Obręcz. Gdynia 1959 - Jacek W. Brzozowski - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Obręcz. Gdynia 1959 ebook i audiobook

Jacek W. Brzozowski

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Tajemnice, które zniszczą system!
 
Czas zimnej wojny i narastającego napięcia. W gdyńskim porcie tajemniczy obiekt przecina nocne niebo, wpadając w wody basenu portowego. Witold Jastrzębski, były pilot RAF-u, zostaje wciągnięty przez dawnego przyjaciela, Tadeusza Halta, teraz komendanta milicji w Krakowie, w wir osobliwych zdarzeń. Witold staje przed wyzwaniem, które zmusi go do powrotu w mroczne zakamarki własnej przeszłości.
W Gdyni jego ścieżki krzyżują się z redaktorką Rachelą Rozenberg, skrywającą sekrety tak głęboko, jak głęboko sięga zagadka rozbitego obiektu. Trop prowadzi do zimnej trumny i transportu wojskowego, który znika w radzieckiej bazie w Bornem Sulinowie. Tymczasem milicja z Gdańska naciska na zakończenie śledztwa, ale Witold nie ustępuje. Im bardziej angażuje się w sprawę, tym mroczniejsze fakty odkrywa…
 
„Obręcz. Gdynia 1959” to fascynujący kryminał noir, osadzony w czasach PRL, wiernie odtworzonych przez Jacka W. Brzozowskiego.
Autor jest pracownikiem samorządowym i twórcą akcji eksploracyjno-historycznej „Jezioro Tajemnic”. W jego dorobku pisarskim znajduje się m.in. mikropowieść „Horyzont zdarzeń”, o tajemnicy wylatowskich kręgów w zbożu, oraz „W oczach jej błękitu”, współczesna historia sensacyjna z pogranicza thrillera o wykorzystywaniu spowiedzi jako narzędzia szpiegowskiego. Obie zyskały świetne recenzje.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 320

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 29 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Adam Bauman

Oceny
4,1 (24 oceny)
11
7
4
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
gosiasindalska

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam! Lata pięćdziesiąte, głęboka drapieżna władza radziecka wpływająca na losy zwykłych ludzi i tajemniczy obiekt to spójna i ciekawa książka.
00
HeySiri

Nie oderwiesz się od lektury

Książka, od której nie mogłam się oderwać. Brawa za świetny zgłębienie tematu, świetnie oddany klimat tamtych lat. Jedyny minus to lektor. Ale skoro wysłuchałam całości, to da można to jakoś przeżyć 😉
00
antykwariusz68

Dobrze spędzony czas

Dobra książka. Ciekawa fabuła.
00
19sss71

Dobrze spędzony czas

Dobrze się słuchało.
00
morulik

Nie polecam

Nie. Nawet nie skończyłam. Lektor- nigdy więcej.
00

Popularność




Ty­tuł: Ob­ręcz. Gdy­nia 1959

Fragment

Co­py­ri­ght © Ja­cek W. Brzo­zow­ski, 2025

This edi­tion: © Gyl­den­dal Astra/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2025

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Ja­cek W. Brzo­zow­ski

Re­dak­cja: Anna Po­inc-Chra­bąszcz

Ko­rekta: Alek­san­dra Pie­trzyń­ska, Ju­styna Ku­kian

ISBN 978-91-8076-887-0

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Gyl­den­dal Astra /Gyl­den­dal A/SKla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.gyl­den­da­la­stra.pl

PRO­LOG

Gdy­nia, 21 stycz­nia 1959, wcze­sny ra­nek

Da­leko na fir­ma­men­cie za­iskrzył bla­do­ró­żowy punkt. Gdyby nie ko­lor, wy­glą­dałby jak gwiazda. Sta­tek „Ja­ro­sław Dą­brow­ski” za­ko­ły­sał się ni­czym wy­bu­dzony z nie­spo­koj­nego snu, gdy ta­flę ba­senu por­to­wego marsz­czyły ga­snące bu­rzowe prądy.

Do­ker Jan Blok uniósł ku­bek z gorzką her­batą. Oparty o nad­bu­dówkę, mach­nął do lu­dzi krzą­ta­ją­cych się na po­kła­dzie i upił odro­binę na­paru. Łuna za­pałki roz­ja­śniła ciem­ność. Męż­czy­zna wcią­gnął do płuc gry­zący dym z kiep­skiego ty­to­niu i po­dra­pał kciu­kiem kil­ku­dniowy za­rost. Po­tarł o sie­bie ręce. Mróz o tej po­rze trzy­mał jesz­cze mocno, zu­peł­nie jak w nocy.

Do­ker spraw­dził już wszystko, nic nie zo­stało do ro­boty. Ru­szył z ulgą do cie­płej ka­juty, gdy niebo prze­szył dziwny szmer. Z po­czątku nie­wy­raźny, szybko na­ra­stał, aż stał się gło­śnym gwiz­dem, co­raz trud­niej­szym do znie­sie­nia. Jan za­marł, zu­peł­nie jak wtedy, gdy pierw­szy raz usły­szał wy­cie nur­ku­ją­cych Jun­ker­sów. Prze­niósł wzrok nad mo­stek ka­pi­tań­ski, a po­tem wy­żej, na niebo. Ja­śnie­jące świa­tło, ni­czym roz­ża­rzony me­tal z pieca hut­ni­czego, cią­gnęło war­kocz wście­kłej czer­wieni. Do­piero po chwili męż­czy­zna zro­zu­miał, że kula ognia leci wprost na niego.

Dłoń bez­wied­nie roz­luź­niła chwyt i ku­bek upadł wprost na stopę. Obły, kil­ku­me­trowy kształt nad­cią­gał ze zgrzy­tem pra­so­wa­nego że­laza. Jan sły­szał po­dobny dźwięk pod­czas wojny, gdy czołg na­tarł na sa­mo­chód. Na wspo­mnie­nie krzy­ków do­bie­ga­ją­cych z wnę­trza miaż­dżo­nego auta od­czuł nie­mal fi­zyczny ból.

Do­ker miał jesz­cze trzy, może cztery se­kundy. Kom­plet­nie stra­cił orien­ta­cję, stał jak spa­ra­li­żo­wany. Ośle­pia­jąca ja­sność ka­zała za­ci­skać po­wieki. Już za późno, już nic nie można zro­bić. Prze­żył oku­pa­cję tylko po to, żeby przy­pad­kowo zgi­nąć w cy­wilu. Z prze­ra­że­niem padł tuż przy bur­cie.

W jed­nym mo­men­cie ci­szę wy­peł­nił ogromny huk. Za­miast ude­rze­nia męż­czy­zna po­czuł lo­do­waty po­dmuch. Po­kład za­dy­go­tał jak pod­czas nie­daw­nej bu­rzy. Po­tem znowu na­stała ci­sza. Kro­pelki wody długo jesz­cze opa­dały wo­kół drobną, pa­ru­jącą mżawką.

Do­ker otwo­rzył oczy. Kilku męż­czyzn na dzio­bie wska­zy­wało na ta­flę mo­rza. Ktoś krzyk­nął gło­sem bli­skim hi­ste­rii:

– Co to jest? Co to? Niech ktoś dzwoni na mi­li­cję!

Blok wstał z ko­lan, z tru­dem opa­no­wu­jąc drże­nie. Po­czuł silne za­wroty głowy. Szybko, ma­łymi por­cjami pró­bo­wał ła­pać po­wie­trze. Nogi miał jak z waty. Po­woli pod­szedł do re­lingu i zwy­mio­to­wał za burtę. Prze­ra­żony do­strzegł, jak dwa­dzie­ścia me­trów przed dzio­bem statku wrząca woda z sy­kiem po­chła­nia roz­ża­rzoną kulę.

Para gę­sta ni­czym fa­bryczny dym krze­pła jesz­cze przez kwa­drans, jakby na prze­kór lo­do­wa­tym po­ry­wom wia­tru, które już dawno po­winny ją roz­go­nić.

OD­KĄD PA­MIĘ­TAM

I

Wie­liczka, 23 stycz­nia 1959

Wi­told Ja­strzęb­ski obu­dził się tuż przed szó­stą, tak jak za­wsze w RAF-ie. Ze­gar za­dzwo­nił do­piero kilka mi­nut póź­niej. Ostry dźwięk nie­mal roz­dra­py­wał uszy, od­bi­ja­jąc się od ce­gla­nych ścian ma­łego miesz­ka­nia na pod­da­szu. I znów ten sen: świa­tła, wiele świa­teł, swo­bodny lot, a po­tem ko­niec.

Męż­czy­zna prze­tarł oczy. Za oknem białe płatki spa­dały bez­gło­śnie w mroku. Zbie­rał siły, żeby od­chy­lić koł­drę i wstać do pracy.

Le­żąc, roz­my­ślał o ostat­nich wia­do­mo­ściach. Od kilku mie­sięcy miał bo­le­sne wra­że­nie, że wbrew wszel­kiej lo­gice świat wraca na do­brze wy­dep­taną, tra­giczną ścieżkę. Rze­czy na­stę­po­wały jakby same, a on, mały czło­wie­czek, mógł je­dy­nie bez­wol­nie pły­nąć, za­nu­rzony w rwą­cym nur­cie po­wsta­ją­cej na jego oczach. Czuł, że nie ma żad­nej siły spraw­czej, aby do­pły­nąć do brzegu i pójść swoją drogą. A już na pewno, by od­wró­cić bieg tej rzeki. Po­zo­sta­wała je­dy­nie bez­sil­ność. Za­truta woda wzbie­rała każ­dego ranka, po­woli za­le­wa­jąc brzegi trwogą, która prze­cież już ni­gdy nie miała wró­cić. Prze­cież wszy­scy to już prze­ra­biali, a świat był o wiele mą­drzej­szy. Setki razy po­wta­rzano przed po­mni­kami i na ape­lach pa­te­tyczne: „Ni­gdy wię­cej!”.

Za­nim jesz­cze po­my­ślał o śnia­da­niu, od­ru­chowo włą­czył ra­dio. Ci­sza w ete­rze mo­gła ozna­czać, że za­częła się wojna. Prze­cież bom­bar­dują za­wsze w nocy. Z po­ran­nych mgieł wy­nu­rzają się już tylko zglisz­cza.

Gdy na­grzały się lampy, z gło­śnika po­pły­nęła mu­zyka. Ja­strzęb­ski po­czuł coś na kształt ulgi. My­śli, które jesz­cze przed chwilą z całą mocą wstrzą­sały jego cia­łem, te­raz brzmiały ab­sur­dal­nie. Mimo to wie­dział, że i tak po­wrócą na­stęp­nego ranka. I będą go tra­wić, póki nie wy­słu­cha wia­do­mo­ści.

Pio­senka wy­brzmiała ostat­nim tak­tem i w po­koju roz­legł się zde­cy­do­wany i pe­łen prze­ko­na­nia głos spi­kera:

Jak twier­dzą naj­wyż­sze czyn­niki par­tyjne w ZSRR, nie jest rze­czą nor­malną, dro­dzy słu­cha­cze, że w czter­na­ście lat po za­koń­cze­niu wojny w Ber­li­nie wciąż ist­nieje sys­tem czte­rech stref oku­pa­cyj­nych usta­no­wiony w roku 1945. Nie jest też nor­malne, że alianci mogą bez żad­nych prze­szkód do­je­chać sto czter­dzie­ści ki­lo­me­trów od gra­nicy NRF do Ber­lina, który leży po­środku so­wiec­kiego bloku państw. Je­ste­śmy pewni, że służy to je­dy­nie pro­wa­dze­niu dzia­łal­ność szpie­gow­skiej i wy­wro­to­wej w NRD.

