Antek pokiwał głową i spytał:
— Jak tam ta twoja nowa aplikacja?
Michał tworzył gry na telefon. Takie z miliardem wyskakujących co chwila reklam, których ilość można było ograniczyć, wykupując wersję premium. Wysokość opłaty odstraszała dziewięćdziesiąt dziewięć procent graczy. Dzięki temu biznes zarabiał krocie.
— Wyjdźmy do ogródka – powiedział Michał, biorąc kufel. – Fajnie grają, ale trudno będzie rozmawiać.
Usiedli na wysokich stołkach przy stoliku z dużej drewnianej beczki. Wokół, na pokrytych poduszkami wiklinowych kanapach i krzesłach, siedziało sporo ludzi. Antek pomyślał, że dla zespołu, który zapewne spędził mnóstwo czasu na próbach, musi to być wyjątkowo frustrujące. Postanowił, że gdy tylko skończą rozmowę, wrócą pod scenę i zrobią hałas dla muzyków.
— No to opowiadaj. – Łyknąwszy piwa, spojrzał wyczekująco na Michała.
— To kolejna gra dla frajerów, którzy polują na łatwy pieniądz. – Kumpel zaśmiał się kpiąco. – Tyle że tym razem rzeczywiście mogą zarobić jakieś grosze. Zanim taki delikwent uzbiera, powiedzmy, złotówkę, my będziemy mieć stówę za wyświetlenie tysiąca reklam.
Michał zamieszał resztkę piwa w kuflu i wychylił do dna.
— W dniu premiery gra miała ponad sześćset pobrań.
— To znaczy dużo, tak? – Antek próbował ukryć swoją ignorancję w tym temacie.
— W sumie nie aż tak dużo, chociaż biorąc pod uwagę, że zrobiliśmy tę aplikację w jeden weekend, to jest to niezły wynik. – Michał uśmiechnął się z wyraźną satysfakcją. – Dwa dni pracy dwóch deweloperów i po tygodniu mamy praktycznie zwrot z inwestycji. Bogu dzięki za naiwniaków, którzy pchani złudnymi marzeniami są w stanie zapłacić za dowolny szajs!
Antek się zadumał.
— Niestety ci naiwniacy szerokim łukiem omijają moje książki i opowiadania. Nikt nie chce ich ani kupować, ani czytać.
— O, nieprawda! – zaprotestował Michał. – Ja mam twoje książki.
— Bo dałem ci w prezencie, co wcale nie oznacza, że je czytałeś. – Antek się skrzywił, smakując bełt z dna kufla. – Kwaśne jakieś.
— Nie znasz się, nie kwaśne tylko słodowe. Na dnie masz samą esencję. – Michał pokręcił głową i wrócił do tematu książek.
— Oczywiście, że czytałem!
— A tytuł albo fabułę pamiętasz?
— No jasne! – zaperzył się Michał. – Była taka o tym, no… – Usiłował sobie przypomnieć, trąc ręką czoło. W końcu oświeciło go i krzyknął: – O tajemnym kościele!
— „Tajemniczy zakon” – poprawił Antek. – Sam widzisz, nawet tytułu nie zapamiętałeś – dodał smutno.
— Nie mam pamięci do tytułów – zbagatelizował Michał. – Czytałem i już. Nawet kupiłem dwie książki, dla taty i wujka!
— A… to byłeś ty! – zażartował Antek.
Po chwili znowu ogarnęło go przygnębienie. Przyjaciel święcił sukcesy zawodowe, on tkwił w jakiejś beznadziei.
— Nie martw się, jestem pewien, że kiedyś napiszesz książkę jak ten, no… King! Ten od tego horroru z Nicholsonem.
— King zaczął pisać w wieku trzynastu lat. Ja mam trzydzieści pięć – westchnął Antek.
— A ile miał, gdy wydał swoją pierwszą głośną powieść? – drążył Michał.
Kumpel się zamyślił.
— Chyba był przed trzydziestką, gdy napisał „Carrie”.
— No widzisz, niewiele mniej niż ty – podsumował z uśmiechem Michał.
Z wnętrza pubu popłynęły znajome dźwięki.
— O rany, grają „Killing in the Name”! Idziemy!
Przy scenie było już sporo ludzi. Zespół grał cover znanego utworu Rage Against the Machine i publiczność skakała, dośpiewując fragmenty tekstu. Michał z Antkiem przepchnęli się przez niewielki tłum i zaczęli falować w rytm muzyki.
Gdy zespół skończył grać, wokalista ogłosił piętnaście minut przerwy. Muzycy byli mokrzy od potu, ale wyraźnie zadowoleni.
Przyjaciele podeszli do baru po następne piwo. Z głośników popłynęły dźwięki spokojnego bluesa. Michał chwycił kufel i wskazał nim scenę.
— No, to było coś! Wreszcie zespół grający prawdziwego gitarowego rocka – powiedział zdyszany.
Przyjaciel kiwnął głową. Chwila szaleństwa pod sceną oderwała go od roztkliwiania się nad swoim losem, ponury nastrój szybko jednak wrócił. Michał wychwycił to bezbłędnie.
— No nie, znowu masz minę, jakbyś stracił w wypadku całą rodzinę. – Przewrócił oczami. – Spójrz tam. – Nieznacznie ruszył głową. – Na drugiej, dwie fajne laski.
Antek obrócił się przez ramię.
— Nie wgapiaj się tak! – syknął Michał, ale było już za późno.
Dziewczyny spojrzały na nich, szepnęły coś do siebie. Zapewne coś zabawnego, bo jedna z nich parsknęła śmiechem. Michał nie tracił czasu.
— Hej! – zawołał. – Przyłączycie się do nas?
Ubrane w czarne topy i jeansy sprawiały wrażenie dwudziestoparolatek. Na odkrytych ramionach miały geometryczne tatuaże. Ostry makijaż w ciemnych kolorach nadawał ich twarzom niemal bliźniacze rysy.
Michał pstryknął na barmana, który uniósł lekko brwi.
