Operacja Seegrund - Klüpfel Volker; Kobr Michael - ebook

Operacja Seegrund ebook

Klüpfel Volker, Kobr Michael

0,0

Opis

Nad jeziorem Alat koło Füssen komisarz Kluftinger dokonuje przerażającego odkrycia – na brzegu w ogromnej czerwonej kałuży leży martwy nurek. To, co początkowo wydaje się komisarzowi krwią, okazuje się rzadką substancją organiczną pochodzącą z jeziora. Kluftinger, który ku swemu niezadowoleniu podczas dochodzenia otrzymuje dość osobliwe kobiece wsparcie, długo błądzi w ciemnościach. Klucz do rozwiązania zagadki leży na dnie tajemniczego jeziora...

Książka nawiązuje do niewyjaśnionego dotąd, tajemniczego epizodu z historii hitlerowskich Niemiec.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 465

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
sniff

Nie polecam

Jest takie niemieckie słowo Fremdscham, idealnie opisuje moje odczucia po przeczytaniu tej książki. Nieśmieszne gagi, leniwy i skąpy główny bohater oraz wszechobecny rasizm. Kolejnej części podziękuję.
00

Popularność




Volker Klüpfel, Michael Kobr

OPERACJA SEEGRUND

WYDAWNICTWO AKCENT • WARSZAWA

Seegrund

© Piper Verlag GmbH, München 2006

Operacja Seegrund

© BC Edukacja sp. z o.o., Warszawa 2012

Tytuł oryginału

Seegrund

Przekład

Agnieszka Hofmann

Redakcja i korekta

Olga Gorczyca-Popławska ∙ [email protected]

Projekt typograficzny, skład i łamanie

Maciej Matejewski ∙ www.zecerstwo.pl

Projekt okładki

Aleksandra Nałęcz-Jawecka, Tomasz Kędzierski • www.to-studio.pl

Fotografia na skrzydełku okładki

© Peter von Felbert

Tłumaczenie tej książki subsydiował Goethe-Institut, finansowany przez niemieckie Ministerstwo Spraw Zagranicznych.

Wydawnictwo Akcent

BC Edukacja sp. z o.o. • ul. Skwer ks. kard. S. Wyszyńskiego 5 lok. 54, 01-015 Warszawa tel./fax 22 862 17 96 • [email protected] • www.wydawnictwoakcent.pl

Wydanie pierwsze

ISBN 978-83-7802-144-5

Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.

– Oh dear, how marvellous, just like in Disneyland!

Kluftingerangielskim nie władał może doskonale, ale szczebiot starszawej turystki w czapce z daszkiem i wielgachnych okularach przeciwsłonecznych, uzbrojonej w dyndający na piersi aparat, zrozumiał.

– Słyszałaś? Jak w Disneylandzie. Prymuśnie! Najpierw autobusy pełne szczerzących się i pstrykających na wszystkie strony Japończyków, a teraz to. Chodź, Eriko, idziemy!

Była jedenasta trzydzieści.Kluftingerstał wraz z żoną w centrum biletowym zamków królewskichHohenschwangaui NeuschwansteinniedalekoFüssen, a jego nastrój był daleki od euforii. Nie tylko nie zachwycał się słynnym bawarskim cukrowym zamkiem, lecz także nie darzył zbytnią sympatią turystycznej stonki z najróżniejszych krajów, rozlewającej się nieprzebranym, trajkoczącym i rwącym strumieniem po całym regionieAllgäu. Ale przecież przystał na to, że wyjadą po ich syna Markusa oraz jego nową dziewczynę. Młodzi po drodze na ferie świąteczne zatrzymali się u przyjaciół i zapowiedzieli, że Wigilię spędzą u Kluftingerów, co wprawiło Erikę w stan gorączkowego podniecenia. Najwyraźniej Markus wyjątkowo poważnie traktował nową miłość, w przeciwnym razie nigdy w życiu nie przedstawiłby jej rodzicom już po trzech miesiącach znajomości. Znakomitej większości jej licznych poprzedniczek nie zdążyli nawet poznać.

– Przestań wreszcie gderać! Mamy taki piękny zimowy dzień. Twój syn w końcu wraca w domowe pielesze. I umieram z ciekawości, jaka jest ta jego Miki…

– Kto?

– Miki, nowa dziewczyna Markusa!

– Jak się nazywa? Miki? Myszka Miki? Świetnie pasuje do Disneylandu! A jak naprawdę ma na imię?

– Markus cały czas mówi o niej Miki. Może Michaela… Wiem tylko, że tak jak on studiuje w Erlangen i ma dwadzieścia dwa lata. Aha, i jeszcze podobno mają dla nas jakąś niespodziankę, ale przez telefon nie chciał powiedzieć jaką.

– Tak? Przywiozą psa Pluto czy jak?

– Dajże spokój! Bo dziewczyna pierwszym pociągiem zabierze się z powrotem do domu.

– Jak to? To my mamy bezpośrednie połączenie między Füssen a Kaczogrodem?

Erika zignorowała dalsze docinki męża. Wiedziała, że w ten sposób najprędzej odwiedzie go od tego, żeby przez cały boży dzień obracał na wszystkie strony świetny, jego zdaniem, żart. Ponieważ jego przymówki padały w próżnię, postanowił się naburmuszyć i zamilknąć.

– Pąknie sie moze kapecke? – usłyszał za sobą i się odwrócił.

Z kozła dorożki spoglądał z przyganą góral, dając ruchem dłoni do zrozumienia, że komisarz tarasuje drogę jemu i jego dryndzie zaprzężonej w dwa obwieszone dzwonkami kucyki. Kluftinger ustąpił o krok i ceremonialnie przepuścił powóz. Grupa japońskich turystów wzięła przesadne wywijanie ręką za wyraz tubylczej gościnności i ekstatycznie odwzajemniła gest.

Kluftinger zastanawiał się, ile góral bierze za przejażdżkę powozem. Dziesięć, a może nawet dwadzieścia euro? Jako komisarz policji kryminalnej w Kempten zadał sobie pytanie, czy dorożkarz dopuszcza się tutaj paskarstwa, ale jego uwagę przykuł widok konia, który akurat defekował końskimi jabłkami bezpośrednio przed sklepem z pamiątkami. Mimo że nigdy nie przejawiał większego zainteresowania końmi, w tym momencie poczuł łączące go z czworonogiem osobliwe pokrewieństwo dusz.

Zaraz potem z niedowierzaniem zaobserwował, jak wycieczka Japończyków obfotografowywała się na tle zwyczajnego drogowskazu z symbolem Neuschwanstein i informacją na temat półgodzinnego marszu do zamku. Ten naród jednak na zawsze pozostanie dla niego zagadką.

Kilka metrów za słupkiem z drogowskazem zauważył młodą Japonkę bez aparatu i na oko bez przynależności do jakiejkolwiek z wycieczek. Kobieta dzieliła nieprzerwany strumień turystów jak kamień wody potoku. Przymknąwszy oczy, opalała twarz w promieniach przedpołudniowego słońca i wydała się komisarzowi dość atrakcyjna – w każdym razie jak na Azjatkę. Gdy w pewnym momencie zaczęła szperać w skórzanym plecaczku, z kruczoczarnych włosów wysunęły się jej i upadły na ziemię okulary przeciwsłoneczne. Nie zauważyła straty. Zawahał się. Co go to obchodzi? Z drugiej strony młoda kobieta wykazywała nietypowe, jak na turystkę, zachowanie, więc raz mógł zabawić się w dżentelmena. Przemógł się, podszedł bliżej, schylił się i, uśmiechając się z zakłopotaniem, wręczył jej okulary.

– Tu, proszę. Zgubiła. Your sunbrill, Miss. Please!

Zanim dziewczyna zdążyła zareagować, za plecami rozległ się znajomy głos.

– Ależ tatku, widzę, że już się poznaliście!

Obrócił się i zatrzymał zdumiony wzrok na twarzy swego syna. Ten widok tak zbił go z pantałyku, że zapomniał się przywitać.

– A gdzie mama? – zapytał Markus z szerokim uśmiechem.

Zmieszany, wskazał na Erikę.

– Jak to„się poznaliśmy”? – wykrztusił osłupiały, ale jego syn już wpadł w objęcia matki.

Podczas gdy roztrząsał jeszcze w myślach słowa Markusa, zza pleców dobiegł go dźwięczny głosik:

– Co za zbieg okoliczności, prawda? Pan pozwoli, że się przedstawię: jestem Yumiko. I serdeczne dzięki za okulary, panie Kluftinger. Nawet nie zauważyłam, kiedy mi upadły. – Znajoma śliczna Azjatka wpatrywała się w niego z promiennym uśmiechem i czekała na odpowiedź.

Pomału zaczynało mu świtać, że ma przed sobą nową dziewczynę Markusa.„Mówi po niemiecku absolutnie bez żadnego akcentu”, przemknęło mu przez głowę. Yumiko… Miki… A więc stąd to zdrobnienie. Dlaczego Markus niczego im nie zdradził? Nie stałby tu teraz jak jakiś pajac.

Dziewczyna straciła nieco rezon i Kluftinger zdał sobie sprawę, że wypada coś powiedzieć.

– Ja… tego, cóż, miło mi… a ja jestem ojcem… panno… – wybąkał speszony.

Policzki mu płonęły. Uświadomił sobie, że cała ta akcja na wieki stanie się hitem anegdot opowiadanych podczas rodzinnych uroczystości, gdy zaczyna brakować tematów i dla rozluźnienia atmosfery szuka się idioty, z którego można się pośmiać.