Dla­tegowi­ce­pre­mier ZSRR Ana­stazy Mi­ko­jan wy­ra­ził na­dzieję, że doj­dzie do ro­ko­wań mię­dzy Za­cho­dem a Wscho­dem w spra­wie sta­tusu Ber­lina. Jak po­wie­dział, mo­car­stwa za­chod­nie chcą w nie­skoń­czo­ność oku­po­wać Ber­lin, pod­czas gdy Zwią­zek Ra­dziecki nie szuka dla sie­bie żad­nych ko­rzy­ści. Pra­gnie, aby wszyst­kie za­in­te­re­so­wane pań­stwa wzięły udział w sys­te­mie gwa­ran­cji i nie in­ge­ro­wały w sprawy Ber­lina. Do­dał też, tu cy­tat: „Nie chcemy, aby ochronę Ber­lina spra­wo­wały obce ba­gnety, lecz mię­dzy­na­ro­dowa or­ga­ni­za­cja utwo­rzona przez wiel­kie mo­car­stwa”.

Pro­wa­dzący pro­gram zro­bił kil­ku­se­kun­dową prze­rwę, być może na łyk wody.

Wi­ce­pre­mier ZSRR wy­po­wie­dział się także na te­mat za­war­cia trak­tatu po­ko­jo­wego z Niem­cami. Stwier­dził, że pod­pi­sa­nie tego trak­tatu jest ko­nieczne, aby Niemcy Za­chod­nie prze­stały za­gra­żać po­ko­jowi świa­to­wemu.

Mi­ko­jan za­zna­czył też, że w spra­wie Ber­lina Zwią­zek Ra­dziecki za­mie­rza na­dal być cier­pliwy. Ostrzegł jed­nak, że je­śli ro­ko­wa­nia w tej spra­wie nie do­pro­wa­dzą do wła­ści­wego roz­wią­za­nia, Zwią­zek Ra­dziecki zrzek­nie się na rzecz NRD swych zo­bo­wią­zań do­ty­czą­cych Ber­lina. Rów­no­cze­śnie Mi­ko­jan pod­kre­ślił, że gdyby USA użyły sił zbroj­nych dla po­sta­wie­nia na swoim, Zwią­zek Ra­dziecki od­po­wie siłą.

Wi­told za­czy­nał ko­lejny dzień. Szybka po­ranna to­a­leta, ja­jecz­nica na śnia­da­nie i droga do ko­palni. Przez po­wta­rza­nie tych sa­mych czyn­no­ści od lat dzia­łał już zu­peł­nie jak au­to­mat. To miało swoje za­lety, zwłasz­cza przed wy­pi­ciem kawy. Mała czarna to drugi na­wyk, który oprócz pa­le­nia lucky strike’ów, przy­wiózł z daw­nego ży­cia w An­glii. W Pol­sce Lu­do­wej, kraju wiecz­nych ko­le­jek i braku wszyst­kiego, była luk­su­sem, który czę­sto mu­siał za­stę­po­wać zwy­kłą zbo­żówką.

Pre­zen­ter cią­gnął nie­zmor­do­wa­nie:

Trzeba też do­dać, dro­dzy słu­cha­cze, że ważna przez pół roku pro­po­zy­cja To­wa­rzy­sza Chrusz­czowa z dwu­dzie­stego siód­mego li­sto­pada, przed­sta­wiona w no­cie rzą­dom państw oku­pa­cyj­nych, to jest Fran­cji, Wiel­kiej Bry­ta­nii i USA, aby wy­co­fały swoje woj­ska z Ber­lina, jest ak­tu­alna jesz­cze tylko przez kilka mie­sięcy. Po­tem Zwią­zek Ra­dziecki sam pod­pi­sze trak­tat po­ko­jowy z NRD i w ten spo­sób znie­sione zo­staną prawa oku­pa­cyjne, w tym prawo Za­chodu do li­nii ko­mu­ni­ka­cyj­nych do Ber­lina.

Wi­told nie mógł uwie­rzyć, dla­czego nie mó­wiono w ra­diu o zwy­kłych spra­wach, by w ten spo­sób uła­twić lu­dziom ży­cie. Albo cho­ciaż uczy­nić je zno­śniej­szym. Cią­gle tylko są­czono tam słowa o po­li­tyce, woj­nie, nie­ustan­nym za­chod­nim za­gro­że­niu i ko­lej­nych star­ciach dy­plo­ma­cji. Po paru la­tach czło­wiek nie mógł być już pe­wien, czy ist­nieje coś ta­kiego jak kul­tura, na­uka czy po pro­stu ja­kie­kol­wiek piękno.

Gło­śnik znowu za­chry­piał tym sa­mym to­nem spi­kera:

In­for­mu­jemy słu­cha­czy, że nowy bu­dżet USA nie prze­wi­duje ani gro­sza na bu­dowę szkół. Aż sześć­dzie­siąt pro­cent wy­dat­ków prze­zna­czo­nych bę­dzie na cele woj­skowe. Pre­zy­dent Eisen­ho­wer…

A więc jed­nak na­uka ist­nieje, po­my­ślał z prze­ką­sem Wi­told. No i dziś wojny nie bę­dzie. Pierw­sze in­for­ma­cje za­wsze są naj­waż­niej­sze. Gdyby na kraj szło woj­sko, taka wia­do­mość tra­fi­łaby na sam po­czą­tek. O ile to nie Ru­scy ru­szy­liby na Za­chód, pod po­zo­rem ude­rze­nia pre­wen­cyj­nego. Zresztą wcze­śniej ogło­si­liby mo­bi­li­za­cję.

Po­zo­stałe wia­do­mo­ści jak zwy­kle były tylko stra­sze­niem Ame­ryką. Wi­told nie miał ochoty tego słu­chać. Z ulgą wy­łą­czył od­bior­nik.

Może jed­nak zdąży w końcu po­je­chać nad mo­rze. To już tyle lat, od­kąd wi­dział je po raz ostatni.

Za­ło­żył wa­to­waną kurtkę, prze­wie­sił torbę przez ra­mię i wy­szedł do pracy.

Na klatce scho­do­wej szybko po­ko­ny­wał ko­lejne stop­nie. Jego my­śli krą­żyły wo­kół szki­ców, które le­żały od kilku mie­sięcy we wnęce za szafą. To był ka­wa­łek sta­rego świata, do któ­rego co­raz bar­dziej tę­sk­nił. Uśmiech­nął się w du­chu. Ju­tro wresz­cie wolne, może bę­dzie czas. A la­tem urlop. Wtedy na pewno na­ma­luje coś dla sie­bie. O ile w końcu nie wy­buch­nie wojna i wszyst­kiego nie trafi szlag.

Na dwo­rze za­darł głowę. Niebo za­snu­wały sczer­niałe chmury, ale po­wie­trze po­bu­dzało rześ­kim chło­dem. Za­pa­lił pa­pie­rosa.

Może ju­tro…

II

Osiem go­dzin przy ob­słu­dze windy cią­gnęło się jak wiecz­ność. Dzwo­nek, za­su­wa­nie kraty. Start. Stop. Od­su­wa­nie kraty. Dzwo­nek. Start. Stop. Cza­sem Wi­told ża­ło­wał, że jed­nak nie tra­fił do pracy pod zie­mią.

Dziś znów plat­forma nie zdo­łała wje­chać do­kład­nie na po­ziom i sta­nęła o ja­kieś pół me­tra za ni­sko. Stary ru­pieć. Dy­rek­cja cią­gle tylko roz­kła­dała ręce: brak czę­ści. Może za mie­siąc albo dwa. „Radź­cie so­bie ja­koś” – mó­wili.

Wi­told po­dał je­dyną oca­lałą dłoń gór­ni­kowi wy­cho­dzą­cemu z po­rdze­wia­łej klatki, ostat­niemu koń­czą­cemu pracę na jego zmia­nie.

– Jak tam, Wi­tuś? – Ko­pacz otarł rę­ka­wem za­ku­rzoną twarz. – Mam po co wy­cho­dzić na górę czy już ame­ry­kańce bombę wo­do­rową spu­ścili?

Przez ja­kiś czas Ja­strzęb­ski roz­my­ślał, co od­po­wie­dzieć. Za­zwy­czaj na ko­niec zmiany już o tym wszyst­kim nie pa­mię­tał. Co in­nego rano. Pół­świa­do­mie ocze­ki­wał końca świata. Ta­kiego praw­dzi­wego, ze speł­nie­niem ka­ta­stro­ficz­nych prze­po­wiedni i cał­ko­wi­tym bra­kiem ra­tunku. Wsta­jąc, za­sta­na­wiał się, czy jako je­dyny ni­czego jesz­cze nie wie. Wy­obra­żał so­bie, że za­sta­nie pu­stą ka­mie­nicę, sze­roko otwarte drzwi w po­rzu­co­nych miesz­ka­niach, że wszy­scy dawno będą w ja­kichś ewa­ku­acyj­nych kon­wo­jach. Może ra­dio­ak­tywna chmura nad­ciąga wła­śnie od strony Kra­kowa?

– Ko­niec zmiany, to jesz­cze za­cze­kali z tą bombą, że­byś piwo w knaj­pie wy­pił – od­parł w końcu z kwa­śnym uśmie­chem.

Kosz­marne wie­ści ze świata były wszech­obecne. Co­dzien­nie ka­to­wał się in­for­ma­cjami o przy­wód­cach opę­ta­nych wła­snymi żą­dzami, zu­peł­nie jakby nie ist­niały waż­niej­sze sprawy.

Od sierp­nia trą­bili o dru­gim kry­zy­sie taj­wań­skim. Chiń­czycy pro­wa­dzili ostrzał, zmie­rza­jąc do tak zwa­nego wy­zwo­le­nia wy­spy, tak jakby mało im było ziemi. Oczy­wi­ście ZSRR i USA sta­nęły na progu kon­fliktu, po­nie­waż opo­wie­działy się za prze­ciw­nymi stro­nami. W za­toce ro­iło się od ame­ry­kań­skich okrę­tów, a z nieba za­częły spa­dać po­dziu­ra­wione ku­lami my­śliwce. Wi­told miał świa­do­mość, że to da­leko, ale wie­dział też, ja­kie to złudne: ra­kiety lecą bar­dzo szybko.

Gdy sprawa nieco przy­ci­chła, w li­sto­pa­dzie z prasy za­czął epa­to­wać na­stępny kry­zys w Ber­li­nie. Zu­peł­nie jakby ktoś chciał, aby gdzieś na świe­cie cią­gle tliło się ja­kieś za­rze­wie kon­fliktu. Ga­zety za­pew­niały, że „Grupa Wojsk So­wiec­kich w Niem­czech” była go­towa do obrony Ber­lina przed im­pe­ria­li­stycz­nymi za­pę­dami Za­chodu i NATO. Taka mowa, je­śli miała uspo­ka­jać, przy­no­siła do­kład­nie od­wrotny sku­tek. Lu­dzie cze­kali, naj­pew­niej po obu stro­nach że­la­znej kur­tyny, kiedy wy­buch­nie nowa wojna.

Na to wska­zy­wały wy­niki wy­bo­rów. Dwi­ght Eisen­ho­wer w USA, Char­les de Gaulle we Fran­cji. Za­chód w od­po­wie­dzi na za­gro­że­nie ze Wschodu wy­bie­rał na pre­zy­den­tów ge­ne­ra­łów. Nie wró­żyło to nic do­brego. Prze­cież do­piero co mie­li­śmy wielką krwawą rzeź, po­my­ślał Wi­told. To nie­moż­liwe, żeby ci, któ­rzy tym wszyst­kim rzą­dzą, ni­kogo nie stra­cili. Czy chcą jesz­cze wię­cej krwi swo­ich bli­skich?

Gór­nik, sa­piąc, wy­gra­mo­lił się z windy i ścią­gnął kask. Otrze­pał z grub­sza kurz i spoj­rzał na ha­sło przy­twier­dzone do prze­ciw­le­głej ściany. Na wy­so­ko­ści oczu na­pi­sano czarną, tan­detną czcionką: „Twoja ciężka praca to do­bro­byt PRL!”. Przy­sta­nął, wska­zu­jąc pal­cem na li­tery:

– Po co w ogóle mam coś bu­do­wać, skoro to wszystko w mi­nutę może się roz­pie­przyć? I gdzie ten do­bro­byt? Przez to całe ga­da­nie o woj­nie znowu wszystko wy­ku­pili. Cu­kru na­wet nie ma!