— Eee… sorry… czy moglibyśmy prosić o jeszcze dwa piwa? Dziewczyny, co pijecie?
— Jam Session Pils – rzuciła pierwsza.
— Dla mnie to samo – dodała jej koleżanka.
— Michał jestem. A ten tutaj to Antek, przyszły laureat literackiej Nagrody Nobla.
— Jola i Ola – odpowiedziała jedna z dziewczyn.
Nie dość, że wyglądają identycznie, to jeszcze ich imiona brzmią prawie tak samo – pomyślał Antek.
Barman postawił kufle. Michał wyciągnął z kieszeni banknot pięćdziesięciozłotowy i położył go na ladzie.
— Reszty nie trzeba – rzucił i podał dziewczynom piwo. – Może pójdziemy do ogródka? Usiądziemy i pogadamy Jolaiola.
Rozbawione wzięły piwo i wszyscy razem wyszli na zewnątrz. Antek szedł na końcu, zastanawiając się, jak to możliwe, że Michał w pięć sekund zjednuje sobie ludzi i staje się duszą towarzystwa.
Na dworze panował mrok i wyraźnie spadła temperatura. Na szczęście w ogródku rozstawiono lampy, które oprócz światła zapewniały przyjemne ciepło.
Usiedli przy stoliku. Antek, korzystając z lepszego niż wewnątrz pubu oświetlenia, przyjrzał się dziewczynom.
Dopiero teraz zauważył, że mają dużo kolczyków. Jedna z nich, Antek nie był pewien Jola czy Ola, miała małą srebrną kulkę w lewym skrzydełku nosa. Uroda dziewczyn była dość pospolita, co próbowały ukryć grubą warstwą tuszu i pudru. Obie uśmiechały się zalotnie, ale ich uwaga skupiona była wyłącznie na Michale, który opowiadał im o swojej pracy.
Antek rozważał, w jaką historię mógłby je uwikłać. Oczywiście wyłącznie w książce, bo na nic innego nie mógł liczyć, sądząc po całkowitym braku zainteresowania jego osobą.
Mogłyby być bliźniaczkami umieszczonymi omyłkowo w dwóch rodzinach adopcyjnych. Po latach siostry przypadkiem spotkałyby się jako narzeczone dwóch braci – też bliźniaków. Wtedy całość przypominałaby pokręcony eksperyment socjologiczny – kombinował w myślach Antek, podekscytowany nagłym przypływem inspiracji. Genialne! Dlaczego wcześniej nic takiego nie wpadło mi do głowy? Muszę to koniecznie zapisać.
Zaczął nerwowo szukać długopisu i kartki.
— Czego się tak miotasz? – fuknął Michał, widząc, że traci uwagę towarzyszek.
— Masz długopis? – odpowiedział pytaniem Antek. – A wy? – zwrócił się do Joli i Oli, gdy Michał przecząco pokręcił głową.
Dziewczyny również nie miały.
Wtedy Antka olśniło. Po co długopis, skoro ma komórkę. Sięgnął po telefon. Na wyświetlaczu zauważył powiadomienie o nieodczytanej wiadomości.
— O! Pokażesz nam aplikacje Michała? – pisnęła podekscytowana Jola albo Ola.
— Co? Jakie aplikacje? – spytał nieprzytomnie Antek.
— Tak właśnie mój przyjaciel bierze udział w rozmowie. Jest kompletnie zajęty swoimi myślami – wtrącił Michał.
Wyjął Antkowi telefon z ręki i jednocześnie wyciągnął swój.
— Opowiadałem właśnie Oli i Joli… – przerwał na moment, szukając czegoś w komórce.
Ponownie przepadła szansa na identyfikację, która jest która – przemknęło Antkowi przez głowę.
— …o mojej nowej aplikacji – kontynuował Michał. – Na pewno nie znajdziecie jej na telefonie Antka. On ma tam tylko szachy, no i swoje książki. Znaczy te, które napisał – doprecyzował.
Kliknął jakąś ikonkę i pokazał im ekran.
— Tutaj musicie odkrywać kolejne kafelki w piramidzie. Gdy zbierzecie dziesięć identycznych symboli, zarobicie ćwierć grosza – objaśnił koncepcję gry.
— Ćwierć grosza? – Jedna z dziewczyn uniosła brwi, patrząc na Michała z wyraźnym zawodem. – Co ja za to kupię?
— Raczej nic – przyznał Michał. – Ale gra trenuje koncentrację, pamięć i ma mnóstwo poziomów. Zapewnia rozrywkę oraz rozwój umysłowy. Dodatkowo, po miesiącu masz na koncie sto złotych! – zakończył z dumą.
Dziewczyna otworzyła szeroko oczy i zawołała do koleżanki:
— Ola, musimy to zainstalować!
— Ha! – wyrwało się Antkowi, gdy w końcu załapał, która to Ola, a która Jola.
Cała trójka popatrzyła na niego ze zdziwieniem.
— To bardzo fajna gra – dopowiedział, widząc nieme pytanie w ich oczach. – Uczy, bawi i zarabia. – Uśmiechnął się ironicznie do przyjaciela.
— Jak zainstalujesz, to prześlij Oli kod polecający – podpowiedział Michał, niewzruszony docinkiem Antka. – Dzięki temu obie dostaniecie premię na start, po pięćdziesiąt groszy.
— Normalnie fortuna – mruknął Antek i zmienił temat: – Ja piszę książki!
— Właśnie! Antek ma już na koncie kilka publikacji! – podchwycił Michał, najwyraźniej czując, że nie do końca sprawdził się w roli „skrzydłowego”. – Teraz szykuje coś nowego i to na pewno będzie bestseller – dodał z przekonaniem.
— No tak, mówiłeś coś o Noblu – odparła Jola, nie odrywając wzroku od ekranu komórki. – Ola, zobacz, mamy tę premię! – krzyknęła.
Antek spojrzał ostro na Michała.
— Kto jeszcze chce piwo? – rzucił.
— My już spadamy – odpowiedziała Jola.