– Niech mi pan mówi Miki, jak wszyscy. – Jej nienaganna niemczyzna zabrzmiała po jego nieskładnej przemowie jak czysta drwina.

Ponieważ nadal stał jak słup soli, Erika wysunęła się do przodu i wyściskała dziewczynę jak najlepszą przyjaciółkę. Jego żona była znacznie bardziej otwarta i wylewna, a większość powiedziałaby wręcz, że serdeczniejsza niż on. To, że Miki jest Azjatką, najwyraźniej zupełnie jej nie speszyło, a jeśli nawet, niczego nie dała po sobie poznać. A może wiedziała już wcześniej, tylko to przemilczała? Przecież nie miał nic przeciwko cudzoziemcom. Broń Boże. Jakkolwiek był nieco powściągliwy wobec obcych kultur, uważał odmienne style życia za jak najbardziej interesujące i je szanował. Nawet od czasu do czasu oglądał w telewizji reportaże z innych krajów.

Ale jego zainteresowanie ograniczało się do roli obserwatora. Gdy tylko czuł się przymuszony – najczęściej przez własną żonę – do aktywnego udziału w życiu odmiennych kultur, zaczynała kiełkować w nim nieufność. Za każdym razem, gdy Erika usiłowała przemycić do domu cudzoziemskie idee w formie zagranicznego jedzenia, egzotycznych owoców albo kaset do nauki jakiegoś języka, stawał okoniem.

– Chodź, idziemy! – Erika szarpnięciem za rękaw wyrwała go z zamyślenia.

Uświadomił sobie nagle, że nadal stoi w miejscu jak wryty, i poczuł zalewającą go kolejną falę gorąca.

– A dokąd? – zapytał ochrypłym głosem.

Powziął natychmiastowe postanowienie, że od tej pory będzie zachowywać się tak normalnie, jak to tylko możliwe, i niczego nie da po sobie poznać.

– Jak to dokąd, na zamek! – zaśmiała się.

– Wiecie co – rzucił spojrzenie w kierunku tłumów kłębiących się teraz wzdłuż ustawionych przy kasach barierek – coś mi się zdaje, że dziś damy sobie spokój. Popatrzcie tylko, co tam się dzieje. Znowu zleciały się te wszystkie japońce!

Niczym małe dziecko, które po upadku potrzebuje paru chwil, by zdać sobie sprawę z bólu, mózg Kluftingera również zatrzymał się na parę sekund, by przetworzyć wypowiedziane słowa. Zdjął go palący wstyd. Erika wpatrywała się w niego ze zgrozą, Markus mierzył go wzrokiem spod przymrużonych powiek – tylko Yumiko zaniosła się perlistym śmiechem.

– Racja – wykrztusiła, chichocząc. – Czasami mam wrażenie, że moi rodacy boją się, że ktoś im sprzątnie sprzed nosa zabytki, jeśli się nie pośpieszą. A te miliony zdjęć, które cykają! Zastanawiam się, kto w domu ogląda te wszystkie koszmarne fotki.

Jego tętno się wyrównało. Okazuje się, że całkiem fajna z niej dziewuszka. A to, co mówiła o swoich pobratymcach, cóż za podziwu godna samoocena. Był dokładnie tego samego zdania! Już chciał przyznać jej rację, ale uprzedził go syn.

– No tak, ale Niemcy za granicą wcale nie są lepsi. Wstają bladym świtem, żeby zająć leżak, a potem wylegują się, wystawiając do słońca białe brzuchy. Wszystko im jedno, czy są we Włoszech, Hiszpanii, czy w Turcji, a niewykluczone, że sami nie wiedzą gdzie. Obiekty hotelowe i tak wszędzie wyglądają tak samo. A tradycyjna kuchnia to oczywiście tradycyjna kuchnia niemiecka. A więc:„bratwursty” i schabowe, a do picia jägermeister i warsteiner!

Erika, której wbudowany radar dysonansów wykrył kiełkujący konflikt na linii ojciec-syn, nie mając najmniejszej ochoty na to, by międzypokoleniowe waśnie zaburzyły przedświąteczną, rodzinną, pokojową atmosferę, wtrąciła się ze słowami:

– Wszędzie są czarne owce!

Mówiąc to, przyszpiliła wzrokiem małżonka. Każda próba zgłębienia tematu umocniłaby tylko znany matczyno-synowski sojusz, już Kluftinger dobrze to wiedział. Yumiko była najwyraźniej jedyną osobą, która nie miała mu za złe chybionej uwagi.

Z tego powodu poszedł na ustępstwo i oznajmił:

– Chciałem tylko powiedzieć, że musielibyśmy długo stać w kolejce i zmarnowalibyśmy cały dzień. Ale jeśli chcecie, to znaczy jeśli Miki…

– Dobrze już, dobrze, tatku. Miki i tak stwierdziła, że niekonieczne chce iść na zamek. Nie gustuje w romantycznych alpejskich krajobrazach. Chociaż jest Japonką, wyobraź sobie!

– To może pojedziemy nad Forggensee – zaproponował komisarz, szczerze zabiegając o uratowanie sytuacji i zademonstrowanie, jakim świetnym jest przewodnikiem.

Ku jego zaskoczeniu pomysł natychmiast został przyjęty z aprobatą. Dziesięć minut później siedzieli w jego starym passacie i jechali w kierunku Füssen. Chwilę wcześniej dobrowolnie zaniósł do samochodu bagaż Yumiko, przekonany, że ów wielki akt niezwykłej kosmopolitycznej kurtuazji przysporzy mu parę punktów u małżonki. Ona jednak uznała to za coś oczywistego.

– Wiedziałaś?

– Hm?

– Wiedziałaś o tym, no… z tą Japonką?

Podkręcił radio i pochylił się ku żonie.

– Nie rozumiem. Czy co wiedziałam? – odparła głośno Erika.

Markus i Yumiko podnieśli wzrok.

– Czy… eee… wiedzieliście, że po Forggensee pływa statek, chciałem spytać.

Markus i Erika ściągnęli brwi. Oczywiście, że wiedzieli.

– Otóż, Yumiko, Forggensee to jedno z najwspanialszych ze wszystkich alpejskich jezior – ciągnął z dumą. – Parę lat temu otwarto nad nim teatr muzyczny. Wystawiają tam tylko jedną jedyną sztukę, musical o królu Ludwiku. Teatr zbudowano specjalnie w tym celu. Fajnie, co?

Yumiko słuchała z uwagą.

– Powinnaś wiedzieć, że Bawaria miała niegdyś króla, który zasłynął jako budowniczy licznych zamków. Między innymi Neuschwanstein, notabene. Właśnie o tym królu traktuje przedstawienie. Zresztą nazywają go bajkowym królem.

Yumiko odparła z przejęciem:

– W takim razie z pewnością zainteresuje pana praca dyplomowa, którą napisał Frank, kolega Markusa. Zaraz, jaki miała temat? Ach tak:„Analiza faktów historycznych dotyczących króla Ludwika II Bawarskiego i ich historyczno-dramaturgiczna adaptacja sceniczna”. Zgadza się?

Markus przytaknął.

Kluftinger, wstrząśnięty, spojrzał na jej odbicie we wstecznym lusterku i rzucił po krótkiej przerwie:

– Tak, Markus, musisz mi kiedyś koniecznie pokazać tę pracę. Ta tematyka… już od jakiegoś czasu zaprząta mi głowę.

Parę minut jechali w milczeniu. W końcu komisarz przerwał ciszę i wypalił:

– A tak w ogóle to bajkowym królem nazywają go dlatego, że wszystko, co budował, było przeładowane zdobieniami. Jak w bajce właśnie. Król nawet często tu bywał, nad Forggensee. I tam też zginął. Utonął w bardzo tajemniczych okolicznościach, a jedynym świadkiem jego śmierci był przyboczny lekarz, doktor Gulden. Nie wiadomo dokładnie, ale może i maczał w tym palce. – Coraz bardziej zapalał się do swej roli przewodnika.

– Nie Gulden, tylko Gudden, i nie Forggensee, tylko jezioro Starnberg. Forggensee jeszcze wtedy nie istniało. Ale reszta mniej więcej się zgadza, prawda, tatku?

– W końcu na coś ci się zdały te studia, nie? – mruknął w odpowiedzi.

– Czy Frank nie wspominał wczoraj, że ten lekarz też utonął? – zapytała ze szczerym zainteresowaniem Yumiko.

Kluftinger zaczął się pocić.

– Tak, to bardzo znana sprawa. W każdym razie jezioro jest bardzo romantyczne. Jak z obrazka. W lecie moglibyśmy przepłynąć się statkiem i raczyć się wspaniałym widokiem na królewskie zamki. Ale teraz zapewne jest zamarznięte – nawijał bez opamiętania.

Samochód skręcił na parking przy przystani.

– …prawdziwy klejnot… aha!

– Och, co za paskudztwo – powiedziała cicho Yumiko. – Co tu się stało?

W jej głosie brzmiała szczera obawa, że właśnie odkryła średnich rozmiarów katastrofę ekologiczną. Markus ledwie mógł powstrzymać się od śmiechu, ale nie odzywał się ani słowem, obserwując z zaciekawieniem, jak ojciec wybrnie z tej sytuacji.

Przed nimi rozpościerała się ogromna, wyglądająca dość obrzydliwie, szarobura połać, upstrzona pojedynczymi skutymi cienkim lodem bajorkami.

– Krucafuks! Nie pomyślałem.

– To coś poważnego? – zapytała Yumiko.

W tym momencie Markus nie wytrzymał i palnął:

– Forggensee to jezioro zaporowe, z którego każdej zimy spuszczają wodę!