Wi­told wzru­szył ra­mio­nami.

– Ale wódka jest.

– No jest. I co z tego?!

– Bę­dziesz mógł za­po­mnieć, że cu­kru nie ma.

Gór­nik par­sk­nął śmie­chem. Mach­nął ręką i po­szedł do szatni.

Ko­lejny dzień pracy upły­nął z mdłą ru­tyną wła­ściwą dla za­wodu cie­cia. Wi­told czuł znu­że­nie i tak na­prawdę nie miał ochoty na czcze dys­ku­sje. A gdyby ktoś ich pod­słu­chał, mo­głyby z tego wy­nik­nąć duże kło­poty. Kilka lat temu je­den gór­nik po­wie­dział w knaj­pie parę słów za dużo o Sta­li­nie. Wi­told spo­tkał go do­piero po dwóch ty­go­dniach. Fa­cet miał po­si­nia­czoną twarz.

Szczę­ściem w nie­szczę­ściu in­wa­lidz­two Wi­tolda za­pew­niało mu ochronę przed naj­cięż­szą pracą. Bez dłoni pod zie­mią nie mie­liby z niego po­żytku, a w kry­tycz­nej sy­tu­acji dla ko­le­gów sta­no­wiłby je­dy­nie ba­last.

Coś za­trzesz­czało pod su­fi­tem. Gór­nik przy­sta­nął i spoj­rzał py­ta­jąco na Witka. Wie­dzieli, co to ozna­cza. Z przy­twier­dzo­nego w rogu gło­śnika za­chry­piał głos dy­rek­tora ko­palni. Ton miał urzę­dowy i po­zba­wiony wy­razu. Było sły­chać, że ko­mu­ni­kat jest od­czy­ty­wany z kartki:

– Uwaga, oby­wa­tele gór­nicy! Z ra­do­ścią i wzru­sze­niem przy­ję­li­śmy apel to­wa­rzy­sza pierw­szego se­kre­ta­rza KC Wła­dy­sława Go­mułki, aby wy­sił­kiem ca­łego na­rodu zbu­do­wać ty­siąc szkół na Ty­siąc­le­cie Pań­stwa Pol­skiego. – Tu na­stą­piło kaszl­nię­cie za­kło­po­ta­nia, po czym pa­dły ko­lejne słowa: – A więc dwu­dzie­stego pią­tego stycz­nia my wszy­scy, cały prze­mysł wy­do­byw­czy, zło­żymy cenny dar. Bę­dzie to bez­płatna dniówka wszyst­kich za­łóg ko­pal­nia­nych.

– Z ra­do­ścią i wzru­sze­niem – wy­ce­dził umo­ru­sany gór­nik i splu­nął ener­gicz­nie.

Głos z su­fitu prze­szedł od razu do rze­czy, to­ku­jąc z wielką liczbą pauz, cha­rak­te­ry­styczną dla rzą­do­wych enun­cja­cji me­cha­nicz­nie wy­gła­sza­nych do tłumu:

– Wy­do­by­cie prze­zna­czymy na Fun­dusz Bu­dowy Szkół Ty­siąc­le­cia. Szturm na front wę­glowy przy­pusz­czą, oprócz gór­ni­ków, wszy­scy in­ży­nie­ro­wie i tech­nicy, pra­cow­nicy ad­mi­ni­stra­cyjni ko­palń i zjed­no­czeń oraz pra­cow­nicy Mi­ni­ster­stwa Gór­nic­twa i Ener­ge­tyki, z kie­row­nic­twem re­sortu na czele. Przy­wy­kli­śmy, my wszy­scy, cały na­ród, że na gór­ni­ków w każ­dej chwili, trud­nej czy cięż­kiej, można li­czyć! Że nie za­wiodą, że z ho­no­rem speł­nią na­dzieje, ja­kie w nich spo­łe­czeń­stwo po­kłada. Jak naj­ofiar­niej po­przyjmy ten apel! Wiemy, to­wa­rzy­sze, że mo­żemy na was li­czyć!

Wi­told za­trza­snął windę z hu­kiem i po­szedł do szatni. Przy szafce cze­kał star­szy zmia­nowy. Ner­wowo drep­tał w miej­scu.

– Ktoś cię szuka. Chyba z mi­li­cji… – zni­żył głos do kon­spi­ra­cyj­nego szeptu.

– Z mi­li­cji?

Wi­told zro­bił szybki ra­chu­nek su­mie­nia. Czas spę­dzał ra­czej sa­mot­nie i nie pro­wa­dził żad­nej dzia­łal­no­ści pu­blicz­nej ani na­wet spo­łecz­ni­kow­skiej. Zu­peł­nie nic, co rzu­ca­łoby się w oczy. Po pro­stu rano jadł śnia­da­nie, słu­chał ra­dia, po­tem przez cały dzień ro­bił swoje przy win­dach i na ko­niec szedł do domu. Cza­sem je­dy­nie ma­lo­wał, a wła­ści­wie za­czy­nał ko­lejny ob­raz, który nie­do­koń­czony gi­nął gdzieś za szafą obok kilku in­nych. Ob­razy to je­dyna prze­strzeń wol­no­ści, jaką miał. Ale czy to dzia­łal­ność wy­wro­towa? Po woj­nie szu­kał już tylko spo­koju. Nie był ty­pem wiecz­nego bun­tow­nika. Ra­czej ma­rzy­cie­lem.

Może tylko raz, po pi­jaku w knaj­pie, rzu­cił coś na te­mat pe­ere­low­skich szczyn, które tam po­da­wali. Pol­skie piwo trudno zresztą po­rów­nać do gu­in­nessa z pod­lon­dyń­skich pu­bów… No i nie wstą­pił do par­tii, mimo na­le­gań dy­rek­tora. Ale z dru­giej strony, ni­gdy nie afi­szo­wał się z kry­tyką ustroju. Świata prze­cież nie zmieni. Ko­biety? Tylko panny, bo nie chciał mieć kło­po­tów. I co­raz rza­dziej, bo prze­cież dawno wy­szedł z wprawy. Zresztą po Me­gan żadna nie była warta za­chodu. A może cho­dzi o te lucky striki z prze­mytu?

Zmia­nowy nie od­po­wia­dał, jakby za­po­mniał ję­zyka w gę­bie. Tylko mru­gał i pa­trzył na Wi­tolda, jakby szu­kał od­po­wie­dzi w jego twa­rzy. W końcu nie­cier­pli­wie ski­nął brodą w kie­runku ciem­nego ko­ry­ta­rza.

– No, z mi­li­cji! Tam jest. Mó­wił, że pilne.

Wi­told wyj­rzał z ostroż­no­ścią żoł­nie­rza opusz­cza­ją­cego okopy. W od­dali ma­ja­czył za­rys mę­skiej syl­wetki w brą­zo­wym skó­rza­nym płasz­czu, ty­po­wym dla służb. Prawdę mó­wiąc, przy­wo­dził mu na myśl Ge­stapo.

W pierw­szym mo­men­cie Wi­tek nie po­znał sta­rego przy­ja­ciela sprzed wojny. Do­piero gdy pod­szedł bli­żej, kon­tur za­cie­nio­nej syl­wetki przy­brał kształt daw­nego kom­pana z kra­kow­skiego po­dwórka.

– Nie­moż­liwe, Ta­dek, to ty?!

Wi­told już roz­kła­dał ręce do uści­sku, gdy coś go po­wstrzy­mało. Wy­tarł pra­wicę w za­ku­rzony kom­bi­ne­zon i wy­cią­gnął ją w kie­runku po­staw­nego męż­czy­zny z ele­gancko przy­strzy­żoną brodą. Ta­de­usz Halt po­woli od­wza­jem­nił gest. Miał za­do­wo­lony wy­raz twa­rzy do­brze urzą­dzo­nego czło­wieka w sile wieku. Z uśmie­chem zdjął sty­lowy ka­pe­lusz i przy­gła­dził so­lid­nie już przy­pró­szone si­wi­zną włosy.

Wi­tek czuł za­kło­po­ta­nie. Od lat sam tak nie wy­glą­dał. Ele­gan­cja za­gi­nęła w sta­rych cza­sach, ra­zem z przy­ja­ciółmi z lot­nic­twa, za któ­rymi co­raz bar­dziej tę­sk­nił. Chyba na­wet za­po­mniał, jak to jest do­brze wy­glą­dać.

– Tak, bra­chu, to ja! Tylko że te­raz mam czter­dzie­ści sie­dem lat. A ty? Na­dal la­tasz na spit­fire’ach? – Ta­dek wy­gło­sił frazę po­wi­talną zna­jo­mym, cie­płym i lekko żar­to­bli­wym to­nem.

III

Po­zy­cję spo­łeczną Ta­de­usza Halta można było po­znać po sa­mej swo­bo­dzie jego ru­chów. Pod roz­pię­tym płasz­czem no­sił czy­sty, do­sko­nale skro­jony gar­ni­tur i czer­wony kra­wat. Tro­chę przy­brał na wa­dze, spra­wia­jąc wra­że­nie bar­dziej ro­słego, niż Wi­told za­pa­mię­tał sprzed wojny.

– Na­wet nie wiesz, jak się cie­szę! Od wie­ków nie wi­dzia­łem ni­kogo zna­jo­mego. Chcia­łem zna­leźć cho­ciaż paru chło­pa­ków z daw­nych cza­sów, a tu pro­szę! Co się z tobą działo przez te lata? Wi­dzę, że nie­źle ci się wie­dzie!

– Za dużo py­tań na­raz. Nie dam rady stre­ścić wszyst­kiego tak szybko – pa­dła od­po­wiedź. – Ale spró­buję. Po­zwo­lisz na mały spa­cer? – Ta­de­usz wska­zał nie­wy­mu­szo­nym ge­stem w kie­runku wyj­ścia.

Ru­szyli nie­spiesz­nym kro­kiem na ze­wnątrz.

– We wrze­śniu trzy­dzie­stego dzie­wią­tego wy­ru­szy­łem na Wschód, zgod­nie z we­zwa­niem władz – za­czął. – Póź­niej, z Ro­sja­nami, po­szli­śmy na Niem­ców. Było ciężko. Wschod­nia ar­mia uczy się w boju, a nie na po­li­go­nach.

– Trudno mi to so­bie wy­obra­zić. Wiel­kie ry­zyko!

– Tak – przy­znał ci­cho Ta­dek. – Ale nie wy­łą­czy­łem my­śle­nia tak jak reszta. Awan­so­wa­łem, gdy od­strze­lili mi do­wódcę. Chłopa, który wcze­śniej trzy­mał w ręku tylko wi­dły, a nie ka­ra­bin. Po ja­kimś cza­sie Ru­scy dali mi na­wet od­zna­cze­nie. A po woj­nie mun­dur żoł­nier­ski ła­two już było za­mie­nić na mi­li­cyjny. Me­dal i parę przy­sług dla waż­nych osób przy­dały się do awansu. Oto sie­dem­na­ście lat w du­żym skró­cie.

– Noo… Da­łeś radę – stwier­dził z uzna­niem Wi­tek. – Za­wsze mia­łeś dar syn­te­tycz­nego opo­wia­da­nia hi­sto­rii, na­wet wy­jąt­kowo za­wi­łych. Po­wiedz mi jesz­cze – za­wa­hał się – skąd wie­dzia­łeś, gdzie mnie szu­kać.

– Mi­li­cja wie wszystko – od­parł krótko Ta­de­usz i wy­giął ką­ciki ust w nie­okre­ślo­nym gry­ma­sie. – A je­śli cze­goś nie wie, to bę­dzie wie­działa. To tylko kwe­stia czasu.