Wyciągnęła z torebki długopis, szybko zanotowała coś na serwetce i podała ją Michałowi. Wstały; Jola bezgłośnie poruszyła ustami, co Antek odczytał jako „zadzwoń”.
Dziewczyny wyszły.
— Pytałem ją, czy ma długopis! – pieklił się Antek.
— Może zapomniała? – Michał starannie złożył serwetkę i schował ją do kieszeni. – Po co był ci właściwie ten długopis?
Antek znieruchomiał. Chciał coś zapisać, ale kompletnie nie mógł sobie przypomnieć co i w jakim celu. Nagle go olśniło.
— To był zarys fabuły! – wykrzyknął.
— A nie mówiłem? Musisz wychodzić z domu, żeby znaleźć inspiracje – ucieszył się Michał. – No i co tam wymyśliłeś?
Antek wbił ponury wzrok w ceratę na stoliku.
— Pamiętam tylko, że był świetny. – Westchnął. – Nigdy nic dobrego nie napiszę – biadolił. – Do końca życia będę produkował newsy o otwarciu supermarketu albo o nowych szaletach miejskich.
— Nie marudź, na pewno coś przyjdzie ci do głowy.
— Oddałbym wszystko za taką wenę, żebym wręcz rzygał i srał pomysłami, dzień i noc. – W głosie Antka słychać było gorycz podlaną alkoholem.
— A ja bym się jeszcze napił tego Rapiera – rzucił Michał. – Naprawdę nieźle trzepie.
Rozdział
3
SOBOTA 18 MAJA
Sobota rozpoczęła się dla Antka kiepsko. Głowa bolała go tak, jakby przez ostatnie kilka godzin uporczywie walił nią w ścianę.
Uniósł się na łóżku. Spróbował uchylić powieki, ale ostre poranne słońce brutalnie odwiodło go od tego pomysłu. Opadł na poduszkę i odruchowo ucisnął skronie, co przyniosło niewielką ulgę. W tym samym momencie z piętra wyżej doleciało zawodzenie: „Kiedy ranne wstają zorze”.
— Kurwa! – wrzasnął Antek, zrywając się z łóżka.
Złość na męczącą sąsiadkę dodała mu sił.
— Nie możesz, babo jedna, choć raz, jeden pieprzony raz, nie włączać bladym świtem tego wycia?
Pobiegł do przedpokoju, wyciągnął kij od szczotki i zaczął walić nim w sufit. Babsztyl w odpowiedzi tylko podkręcił głośność.
Antek westchnął z rezygnacją. Rzucił drążek w kąt. Zatykając uszy dłońmi, poszedł do łazienki. Wziął długi, gorący prysznic, zakończony lodowatym strumieniem. Ból głowy nieco zelżał.
Wyszedł z kabiny, wytarł się i umył zęby, żeby zabić nieprzyjemny posmak przetrawionego alkoholu. W ogóle nie pamiętał, jak wrócił do domu. Zwykle nie przesadzał z piciem, ale wczoraj popłynęli. Miks piwa z wódką mścił się dziś okrutnie.
Miał nadzieję, że po pijaku nie narobił żadnych głupot. Tknięty tą myślą, pobiegł do sypialni po telefon.
— Jezu, gdzie ja posiałem tę komórkę?
Nerwowo przeszukiwał rozrzucone na podłodze ubrania. W kieszeni spodni wyczuł znajomy ciężar i z ulgą wydobył telefon. Miał kilka nieodebranych połączeń i trzy SMS-y. Żaden nie był od Michała z tekstem „Zobacz, jak się wygłupiłeś”, za to wszystkie były od wydawnictwa. Zdecydowanie nie poprawiło to Antkowi humoru.
Znowu go ponaglali, chociaż do końca tygodnia miał jeszcze kilka dni. A przynajmniej tak zakładał. Tyle że teraz zaświtała mu w głowie niepokojąca myśl. Spojrzał jeszcze raz na treść ostatniego SMS-a.
Jeżeli do końca tygodnia nie dostaniemy konspektu wraz z pierwszym rozdziałem, to zrywamy współpracę i będzie pan musiał zapłacić karę!
Zrobiło mu się gorąco i poczuł narastającą panikę. Była sobota. Czy „koniec tygodnia” oznacza jutro, czy następną niedzielę? Czy może następny piątek? Wiadomości były wysłane poprzedniego dnia wieczorem, gdy był w knajpie z Michałem. Istniała więc szansa, że chodzi o kolejny tydzień, co oznaczało, że miał jeszcze trochę czasu, by zapobiec katastrofie.
„Ranne zorze” zastąpiła homilia, podczas której gniewny głos kapłana gromił wiernych za brak pobożności, niewiernych zaś za wszechobecną sodomę i gomorę.
Muszę spisać dzisiaj przynajmniej zarys fabuły i głównych postaci – pomyślał Antek.
Spojrzał na sufit. W mieszkaniu nie miał szans na napisanie z sensem czegokolwiek. Chyba że miałby to być opis okrutnych średniowiecznych tortur zadawanych sąsiadce z góry. Postanowił przenieść się do pobliskiego parku, w którym czasem szukał inspiracji.
Gdy chciał spakować laptop, zauważył, że nie jest podłączony do zasilacza. Pewnie wtyczka, jak zwykle, wypadła z wyrobionego złącza. Sprawdził naładowanie baterii.
— Połowa – mruknął niezadowolony. – Musi wystarczyć.
Już miał wyjść z mieszkania, gdy nagle coś przyszło mu do głowy. Podszedł do komody i włączył stojące na niej radio. Odbiornik miał ustawiony na ulubioną lewicową stację. Właśnie zapowiadano rozmowę z założycielką organizacji Aborcja Bez Granic i z redaktorem portalu Itymożeszbyćgejem.com.
Antek uśmiechnął się złośliwie.
— Idealnie!
Podkręcił głośność i zadowolony wyszedł z mieszkania, myśląc o reakcji upierdliwej sąsiadki.