Wszyscy parsknęli śmiechem, tylko Kluftinger siedział za kierownicą czerwony jak burak i wpatrywał się w to, co latem było urokliwym jeziorkiem.

– W takim razie wracamy. W domu też jest ładnie – rzucił poirytowany i wycofał wóz.

Z każdym przejechanym kilometrem humor psuł mu się coraz bardziej. Odczuwał awersję do jałowych wypraw. Na myśl, ile zmarnował paliwa, nie mówiąc już o zużyciu samochodu…

Choć musiał przyznać, że ostatnio nawet trochę oszczędzał na paliwie, tankując tańszy ekodiesel. Wprawdzie sędziwy passat nie miał nań homologacji, ale perspektywa, że wlewając do baku tańszą ropę, na dłuższą metę mógłby uszkodzić silnik, nie robiła na nim większego wrażenia, gdy pomyślał, że staruszek ma na karku ze dwadzieścia lat. W ogóle nie bardzo wierzył w czarne wizje spiskowej koalicji warsztatów, koncernów samochodowych, polityków, przemysłowców i szejków arabskich. Ostatecznie zwyciężał jeden argument: ropa z domieszką rzepaku była tańsza o dziesięć centów.

– Ejże, daj spokój, skoro już tu jesteśmy – próbowała ułagodzić go Erika – może się trochę przejdziemy. Albo wstąpimy do jakiejś miłej gospody. Moglibyśmy wjechać kolejką linową na Tegelberg.

– Nie, Yumiko ma lęk wysokości, więc to odpada – wtrącił Markus.

Kluftinger poczuł ulgę. Cztery bilety na kolejkę na Tegelberg i z powrotem to nie błahostka; w końcu Yumiko nie musi zaraz pierwszego dnia kosztować go tyle, ile policjant zarabia w ciągu całego tygodnia.

– Ale przecież upiekłaś ciasto. Nie ma sensu wstępować gdzieś po drodze. Przejedźmy się… nad Alatsee! – Z ulgą stwierdził, że właśnie wysunął propozycję mogącą zyskać poparcie większości.

Jazda nad malowniczo położone jezioro przebiegła bez większych incydentów – pominąwszy to, że Kluftinger pogonił wlokącego się przed nimi kierowcę suzuki słowami:

– Bujaj się tą durną ryżową skorupą!

Cisza, jaka zapadła w samochodzie po tym wybuchu, dotkliwie mu doskwierała, więc w celu odwrócenia uwagi zaczął wylewnie rozprawiać, jak dobrze zrobił, założywszy dziś, w taki ziąb, długie frotowe gatki. Potem podkręcił radio. Dzięki temu nie dosłyszał, jak Markus, obejmując ramieniem dziewczynę, wyszeptał:

– Jeśli po wizycie u moich rodziców nie odejdziesz w siną dal, to znaczy, że naprawdę mnie kochasz.

„Dość forsowny marsz”, zapowiadany przez Kluftingera w czasie jazdy, okazał się niespiesznym półgodzinnym spacerkiem wyasfaltowaną drogą przez las. Po drodze komisarz zapoznał Yumiko z zimowymi zagrożeniami w Alpach i ostrzegł, że o tej porze roku nie wolno lekceważyć nawet wyasfaltowanych szlaków po płaskim terenie. Yumiko nie dała po sobie poznać zadowolenia, gdy zasapawszy się przy lekkim podejściu, nie był w stanie kontynuować konwersacji.

– Wiecie co? A niech mi tam: po spacerze zapraszam na małe co nieco! – oznajmił wspaniałomyślnie, przy czym jego hojność wynikała głównie z tego, że lekkie ssanie w żołądku przerodziło się w ogromny głód.

Wskazał starą gospodę, której zarysy przeświecały przez nagie korony drzew za parkingiem nieopodal jeziora. Na miejscu musieli jednak stwierdzić, że z przekąski nici, bo restaurację otwierano dopiero o czternastej. Chcąc nie chcąc, postanowili przespacerować się jeszcze wokół jeziora.

Alatsee było malowniczo położone w niewielkiej kotlinie otoczonej ze wszystkich stron gęstym lasem. Na jego południowo-wschodnim krańcu nad wierzchołkami drzew wznosiła się majestatycznie góra o nazwie Säuling. Był wymarzony dzień na robienie kiczowatych, ale jednak imponujących fotek, jakie setkami można oglądać w reklamowych kalendarzach, rozdawanych za darmo w bankach, aptekach i na stacjach benzynowych. Małe alpejskie jezioro migotało w promieniejącym na bezchmurnym niebie słońcu.

Z gałęzi z rzadka prószyły na nich mieniące się płatki. Pod nogami skrzypiał śnieg, powietrze było czyste i klarowne.

– Cudownie, prawda? I ani jednego turysty! – cieszył się Kluftinger.

Był tak dumny ze„swojego”Allgäu, że czasem aż się zżymał, iż ekscytuje się nim niczym jakiś przyjezdny. Puszył się, mogąc pochwalić się nim przed zagranicznym gościem.

– Ciekawe, czy będziemy mieli białe święta – zagaiła Yumiko, oczarowana sielskimi widokami. Nie czekając na odpowiedź, ciągnęła z przejęciem: – Oby tylko śnieg nie stopniał. U nas, w Japonii, w Boże Narodzenie nigdy nie ma śniegu.

Komisarz już wziął oddech, by obwieścić, że u nich białe święta należą do dobrego obyczaju, gdy zauważył, jak jej wzrok nieruchomieje, a ona sama okrągłymi oczami wpatruje się w coś przed nimi.

„No i guzik ją obchodzi, co mówię”, pomyślał ze złością. Już miał się odwrócić, gdy zauważył, że mocno zacisnęła w cienką kreseczkę i tak już wąskie usta. Jej twarz poszarzała. Potem zaczął jej drżeć podbródek. Poczuł na plecach ciarki – dziewczynę wyraźnie owładnęło paniczne przerażenie.

Powoli odwrócił się w kierunku, w którym utkwiła wzrok. Wykonując ów niespieszny ruch, zastanawiał się, co takiego mogło aż tak przerazić Yumiko, tutaj, pośrodku idylli nad górskim jeziorem w sercu Allgäu. Próbował przygotować się na to, co zaraz ukaże się jego oczom. Może martwa wiewiórka? Zdechła sarna? Coś podpowiadało mu jednak, że zgroza w brązowych oczach dziewczyny wynika z czegoś znacznie gorszego. A potem zobaczył to sam.

Zmroziło go w sekundę. Utkwił wzrok w jednym punkcie, tak jak Yumiko. Przełknął ślinę, zamknął na moment oczy, otworzył je – to, co widział, było realne. W odległości około dziesięciu metrów, zaledwie parę kroków od brzegu, leżał na śniegu człowiek. Tkwił w obcisłym czarnym kombinezonie, leżąc na brzuchu z rozrzuconymi ramionami. Nie był zbyt pokaźnego wzrostu, ale sprawiał wrażenie dobrze zbudowanego. Głowę miał odwróconą tak, że nie było widać jego twarzy. Mokre ciemnoblond włosy kleiły mu się do czaszki. Ale uwagę komisarza przykuł inny szczegół – w promieniu prawie dwóch metrów wokół młodego mężczyzny śnieg zabarwił się na ciemnoczerwono. Wyglądało na to, że leży w nieprawdopodobnie wielkiej kałuży krwi.

– O, kurde – wyszeptała Yumiko, wyrywając Kluftingera z odrętwienia.

Obrócił się do niej i zasłonił sobą widok.

– Nie patrz tam – powiedział, ale ona przechyliła głowę i wyjrzała zza niego.

Niezdarnie ujął ją za ramiona i odwrócił od makabrycznej sceny.

Dołączyli do nich Markus z Eriką.

– O, widzę, że dobrze się rozumie… – Markus urwał w pół słowa, otworzył usta i błyskawicznie zwrócił się do matki. – Nie, mamo! Nie patrz tam!

Erika poznała po głosie, że nie żartuje, mimo to zaryzykowała jedno spojrzenie. Otworzyła usta, a jej oczy rozszerzyły się w niedowierzaniu. Zdjęta zgrozą położyła głowę na ramieniu syna i się wzdrygnęła.

Przez krótką chwilą wszyscy czworo stali bez ruchu. Z daleka wyglądali zapewne jak dwie zakochane pary spędzające piękny dzień na romantycznym spacerze. Dopiero po chwili, wypełnionej jedynie odgłosem ich przyśpieszonych oddechów, Markus przerwał ciszę:

– Na litość boską, tatku, co tu się dzieje?

– Wracajcie na szlak. To nie są żarty!

Komisarz wziął się wreszcie w garść, pchnął Yumiko w ramiona syna i powoli zbliżył się do leżącego. Dopiero teraz spostrzegł, że czarne wdzianko było skafandrem płetwonurka.

Włos zjeżył mu się na karku, gdy obejrzał z bliska rozmiary czerwonej kałuży. Chłopak musiał dosłownie wykrwawić się na śmierć. Odwrócił się do Markusa, który mierzył go pytającym wzrokiem.

– On… – odchrząknął, zanim był w stanie ciągnąć dalej. – Nie żyje. Stracił tyle krwi i na tym mrozie…

Eriką wstrząsnął szloch. Kluftinger uświadomił sobie, że dla kobiet musiał to być niewyobrażalny szok. Jego syn, student psychologii specjalizujący się w psychiatrii sądowej i kryminalistyce, niejednokrotnie widywał już ludzkie zwłoki. Ale Erika i Yumiko? Podszedł do nich i wysapał:

– Markus, proszę, zabierz je stąd wreszcie. Eriko, uspokój się, to… – zastanowił się chwilę, jakie słowa mogłyby uczynić tę sytuację znośniejszą dla małżonki, ale nic mu nie przychodziło do głowy. – Wszystko będzie dobrze – wybąkał w końcu i jeszcze zanim wypowiedział to do końca, wiedział, jak absurdalnie zabrzmiało. Nic nie będzie dobrze.