Wi­told na­gle przy­sta­nął:

– Ta­dzik, na­prawdę mi­li­cja?! My­śla­łem, że to ja­kiś żart…

– Pra­cuję tam – od­parł spo­koj­nie Ta­de­usz. – Od kilku lat pia­stuję funk­cję Ko­men­danta Wo­je­wódz­kiego MO.

Na wi­dok zdzi­wie­nia Wi­tolda, Ta­de­usz się­gnął pod ma­ry­narkę i ge­stem po­zba­wio­nym ja­kiej­kol­wiek py­chy wy­cią­gnął le­gi­ty­ma­cję. Naj­wy­raź­niej ro­bił to, co mu do­brze wy­cho­dziło.

– I do tego ko­men­dant? – Wi­told nie da­wał za wy­graną.

Ta­de­usz za­trzy­mał się i zaj­rzał ko­le­dze głę­boko w oczy:

– Żeby było ja­sne: nie przy­sze­dłem po cie­bie, tylko do cie­bie. Mo­żesz być naj­zu­peł­niej spo­kojny.

Wi­tek błą­dził wzro­kiem po ścia­nach. Przez chwilę chciał coś po­wie­dzieć, ale szybko zmie­nił zda­nie. Dawno temu miesz­kali po są­siedzku w kra­kow­skim Pła­szo­wie. Po tra­gicz­nej śmierci Grze­sia, star­szego brata Wi­tolda, Ta­dek tro­chę wszedł w jego rolę. To on uczył Witka pić bim­ber bez za­pi­ja­nia, wy­cią­gał go z naj­róż­niej­szych po­dwór­ko­wych kło­po­tów i po­ka­zy­wał mu, jak jed­nym wpraw­nym ru­chem ścią­gnąć dziew­czy­nie sta­nik. Miał świetne po­czu­cie hu­moru, po­tra­fił wkrę­cić się wszę­dzie i wy­zna­wał twarde za­sady. Już wtedy wszy­scy mó­wili, że da­leko zaj­dzie.

– Nie wiem, co o tym my­śleć. Wy­glą­dasz, jak­byś lu­bił być gliną.

– Bo lu­bię – wy­pa­lił Ta­dek i jesz­cze bar­dziej wwier­cił w Witka wzrok. – Je­stem też człon­kiem par­tii ko­mu­ni­stycz­nej i pre­ze­sem kra­kow­skiego Sto­wa­rzy­sze­nia Przy­jaźni Pol­sko-Ro­syj­skiej. – Mi­li­cjant uważ­nie wy­po­wia­dał każde słowo, jakby go­towy na to, że przy­ja­ciel w każ­dej chwili może mu prze­rwać i za­cząć za­da­wać py­ta­nia. Wy­da­wało się, że wręcz tego chciał.

– Do­brze. Prze­ko­na­łeś mnie. Je­steś wier­nym przed­sta­wi­cie­lem sys­temu. A te­raz chcesz, że­bym pod­pi­sał lo­jalkę i do­no­sił na ko­le­gów? W su­mie wie­dzia­łem, że ktoś do mnie znowu z tym przyj­dzie. Za­czy­nam ro­zu­mieć, dla­czego wy­brali cie­bie. My­ślą, że stary kum­pel z dzie­ciń­stwa szyb­ciej mnie zmięk­czy.

Ta­de­usz chrap­nął zdu­szo­nym śmie­chem. Na­tych­miast zmie­nił ton na zu­peł­nie ła­godny, taki, który Wi­tek do­brze znał sprzed lat.

– Wy­bacz. Na­prawdę nie chcia­łem, żeby to tak za­brzmiało. Od­pro­wadź mnie jesz­cze ka­wa­łe­czek. Mam auto za ro­giem.

Wi­tek ski­nął, ale wię­cej było w tym re­zy­gna­cji niż zgody.

– Pa­mię­tasz, jak uczy­łeś mnie gry na har­mo­nijce? – za­py­tał ci­cho, gdy ru­szyli. – My­śla­łem, że zo­sta­niesz mu­zy­kiem, ni­gdy bym nie przy­pusz­czał, że bę­dziesz funk­cjo­na­riu­szem apa­ratu pań­stwa.

– A ty mia­łeś być ma­la­rzem albo po­etą – zri­po­sto­wał Ta­de­usz.

– Stare dzieje… – Wi­tek mach­nął ręką i do­dał: – Do ma­lo­wa­nia mu­szą być bo­dziec i wraż­li­wość. A przez ostat­nie lata wraż­li­wość mi się stę­piła, a bodźce zo­stały roz­nie­sione w pył przez kule. Więc już nie po­tra­fię wy­krze­sać z sie­bie po­ezji. Na­wet na płót­nie.

Ta­dek miękko ści­snął ra­mię Witka:

– Tak – przy­znał. – Wojna obu nam nie dała speł­nić ma­rzeń.

– Po­go­dzi­łem się z tym. To je­dyny spo­sób, aby nor­mal­nie żyć i nie wpaść w obłęd. A je­żeli cho­dzi o moją hi­sto­rię… In­te­re­suje cię na­prawdę czy też już ją znasz?

– Nie znam. To zna­czy wiem tylko to, co się wy­da­rzyło po woj­nie w kraju.

– Mhm – mruk­nął Wi­tek. – Na po­czątku tra­fi­łem na Wę­gry, a po­tem da­lej, do An­glii. Po wszyst­kim wró­ci­łem do kraju i po­pro­si­łem o przy­dział do pracy. Osia­dłem w Wie­liczce, bo tu da­wali miesz­ka­nie i ro­botę. I ja­koś tak się po­to­czyło, i to­czy aż do te­raz. To tak w du­żym skró­cie.

– Miło cię wi­dzieć w do­brym zdro­wiu. Niemcy, wojna, krew… Lu­dzie już o tym wszyst­kim dawno za­po­mnieli. Ja zresztą chyba też. A przy­naj­mniej chciał­bym.

Z wolna do­cho­dzili do wyj­ścia z za­kładu. Wi­tek miał co­raz więk­szy mę­tlik w gło­wie. Całe to spo­tka­nie spra­wiało dziwne wra­że­nie. Skoro mi­li­cja tak wiele wie, to dla­czego Ta­dek od­na­lazł go do­piero te­raz? Taki spa­cer nie da­wał jed­nak oka­zji do dłu­gich opo­wie­ści. Ta­de­usz w tym jed­nym miał ra­cję: nie można opo­wie­dzieć wszyst­kiego na szybko. Na­wet je­śli bar­dzo się chce, za­wsze po­zo­stają niu­anse.

– Do­brze ci się te­raz żyje? – za­py­tał ostroż­nie.

– W za­sa­dzie tak, cho­ciaż cza­sami my­ślę, że za­prze­da­łem du­szę – od­parł Ta­de­usz, a wi­dząc py­ta­jący wzrok roz­mówcy, do­dał ta­jem­ni­czo: – Kie­dyś ci wszystko wy­tłu­ma­czę. Ale są i za­lety – za­pew­nił po chwili.

Od po­czątku spo­tka­nia Wi­tek od­czu­wał nie­po­kój. Nie zmie­niały tego miły ton roz­mowy ani żadne za­pew­nie­nia ko­men­danta. Nie tego się spo­dzie­wał po spo­tka­niu po la­tach. Czuł, że musi wszystko wy­ja­śnić. Sta­nął i rzu­cił su­rowo:

– A co cię wła­ści­wie spro­wa­dza?

– Ważne rze­czy. – Ta­dek przy­ja­ciel­skim, nie­mal kur­tu­azyj­nym ge­stem ujął Wi­tolda pod ra­mię i znów po­cią­gnął lekko za sobą. Trudno było się temu oprzeć. – Wyjdźmy jesz­cze na ze­wnątrz, prze­sym­pa­tycz­nie się z tobą roz­ma­wia. I je­stem cie­kaw, czy mocno się zmie­ni­łeś.

Wi­tek wzru­szył ra­mio­nami:

– Hmm… W su­mie nikt na mnie nie czeka.

Mi­nęli bramę z na­pi­sem „Żupa Solna Wie­liczki” i ru­szyli szu­trową drogą wzdłuż ogro­dze­nia. Wi­told na­wet nie zwró­cił uwagi na chłód.

Ni­kogo tu nie miał, do­tąd za­warł je­dy­nie parę po­wierz­chow­nych zna­jo­mo­ści. Wie­dział, że w tym wieku nie na­wiąże już no­wych szcze­rych przy­jaźni. Wi­dać mu­siała to być do­mena mło­do­ści. Przez te wszyst­kie lata roz­my­ślał, co mogą ro­bić ko­le­dzy z dy­wi­zjo­nów, któ­rzy wró­cili do kraju. Nie miał po­ję­cia, jak od­na­leźć ich, nie mó­wiąc już o tych sprzed wojny. W ze­szłym mie­siącu za­szło jed­nak coś okrop­nego.

Wła­śnie jadł obiad, jak zwy­kle prze­glą­da­jąc „Try­bunę Ro­bot­ni­czą”. Mi­mo­wol­nie zer­k­nął na ne­kro­logi. Uwagę zwra­cało na­zwi­sko An­to­niego Mą­czyń­skiego, wy­dru­ko­wane wiel­kimi li­te­rami, po­gru­bione i ujęte w pro­sto­kątną ramkę. To lewy skrzy­dłowy z ostat­niej wy­prawy nad Nor­man­dię. Ogło­sze­nie zle­ciła ro­dzina, a ne­kro­log brzmiał:

Zmarł śmier­cią tra­giczną.

Od tego czasu Wi­told nie mógł zmru­żyć oka. Myśl o An­to­nim i po­zo­sta­łych po­wra­cała ni­czym echo wśród prze­past­nych skał. Byli rów­no­lat­kami. Sam mógł być te­raz na jego miej­scu. Wiele by dał, aby znów za­mie­nić z nim choć kilka słów. Nie­od­wra­cal­ność kresu za­wsze wy­wo­ły­wała szok. Ni­gdy nie było się na niego go­to­wym.

– A więc opo­wiedz jesz­cze, jak to­bie mi­nęła wojna. – Mi­li­cjant za­sko­czył try­wial­nym to­nem py­ta­nia.

Czy można opo­wie­dzieć o woj­nie tak, jakby to była hi­sto­ria przy­jem­nej po­dróży?

– W za­sa­dzie to nie wiem, co ci te­raz po­wie­dzieć. Tak na­prawdę tyle za­szło… Tyle strasz­nych rze­czy.

– Przez ten czas w RAF-ie?

– No wła­śnie! – Wi­tek prze­wró­cił oczami. – Skąd wiesz, że la­ta­łem w An­glii?

– Mi­li­cja wie wszystko.

Wi­tek po­czuł dys­kom­fort czło­wieka, który nie ma dla ko­goś ta­jem­nic, a sam wie bar­dzo mało. Nie chciał prze­kre­ślić sta­rej przy­jaźni z po­wodu mun­duru mi­li­cyj­nego. Ale mu­siał do­wie­dzieć się wię­cej.

– Za ka­na­łem La Man­che ży­cie pły­nęło szybko – pod­jął w końcu, cał­ko­wi­cie spłasz­cza­jąc te­mat. – A tu­taj, no cóż… – Znów wzru­szył ra­mio­nami. – Nie bar­dzo jest o czym opo­wia­dać. Zu­peł­nie przy­sto­po­wa­łem. Od wie­ków nie la­ta­łem. Chyba cią­gle szu­kam so­bie no­wego miej­sca. I może już tak po­zo­sta­nie na za­wsze.

Ta­dek spra­wiał wra­że­nie, jakby do cze­goś dą­żył.

– Tę­sk­nisz za skrzy­dłami? Za emo­cjami i przy­godą?