Park, do którego dotarł spacerem w piętnaście minut, był w zasadzie mauzoleum z poprzedniej, słusznie minionej epoki. Pomiędzy drzewami widać było mogiły żołnierzy Armii Czerwonej, poległych w drugiej wojny światowej.
Centralną część parku zajmował wybetonowany plac z wielkimi pomnikami czerwonoarmistów zastygłych w walce. Przed 1989 rokiem regularnie odbywały się na nim uroczystości ku czci poległych braci radzieckich. Zawsze z pompą w obecności partyjnych oficjeli oraz wielce szanownych gości ze Związku Radzieckiego.
Współcześnie po paradach i uroczystościach państwowych nie został nawet ślad. Raz do roku przyjeżdżał ambasador Federacji Rosyjskiej i dyskretnie składał wieńce, szczelnie otoczony przez policję oraz ochroniarzy z ambasady. Czasem towarzyszyli mu aktywiści protestujący przeciwko agresywnej polityce Rosji wobec jej sąsiadów. Po aneksji Krymu i wybuchu wojny w Ukrainie demonstrantom zdarzało się niszczyć pomniki i skandować mało cenzuralne hasła.
W czasie jednego z incydentów ambasador rosyjski oberwał balonikiem – zapewne była to prezerwatywa – napełnionym farbą, która rozlała się po jego facjacie i garniturze, tworząc dość makabryczny widok.
Według Antka nie miało to sensu. Takie akcje nic nie zmieniają, a pokazywana później w rosyjskiej telewizji zabarwiona na czerwono twarz dyplomaty sprowokowała tylko sympatyków Putina do zaatakowania polskiej placówki w Moskwie.
Pogoda była wyjątkowa. Słońce przyjemnie grzało. W parku tłumnie spacerowali ludzie spragnieni ciepła po zimnym, deszczowym kwietniu. Przeważały kobiety z dziećmi, ale nie brakowało też trzymających się za ręce par zatopionych w romantycznych szeptach.
Usiadł na ławce. Torbę z laptopem położył obok. Wyciągnął paczkę papierosów, zapalił i zaczął bacznie obserwować otoczenie. Chciał stać się niewidoczny jak widz siedzący w teatrze na zacienionej widowni w oczekiwaniu na początek spektaklu. Patrzył na mijające go postaci i wyobrażał sobie ich przerażające alter ego.
Kobieta pchająca wózek z dzieckiem? To właścicielka nawiedzonego hostelu, w którym bestia morduje gości.
Idący szybkim krokiem mężczyzna rozmawiający przez telefon? To bezwzględny wampir wyszukujący w nocnych klubach dziewczęta, by wyssać z nich krew.
Zakochana para siedząca na ławce obok? Za chwilę uda się w romantyczną podróż statkiem, po którym ślad zaginie w rejonie Trójkąta Bermudzkiego.
Mijały minuty, ludzie przechadzali się alejkami, nieświadomi strasznych historii, w które Antek ich wikłał. Sięgnął do torby po komputer. Otworzył go i ekran rozbłysnął. To, co Antek zobaczył, zmroziło mu krew w żyłach.
Cała strona, od góry do dołu, zapełniona była krótkim pytaniem: „Jesteś pewien?”.
— Co jest, do cholery? – wymruczał. – Czyżbym po pijaku dorwał się do komputera?
„Jesteś pewien?”. Te dwa słowa budziły w nim niepokój. Brzmiały jak zapowiedź czegoś złowrogiego, nieokreślonego. Czegoś, co czeka w ukryciu na jego decyzję.
Chyba mi odbija – pomyślał.
Zamknął stronę. Komputer w reakcji na polecenie wyświetlił okno z pytaniem: Jesteś pewien? Spanikowany Antek zamrugał. Spojrzał raz jeszcze na ekran. Poczuł, że przerażenie zaciska mu szpony na gardle. I nagle zrozumiał.
— Jezu! – Zaśmiał się nerwowo.
Tym razem to komputer pytał, czy zamknąć plik bez zapisywania zmian!
Antek kliknął „Tak”, a potem otworzył nowy dokument. Wyciągnął kolejnego papierosa. Zapalił i trochę się uspokoił. Zaczął notować.
Analizował wygląd oraz zachowanie przechodniów, chcąc określić charakter postaci. Na przykład ta zakochana para. On – przedsiębiorczy i racjonalny, ambitnie dążący do celu, jednocześnie zakochany po uszy w swojej wybrance. Ona – córeczka tatusia, jedynaczka ubóstwiana przez rodziców, uległa ich woli. Ma jednak swój plan. Czeka na moment, w którym będzie mogła kierować wszystkimi, w szczególności swoim narzeczonym.
— Tak! – wyrwało się Antkowi. – Uległa, ale zawzięta!
Przechodząca alejką starsza kobieta z małym dzieckiem popatrzyła na niego zdziwiona. Antek odprowadził ją niechętnym spojrzeniem.
Przejrzał notatki. Wyglądało na to, że wszyscy bohaterowie byli pozornie ulegli, ale tak naprawdę tylko czekali, żeby pokazać światu swoją prawdziwą twarz. W zasadzie stworzył jedną postać w kilku wariantach.
Antek westchnął żałośnie. Minęła prawie godzina, a on miał tyle co nic, zero pomysłu na fabułę.
No i czy ktoś naprawdę bywa jednocześnie uległy i zawzięty? – zastanawiał się. Może to będzie oś powieści? Taki psychologiczny paradoks.
Antek zamarł z palcami nad klawiaturą, wpatrując się w przestrzeń nad koronami drzew.
— Tak, to jest myśl! – Ucieszył się. – Tylko, jak ją rozwinąć? A gdyby był to efekt jakiejś substancji rozpylanej przez samoloty?
W głowie zaświtał mu pomysł na futurystyczny dreszczowiec. Szybko zapisał go w edytorze tekstów. Zanotował również, żeby porozmawiać z psychologiem na temat choroby dwubiegunowej i sprawdzić w Google hasło „chemtrails”, które przypomniał sobie w kontekście rozpylania trucizny przez złowrogie rządy.