W człowieku, który oglądał ludzkie zwłoki, w dodatku tak potwornie zmasakrowane, coś pękało. Sam to przeżywał nie raz. Nękały go obrazy powracające w najmniej spodziewanych momentach. Nie było przed nimi ucieczki. I stanowiły tylko małą część koszmaru. Nie chciał, żeby Erika doświadczyła tego samego. Tyle że teraz było już za późno.

Wyjął z kieszeni telefon, wstukał numer i przyłożył aparat do ucha. Usłyszawszy ciszę, popatrzył na wyświetlacz i zaklął:

– Krucafuks, brak zasięgu! Nigdy go nie ma, gdy potrzeba. – Wetknął komórkę z powrotem do kieszeni, zastanowił się chwilę, a potem spokojnie, ale ze stanowczością, którą Markus rzadko u niego słyszał, zaordynował: – Ty natychmiast pójdziesz z paniami do gospody i znajdziesz właściciela. Potem zadzwonisz do Kempten, poprosisz oficera dyżurnego i powiesz, żeby przysłał ekipę techników. Chcę, żeby przyjechał Willi Renn, o ile jest na miejscu, słyszysz?

Widząc, że Markus ani myśli się ruszyć, dorzucił:

– Migiem, jasne? Zamów paniom jakieś gorące napoje, bo pewnie nam się tu trochę zejdzie.

Markus w towarzystwie obu kobiet ruszył powoli z powrotem. Dopiero gdy wszyscy troje zniknęli mu z oczu, Kluftinger zbliżył się do denata. Został sam na sam ze zmarłym. Poczuł na ramionach gęsią skórkę. Przez moment rozważał nawet, czy nie pójść śladem pozostałych i nie zaczekać w gospodzie na przybycie posiłków. Ale porzucił ten pomysł. Musiał zostać tutaj i dopilnować przynajmniej, żeby nikt się nie zbliżał. Poza tym to na nim spoczywała teraz odpowiedzialność za to, by nie zatrzeć śladów. Inaczej Willi nieźle da mu do wiwatu.

Willi! Komisarz zapragnął, żeby szef ekipy technicznej był już na miejscu. Obecna sytuacja stanowiła dla niego całkowite novum. Zazwyczaj przyjeżdżał na miejsce zbrodni ostatni, kiedy panował ożywiony ruch – migotały koguty radiowozów, krzątali się technicy, dochodził gwar dziesiątków głosów – taką atmosferę znał z miejsca zdarzenia. A nie tę upiorną ciszę.

Fakt, wprawdzie nieustannie uskarżał się na zamieszanie, narzekał, że w takim bajzlu nie można się skupić, że to żadna praca w takich warunkach i że to nie knajpa. Ale dopiero teraz dotarło do niego, że właśnie te rytuały dawały mu poczucie bezpieczeństwa. Pomagały zapanować nad chroniczną nietolerancją na zwłoki. Tu był sam. Nieruchome ciało obok dawało mu to odczuć dość wyraźnie.

Ostrożnie obrócił głowę w stronę denata. Mimo mrozu, który sprawiał, że wydychane powietrze otaczało jego twarz białym obłoczkiem pary, poczuł zalewającą go nieprzyjemną falę gorąca. Krew, która zafarbowała śnieg na czerwono, musiała wysączyć się z jakiejś paskudnej rany. Poczuł podchodzące do gardła mdłości. Odwrócił się i zaczął pogwizdywać bez sensu, wpatrując się w zimowy pejzaż. Po kilku sekundach uświadomił sobie, jak niestosowne było jego zachowanie, i zacisnął usta.

„Krucafuks, jesteś funkcjonariuszem policji kryminalnej, weź się w garść”, złajał się w duchu. Jakiż byłby wstyd, gdyby wszystkie pytania kolegów musiał zbyć słowami:„Nie wiem, nie przyglądałem się”.

Zbliżył się parę kroków do umarłego i dokładnie omiótł wzrokiem okolicę. Rozsądek zwyciężył i zepchnął paraliżującą go fobię na dalszy plan.

– Co ci się przytrafiło? – zapytał półgłosem.

Starym zwyczajem komisarza było prowadzenie fikcyjnych rozmów na miejscu zdarzenia.„To mi pomaga zebrać myśli”, mawiał, zagadywany. Powędrował wzrokiem wzdłuż ciała w kierunku wody. Skafander połyskiwał w słońcu. Zauważył, że mężczyzna ani nie ma odpowiedniej maski, ani nigdzie nie leży butla z tlenem. Stłumił przekleństwo – tak ważne szczegóły powinny od razu rzucić mu się w oczy.

– No dobrze, więc chciałeś ponurkować. W środku zimy? Musiałeś mieć ku temu wyjątkowy powód. Coś mi się zdaje, że bez tlenu i maski z pewnością nie zszedłbyś pod wodę.

Najważniejszym pytaniem, które cisnęło mu się na usta, było, dlaczego mężczyzna stracił tyle krwi. W wodzie raczej nie doznał tak poważnej rany, w przeciwnym razie nie zdołałby wydostać się na brzeg. Ale gdyby został ranny na lądzie, do miejsca, gdzie leżał, musiałyby przecież prowadzić krwawe ślady. To znaczy: do miejsca zdarzenia musiały prowadzić jakiekolwiek ślady, a przede wszystkim z niego wychodzić. Nurek musiał zatem wyłonić się bezpośrednio z jeziora, bo pośrodku dziewiczo białego śniegu widoczny był tylko zatrważająco wielki, czerwony krąg.

Zamknął oczy. I wtedy to zobaczył. To paradoksalne, ale działało, jak zawsze. Gdy zamykał powieki, w myślach pojawiał się obraz zdradzający zazwyczaj więcej niż to, co widział oczami. W swych wirtualnych wizjach mógł wyświetlać i usuwać dowolne przedmioty, przemieszczać je i ustawiać na nowo. Otworzył oczy. I rzeczywiście, nie mylił się, coś tam było. Ramiona mężczyzny leżały rozrzucone z dala od tułowia, a koniuszki palców lewej dłoni wystawały poza krwawy krąg. Właśnie tam, tuż przy dłoni, częściowo przez nią zasłonięty, widniał znak. Widział go teraz całkiem wyraźnie. Był wielkości talerza i odcinał się ciemną czerwienią od śniegu. Czy to litera? Rysunek? Symbol? Był pociągnięty drżącą kreską i wyglądał dziwnie archaicznie i tajemniczo, choć komisarz nie umiał powiedzieć dlaczego.

Prawa dłoń mężczyzny była wykręcona i sprawiała wrażenie złamanej albo wybitej. Jeśli był praworęczny, wyjaśniałoby to nieporadny rysunek. Ponadto przecież kontur powstał zapewne w agonii – okrąg z wychodzącymi zeń trzema liniami, zakrzywionymi na końcach.

Kluftinger wzdrygnął się na myśl, że ma przed oczami ostatnią wiadomość, jaką umierający pozostawił dla potomności.„Być może nawet klucz do… tego zajścia”, pomyślał. W tym wczesnym stadium nie chciał nazywać incydentu sprawą. Tylko co mógł oznaczać ten hieroglificzny motyw?

Jeśli wskazówka miała zaprowadzić ich do mordercy, musiał za wszelką cenę zabezpieczyć rysunek. Tylko jak? Nie chciał zmieniać pozycji denata. Przyszedł mu na myśl telefon. W miarę niedawno, na ostatnie urodziny, dostał od żony supernowoczesną komórkę. Nie żeby marzył o czymś takim – spekulował raczej, że dostanie w prezencie wkrętarkę akumulatorową. Małżonka argumentowała jednak, że po pierwsze, jego służbowa komórka, która, sądząc po gabarytach, musiała należeć do pierwszej generacji mobilnych aparatów, wypychała mu wszystkie spodnie i marynarki. Po drugie, jej bateria szybko się wyczerpywała, a zdaniem Eriki nie można było wykluczyć, że kiedyś, nie daj Boże, mąż znajdzie się w jakichś tarapatach i nie będzie mógł zadzwonić po pomoc. W ten sposób, z ciężkim sercem, musiał rozstać się ze staruszką i przyzwyczaić do mikroskopijnego aparatu z klapką, którego przyciski tak się miały do jego palców, jak bęben basowy, na którym grywał w wolnych chwilach, do kwartetu smyczkowego.

Tym razem upór żony okazał się niemal szczęśliwym trafem, ponieważ komórka miała na wyposażeniu aparat fotograficzny – a przynajmniej taka informacja widniała na opakowaniu. Wprawdzie do tej pory nie zabrał się jeszcze do lektury liczącej paręset stron instrukcji obsługi, ale to wynikało między innymi z jej druzgocącego wstępu. Aparat był japoński, a instrukcja zaczynała się słowami:„Piersi pozycia ON, dostanie gotowe sluchajace muszle”. Pocieszał się jednak, że to nie może być aż tak trudne, zważywszy, że już małolaty potrafią obsługiwać takie zabawki.

Otworzył klapkę i przyjrzał się dokładnie klawiaturze. Obok cyfr i liter widniała na niej cała masa miniaturowych symboli. Wcisnął jeden, przypominający nieco mały aparat fotograficzny. Komórka pisnęła dwukrotnie. Przyłożył ją do ucha i usłyszał głos:

– You have forty seven new messages. Please check your mailbox.