Wi­told zmarsz­czył czoło:

– Może cza­sem – przy­znał szcze­rze. – Ale gdy tylko po­my­ślę o tym jak o re­al­nym roz­wią­za­niu, na po­wrót chcę mieć spo­kój.

– Ha, ha, cie­kawe! – za­śmiał się Ta­dek.

– Zresztą po po­wro­cie nie po­zwo­lili mi la­tać. Nie mo­głem wy­brać so­bie pracy, tylko do­sta­łem na­kaz. I to był mój ostatni otrzy­many „roz­kaz”. Nie pro­te­sto­wa­łem, bo sam do­kład­nie nie wie­dzia­łem, co chcę ro­bić. Ma­rzy­łem tylko, żeby za­mknąć roz­dział wo­jenny. I to mi się udało. Ni­gdy póź­niej nie za­ło­ży­łem mun­duru – wy­ja­śnił. – Ale od­po­wia­da­jąc: rze­czy­wi­ście, to moje ko­pal­niane ży­cie jest ta­kie, ta­kie… – Roz­ło­żył bez­rad­nie ręce, szu­ka­jąc od­po­wied­niego słowa.

– Prza­śne i ni­ja­kie?

– W za­sa­dzie tak – rzekł po za­sta­no­wie­niu Wi­told. – Ale nie na­rze­kam. Są ty­siące ta­kich jak ja. I ja­koś żyją.

– Wiesz, co my­ślę? Że zbyt czę­sto tę­sk­nimy za czymś in­nym, niż aku­rat mamy.

– Rze­czy­wi­ście, chyba tak jest.

– Albo za prze­szło­ścią. To wła­ści­wie to samo. – Ta­dek uśmiech­nął się do tej my­śli. – A może jed­nak po­win­ni­śmy tę­sk­nić za… przy­szło­ścią? – Po­godny głos przy­ja­ciela brzmiał jak nie­na­chalna po­rada. Zu­peł­nie jak daw­niej, gdy był dla Witka prze­wod­ni­kiem w doj­rze­wa­niu. – Zwłasz­cza że mamy na przy­szłość wpływ. Na przy­kład na to, żeby znowu być po­trzeb­nym.

Prze­szli w mil­cze­niu kil­ka­dzie­siąt me­trów. Śnieg chrzę­ścił pod bu­tami, a wo­kół uno­siła się para od­de­chów. W od­dali ma­ja­czył ko­niec ko­pal­nia­nego płotu i błysz­czący zde­rzak czar­nego auta. Ci­sza za­czy­nała być nie­zręczna, ale Ta­de­usz cią­gle nie mó­wił ani słowa.

Spo­tka­nie naj­wy­raź­niej do­bie­gało końca, a Wi­told z każdą mi­nutą miał co­raz więk­szy mę­tlik w gło­wie. W końcu chwy­cił ło­kieć ko­legi.

– Słu­chaj… – za­czął.

Sta­nęli twa­rzą w twarz.

– Cie­szę się z na­szego spo­tka­nia. Ale prawdę mó­wiąc, nie są­dzę, aby spro­wa­dziła cię tu no­stal­gia.

– Dla­czego tak my­ślisz, Witku?

– Nie je­steś tu pry­wat­nie. Ta le­gi­ty­ma­cja, py­ta­nia, wóz służ­bowy…

Ko­men­dant zmru­żył oczy:

– Po­łą­czy­łeś ele­menty w spo­sób godny de­tek­tywa.

– Nie drwij.

– Ale to prawda. Lo­gika za­wsze była twoją mocną stroną. Umia­łeś wy­cią­gać trafne wnio­ski, choć­byś miał tylko kilka po­szlak. Pod tym wzglę­dem je­steś taki sam jak kie­dyś.

– Dzię­kuję, ale na pewno nie cho­dzi tu o pra­wie­nie kom­ple­men­tów. Masz ja­kiś in­te­res. Przy­znaj, że jed­nak cho­dzi o to, że­bym do­no­sił! Nie mu­sia­łeś aż tak owi­jać w ba­wełnę.

Ta­de­usz wes­tchnął głę­boko.

– Tak, masz ra­cję – przy­znał. – Mam in­te­res. Ale nie taki, o ja­kim my­ślisz.

– To jaki?

– Po­trze­buję za­ufa­nego czło­wieka, żeby roz­wi­kłać nie­ty­powe śledz­two. Bar­dzo ważne. Po­wie­dział­bym, że wręcz prze­ło­mowe. I wła­śnie zy­ska­łem pew­ność, że do­ko­na­łem wła­ści­wego wy­boru.

– Wy­boru? Po pierw­sze, nie wiem, jak miał­bym ci po­móc. A po dru­gie, po­trze­bu­jesz jesz­cze mo­jej zgody. A tej, jak już mó­wi­łem, nie masz i nie bę­dziesz miał.

– To cho­ciaż mnie wy­słu­chaj – po­pro­sił mi­li­cjant. – Bo tak na­prawdę je­steś je­dyną osobą w kraju, która może co­kol­wiek wnieść do sprawy.

– Co ta­kiego?! O czym ty, do dia­bła, mó­wisz?

– Ze względu na twoje wy­jąt­kowe prze­ży­cia wo­jenne. I wy­bacz, że nie od­na­la­złem cię wcze­śniej – do­dał uspra­wie­dli­wia­jąco. – Wiem, co my­ślisz, ale to po pro­stu cią­gły brak czasu.

Za­pa­no­wała ci­sza. Wi­told krę­cił głową z nie­do­wie­rza­niem, cze­ka­jąc, aż przy­ja­ciel rzuci jak kie­dyś: „Żar­to­wa­łem!”. Nic ta­kiego jed­nak nie na­stą­piło.

– Mó­wisz po­waż­nie? – za­py­tał w końcu.

– Tak, jak naj­bar­dziej. Chciał­bym, że­byś po­je­chał do Gdyni i zba­dał sprawę na miej­scu. Oczy­wi­ście jako funk­cjo­na­riusz…

Od­po­wiedź była krótka i nie­po­zo­sta­wia­jąca złu­dzeń:

– Ja w mi­li­cji? Wy­klu­czone!

IV

Ta­de­usz Halt spu­ścił wzrok i po­ki­wał głową ze zro­zu­mie­niem.

– Wie­dzia­łem, że od­mó­wisz wej­ścia do służby – ode­zwał się. – Mi­li­cja w tym kraju nie ma do­brej re­pu­ta­cji…

– Mi­li­cja w tym kraju służy przede wszyst­kim do utrzy­my­wa­nia opre­syj­nego sys­temu po­li­tycz­nego, a nie do ści­ga­nia prze­stęp­ców – od­parł zde­cy­do­wa­nie Ja­strzęb­ski. – Na wi­dok ra­dio­wozu za­miast czuć się bez­piecz­niej, mam pal­pi­ta­cje.

– Pro­si­łem cię jako przy­ja­ciel, a nie jako ko­men­dant.

Wi­told ski­nął po­ta­ku­jąco, jakby chciał wy­ra­zić zro­zu­mie­nie.

– Mó­wi­łem, że za­prze­da­łem du­szę. Ale to nie do końca prawda – wy­du­sił Ta­de­usz.

– Jak mam to ro­zu­mieć?

– Ten cy­ro­graf nie jest pod­pi­sany zu­peł­nie praw­dzi­wym atra­men­tem. Ani tym bar­dziej moją krwią.

– Co ta­kiego?

– Zbyt mocno ją so­bie ce­nię!

– I to mówi funk­cjo­na­riusz re­żimu?! – Wi­tek od­ru­chowo się ro­zej­rzał, ale ni­kogo w po­bliżu nie za­uwa­żył.

W trak­cie wojny szpie­gami czę­sto były se­kre­tarki i sprzą­taczki. Te­raz rzecz bar­dzo spo­wsze­dniała. Ka­pu­sia można było spo­tkać w skle­po­wej ko­lejce albo tuż za pło­tem.

– To mówi twój przy­ja­ciel – ska­pi­tu­lo­wał Ta­dek. – Od­pro­wadź mnie ka­wa­łek. Po­winno wy­star­czyć na kilka zdań wy­ja­śnie­nia. Je­stem ci to wi­nien.

Wi­tek ski­nął głową i ru­szyli. Po­wiało chło­dem. Wi­tek od­ru­chowo chciał za­trzeć ręce. W ostat­nim mo­men­cie wsu­nął po­czer­wie­niałą dłoń pod pa­chę.

– Nie masz ręki… – za­uwa­żył ze współ­czu­ciem Ta­de­usz.

– Dłoni – po­pra­wił go Ja­strzęb­ski.

– Prze­pra­szam. – W gło­sie Ta­de­usza po­brzmie­wało lek­kie zmie­sza­nie. – Czy wiesz, dla­czego tu tra­fi­łeś?

– Z na­kazu, mó­wi­łem ci.

– I nie za­sta­no­wiło cię, dla­czego pi­lot z two­imi umie­jęt­no­ściami nie zo­stał wy­ko­rzy­stany w swoim fa­chu?

– Na po­czątku czu­łem żal. Ale sły­sza­łem, co ro­bili z ta­kimi, któ­rzy za­da­wali zbyt wiele py­tań… Z cza­sem się z tym po­go­dzi­łem. To mógł być przy­pa­dek.

– Ża­den przy­pa­dek. Wra­ca­łeś z Za­chodu, więc z au­to­matu skla­sy­fi­ko­wali cię jako ele­ment po­ten­cjal­nie wrogi i skie­ro­wali do pracy nie­ma­ją­cej zna­cze­nia, mar­gi­nal­nej, a na­wet po­ten­cjal­nie szko­dli­wej.

– Ale dla­czego?! – Wi­told nie­mal krzyk­nął. – Za Pol­skę by­łem go­tów od­dać ży­cie. Prze­cież wie­dzieli o tym, bo opi­sa­łem szcze­rze cały prze­bieg służby. To mu­siał być przy­pa­dek!

– Sam sie­bie oszu­ku­jesz. Uwierz mi, tu­taj nie ma przy­pad­ków – oznaj­mił zło­wrogo Ta­dek.

– Ja pier­dolę, kurwa mać! – wy­buchł Wi­tek. – Chcesz po­wie­dzieć, że tkwię tu wy­łącz­nie dla­tego, że ja­kiś je­łop ce­lowo przy­dzie­lił mi ko­pal­nię w na­grodę za ry­zy­ko­wa­nie ży­cia? – Wy­cią­gnął z kie­szeni pa­pie­rosa i za­pa­lił.

Ko­men­dant zer­k­nął na to i po­ki­wał głową:

– Lucky strike, co? A jed­nak jest w to­bie iskra z tam­tych cza­sów!

Wi­told zi­gno­ro­wał tę uwagę. Nie miał ochoty na sen­ty­men­talną dys­ku­sję o „tam­tych cza­sach”. Jego oczy spo­glą­dały w dal.

– Są z prze­mytu. Wsa­dzisz mnie?

Ko­men­dant nie od­po­wie­dział. Przez dłuż­szy czas mil­czał, jakby po­zwa­lał ko­le­dze prze­tra­wić trudne wia­do­mo­ści. W końcu zmie­nił te­mat.

– Ciężko jest w tej pracy? Fe­dru­jesz?

– Praca jak praca. Mar­gi­nalna i bez zna­cze­nia – od­parł obo­jęt­nie Wi­tek.

– Nie to chcia­łem po­wie­dzieć.

– Daj spo­kój, prze­cież wiem! I nie ko­pię. Dzięki ka­lec­twu po­zo­sta­łem na po­wierzchni. Sie­dzę przy win­dzie i mam święty spo­kój.

– Ro­zu­miem. Za­sy­mi­lo­wa­łeś się?