Ciekawe, w jaki sposób od pary zakochanych doszedłem do mrocznych teorii spiskowych i chorób psychicznych – pomyślał.
— Bo jesteś beznadziejnym pisarzem – usłyszał gdzieś za sobą złośliwy głosik.
Odwrócił się gwałtownie, ale nikogo nie zauważył. Ogarnęło go dziwne uczucie. Miał wrażenie, że z parku zniknęli wszyscy ludzie. Zapanowała martwa cisza. Nie słychać było ani ptaków, ani szelestu liści. Żadnego dźwięku. Nawet delikatny szum wentylatora w laptopie ucichł.
Antek zerknął na komputer. Ekran był czarny. Nagle do niego dotarło! Bateria się wyczerpała!
Spojrzał w głąb alejki i z ulgą dostrzegł nadchodzącą postać. Do jego uszu doleciał szum wiatru, między drzewami zobaczył skaczącą w trawie wiewiórkę – nierzeczywista chwila umknęła. Teraz Antek zaniepokoił się czy zdążył zapisać plik z notatkami? Bądź co bądź był to zalążek książki, ratunek przed karami za niedotrzymanie terminów!
Trzeba było wracać do domu, żeby naładować baterię. Zerwał się z ławki i prawie zrzucił laptopa na chodnik. Złapał komputer, wsadził go do torby i szybko ruszył do wyjścia z parku. Z obawy przed utratą notatek utrwalał w myślach pomysły.
Gdy dotarł do siebie, nie czekał na windę tylko wbiegł na trzecie piętro. Przez chwilę drżącymi rękami mocował się z zamkiem w drzwiach. W mieszkaniu ryczało radio. Wyłączył je zaraz po wejściu. Cisza. O dziwo, z góry nie dochodziły żadne odgłosy.
Podszedł do biurka, szybkim ruchem wyciągnął komputer i podłączył go do zasilania. Zielona dioda mrugnęła, sygnalizując gotowość do dalszej pracy. Wcisnął przycisk uruchomienia i czekał niespokojnie aż sprzęt wystartuje.
Żeby się tylko nic nie spierdoliło. – Nerwowo zacisnął dłonie na brzegu biurka.
Miał już kiedyś taki problem. System padł i dysk szlag trafił. Musiał wezwać fachowca. Okazał się nim siedemnastoletni gówniarz, który pogrzebał przy laptopie dziesięć minut i zażądał dwustu złotych. Gdy Antek zakwestionował wysokość stawki, szczyl uprzejmie zaproponował, że przywróci jakieś „but-sektory” do stanu sprzed naprawy i sobie pójdzie. Antek, klnąc w duchu bezczelność chłopaka, zapłacił. Na szczęście komputer się uruchomił, a dysk był uratowany.
Teraz Antek z wyczekiwaniem obserwował komunikaty startowe. Już dawno powinien wymienić ten złom. Marzył o MacBook’u w srebrnej obudowie. Z takim sprzętem pasowałby do rzeszy japiszonów przesiadujących nad sojowym latte w warszawskich kawiarniach. Tylko musiałby zadbać o fryzurę w stylu piorun dupnął w szczypiorek i o modny strój. No i pewnie zrzucić parę kilo na siłowni. Antek spojrzał wymownie na swój brzuch, któremu daleko było do ideału. Reszta ciała też nie prezentowała się najlepiej. Wątłe kończyny, blada twarz i lekko przerzedzone włosy. Dodajmy do tego średni wzrost i styl życia zdecydowanie bardziej sprzyjający kanapie niż siłowni – i mamy obraz kogoś, kto częściej sięga po książkę niż po hantle.
Komputer wreszcie się uruchomił i wskaźnik zaczął reagować na ruchy myszki. Antek włączył edytor tekstu klasy distraction-free – brak jakichkolwiek elementów graficznych rozpraszających uwagę. Wyłącznie biały ekran i czarny kursor. Wszystko, co potrzebne do pisania.
Program powitał go menu startowym. Powinien zobaczyć listę ostatnio stworzonych plików, ale okienko było puste. Antek patrzył skonsternowany. Zrobiło mu się gorąco. Jakby cały świat sprzysiągł się przeciwko niemu. Zrezygnowany oparł głowę na biurku.
— Ja tej książki chyba nigdy nie napiszę – szepnął.
Sygnał przychodzącej wiadomości zabrzmiał niczym gong na podniesienie podczas Eucharystii. Antek drgnął. Odruchowo spojrzał na sufit, ale wibracje w kieszeni sygnalizowały, że tym razem to nie był odgłos z mieszkania sąsiadki.
Pewnie znowu z wydawnictwa. Idealny moment znaleźli! Mogliby dać mi spokój w sobotę! – pomyślał z irytacją.
Wyciągnął telefon. Zobaczył powiadomienie z aplikacji Messenger. Napisał do niego Michał. Antek z ulgą stuknął palcem w ekran i odczytał wiadomość:
Siema, stary! Wytrzeźwiałeś już? Przyjeżdżam po ciebie jutro rano i jedziemy nad Zalew. Będą dwie fajne laski, weźmiemy motorówkę i poszalejemy.
Na samą myśl o cenie tej przyjemności Antek westchnął cicho. Już chciał napisać, że ma plany na weekend, gdy zobaczył kolejną wiadomość:
Za wszystko płacę! Ty masz tylko być gotowy. Kąpielówki, ręcznik i ciekawe historie.
W sumie… dlaczego nie? Motorówka? Dwie dziewczyny i dwóch facetów? Prawie jak sceneria z filmu „Nóż w wodzie” –przemknęło Antkowi przez głowę, po czym odpisał:
OK. O której będziesz?
Po dłuższej chwili przyszła odpowiedź:
Punkt 10 rano.
No i bardzo dobrze. Żeby tylko pogoda dopisała – pomyślał Antek.
Już miał zamknąć komunikator, gdy w menu aplikacji zauważył czerwoną kropkę. Stuknął w nią palcem.