Zaklął, nie mogąc pojąć, dlaczego japońska komórka w Niemczech gada do niego po angielsku. Ale przynajmniej dowiedział się, że posiada pocztę głosową, w ciągu ostatnich trzech miesięcy nawet dość intensywnie użytkowaną przez dzwoniące do niego osoby. Trudno. Pal licho wiadomości. Ponowił próbę z innym przyciskiem i na maleńkim ekranie rzeczywiście wyświetliły się słowaTake a photo, co nawet dla niego nie było trudne do zrozumienia.

– No proszę, działa – mruknął.

Nachylił się, wyprostowaną ręką wycelował aparat w miejsce ponad lewą dłonią denata, gdzie widniał rysunek, po czym nacisnął wyzwalacz. Rozległ się dźwięk przypominający kliknięcie migawki, następnie pokazała się mała klepsydra, a na koniec zdjęcie. Początkowo nic nie widział w padających na wyświetlacz promieniach słońca. Dopiero osłoniwszy go dłonią, rozpoznał szczegóły fotografii. Przedstawiała mężczyznę o poczerwieniałej jak burak twarzy, wygiętego pokracznie z odgiętą od tułowia ręką. Stłumił przekleństwo, zwalczył przemożną chęć natychmiastowego ciśnięcia telefonu do jeziora i ponowił próbę. Tym razem wycelował wprawdzie we właściwą stronę, ale na ekranie pojawiła się tylko biała powierzchnia z rozmazaną, czerwonawą plamą. Dał za wygraną, schował telefon i pomyślał chwilę. Potem przetrząsnął kieszenie i znalazł jeden z kelnerskich notesów, które Markus znosił do domu w ilościach hurtowych, gdy w wakacje pracował dorywczo w browarze. Od tamtej pory karteluszki służyły mu jako brudnopis. Skoro nie wyszło ze zdjęciem, przerysuje symbol na kartkę, to powinno wystarczyć.

Przykucnął tak blisko plamy krwi, jak tylko się dało bez dotykania jej. Potem zniżył głowę, aż prawie dotknął czołem śniegu, by zajrzeć pod sinawą dłoń, zakrywającą fragment rysunku. W tej pozycji, bardziej leżąc niż stojąc, posapując ze świstem, zaczął kopiować znak do notesu. W niecałą minutę udało mu się sporządzić całkiem przyzwoity szkic. Brakowało tylko jednego rogu, ale najpierw musiał nieco zmienić pozycję i przysunąć głowę bliżej dłoni. Wiedział, że ta sytuacja będzie go jeszcze długo prześladować w koszmarach, bo nigdy przedtem nie znalazł się tak blisko nieboszczyka. Zignorował te myśli i skupił się na zadaniu.

W chwili, gdy przyłożył długopis do papieru, by dokończyć ostatni fragment, nastąpiło coś, co niemal przyprawiło go o zawał serca – ręka się poruszyła!

Dłoń, drżąc, uniosła się nieco i musnęła jego twarz. Wrzasnął, cofnął się odruchowo i wylądował boleśnie na plecach, po czym nerwowo odczołgał się jeszcze parę metrów. Słyszał pulsowanie w uszach, gdy ciężko dysząc, leżał i wpatrywał się w denata. Jego umysł próbował zrozumieć, co się stało – zmarły się poruszył. Żył! Wykluczone. Żaden człowiek nie jest w stanie przeżyć takiej utraty krwi. A przecież właśnie drgnął. Może zgon nastąpił niedawno i umarły miał pośmiertne skurcze mięśni? Słyszał o takim zjawisku. Pamiętał, jak przed laty chadzał z ojcem na ryby. Gdy przynosili do domu węgorze, byli świadkami szczególnego widowiska – ryby podrygiwały jeszcze podczas sprawiania i czyszczenia. Może z ludźmi było podobnie?

Chyba że coś mu się przywidziało? Ręka drgnęła ponownie. Tym razem nie tak gwałtownie, ale dość wyraźnie. Nie, nie ulegało wątpliwości – trup wcale nie był trupem!

Komisarz myślał gorączkowo, co robić. Musiał ratować mężczyznę, który, choć żył, to jednak znajdował się w krytycznym stanie. Nie miał pojęcia, jak długo leży już tu na mrozie. Zimno! Oczywiście, musiał chronić go przed wyziębieniem. Drżącymi palcami rozpiął wełnianą jesionkę, odwrócił rannego i zdumiał się, że to, co zobaczył, wcale nie jest tak makabryczne, jak się spodziewał. Piankowy skafander był na oko nienaruszony, nie miał żadnych pęknięć ani cięć, z których sączyłaby się krew. Przykrył leżącego paltem. Potem po raz pierwszy rzucił spojrzenie na jego twarz. Zobaczył młodego mężczyznę, na oko najwyżej trzydziestolatka – był kredowoblady, usta miał sine, a mokre włosy przylegały do kanciastej czaszki. Zastanowił się: zostać tu z nim, czy może raczej pospieszyć za synem i kobietami, by z gospody wezwać pogotowie?

– Na Boga, tatku, co tu się dzieje?

Zza zakrętu wyłonił się Markus. Był wstrząśnięty, czemu Kluftinger zupełnie się nie dziwił. Musiał posądzać go chyba o utratę zmysłów, przekonany wszak, że mężczyzna nad brzegiem jeziora jest martwy.

– On żyje! – zawołał w stronę syna.

– Co?

– Żyje. On nie jest martwy, jeszcze żyje.

Markus otaksował ojca badawczym spojrzeniem.

– Nie, nie zwariowałem. On żyje.

– Ale jak… no wiesz, tyle krwi…

– Nie mam pojęcia. Biegnij jak najszybciej z powrotem i wezwij pogotowie. Najlepiej, żeby przylecieli śmigłowcem. On długo nie pociągnie.

Markus obrócił się na pięcie i popędził do gospody.

Kluftinger znowu został sam. Ale tym razem sytuacja była diametralnie różna. Mężczyzna żył, a on musiał dopilnować, by tak zostało. Tyle że ostatni kurs pierwszej pomocy odbył już dość dawno temu. Fakt, policjanci mieli obowiązek regularnego uczestniczenia w takich szkoleniach. Szef działu personalnego był jego dobrym znajomym i od czasu, gdy komisarz dyskretnie potraktował sprawę kradzieży w sklepie jego córki, kadrowy dokonywał odpowiednich wpisów w aktach personalnych także bez udziału w kursach.

Teraz to się mściło. Kluftinger łamał sobie głowę, co najlepiej ustabilizowałoby stan rannego… No właśnie! Przypominał sobie, jak należy postępować z nieprzytomnymi ofiarami. Musiał ułożyć rannego w pozycji bocznej ustalonej, tak to się nazywało. Był przekonany, że da radę wykonać te parę chwytów. Uklęknął i wsunął ostrożnie rękę pod plecy rannego. Już miał przesunąć jego prawą rękę w tył, gdy usłyszał za sobą czyjś krzyk. Wzdrygnął się i obejrzał za siebie. Markus rzucił się ku niemu, krzycząc:

– Hej, tatku! Zwariowałeś? Puść go.

Momentalnie cofnął się o krok.

– Co ty robisz? – zapytał Markus, zdyszany.

– Chciałem tylko… przecież trzeba… bezpieczna pozycja!

– Bezpieczna pozycja? – powtórzył syn z niedowierzaniem. – Chcesz go posłać na tamten świat?

– Nie, nie. Znaczy się, w takim razie… – zastanowił się, by za chwilę dorzucić z głębokim przekonaniem: – To może zrobimy mu sztuczne oddychanie.

– Boże drogi, tatku, przecież on oddycha! Powiedz, czy wy przypadkiem nie musicie co jakiś czas odnawiać kursów pierwszej pomocy?

Kluftinger oblał się rumieńcem.

– Zamiast się tu wymądrzać, sam zaproponuj coś lepszego.

– Przede wszystkim musimy zatamować krwawienie. Jeśli jeszcze jest co tamować…

– Przecież już sprawdzałem, czy krwawi. Sam zobacz, jeśli jesteś taki mądry. Też nic nie znajdziesz!

Markus ściągnął z leżącego lodenowy płaszcz ojca i zaczął go obmacywać. Komisarz przyglądał się na poły ze zgrozą, na poły z podziwem, jak syn najwyraźniej bez najmniejszych oporów dotyka nieboszczyka… rannego.

Ale oprócz niewielkiej rany ciętej na dłoni nie znalazł nic, co choćby w przybliżeniu mogło być przyczyną aż takiej utraty krwi. Popatrzyli po sobie bezradnie.

– Może jakieś krwawienie wewnętrzne… – zaczął Kluftinger, ale przerwał w pół zdania, gdy się zreflektował, że to niezbyt inteligentna uwaga.

Markus chciał coś odpowiedzieć, lecz w tym momencie rozległ się łomot wirnika młócącego powietrze. Dali znaki pilotowi śmigłowca i parę minut później podbiegli do nich truchtem dwaj ratownicy medyczni w pomarańczowych kurtkach, niosący składane nosze. Za nimi podążał w pewnej odległości mężczyzna z walizeczką, zapewne lekarz.