– Płacą kiep­sko, ale lu­dzie są sym­pa­tyczni i nie ga­dają o woj­nie. A je­śli cho­dzi o kraj… Roz­cza­ro­wuje to­porną pro­pa­gandą i pu­stymi ha­słami. Dla­tego da­łem so­bie wolne od idei. Ni­czego prze­cież nie zmie­nię. I gdy­byś py­tał, nie mam za­miaru zo­sta­wać mę­czen­ni­kiem. Nie po tym, co już prze­sze­dłem. Zresztą sy­tu­acja staje się co­raz gor­sza, a od­po­wia­dają za to jak zwy­kle po­li­tycy. Co rano włą­czam ra­dio i na­słu­chuję, czy już nie wy­bu­chła wojna! – Wi­tek gniew­nie wy­dmu­chał chmurę dymu. – A ty? Co o tym my­ślisz? Ach, wiem: je­steś z nimi, więc wszystko po­pie­rasz!

– Oni stra­szą nas, bo my stra­szymy ich. Na­zy­wają to dok­tryną Tru­mana. Po­li­tycy wie­dzą, jak skoń­czy się wojna ato­mowa.

– No to mnie uspo­ko­iłeś – burk­nął Ja­strzęb­ski. – Ta cała mi­li­cja w ogóle mi do cie­bie nie pa­suje. Wy­łą­cze­nie kry­tycz­nego my­śle­nia nie leży w twoim cha­rak­te­rze. Więc o co tak na­prawdę cho­dzi?

Ta­dek tylko się uśmiech­nął.

– Po­dobno Na­po­le­ona, zwa­nego Bo­giem Wojny, przez całe ży­cie roz­ry­wały sprzecz­no­ści – rzekł po chwili – szcze­rze nie­na­wi­dził rze­mio­sła, które dało mu wła­dzę i uczy­niło sław­nym. Tak na­prawdę chciał je­dy­nie za­pro­wa­dzić spo­łeczny po­rzą­dek i zwy­kłą spra­wie­dli­wość. Cią­gle jed­nak znaj­do­wali się tacy, któ­rzy mieli in­te­res, by sta­nąć mu na prze­szko­dzie. Sfor­mo­wał więc ar­mię, która miała być na­rzę­dziem za­pro­wa­dze­nia po­koju. I osią­gnął naj­wyż­szą bie­głość w sztuce wojny, czyli w po­słu­gi­wa­niu się tym na­rzę­dziem. Dzia­łał wy­łącz­nie z ta­kiej po­budki, by ów po­kój zi­ścił się jak naj­szyb­ciej. Wojny pro­wa­dził tylko z ko­niecz­no­ści. Nie za­mie­rzał ro­bić tego dłu­żej, niż po­trzeba. „Wojna jest naj­gor­szym roz­wią­za­niem naj­trud­niej­szych spraw”. To jego słowa.

Wi­told za bar­dzo bu­zo­wał od emo­cji, by to sko­men­to­wać. Znów głę­boko za­cią­gnął się pa­pie­ro­sem, a po­tem długo wy­pusz­czał bia­ławą strużkę dymu.

– To co to za ro­bota?

Halt wy­prę­żył pierś na bacz­ność i przy­brał służ­bowy ton:

– Nie­bez­pieczna, ma się ro­zu­mieć!

Męż­czyźni za­śmiali się, wy­mie­nia­jąc po­ro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nia. Wi­tek nie­mal wbrew so­bie po­czuł przy­jemne cie­pło. Pewne ge­sty wra­cają po la­tach zu­peł­nie nie­zmie­nione, bez cie­nia wąt­pli­wo­ści, że są praw­dziwe. Ta­kie same szel­mow­skie uśmie­chy mieli wtedy, gdy po raz pierw­szy po­szli ra­zem na wódkę do knajpy na Sta­rym Mie­ście i le­d­wie wró­cili do swo­ich do­mów.

Na­pię­cie tro­chę ze­lżało. Ko­men­dant na­tych­miast po­szedł za cio­sem:

– Pew­nie cie­kawi cię, czego do­ty­czy śledz­two?

– Ani tro­chę – bąk­nął Wi­told.

– Cho­dzi o dziwne świa­tła na nie­bie, które po­ja­wiły się w Gdyni – wy­pa­lił Ta­dek. – Coś, co je emi­to­wało, wpa­dło do wody. I to nie było lą­do­wa­nie. To była ka­ta­strofa.

– Ka­ta­strofy się zda­rzają.

– Wy­obraź so­bie, że wszystko wy­da­rzyło się na oczach se­tek, a może i ty­sięcy lu­dzi. W do­datku wła­ści­wie w środku du­żego mia­sta.

– A więc było wi­do­wi­sko.

– Pro­blem w tym, że nie ma po tym na­wet naj­mniej­szego śladu.

– To, co mó­wisz, jest bez sensu. Kpisz czy o drogę py­tasz?

– Moim zda­niem w tym kon­kret­nym przy­padku za­cho­dzą wszel­kie po­do­bień­stwa do zja­wi­ska foo fi­gh­ter.

Po tych sło­wach dawny pi­lot drgnął, jakby na­gle zbu­dził się z głę­bo­kiego snu. Gwał­tow­nie za­cią­gnął się pa­pie­ro­sem i strzep­nął nie­ist­nie­jący po­piół.

Ta­de­usz uśmiech­nął się z sa­tys­fak­cją i cią­gnął:

– Nie mogę so­bie ina­czej tego wy­tłu­ma­czyć. Po nich też nie zo­sta­wał naj­mniej­szy trop. Tylko że tym ra­zem może być ina­czej. Po­winno cię to za­in­te­re­so­wać. Wi­dzia­łeś je prze­cież w cza­sie wojny.

Wi­tek po­czuł, jakby cały ba­gaż wo­jen­nych wspo­mnień po­wró­cił w tej wła­śnie chwili.

– Skąd o tym wiesz? – spy­tał za­in­try­go­wany. – O tym, że je wi­dzia­łem?

– Czy­ta­łem twoje akta oso­bowe – pa­dła szybka od­po­wiedź.

– Masz moje akta?!

Ta­dek wzru­szył ra­mio­nami i kon­ty­nu­ował opo­wieść, tak jakby po­sia­da­nie akt Witka było nic nie­zna­czą­cym de­ta­lem w wiel­kiej ukła­dance, którą two­rzył w wy­obraźni.

– Wjeż­dża­jąc do kraju, wy­peł­nia­łeś for­mu­larz – wy­ja­śnił. – Wska­zu­jąc na nie­ty­powe do­świad­cze­nia wo­jenne, na­pi­sa­łeś wła­śnie te dwa słowa: fo­ooo fi­gh­ter – po­wtó­rzył, bar­dzo prze­cią­ga­jąc pierw­szą sa­mo­gło­skę. – Ga­mo­nie ma­jący zwe­ry­fi­ko­wać twoją przy­dat­ność dla oj­czy­zny na­wet nie za­dali so­bie trudu, żeby spraw­dzić, o co w ogóle cho­dzi. Pew­nie my­śleli, że po­pi­su­jesz się an­gielsz­czy­zną, a to nie wszyst­kim się po­doba. Zwłasz­cza za­kom­plek­sio­nej kla­sie ro­bot­ni­czo-chłop­skiej, świeżo awan­so­wa­nej na urzęd­ni­ków. Ze wszyst­kich lot­ni­ków po­wra­ca­ją­cych z Za­chodu wy­łącz­nie ty o tym na­pi­sa­łeś. Nie ma dru­giej po­dob­nej teczki w Pol­sce.

Wi­told ener­gicz­nie rzu­cił kiepa na śnieg. Długo przy­dep­ty­wał nie­do­pa­łek gu­mia­kiem, jakby za­mie­rzał ze­trzeć ty­toń na proch.

– Ogni­ste kule – wy­du­sił w końcu. – Czę­sto śmi­gały koło na­szych ma­szyn w cza­sie na­lo­tów nad Niem­cami. Do te­raz mam o nich sny…

– Czyli pa­mię­tasz je dość do­brze? – Ta­de­usz wy­raź­nie się oży­wił.

– Tego nie można za­po­mnieć.

– Opisz mi ja­kieś szcze­góły. Nie je­stem z tym zbyt­nio oswo­jony.

– Nie przy­po­mi­nają ni­czego zna­nego. Bra­kuje mi od­po­wied­niego po­rów­na­nia. – Wi­told ciężko wes­tchnął.

– W ta­kim ra­zie po­wiedz mi co­kol­wiek.

– Po raz pierw­szy spo­tka­łem je w czter­dzie­stym trze­cim. Le­cia­łem nad Ham­burg z eska­drą mu­stan­gów, eskor­to­wa­li­śmy wtedy lan­ca­stery. Chcie­li­śmy od­pła­cić Niem­com za War­szawę. Na dół po­szły ty­siące bomb za­pa­la­ją­cych. Pi­sa­li­śmy na ła­dun­kach różne rze­czy, typu: „Go­rące po­zdro­wie­nia dla Hi­tlera”, i tak da­lej. Gdy wy­bu­chały, po­mię­dzy do­mami po­wsta­wały ogniowe tor­nada. Lu­dzie grzęźli w roz­to­pio­nym as­fal­cie…

– To straszne.

– Wiem. Na­wet w sa­mym Lon­dy­nie byli prze­ciw­nicy na­lo­tów dy­wa­no­wych. Wierz mi, efekt ta­kiego zrzutu to mo­rze ognia!

– I nie pusz­czały wam nerwy?

– Za pierw­szym ra­zem, gdy nad­le­cie­li­śmy nad cel i bom­bar­dier miał zwol­nić ła­du­nek, ręce mu tak dy­go­tały, że zrzut mu­siał wy­ko­nać strze­lec. I tak do­szedł do sie­bie do­piero pod­czas po­wrotu. My zresztą też. Wie­dzie­li­śmy, że naj­gor­sze za nami. Na­wi­ga­tor o czymś za­żar­to­wał, ktoś inny wy­buchł hi­ste­rycz­nym śmie­chem. Na­gle, ja­kieś osiem­dzie­siąt mil od lot­ni­ska, wo­kół nas wy­ro­sło zni­kąd kil­ka­na­ście świa­teł. Z bli­ska wy­glą­dały jak me­ta­liczne, spłasz­czone kule, lekko chwie­jące się w lo­cie. Le­ciały tuż obok, może kil­ka­dzie­siąt me­trów od koń­có­wek na­szych skrzy­deł. Wszyst­kie z iden­tyczną pręd­ko­ścią. Nie mia­łem wąt­pli­wo­ści, że ktoś nimi ste­ro­wał.

– Co masz na my­śli?

– Na przy­kład to, że le­ciały w for­ma­cji. Cza­sem na­wet wy­glą­dało to na za­bawę. Re­ago­wały na na­sze ma­newry, ale nie wcho­dziły w kon­fron­ta­cję. Na­wet kiedy strze­la­li­śmy.

– Strze­la­li­ście?

– Tak. Gdy po­de­szły zbyt bli­sko, nie wi­dzie­li­śmy in­nego wyj­ścia. Ale nie od­po­wie­działy ogniem. No i cza­sem skrę­cały pod ką­tem dzie­więć­dzie­się­ciu stopni.

– Wi­tek, to chyba nie­moż­liwe?

– W tym wła­śnie rzecz. By­li­śmy prze­ra­żeni, bo żadna ma­szyna tego nie po­trafi. Ta­kiego ma­newru nie zro­bisz na­wet na ziemi, ja­dąc ro­we­rem.

– Zdu­mie­wa­jące, przy­znaję. Z tego wy­nika, że do­brze się im przyj­rza­łeś.

– Trwało to prze­szło go­dzinę. Są­dzę, że tak. Przede wszyst­kim nie miały skrzy­deł.

– Więc jak to moż­liwe, że le­ciały? Może to były ra­kiety?

– Ra­kieta ma cho­ciaż sta­tecz­niki. No i ry­czy, zo­sta­wia­jąc smugę gazu. A te obiekty nie wy­da­wały żad­nego dźwięku. Naj­więk­sze miały wiel­kość dwóch tarcz księ­życa, nie­które opa­li­zo­wały.