Na ekranie pojawiła się lista czatów, do których trafiał nie zawsze z własnej woli. Niektóre miały frapujące nazwy w rodzaju „Chcesz zarabiać kupę kasy?”. No jasne! Każdy by chciał! Zatem nie usuwał tych wątków, licząc, że może w końcu znajdzie w nich coś ciekawego. Michał śmiał się z jego naiwności, ale ponieważ Antka nic to nie kosztowało pozostawał w grupach, a nawet przeglądał je od czasu do czasu.
Czerwona kropka wskazywała kategorię „Inne”. Były to wiadomości od osób, których nie miał wśród znajomych. Stuknął ponownie w ekran i zobaczył ikonkę ze zdjęciem użytkownika o nazwie Lucjus.Blaky. Antek zdrętwiał. Nie znał żadnego Lucjusa Blakye’a, ale to nie nazwisko go zszokowało, tylko wiadomość:
Jesteś pewien?
Z mieszkania piętro wyżej popłynęły kościelne pieśni.
Rozdział
4
SOBOTA 18 MAJA
Raz, dwa, trzy… Michał robił jedną pompkę za drugą.
Obudził się w sobotni poranek po zaledwie czterech godzinach snu. W głowie miał lekki zamęt po alkoholu i uznał, że odrobina wysiłku fizycznego pomoże mu dojść do siebie. Zrobił pięćdziesiąt pompek i poczuł, jak krew zaczyna szybciej krążyć w jego organizmie. Gdy skończył, wykonał serię podciągnięć na drążku zamontowanym w futrynie drzwi. Czuł przyjemny, palący ból w mięśniach. Zeskoczył na podłogę. Był zgrzany i spocony, ale po kacu nie został najmniejszy ślad. Pogwizdując, poszedł do łazienki wziąć prysznic.
Stojąc pod chłodnym strumieniem, wspominał z uśmiechem ostatnią noc.
Przyjaciel urżnął się do nieprzytomności i około drugiej wpadł pod stół. Michał próbował go cucić, ale ten leżał tylko i bełkotał niezrozumiale. Z pomocą jakiegoś faceta Michał dał radę posadzić Antka na ławce. Podtrzymując kumpla, wolną ręką wyciągnął telefon. Zamówił Ubera. Gdy transport przyjechał, kierowca o azjatyckich rysach twarzy skrzywił się na widok swojego pasażera.
— Tilko nie rzygać na siedzeń albo padłogu! – zastrzegł. – I nie ostawia mi tu pijaka! Ty pajechał wmiestie – dodał mieszanką polskiego i rosyjskiego.
— Wmiestie, wmiestie – mruczał Michał, pakując przyjaciela do samochodu.
Trasę pokonali bez większych przygód. Na miejscu Michał wyciągnął kumpla z taksówki, trzasnął drzwiami i zaprowadził zalanego chłopaka do jego mieszkania. Na szczęście Antek ocknął się na tyle, by znaleźć klucz.
Michał wtargał kumpla do sypialni i rzucił go na łóżko. Po chwili namysłu westchnął i ściągnął z niego buty wraz z ubraniem. Przykrył Antka kołdrą i wyszedł.
Zamawiając Ubera, spojrzał na swój ranking.
Ten cholerny Borja, czy jak mu tam było na imię, dał mi jedną gwiazdkę! I niby za co? Przecież żaden „siedzeń” nie był zarzygany. No, może nie było idealnie, ale żeby jedną gwiazdkę? Co za debil! – pomyślał wtedy.
Michał wrócił do rzeczywistości. Na myśl, o tym co teraz przeżywa Antek, uśmiechnął się pod nosem.
Zakręcił wodę, wytarł się, założył szlafrok i poszedł do kuchni przygotować śniadanie. Zwykle było to tylko piekielnie mocne espresso, dzisiaj jednak potrzebował świeżo wyciśniętego soku pomarańczowego i jajecznicy.
Poranne słońce rzucało wesołe refleksy na ścianę w kuchni. Michał, zachęcony aurą, postanowił zjeść na tarasie.
Z ósmego piętra apartamentowca na Dolnym Mokotowie miał piękny widok na centrum miasta. Lubił podziwiać ten warszawskiManhattan. Szczególnie wieczorem, gdy popijał zimne piwo, tuląc w ramionach gorącą dziewczynę.
— Właśnie! – Michał przypomniał sobie o Joli i karteczce z numerem telefonu.
Wstał i poszedł do sypialni. Złapał leżące na krześle spodnie i zaczął przeszukiwać kieszenie.
— Yesss! – ucieszył się, ale mina mu zrzedła, gdy wyciągnął pomięty skrawek papieru.
Z dziewięciu zapisanych na kartce cyfr mógł odczytać jedynie trzy. Rozszyfrowanie reszty było równie proste jak odczytanie hieroglifów
— Shit! Trzeba było wziąć wizytówki!
Eleganckie, czarne kartoniki z numerem telefonu i różnymi napisami – Trener Asertywności, Trener Osobowości, Trener Personalny – miał zwykle przy sobie. Spośród nich na koniec spotkania wybierał ten, który najbardziej odpowiadał typowi podrywanej aktualnie kobiety. Jola to był klasyczny Personalny. Zadzwoniłaby na sto procent. Niestety akurat wczoraj nie zabrał ani jednej wizytówki.
Kręcąc głową z niezadowolenia, wyjął z biurka stosik kartoników. Wybrał po trzy z każdego rodzaju. Resztę wrzucił z powrotem do szuflady.
Przydadzą się dzisiaj – pomyślał. Na bank będą jakieś miłe hostessy.
Sobotnie popołudnie miał spędzić na targach MobAppDev, organizowanych przez firmy tworzące aplikacje mobilne. Dla Michała była to jedna z najważniejszych konferencji branżowych w roku. Poza tym na zakończenie imprezy zaplanowano koktajl, który był doskonałą okazją do zawarcia interesujących znajomości. Wizytówki zatem, były wprost niezbędne!