Kluftinger wskazał ręką rannego, oznajmił, że jest funkcjonariuszem policji, i przekazał ratownikom swą„diagnozę”. Zaraz potem wąską ścieżką nadjechał samochód. Usiłował rozpoznać przez zarośla, kto siedzi za kierownicą. Był to Willi Renn, szef ekipy techników kryminalistycznych. Poczuł ulgę na jego widok. Teraz wreszcie miejsce przestępstwa zacznie wyglądać„normalnie”. Podniósł się i podszedł do samochodu, z którego wynurzyła się nieduża, chuda postać w ciepłej wełnianej czapce z pomponem. Willi wydał mu się niższy niż zazwyczaj, może ze względu na monstrualne śniegowce, z rodzaju tych, jakie nosiło się w latach osiemdziesiątych. Nazywały się moon boots i rzeczywiście kojarzyły się z ubiorem astronauty. A przynajmniej astronautę przypominał Willi Renn, ponieważ jedna trzecia jego ciała tkwiła w przepastnych buciorach.

– Willi, wreszcie! Dobrze, że jesteś.

– Siema! Co jest? Powinienem się martwić?

– Dlaczego martwić?

– No cóż, jeszcze nigdy tak się nie cieszyłeś na mój widok.

Kluftinger machnął ręką. Naturalnie, że nie zawsze się ze sobą zgadzali, ale przecież nigdy nie podważał kompetencji technika kryminalnego, nazywanego przez kolegów„Grzebaczem”. Zdarzało się, że Renn, szukając śladów, z poświęceniem wykonywał najbardziej akrobatyczne łamańce.

– To osobliwa historia.

– Nie mam czasu na historie. Gdzie są zwłoki?

– Właśnie w tym sęk: zwłok nie ma.

– Słucham? Chcesz mi powiedzieć, że zgubiłeś zwłoki? O taki numer to nawet ciebie nie posądzałem, Klufti.

– Nie, nie, oczywiście, że nie. Sprawa jest taka: zwłoki wcale nie są martwe.

– Zwłoki nie są martwe? – Renn przyglądał mu się, osłupiały.

– Nie, to znaczy, to w ogóle nie są zwłoki. On żyje, ten mężczyzna.

Wskazał na sanitariuszy za plecami, którzy w międzyczasie ułożyli rannego na noszach i owinęli go w złotą, połyskującą folię. Jeden z nich trzymał w uniesionej ręce kroplówkę, której wężyk znikał pod kocem ratunkowym.

– On tylko wyglądał na nieżywego, przez tę ogromną kałużę krwi.

Podeszli razem do ratowników. Willi Renn tylko spojrzał na czerwoną plamę, potem wzruszył ramionami i zapytał:

– Jakiej krwi?

– Ślepy jesteś? Przecież wszystko wokół jest czerwone!

Renn potrząsnął głową.

– To nie jest krew.

Komisarz wpatrywał się w niego, zdębiały.

– Co ty mówisz?

– Że to nie jest krew. Wierz mi, znam się na tym.

Kluftinger przestał cokolwiek rozumieć. Zanim zdążył jednak roztrząsnąć tę kwestię do końca, Willi Renn wytrzeszczył oczy, minął go długim krokiem i zaczął wykrzykiwać:

– Zaraz, czy panowie celowo zadeptują wszelkie ślady? Jak my mamy cokolwiek znaleźć w tym pobojowisku?

Lekarz pogotowia, trzydziestolatek w okularach w niklowanej oprawce, popatrzył na niego, oniemiały.

– Ja tu tylko pracuję – mruknął.

Kluftinger mógłby przysiąc, że usłyszał, jak mamrocze pod nosem„krasnal ogrodowy”.

Rozjuszony Renn plunął stekiem wyzwisk, a ich barwność wprawiła sanitariuszy w zdumienie. Technik był bezlitosny, gdy chodziło o ślady. Mimo że obaj młodzi mężczyźni górowali nad nim o dobrą głowę, wyglądali na speszonych jego tyradą.

– My się już zbieramy – oznajmił zbity z tropu lekarz, pakując przybory do walizeczki. Już ją miał odstawić, gdy Kluftinger krzyknął:

– Nie! Znak!

Lekarz zamarł bez ruchu jak rażony piorunem. Komisarz pospieszył ku niemu i łagodnie wypchnął poza czerwony krąg. Potem wskazał odkryty przez siebie rysunek.

Willi Renn kiwnął z uznaniem głową.

– Nieźle. Będzie jeszcze z ciebie technik.

Mimo iż komplement nie był pozbawiony ironii, Kluftinger poczuł się miło połechtany.

– Dobra, lecimy, panowie – rzucił lekarz, oddalając się spiesznym krokiem. – Zabieramy rannego do szpitala w Kempten. Jest wychłodzony, jego szanse na przeżycie nie są największe, tym bardziej że z udzieleniem pierwszej pomocy było kiepściutko. Ten stary płaszcz jest pewnie pana własnością. Zapakowaliśmy go z resztą rzeczy.

– Tak, tak, to moja jesionka! Odbiorę ją w szpitalu.

Dopiero teraz Renn mógł bez przeszkód zbadać miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą leżał ranny. Rozglądał się przez jakiś czas, potem jego oczy, ukryte za grubymi szkłami zbyt dużych okularów w rogowej oprawie, zwęziły się w szparki, a kąciki ust powędrowały w dół. Kluftinger przez moment myślał, że kolega zaraz wybuchnie płaczem, ale ten otworzył usta i zaklął siarczyście, a potem zaczął utyskiwać:

– Popatrz tylko na to! Tylko popatrz. Wszystko zniszczone. Wszystko przepadło. Jak ja mam tu znaleźć cokolwiek sensownego?

Komisarz podążył za jego wzrokiem i musiał przyznać, że wyglądało tu jak po przejściu kataklizmu – plama czerwonej… czerwonego czegoś… nie była już plamą. Wszystko zostało dokładnie zadeptane.

Na dźwięk, który rozległ się za jego plecami, obrócił się gwałtownie. Okazało się, że to Erika i Yumiko zbliżały się wolnym krokiem. Erika była blada, a na twarzy Yumiko nadal malowała się zgroza. Prawie o nich zapomniał. Również Renn odwrócił się w ich stronę. Zauważył też cichutko stojącego za nimi Markusa.

– Ale sobie znaleźliście miejsce na rodzinny wypad! – zauważył technik. Widząc, że Erika wciąż lekko dygoce, dodał: – Eriko, może pójdziesz do gospody i napijesz się czegoś.

– Przecież właśnie stamtąd przyszłam. Chciałam tylko…

– Naprawdę byłoby dla ciebie lepiej, gdybyś wróciła. Twój syn na pewno chętnie cię odprowadzi – przerwał Renn i skinął głową Markusowi.

Nie musiał dodawać, że to rozwiązanie byłoby lepsze dla niego samego i pracy, którą miał wykonać.

Potem zwrócił się do Yumiko:

– Tutaj nie wolno – powiedział przesadnie powoli i głośno. – Idzie Neuschwanstein, tam zobaczy więcej.

Spojrzał na Kluftingera, przewrócił oczami i westchnął:

– Turyści!

Komisarz, w którym obudził się instynkt obrońcy, obruszył się.

– Hej, zachowuj się. To jest… moja… synowa.

W tym samym momencie struchlał, zdając sobie sprawę, co powiedział. Również i Markus wyglądał na zszokowanego, mimo to rzucił mu ubawione spojrzenie.

– Nie musimy się aż tak bardzo spieszyć – zaripostował w stronę ojca.

– To znaczy, tego… no wiesz.

Willi Renn się zaczerwienił.

– Ach, nie miałem pojęcia. W takim razie proszę o wybaczenie. I oczywiście gratuluję. Można powiedzieć, że dostało ci się ciasteczko szczęścia, prawda, Markus?

– Dobra, skończmy to – machnął ręką Kluftinger. Że też akurat przy Rennie musiało mu się wymsknąć coś takiego. Za parę dni wieść rozniesie się po całej komendzie i dotrze nawet do ciecia, już Willi się o to postara. – Możemy wrócić do roboty? – Lekko poirytowany, chciał skupić się na dochodzeniu. – Mówi ci coś ten znak?

Renn zmarszczył czoło.

– Cóż, wygląda jakoś tak germańsko – wysnuł przypuszczenie. – Może koledzy będą wiedzieć więcej – dodał i wskazał drogę, którą jeden po drugim nadjeżdżały radiowozy, a także kilka pojazdów cywilnych. – Oczywiście Friedel Marx na czele – dorzucił, kręcąc głową.

Kluftinger skojarzył, że parę razy rozmawiał już przez telefon z kolegą o nazwisku Friedel Marx. Marx pracował od paru lat na posterunku w Füssen, podlegającym dyrekcji okręgowej w Kempten. Zapamiętał zwłaszcza jego ochrypły głos, który zdradzał nałogowego palacza. Nigdy dotąd nie spotkał go osobiście.

Nagle poczuł się głupio, mając całą rodzinę na karku, podczas gdy zastępy policji z Kempten i Füssen zjeżdżały się powoli nad jezioro. Wziął Markusa na stronę i poprosił, żeby zawiózł kobiety do domu, wszak to naprawdę nie widowisko dla nich, a odrobina spokoju dobrze im zrobi. Markus przystał na to ze zrozumieniem, chociaż Kluftinger domyślał się, że chętnie zostałby dłużej. Po chwili przyglądał się z namysłem, jak wszyscy troje znikają za drzewami.

Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że przemarzł do szpiku kości.

– Ty, Willi, nie miałbyś dla mnie jakiejś okryjbidy?

– Poszukaj w samochodzie. Żona zapakowała wczoraj cały worek ciuchów dla biednych. Może coś znajdziesz.