– Czyli?

– Miały coś jakby po­światę zmie­nia­jącą barwy. Przy­po­mi­nały roz­ża­rzony me­tal wy­cią­gnięty z pieca.

– I ani razu nie za­ata­ko­wały?

– To jest wła­śnie naj­dziw­niej­sze. Na­prawdę my­śle­li­śmy, że już po nas. Miały nas na wi­delcu, nie mo­gli­śmy na­wet do­brze wy­ce­lo­wać z broni po­kła­do­wej. To nie by­łoby po­lo­wa­nie, a eg­ze­ku­cja. I w końcu, bez żad­nej przy­czyny, wszyst­kie od­le­ciały z ogromną pręd­ko­ścią.

– Tak jak ra­kiety? – drą­żył Halt. – W końcu Niemcy mieli my­śliwce z ta­kim na­pę­dem. Me 163, o ile do­brze pa­mię­tam.

– Skoro nie wie­rzysz w to, co mó­wię, to po jaką cho­lerę ma­misz mnie tą całą hi­sto­rią z Gdyni? – Wi­told spoj­rzał na niego z ner­wo­wym dy­stan­sem. – Prze­cież wie­dzie­li­śmy o ra­kie­to­wych mes­ser­sch­mit­tach, bo bry­tyj­ski wy­wiad do­sko­nale dzia­łał. Tylko że foo fi­gh­ter osią­gało znacz­nie więk­sze pręd­ko­ści. Poza tym ra­dary ni­gdy tego nie wy­kryły!

– Wy­bacz, ale mu­szę mieć pew­ność, czy opo­wia­dacz nie do­ro­bił so­bie le­gendy. – Ta­dek z za­kło­po­ta­niem spu­ścił wzrok. – To taki na­wyk z pracy. Cho­ciaż dziw­nie sto­so­wać tech­nikę śled­czą wo­bec ko­goś, komu bez­gra­nicz­nie ufam.

– Jak miło – mruk­nął Wi­told, za­sta­na­wia­jąc się, dla­czego tak ła­two po­zwala Tad­kowi się roz­broić.

– Spo­tka­łeś to tylko raz?

– Ja? Kilka. Ale wiem, że chłopcy wi­dy­wali świa­tła dzie­siąt­kami.

– Dzie­siąt­kami? Do­prawdy nie zdo­łam po­jąć, że bry­tyj­skie do­wódz­two po­tra­fiło to igno­ro­wać! A ty? Nie by­łeś cie­kaw, z czym masz do czy­nie­nia?

Wi­tek znów zmie­rzył przy­ja­ciela wzro­kiem.

– By­łem i to jesz­cze jak! Wszy­scy chcie­li­śmy wie­dzieć. To było coś re­al­nego, żadne wy­my­sły. Za­łogi za­wsze dzia­łały fa­chowo. Na­wet je­śli roz­mowa w kan­ty­nie ze­szła na te­mat świa­teł, nikt nie spe­ku­lo­wał, czym mo­głyby być. Skła­dane ra­porty opi­sy­wały sy­tu­ację su­cho, bez do­my­słów czy su­ge­stii. Ta­kie do­sta­li­śmy za­le­ce­nia z do­wódz­twa, żeby nie po­tę­go­wać stra­chu, który i tak już był wielki – pod­kre­ślił Wi­tek. Do­piero te­raz za­uwa­żył, że Ta­dek słu­cha z lekko roz­chy­lo­nymi ustami. – I co ty na to? – za­py­tał.

– Wszystko się zga­dza. Do­sko­nała pa­mięć. – Halt po­ki­wał głową z uzna­niem i do­dał ci­szej: – Jak u mnie bę­dziesz, otrzy­masz wię­cej in­for­ma­cji o sy­tu­acji w Pol­sce.

– Więc na­prawdę po­ja­wiły się w Pol­sce?!

Ko­men­dant le­d­wie za­uwa­żal­nie ski­nął głową:

– Kreml twier­dzi, że to ja­kieś ame­ry­kań­skie urzą­dze­nia szpie­gow­skie. To im bar­dzo pa­suje. Prze­cież sami mó­wią, że czasy są nie­bez­pieczne, wojna ato­mowa wisi w po­wie­trzu, a w opi­nii Ru­skich Za­chód tylko czeka na oka­zję, żeby nas za­ata­ko­wać, ewen­tu­al­nie przy­słać szpie­gów. I, jak na za­mó­wie­nie pro­pa­gandy, znie­nacka z nieba spada dziwny obiekt.

– A więc do­pusz­czasz myśl, że to może być coś in­nego niż w wer­sji Ru­skich?

– Po pro­stu je­stem bar­dzo cie­kaw, co można zna­leźć w środku – od­parł Ta­de­usz i do­dał ta­jem­ni­czo: – Reszty nie mogę zdra­dzić cy­wi­lowi. Mu­sisz wstą­pić do służby.

– Reszty sam nie wiesz, a wer­sja czer­wo­nych to beł­kot ro­dem z par­tyj­nych biu­le­ty­nów! – wy­ce­dził Wi­told. – Poza tym cie­ka­wość to nie po­wód, dla któ­rego wstą­pił­bym do mi­li­cji.

– Ro­zu­miem – po­wie­dział ugo­dowo Halt. – W ta­kim ra­zie zrób to wy­łącz­nie dla mnie.

– Dla cie­bie? Wpa­dasz po dwóch de­ka­dach i jak gdyby ni­gdy nic pro­sisz mnie o po­moc? Halo, jest tam kto?! – Wi­told po­stu­kał się wy­mow­nie pal­cem w czoło.

– Już ci mó­wi­łem, że to przez brak…

– Poza tym nie lu­bię nie­ja­snych sy­tu­acji – prze­rwał tłu­ma­cze­nia Wi­told. – A nic mi tu nie gra!

– Ta­aak? A co do­kład­nie masz na my­śli? – Ta­de­usz wy­glą­dał na za­cie­ka­wio­nego.

– Na przy­kład to, że obiekt spadł w Gdyni. A ty je­steś ko­men­dan­tem wo­je­wódz­kim w Kra­ko­wie. Prze­cież to jest za­da­nie dla Ko­mendy Wo­je­wódz­kiej w Gdań­sku.

– Tylko teo­re­tycz­nie. – Ta­de­usz naj­wy­raź­niej miał przy­go­to­waną od­po­wiedź. – W rze­czy­wi­sto­ści gra to­czy się o znacz­nie więk­szą stawkę. Sprawa Gdyni sta­nowi wielki pro­blem dla służb, któ­rych jest kilka ro­dza­jów. I każda chce po­ka­zać swoją przy­dat­ność, tylko że żadna nie po­trafi wy­ja­śnić za­gadki pre­mie­rowi Go­mułce. Wy­ja­śnie­nie w po­staci ame­ry­kań­skiej dy­wer­sji, zwa­żyw­szy na oko­licz­no­ści i mul­tum świad­ków, jest zbyt na­cią­gane. Na­wet jak na na­szą pro­pa­gandę. A więc tak, masz ra­cję: nikt tu ni­czego nie ro­zu­mie.

– Ale…? – Wi­told za­wie­sił wy­cze­ku­jąco głos. Pa­mię­tał, że Ta­dek ni­gdy nie wkła­dał zbyt wiele ener­gii w coś, co go kom­plet­nie nie ob­cho­dziło ani nie słu­żyło ja­kie­muś ce­lowi.

– Bo wi­dzisz – rzekł Halt z ab­so­lutną po­wagą, która zmie­niała jego tembr głosu na jesz­cze ciem­niej­szy niż za­zwy­czaj – mam pe­wien plan.

– Tak po­dej­rze­wa­łem!

Za ro­giem dłu­giego ogro­dze­nia ko­palni cze­kało lśniące auto z du­żymi re­flek­to­rami, przy­wo­dzą­cymi na myśl pro­fe­sor­skie bi­no­kle. Czarna li­mu­zyna przy­po­mi­nała opły­wowe fordy, które Wi­told wi­dy­wał kie­dyś pły­nące z gra­cją uli­cami Lon­dynu.

Przedni zde­rzak miał dwa cha­rak­te­ry­styczne kły, dra­pież­nie od­sło­nięte, jakby auto pla­no­wało ko­goś po­gryźć. Na chro­mo­wa­nej chod­nicy kłuła w oczy pię­cio­ra­mienna sta­lowa gwiazda, nad którą ster­czała me­ta­lowa fi­gurka je­le­nia. Na wi­dok nad­cho­dzą­cych męż­czyzn kie­rowca za­pu­ścił sil­nik. Po chwili za­czął oczysz­czać szyby ze śniegu.

Przy­sta­nęli nie­opo­dal.

– Co to za cacko? – Wit­kowi bły­snęły oczy.

– Po­doba ci się? To wołga. Świetna rzecz! – po­chwa­lił Halt. – Wła­śnie za­częli je pro­du­ko­wać. To je­den z pierw­szych eg­zem­pla­rzy, ale jak ru­szy pro­duk­cja se­ryjna, pew­nie zo­ba­czysz ich wiele na dro­gach.

– Taaa… U par­tyj­nych dy­gni­ta­rzy. A poza tym, to do­kąd wła­ści­wie zmie­rzasz? Co chcesz osią­gnąć?

– Od­po­wiem ci py­ta­niem – od­parł cierpko Halt. – Czego naj­bar­dziej nie cier­pisz w ko­mu­nie?

Wi­tek po­tarł brodę, za­sta­na­wia­jąc się, co od­po­wie­dzieć.

– Po­waż­nie py­tasz? Chyba bez­re­flek­syj­no­ści.

Ta­de­usz zmru­żył oczy. Przez chwilę wy­glą­dał, jakby szu­kał od­po­wie­dzi we­wnątrz sie­bie. Mi­nęło kilka se­kund, po któ­rych za­py­tał:

– Jak to ro­zu­miesz?

– Cho­dzi o to, że lu­dzie mó­wią go­to­wymi my­ślami. Na­wet w po­glą­dach da­le­kich od służ­bo­wych, ta­kich zu­peł­nie ogól­nych, o świe­cie czy ży­ciu, po­wie­lają całe frazy rzu­cone tłu­mowi przez pro­pa­gandę. To straszne.

– Przy­znasz, że to mała cena za moż­li­wo­ści, ja­kie stwa­rza sys­tem.

– Moż­li­wo­ści? Ale o czym ty mó­wisz?

– Ce­luję w mi­ni­ster­stwo.

– O cho­lera, am­bitny je­steś!

– To nie am­bi­cja. To ra­czej prag­ma­tyzm.

Przez chwilę męż­czyźni pa­trzyli so­bie w oczy.

– Jest ta­kie po­wie­dze­nie: le­piej rzą­dzić w pie­kle, niż być sługą w raju.

– Ty tak na se­rio? – Na twa­rzy Wi­tolda od­ma­lo­wało się zdu­mie­nie.

– To za krót­kie spo­tka­nie, żeby opo­wie­dzieć wszystko, co trzeba – przy­po­mniał Ta­de­usz, wcho­dząc do sa­mo­chodu. – Wiem, że się wa­hasz. Prze­myśl to. Wcale nie na­ci­skam – do­dał, sie­dząc już w środku.

– Do­bra, do­bra. Skoń­czy­łem już z wo­jaczką, bro­nią i tak da­lej. I nie­wiele mi po­trzeba. Chciał­bym od­na­leźć sta­rych przy­ja­ciół, po­wspo­mi­nać przy szkla­neczce…

Ta­de­usz za­mknął drzwi. Po chwili uchy­lił okno. To, co po­wie­dział, brzmiało jak ko­lejna za­nęta:

– Mi­li­cja po­siada teczki.

– Ja­kie teczki?

– Wiele róż­nych te­czek. Bo każdy, kto wra­cał z wojny, taką teczkę ma. I w nich jest wszystko.

– Taka jak moja?

– Tak.