Targi otwierano w południe. Michał musiał dotrzeć na miejsce przynajmniej dwie godziny wcześniej, żeby sprawdzić stoisko, materiały reklamowe i żeby pogonić personel niższego szczebla.
Upił łyk soku pomarańczowego i zapatrzył się na wyrastające nad horyzontem wieżowce. Myślami wrócił do przyjaciela.
Znał go od przedszkola. Antek był wtedy płaczliwym grubaskiem w okularach, z którego śmiały się wszystkie dzieciaki. Z jakiegoś niezrozumiałego powodu tylko Michał traktował go życzliwie. Może dlatego, że mieszkali w jednym bloku, a może dlatego, że Antek był jedynym dzieckiem w okolicy, które miało w domu komputer. Michał uwielbiał grać na tej śmiesznie prostej, z dzisiejszego punktu widzenia, maszynie. Po latach zdradził Antkowi, że jego zamiłowanie do programowania i komputerów to efekt niezliczonych godzin spędzonych na graniu we „Flight Simulator” albo „Decathlon”, przy którym dosłownie zmasakrował joystick.
W szkole podstawowej Antek wciąż był niezdarnym grubasem, w najlepszym wypadku kompletnie ignorowanym przez kolegów. Zaczął się jednak odnajdywać w przedmiotach humanistycznych. Polonistka piała z zachwytu nad jego stylem pisania i, ku przerażeniu Antka, urządzała klasowe odczyty jego wierszy.
Michał okazał się geniuszem matematycznym wygrywającym wszystkie konkursy naukowe. Był też zapalonym sportowcem, którego zawsze otaczał wianuszek adoratorek. Wśród kolegów budził respekt i zazdrość. Nigdy przy tym nie zapomniał o przyjacielu i zawsze go bronił przed kretyńskimi żartami szkolnych osiłków. Jeden z nich był szczególnie zawzięty. Pewnego dnia zaatakował Antka i wysmarował mu kurtkę psim gównem. Michał wpadł w furię i chciał rzucić się na chuligana, ale przyjaciel go przekonał, żeby dał spokój. Los sam wymierzył karę – jakiś czas później, chłopak goniąc piłkę, wbiegł na ulicę i zginął pod kołami samochodu.
Poza wzajemną lojalnością i wspólnym poczuciem sprawiedliwości łączyła ich też codzienność — zwłaszcza ta szkolna. Michał udzielał Antkowi korepetycji z matematyki, fizyki i angielskiego. Antek odwdzięczał się pomocą z przedmiotów humanistycznych. Po podstawówce rozpoczęli naukę w różnych szkołach, ale nadal utrzymywali ze sobą kontakt, głównie z inicjatywy Michała.
Gdybym zgubił twój numer telefonu, to byłby chyba koniec naszej historii – pomyślał, dopijając sok. Spojrzał na zegarek. Trzeba było się zbierać. Poszedł do garderoby. Krytycznym wzrokiem omiótł ubrania. Wybrał niezobowiązującą koszulę w kratę i jeansy. W końcu to impreza informatyków – zaśmiał się w duchu. Zabrał torbę z komputerem, zamówił Ubera i wyszedł z mieszkania.
— No jesteś, nareszcie! Ile czasu można na ciebie czekać! – Klaudia, asystentka działu sprzedaży, przewróciła oczami na widok uśmiechniętego szefa wchodzącego do sali praskiego Konesera.
— Cześć, piękna! I nie złość się, bo ci się puder wykruszy. – Michał wykonał nieokreślony ruch palcem w okolicy swoich policzków.
— Co? P-puder? – wyjąkała, dotykając bezwiednie twarzy.
Ponieważ nie miała pod ręką lusterka, pobiegła do łazienki.
Michał zachichotał i poszedł na swoje stoisko, gdzie krzątało się już kilka osób. Obejrzał grafiki na rozwiniętych rollupach i zlustrował ulotki ułożone tematycznie na blacie.
— Co to za gówno?! – krzyknął, wskazując na ekran dużego monitora. – Przecież wyraźnie mówiłem, że ma być niebieska wersja prezentacji, a nie ta sraczka! – pieklił się.
— Gówno mówiłeś. – Artur, grafik, który akurat podłączał kable, wynurzył się spod blatu. – Wysłałem ci cztery wersje kolorystyczne i nic! Zero odpowiedzi!
— On w ogóle gówno wie – skwitowała Klaudia, która właśnie do nich podchodziła. – Z pudrem było wszystko w porządku! – syknęła do Michała.
— Przecież nie mówiłem, że było coś nie tak. Ja tylko ostrzegałem – odpowiedział niewinnie.
Klaudia westchnęła i przewróciła oczami.
— Tylko ty to potrafisz. Wpadasz jak burza i wywołujesz zamieszanie – stwierdziła. – I bądź ciszej, konkurencja patrzy.
Istotnie, na stoisku obok dwie dziewczyny przyglądały się im z rozbawieniem. Michał zmrużył oczy. Miał niejasne wrażenie, że je zna. Niewiele myśląc, ruszył w ich stronę. Spojrzał na logo nad boksem wystawowym. AIBotic – firma znana z zaawansowanych aplikacji wykorzystujących w medycynie sztuczną inteligencję. Ponoć także wojsko kupowało ich technologię. Teraz sobie przypomniał, spotkał dziewczyny na zeszłorocznych targach.
— Cześć, jestem Michał. Szef tego bajzlu tam obok. – Wskazał głową Klaudię.
— Sympatyczny bajzel. – Niższa z dziewczyn, brunetka, mrugnęła do niego. – Ale my się przecież znamy. W zeszłym roku podczas imprezy, usilnie próbowałeś poderwać mnie i moją przyjaciółkę. – Wskazała dziewczynę obok. – I z nią chyba trochę ci wyszło.
— No taaak – potwierdził zakłopotany Michał. – Odrobinę zabalowaliśmy.
Wyższa, bardzo atrakcyjna blondynka wyciągnęła rękę.
— Oj zabalowaliśmy. Sylwia. Pamiętasz? Ja pamiętam, że świetnie tańczysz. A to Maja. Ona tutaj rządzi. Ja wabię przystojnych facetów.