Samochód technika łączyło z jego własnym pojazdem jedno – wiek. Podobnie jak szary passat Kluftingera, BMW serii 3 Renna miało na karku ze dwadzieścia lat. Passat w widoczny sposób cierpiał jednak na brak pielęgnacji ze strony właściciela oraz jego niezbyt uważny styl jazdy. BMW wręcz przeciwnie. Wychuchane cacko stało na śniegu, jakby wyjęte prosto ze spotu reklamowego z lat osiemdziesiątych – nieskazitelnie białe, z czerwonym, jasnoniebieskim i granatowym pasem ciągnącym się od maski, przez dach, aż po tylne drzwi. Z przodu i z tyłu samochód był uzbrojony w potężne spojlery; przedni funkcją i wyglądem obecnie bardziej przypominał jednak pług śnieżny. Wszyscy koledzy wiedzieli o słabości Renna do starego automobilu. Kilka lat temu za niemałe pieniądze kupił ten wóz z drugiej ręki i co weekend pucował go, glansował i polerował. Samochód nie był wyposażony ani w regulowany katalizator, ani w nowoczesne systemy wspomagania jazdy, ani w żadne ustrojstwa zwiększające bezpieczeństwo, co Rennowi zupełnie nie przeszkadzało, podobnie jak Kluftingerowi w jego passacie. Komisarz widział pewien szkopuł tylko w zużyciu paliwa – podczas gdy volkswagen przy spokojnej jeździe zadowalał się sześcioma litrami, samochód Renna żłopał trzynaście litrów szlachetnej benzyny„super plus”.„W końcu po coś człowiek pracuje”, mawiał technik.

Kluftinger otworzył bagażnik i przekonał się, że z wyściółki spokojnie można jeść; w środku jeszcze pachniało nowością. Rozchylił biały plastikowy worek, w którym oprócz paru koszulek, gatek i bluzek na samym dnie znalazł ciemnobrązowy zamszowy kożuch oblamowany przy kołnierzu i rękawach grubym futrem. Dawno temu Erika miała podobny.

Zdegustowany, wsunął rękę w rękaw i stwierdził, że jest za wąski. Narzucił więc kożuch na ramiona, związał rękawy na piersi, a na koniec włożył na głowę wielką futrzaną czapę, którą również znalazł w worku.

– Na zdarowje, tawariszcz Kluftowicz – zawołał Renn, szczerząc się w uśmiechu na widok wracającego komisarza.

Kluftinger już miał na końcu języka epitet„niewyrośnięty astronauta”, ale powstrzymał się w ostatniej chwili.

Ponownie przyklęknął i dokładnie zlustrował miejsce, gdzie leżał mężczyzna. W powietrzu narysował palcem wskazującym kontury tajemniczego symbolu.

– Ależ tu pobojowisko – odezwał się czyjś głos i Kluftinger, nie odwracając się, od razu poznał, do kogo należy. Właścicielem sznapsbarytonu mógł być wyłącznie Friedel Marx, który stał, zdaje się, tuż za jego plecami. Odniósł wrażenie, że barwa głosu funkcjonariusza z Füssen od ich ostatniej rozmowy obniżyła się o kolejną oktawę.

Stękając, dźwignął się na nogi i wykonując obrót w tył, zagaił:

– Ach, szczęść Boże1, panie Mar… – urwał.

Rozdziawił usta. Friedel Marx stała przed nim, rozciągając usta w uśmiechu.

– W końcu musiało się wydać – powiedziała.

Kluftinger nie mógł się otrząsnąć ze zdumienia. Mężczyzna, z którym już dziesiątki razy rozmawiał przez telefon, okazał się kobietą. Marx, nieco niższa od komisarza i z wyglądu raczej nieszczególnie kobieca, niewątpliwie była jednak płci żeńskiej. Jej popielate włosy sięgały do ramion i opadały wystrzępioną grzywką na czoło, cera sprawiała wrażenie żółtej i zgrubiałej, garbaty, wydatny nos sterczał szpiczasto pośrodku pomarszczonej twarzy. Jedną rękę trzymała schowaną pod wyszmelcowaną szarą kurtką, w drugiej dzierżyła cygaretkę.

– Panie… pani… to znaczy – plątał się Kluftinger.

Jego nos świecił czerwienią.

– Pani Marx, jeśli łaska – odparła krótko funkcjonariuszka.

Odetchnął głęboko.

– Mogła pani przecież coś powiedzieć, przez telefon, znaczy się!

Marx zaciągnęła się głęboko dymem. Zauważył, że pali, wciągając dym do płuc. On sam nie gardził od czasu do czasu dobrym cygarem, ale wolał się nie zaciągać. Przynajmniej jego przypuszczenie dotyczące nikotynowego nałogu Marx nie mijało się z prawdą.

– No, wie pani, czuję się dość niezręcznie. Naprawdę mogła pani…

– Pocieszę pana. Nie pan jeden zwraca się do mnie przez telefon per„pan”. W którymś momencie przestałam już wyprowadzać ludzi z błędu. W sumie, co za różnica.

– No cóż, skoro tak to pani widzi. Ale pani głos… i to imię2.

– Tak, wiem. Ale gdyby pan miał na imię Friedrun, też przyjąłby pan pseudonim.

Komisarz nieco się odprężył. Friedel Marx wyraźnie nie robiła wielkiej afery z jego pomyłki.

– Imion się nie wybiera, nieprawdaż? – powiedział z uśmiechem.

– Zgadza się. Boryka się pan z podobnym brzemieniem?

– Powiedzmy.

Zastanowił się, czy zdradzić jej swoje imię. W sumie uważał tę kwestię za dość drażliwą, a koledzy w Kempten wiedzieli, że w szczególny sposób zależy mu na tym, by nie zwracać się doń po imieniu. Mimo to zdecydował, że je ujawni. Może ten intymny szczegół powetuje jakoś wpadkę.

– W takim razie, pani pozwoli, że się przedstawię. Mam na imię…

– Nie moglibyście iść na pogaduszki gdzie indziej? – przerwał Willi Renn na swój zwykły, nieokrzesany sposób. Był w swoim żywiole. Większa część jego trupy znalazła się już na miejscu i dyrygował nimi jak kapelmistrz.

– Naturalnie – powiedział Kluftinger i odciągnął koleżankę na bok.

Żenujący incydent nadkruszył wprawdzie jego pewność siebie, ale powoli wracał do formy.

Marx skierowała rozmowę na inne tory.

– Ale jatka – powiedziała, ssąc cygaretkę.

– Racja, sam tak pomyślałem. Ale Willi utrzymuje, że to nie krew.

– Nie utrzymuje, tylko wie! – zawołał Renn w ich stronę.

– Na miły Bóg, ten to ma słuch – szepnął komisarz.

– Może by pan wreszcie mnie wprowadził w sprawę? – zasugerowała Friedel Marx ze zniecierpliwieniem.

– Oczywiście, proszę mi wybaczyć.

Opowiedział jej o mężczyźnie w kałuży rzekomej krwi, o tajemniczym symbolu i zaskoczeniu, gdy się okazało, że„denat” żyje. Słuchała uważnie, nie patrząc mu w oczy, tylko przyglądając się pracy techników kryminalistycznych, szukających w zdeptanym śniegu jakichś śladów.

– Kombinezon nurka, powiada pan? – zapytała w końcu.

– Tak, miał na sobie skafander. Ale ani śladu maski czy butli tlenowej.

Wydmuchała dym w zimne powietrze, w zadumie odprowadziła obłok wzrokiem i zauważyła:

– Hm. Dziwne. Nurkowanie od lat jest tu zabronione. I nawet często są kontrole.

– Ach…

– Tak. Zbyt dużo wypadków. Podobno jest tu dość niebezpiecznie. Wprawdzie się na tym nie znam, ale ponoć ma to coś wspólnego z właściwościami wody. Powinniśmy od tego zacząć.

Kluftinger spojrzał na nią, zdębiały. To była jego sprawa i miał nadzieję, że jest to dla wszystkich oczywiste. Jeśli ktokolwiek miał decydować, od czego powinni zacząć, to tylko on i nikt inny. Już brał oddech, by jej to uświadomić, ale obróciła się na pięcie i pomaszerowała do samochodu. Dotarłszy do pojazdu, zawołała w jego stronę:

– Na co pan czeka, kolego? Nic tu po nas. Trzeba zabrać się do roboty. A pan pewnie marznie. W sumie do twarzy pani w tym kożuszku, koleżanko – zaniosła się tak ochrypłym śmiechem, że komisarza przeszły ciarki.

W drodze na posterunek w FüssenKluftinger rewidował w myślach osobliwe wydarzenia dzisiejszego dnia. Wszystko okazywało się inne, niż wydawało się na pierwszy rzut oka – dziewczyna jego syna nie była żadną Micky, tylko Yumiko, kolega okazał się koleżanką, krew nie była krwią, a denat żył.

Gdy otwierali drzwi do pokoju Marx, w głowie huczało mu od nieoczekiwanych zwrotów. Dobrze, że przynajmniej gabinet policjantki okazał się dokładnie taki, jak go sobie wyobrażał. Biurko uginało się pod stertami papierzysk, wszędzie walały się napoczęte pudełka cygaretek, z popielniczki wypadały pety. Biała niegdyś klawiatura komputera przybrała ciemnoszary odcień. Marx najwyraźniej paliła, co jej wpadło w ręce.

Ledwie zdążył usiąść, usłyszał za plecami trzask pocieranej zapałki i pokój wypełniły niebieskawe kłęby dymu. Policjantka usiadła za biurkiem, otworzyła szufladę i wyjęła flaszkę oraz dwa kieliszki.