— No to należy ci się piątka z plusem! – Zakłopotanie Michała zniknęło w mgnieniu oka. Chwycił rękę dziewczyny, jak gdyby chciał złożyć na niej pocałunek, zamiast tego spojrzał na jej nadgarstek.
— O! Nowy Apple Watch! Ostatnio wypuściliśmy na niego zajebistą apkę. Automatycznie zmienia tarczę, dopasowując ją do stanu twojego ciała i ducha. Wykorzystujemy do tego sztuczną inteligencję – dodał z dumą.
Maja prychnęła pogardliwie. Michał wcale się tym nie przejął i kontynuował rozmowę z Sylwią:
— Serio, musisz to zobaczyć. – Podwinął rękaw, żeby pokazać zegarek. – O, widzisz? Teraz moja tarcza jest niebiesko-czerwona ze złotymi promieniami. To dlatego, że poznałem takie fajne dziewczyny – czarował Michał.
— Wow, ale czad! – Sylwia chwyciła go za rękę i wpatrywała się w jego nadgarstek. – Zobacz, jakie to super! – powiedziała z entuzjazmem do Mai. – Wy też robicie takie? No bo przecież wykorzystujecie tę całą sztuczną inteligencję. – Spojrzała pytająco na Maję.
— My nie robimy zabawek, tylko oprogramowanie, które ratuje ludzkie życie – wyjaśniła koleżanka.
— I bardzo dobrze, ale jak już to życie uratujecie, to warto je czymś urozmaicić, nie? – zażartował Michał.
Maja nie powstrzymała uśmiechu.
— No jasne! – potwierdziła Sylwia. – Ojej, dlaczego tarcza jest teraz czerwona!
— To dlatego, że tak mocno ściskasz moją rękę – odpowiedział z powagą Michał.
Dziewczyna otworzyła szeroko oczy.
— Wow! – powtórzyła. – Macie jeszcze jakieś apki? Może takie do kardio albo… tej, no – usilnie szukała w głowie odpowiedniego słowa – kalistyki?
— Kalisteniki – poprawił ją Michał. – Do tego, moja droga, nie potrzebujesz aplikacji tylko trenera personalnego – dodał i wyciągnął wizytówki.
— Wow! Jesteś też trenerem personalnym?
Odwróciła kartonik.
— To twój numer?
— Tak się składa, że mój. I jestem dobry w te klocki – pochwalił się Michał.
— Wo… – zaczęła.
— No, błagam! – przerwała jej Maja
— Dobra, dobra. – Sylwia przewróciła oczami. – Ale pamiętasz, jak ci mówiłam, że szukam trenera? A tu takie niespodziewane spotkanie. – Zatrzepotała rzęsami.
Personalny zawsze działa – pomyślał z satysfakcją Michał.
Sylwia schowała wizytówkę do portfela i zaczepnym tonem zwróciła się do Mai:
— Potrzebuję trenera. Ćwiczenia to moja pasja! Każdy może mieć pasję. Z tego, co pamiętam, ty też masz.
— Żagle – odpowiedziała automatycznie Maja. – Tyle że ja nie chodzę i nie marudzę, że potrzebuję instruktora żeglarstwa do jej realizowania.
— Dziewczyny! Co powiecie na wspólny wypad nad Zegrze? Coś byśmy wypożyczyli i popływali. Na przykład jutro przed południem. Pogoda ma być zajebista.
— Wow! Ale czad! – Sylwia bezwiednie wróciła do swojej roli. – Maja, super, nie? – dodała z błyszczącymi od emocji oczami.
Podobał się jej ten przystojny, dobrze zbudowany facet. Lubiła takich, którzy zmierzają prosto do celu. Poza tym Michał najwyraźniej wpadł w jej sidła.
Nie udało się w zeszłym roku; teraz dopnę swego – obiecała sobie w duchu.
— No nie wiem – odpowiedziała z ociąganiem Maja. – Chyba nic z tego. Po targach jest koktajl, będziesz szaleć jak zwykle i rano nie wstaniesz.
— Nawet kropli alkoholu nie wezmę do ust! – zarzekała się przyjaciółka.
— No nie wiem – powtórzyła w zamyśleniu Maja. – Muszę jeszcze zrobić kupę…
— To zrobisz przed albo jak wrócisz – przerwała jej niecierpliwie Sylwia.
— …rzeczy – dokończyła Maja, patrząc na przyjaciółkę z lekką irytacją. – Ale może uda mi się to i owo przełożyć – dodała łagodniej.
Poznała ją trzy lata temu, gdy organizowała swoją pierwszą konferencję w firmie. Pomimo ewidentnych różnic charakteru, a może właśnie dzięki nim, dziewczyny bardzo się polubiły i często spędzały razem czas. Sylwia była kolorowym ptakiem – beztrosko radosnym i spontanicznym. Maja bardzo to w niej lubiła. Sama była do bólu racjonalna, natomiast przy Sylwii zrzucała skorupę profesjonalizmu i dawała się ponieść chwili. Wypad na żagle z obcymi facetami kusił – Michał przypadł jej do gustu, chociaż w zasadzie nie był w jej typie. Poza tym Maja nie chciała puszczać przyjaciółki samej. Dziewczyna była kompletnie bezbronna wobec mężczyzn, którzy wpadli jej w oko. Pozostawiona sama sobie, znowu doprowadzi do katastrofy, którą zwykle kończyły się jej przygodne związki.
— Będę jak piąte koło u wozu – marudziła jeszcze bez przekonania.
— Właśnie że nie! – Michał wyszczerzył zęby. – Zaproszę mojego przyjaciela. Bardzo porządny chłopak. Pisarz! – dodał. – Siedzi całymi dniami nad swoją książką. Przyda mu się trochę słońca i wody – dokończył.
Dla Antka będzie to chyba najbardziej aktywny weekend w życiu – pomyślał.
— Zaraz wyślę mu wiadomość.
Wyciągnął telefon i przez chwilę stukał energicznie w ekran.