– Tego nam teraz trzeba – powiedziała i rozlała przezroczysty płyn do kieliszków. – Goryczka. Własnego pędzenia, od znajomego. Piekielnie dobra – dodała, widząc jego pytające spojrzenie.

Kluftinger, który właściwie za mocnym alkoholem nie przepadał, a już w żadnym razie na służbie, pomyślał, że gorzałka przynajmniej nieco go rozgrzeje, i wziął do ręki kieliszek.Wznieśli toast i wychylili jak jeden mąż.

Przez sekundę, dwie nie działo się nic, potem jego gardło stanęło w ogniu, jakby ktoś nalał mu do krtani benzyny i podpalił. Z całej siły starał się powstrzymać kaszel, widząc, że Friedel Marx nie ma najmniejszych trudności z piekielnym trunkiem. Odniósł niejasne wrażenie, że nawet chyba oczekuje, że on pierwszy okaże słabość.

– Hm-hm, niezłe – starał się rzucić nonszalancko, ale jego głos zabrzmiał bardziej chrapliwie, niż chciał.

Gdy w dodatku do oczu napłynęły mu łzy, odwrócił się prędko, by odwiesić kożuch i czapkę.

– Jeszcze po jednym? – spytała ze wzrokiem utkwionym we flaszkę.

– Nie, nie, przecież musimy trochę popracować.

Schowała butelkę do szuflady i spojrzała na niego.

– Dziękuję, że wszczął pan pierwsze kroki w sprawie. Ja już zatroszczę się o całą resztę. Wie pan, pomyślałam, że zacznę od tego…

– Droga koleżanko – przerwał jej. – Nie chciałbym pani uprzedzać, ale ponieważ to ja znalazłem ofiarę, to ja przejmuję sprawę.

– Niech pan posłucha, Kluftinger – burknęła Friedel Marx. – My tu pracujemy w ten sposób, że sprawę bierze ten, na czyim terenie dokonano przestępstwa. – Zaciągnęła się głęboko cygaretką, zmrużyła oczy i mówiła dalej, a z ust złowieszczo wydobywał jej się dym. – Oczywiście pan, jako wyższy rangą, ma prawo zagarnąć wszystko dla siebie, ale to kwestia pewnego stylu, czy rzeczywiście zrobi się z tego użytek.

– Ależ ja nie to miałem na myśli – zaczął, spłoszony, chcąc ją ułagodzić. – Chciałem tylko zaproponować, żebyśmy my w Kempten zajęli się koordynacją, a pani oczywiście dołączy do zespołu.

Wprawdzie nie miał najmniejszego zamiaru jej tego proponować, ale w tej chwili, sam na sam z nałogową palaczką w jej własnym biurze, wydało mu się to najrozsądniejsze. Ostatecznego podziału czynności mogli dokonać później, w Kempten, oczywiście na jego korzyść.

Zmierzyła go nieufnie wzrokiem i dała za wygraną.

– No dobra. W takim razie możemy wreszcie rozpocząć dochodzenie. Powiedzmy, że ja wezmę na tapetę okoliczne kluby płetwonurków. Może ktoś zna tam naszego człowieka. Mniemam, że i panu zależy na jak najszybszym ustaleniu jego tożsamości, czy tak?

– Eee, tak, tak, tożsamość. Bardzo ważne.

Siedzieli jeszcze przez chwilę, dogrywając parę szczegółów, gdy zadzwonił telefon Kluftingera.

– Tak? Serwus, Willi. Masz już coś dla nas? Czerwona ciecz, rozumiem… Właśnie chciałem cię o to zapytać. Dobrze, że o tym pomyślałeś. I co… ach tak, jasne. Tak, dobra, to do jutra.

Friedel Marx wpatrywała się w niego z napięciem.

– Nie udało mu się zidentyfikować tego… czegoś, co początkowo wzięliśmy… wziąłem za krew.

– Hm.

– Ale coś udało mu się ustalić. Na miejscu zdarzenia.

– Mianowicie?

– To substancja organiczna. Żaden syntetyczny związek, żadna farba czy coś w tym stylu. Willi nigdy przedtem nie widział czegoś takiego na oczy. Muszą jeszcze przeprowadzić szereg testów. W tej chwili nie można powiedzieć nic więcej.

Na twarzy policjantki odmalowała się troska.

– Brzmi zagadkowo – powiedziała bardziej do siebie.

Kluftingerem także zawładnęły mieszane uczucia. Nie miał bladego pojęcia, dokąd to wszystko ich zaprowadzi.

– Myślę, że nic więcej tutaj nie zdziałamy. Proponuję, żebyśmy spotkali się jutro w Kempten na porannej odprawie. Obgadamy sobie całą resztę. I wyjaśnimy wszystko kolegom.

Wstał i ruszył ku wyjściu. Friedel Marx nie ruszyła się z miejsca. Gdy już prawie dotarł do drzwi i zamierzał się pożegnać, zawahał się. Odwrócił się do niej. Uśmiechała się szeroko.

– Potrzebna panu taksówka? – zapytała z lekką drwiną.

– Eee… tego…

– No dobra, podrzucę pana pędem do domu.

„Zanosi się na przyjemną współpracę”, pomyślał, wychodząc.

Po drodze do Altusried, miejscowości, w której Kluftinger mieszkał, postanowili wpaść do szpitala w Kempten, dokąd odtransportowano rannego. Gdy zaparkowali przed kliniką, pomyślał, że ich jazda tak czy owak zakończyłaby się w tym miejscu, bo Marx, jego zdaniem, prowadziła jak wariatka. Nie spodziewał się, że tak dosłownie potraktuje obietnicę podwiezienia go„pędem” do domu. Poza tym kopciła jednego za drugim i miał wrażenie, że po wyjściu z wozu sam zieje kłębami dymu. Darował sobie jednak jakiekolwiek komentarze ze względu na i tak dość napiętą atmosferę, choć mdliło go potwornie. Był przeszczęśliwy, mogąc się trochę przewietrzyć.

Zimne powietrze orzeźwiło go przyjemnie – w subaru Marx panował co najmniej trzydziestostopniowy upał, bo ogrzewanie i nawiew pracowały pełną parą. Ze złośliwą uciechą przypomniał sobie, że koleżanka wzbogaciła się o kożuch dla biednych, który wisiał teraz w jej pokoju. Niech sama się martwi, jak się go pozbyć.

– O, widzę, że pana nieco sponiewierało? Troszkę pan pobladł – zauważyła policjantka, kierując się do szpitalnego wejścia.

Jego policzki natychmiast zabarwiły się krztynę od narastającej złości.

Przy drzwiach przystanęli na chwilę. Marx musiała dopalić cygaretkę.

Na oddziale, na którym leżała ofiara, przeszli długim, wyludnionym korytarzem. Słychać było tylko stukot ich obcasów na błyszczącej zielonej posadzce z linoleum. Kluftinger nie cierpiał szpitali. Już sama woń sprawiała, że miał ciarki na plecach – środki dezynfekcyjne nijak nie mogły zatuszować przenikającego wszystko fetoru. Wszędzie czuć było tchnienie ludzkiego rozkładu. I ta upiorna cisza panująca tu w niedziele, jak dziś. W szpitalach i gabinetach lekarskich zawsze starał się niczego nie dotykać. Licho wie, jakie bakcyle czają się tam na każdym kroku.

Znaleźli pokój pielęgniarek. W środku siedziały nad kawą dwie kobiety – jedna starsza i jedna młodziutka, której komisarz dawał na oko najwyżej osiemnaście lat. Zaskoczone zmierzyły wzrokiem przybyłych. Starsza zbierała się, by coś powiedzieć, ale ją uprzedził.

– Policja kryminalna Kempten…

– I policja kryminalna Füssen!

Z niedowierzaniem obejrzał się na towarzyszkę. Na chwilę zapomniał języka w gębie, potem chciał coś dodać, ale tym razem wpadła mu w słowo pielęgniarka.

– Ach tak, Füssen, oczywiście. Przychodzicie w sprawie tego nurka, prawda? Zaraz zawołam lekarza.

Parę minut później stanął przed nimi mniej więcej sześćdziesięcioletni mężczyzna w białym fartuchu. Spojrzał na nich zmęczonym wzrokiem, potem zaczął wertować historię choroby, a w końcu rzekł:

– Więc tak: pacjent ma wstrząśnienie mózgu, podejrzewam, że na skutek silnego uderzenia albo ciosu. Poza tym stłuczenie prawej dłoni. No i przede wszystkim silną hipotermię. To ona spowodowała śpiączkę. Prognozy są złe. Poleżałby tak jeszcze godzinę dłużej i nic nie moglibyśmy dla niego zrobić.

– Żadnych ran ciętych?

– Teraz już tak.

– Słucham?

Lekarz wodził wzrokiem między nimi.

– Odniósł poważny uraz ramienia, musieliśmy operować. Szkoda ładnego tatuażu.

– Możemy z nim porozmawiać? – zapytał komisarz.

Zmęczone oczy doktora ożywiły się na moment i zabłysła w nich wojownicza iskra, która jednak prędko zgasła.

– A rozmawiał już pan kiedyś z pacjentem w śpiączce? To czynność dość jednostronna!

Z tymi słowy odwrócił się i oddalił bez pożegnania.

Kluftinger otworzył oczy i odruchowo natychmiast zacisnął powieki. Było za wcześnie, o wiele za wcześnie. Miał za sobą koszmarną noc. Wiercił się bez przerwy, przekładał kołdrę na drugą stronę, było mu za gorąco, dwukrotnie szturchnął Erikę, żeby przestała chrapać. Było mu zbyt duszno, więc uchylił okno, potem zaczął marznąć, więc wstał po koc.