– Chcesz po­wie­dzieć, że będę mieć do nich do­stęp, je­śli wstą­pię do służby?

Ko­men­dant zna­cząco mil­czał. W tym mil­cze­niu była ja­kaś twarda nie­ustę­pli­wość, cha­rak­te­ry­styczna dla za­wod­nika wagi cięż­kiej. Przez mo­ment Wi­told miał wra­że­nie, że Ta­de­usz unika jego wzroku. W końcu Halt po­wtó­rzył wcze­śniej­szy wy­kręt:

– Ta­jem­nica pań­stwowa. Nic wię­cej cy­wi­lowi po­wie­dzieć nie mogę. Może jesz­cze tylko to, że Ko­menda Kra­jowa Mi­li­cji ro­ze­słała do wszyst­kich ośrod­ków wo­je­wódz­kich za­py­ta­nie, czy po­dejmą się usta­le­nia, co to było. Za­py­ta­nie, a nie roz­kaz – pod­kre­ślił. – Uwie­rzył­byś?

– Nic mi to nie mówi.

– To ab­so­lutna rzad­kość! – Wy­ja­śnił Halt. – Na „gó­rze” jest pa­nika. Na­ro­bili ra­banu, bo na­wet Wi­cha, mi­ni­ster spraw we­wnętrz­nych, który po­wi­nien trzy­mać służby twardą ręką, nie po­trafi od­po­wie­dzieć na py­ta­nie pierw­szego se­kre­ta­rza i stwier­dzić, co lata po na­szym nie­bie. Do­dat­kowo Go­mułka nie­dawno wró­cił do wła­dzy z nie­ła­ski i nie może oka­zać bez­rad­no­ści przed opi­nią pu­bliczną. Nie w sy­tu­acji, gdy na­ród na niego li­czy i cią­gle mu ufa.

– Dla­tego prę­dzej czy póź­niej za­żąda głów, nie­praw­daż? Świetny splot oko­licz­no­ści, lep­szego już nie mo­żesz mieć.

– Oto i sedno! – Twarz Ta­de­usz po­ja­śniała. – Dzięki sta­rym dłu­gom wdzięcz­no­ści bez trudu usta­li­łem, że mi­ni­ster jest za­gro­żony. Co prawda z in­nych po­wo­dów, bo tak na­prawdę po­li­tycz­nych, ale szu­kają do­brego pre­tek­stu, żeby spła­wić tę mendę. I tylko to się li­czy. A udo­wod­nioną nie­udol­ność jako po­wód ode­bra­nia teki każdy przyj­mie bez mru­gnię­cia okiem. Na­wet jego ma­cie­rzy­sta frak­cja po­li­tyczna.

– A więc naj­pro­ściej nie ro­bić zu­peł­nie nic. Ni­czego prze­cież nie ustalą i za ja­kiś czas po pro­stu sam wy­pad­nie z po­sady.

– Tak. Tylko że na jego miej­sce po­wo­łają in­nego cym­bała!

Wi­told stał się bar­dzo po­ważny. Po­gar­dli­wie wy­su­nął dolną wargę i po­wie­dział tak, jakby miał za­raz splu­nąć:

– Patrz, komu chcesz słu­żyć. Nie­długo nasz kraj zmieni na­zwę i bę­dzie jedną z re­pu­blik ra­dziec­kich! – wy­sy­czał. Rzu­cił to gło­śniej, niż za­mie­rzał. Na­tych­miast spoj­rzał na szo­fera. Ten sie­dział we­wnątrz auta z nie­ru­cho­mym wzro­kiem skie­ro­wa­nym da­leko przed sie­bie.

– A chwy­tasz to – Ta­dek znów ści­szył głos – że funk­cjo­nu­jąc we wła­ści­wym miej­scu, można pew­nym rze­czom za­po­bie­gać?

– O czym ty, u dia­bła, mó­wisz?

Ta­dek uniósł brodę. Miał prze­szy­wa­jący wzrok.

– Je­żeli ja z twoją po­mocą ustalę, co spa­dło w ba­se­nie por­to­wym, pójdę z tą wie­dzą pro­sto do Go­mułki. A sprawa jest te­raz ta­kiej wagi, że z pew­no­ścią zo­stanę mi­ni­strem. I nie do­pusz­czę do tego, żeby nie­od­po­wiedni lu­dzie na­dal nisz­czyli nasz kraj. A ty bę­dziesz miał do­stęp do ta­kich te­czek, o ja­kich nie śni­łeś.

Lot­nik długo prze­żu­wał te słowa. Nie miał pew­no­ści, czy Ta­dek ko­chał ko­munę jako ustrój, czy tylko śmie­tankę, którą może dzięki niemu spi­jać. A może cała ta fa­sada jest przy­krywką i tak na­prawdę Ta­de­usz ma zu­peł­nie inny osąd sy­tu­acji? Zna­jąc to, jaki był w prze­szło­ści, wcale by się nie zdzi­wił. Ale na­wet je­żeli tak było, ma­sko­wał się do­sko­nale.

– Znasz Go­mułkę? – Wi­told zmie­nił te­mat. – To prawda, że chce zmie­niać Pol­skę bez udziału Ro­sjan?

– My­ślę, że tak – od­parł krótko Ta­de­usz. – Po­zna­li­śmy się, gdy przy­je­chał na wi­zy­ta­cję do wo­je­wódz­twa. Po­tem do póź­nej nocy roz­ma­wia­li­śmy przy szkla­neczce. Twier­dził, że bar­dzo po­trze­buje od­po­wied­nich lu­dzi. Tym­cza­sem wszę­dzie jest pełno idio­tów, osób prze­kup­nych i nie­od­da­nych Pol­sce, ale za to z ustami peł­nymi fra­ze­sów. Rów­nież na głów­nych sta­no­wi­skach – pod­su­mo­wał, po czym do­dał już do sie­bie: – Na­rody by­łyby zdu­mione, wie­dząc, jak mała mą­drość rzą­dzi świa­tem…

– Co?!

– To nie ja! Tak na­pi­sał cztery wieki temu Axel Oxen­stierna, ów­cze­sny kanc­lerz Szwe­cji. Od tam­tej pory – do­dał nie­mal szep­tem – nic się nie zmie­niło.

– No tak, mo­głem się do­my­ślić – za­śmiał się Wi­tek i po­krę­cił głową: – Tylko że w ra­diu i ga­ze­tach nie wi­dać tej wiel­kiej otwar­to­ści pre­miera.

– Nie wierz ra­diu – od­parł z wil­czym uśmie­chem Ta­dek.

– No nie­źle! – Wi­tek aż gwizd­nął. – Za ta­kie stwier­dze­nie mo­gliby cię za­mknąć w pu­dle.

– Mo­gliby. Je­śli­byś mnie wy­dał.

Wi­told nie wy­trzy­mał. Nie mógł zro­zu­mieć otwar­to­ści Ta­de­usza w obec­no­ści świadka. To było bar­dzo dziwne. Te­raz po­czuł, że na­tych­miast musi to wy­ja­śnić.

– Może cię wy­dać wła­sny szo­fer!

– Je­stem na to zbyt ostrożny – od­pa­ro­wał Halt i do­dał: – Ten czło­wiek jest głu­chy jak pień.

– Prze­ra­żasz mnie – jęk­nął Wi­tek.

Ta­de­usz się­gnął za poły płasz­cza:

– Po­każę ci coś. – Wy­jął port­fel i roz­chy­lił. We­wnątrz spo­czy­wała fo­to­gra­fia dwóch męż­czyzn w gar­ni­tu­rach. Stali bli­sko sie­bie i się uśmie­chali, a uśmie­chy wy­glą­dały na szczere.

– To on?

– I ja. Nie zbu­do­wał­bym na­dziei wy­łącz­nie na wła­snych spe­ku­la­cjach. Wi­du­jemy się dość re­gu­lar­nie na róż­nych od­pra­wach. Nie­dawno dał mi czy­telną pro­po­zy­cję, mó­wiąc, że mo­gli­by­śmy ra­zem po­pra­co­wać. Na sa­mym szczy­cie!

– Już zro­zu­mia­łem, że mó­wisz po­waż­nie. – Wi­told po­ki­wał głową.

– Ab­so­lut­nie! A tym­cza­sem… Za­pra­szam cię do sie­bie na par­tyjkę sno­okera. Po­znasz ele­ganc­kie kra­kow­skie to­wa­rzy­stwo i fajne dziew­czyny. Tro­chę zmie­nisz oto­cze­nie. Do­brze ci to zrobi.

– Sno­okera? – Wi­told sze­roko otwo­rzył oczy.

Wy­obraź­nia na­tych­miast przy­wo­łała ob­razy wie­czo­rów, które po mi­sjach spę­dzali z kum­plami z dy­wi­zjonu w kan­ty­nach przy ba­zie w Nor­tholt. Dziew­czyny, whi­sky i wła­śnie sno­oker nie­od­łącz­nie to­wa­rzy­szyły tam­tej za­dy­mio­nej at­mos­fe­rze an­giel­skich pu­bów. Po lo­tach chcieli przede wszyst­kim od­re­ago­wać, po­czuć ży­cie w dło­niach, do­póki jesz­cze trwało. Nie za­wsze wra­cali w kom­ple­cie i cza­sem trzeba było zwy­czaj­nie o wszyst­kim za­po­mnieć.

– Zdu­miony? – za­py­tał miękko Ta­de­usz.

Wi­told wa­hał się chwilę, po­tem ski­nął głową i po­wie­dział:

– Przy­jadę, ale ni­czego nie obie­cuję.

– I tak bę­dzie mi bar­dzo miło!

– Da­lej po­tra­fisz wy­pić tyle co kie­dyś?

– Oczy­wi­ście. I na­dal nic po mnie nie wi­dać.

Uści­snęli so­bie dło­nie. Ko­men­dant rzu­cił jesz­cze na od­chodne:

– Bądź u mnie ju­tro przed pięt­na­stą w ko­mi­sa­ria­cie. Spa­kuj nie­zbędne rze­czy oso­bi­ste.

– Tak od razu? Nie wiem, czy do­stanę wolne.

– Nie martw się. Ktoś tu za­dzwoni i wszystko za­ła­twi. Pro­szę je­dy­nie, że­byś za­brał ze sobą gar­ni­tur. Nie zdążę tak szybko zor­ga­ni­zo­wać krawca.

Po­ma­chali so­bie na po­że­gna­nie. Sa­mo­chód od­je­chał, z wolna ma­le­jąc w oczach, aż w końcu wy­glą­dał jak nie­wielki tu­man śniegu prze­mie­sza­nego z mgłą. Wi­told otrze­pał uni­form, po czym za­wró­cił w kie­runku ko­palni, czu­jąc, że coś nie­odwo­łal­nie się zmie­nia.

W szatni wło­żył swój przy­duży ko­żuch z ogrom­nym fu­trza­nym koł­nie­rzem. Po raz pierw­szy od lat pa­trzył na niego z cał­ko­wi­tym obrzy­dze­niem.

V

Kra­ków, 24 stycz­nia 1959, wcze­sny wie­czór

Oto­czona drze­wami willa spra­wiała wra­że­nie wy­bu­do­wa­nej naj­wy­żej rok, może dwa lata temu, po­dob­nie jak reszta bu­dyn­ków cią­gną­cych się wzdłuż ulicy. Dwu­pię­trowy dom miał roz­le­gły ta­ras wcho­dzący na za­drze­wiony ogród. La­tem, gdy go­spo­darz za­sia­dał tam w wi­kli­no­wym fo­telu, mu­siał sły­szeć ko­jący szum brzo­zo­wego li­sto­wia.

Ja­strzęb­skiego zu­peł­nie nie zdzi­wiło, że Ta­de­usz mieszka w pod­kra­kow­skiej dziel­nicy uprzy­wi­le­jo­wa­nych apa­rat­czy­ków. Prze­ciw­nie, wła­śnie cze­goś ta­kiego się spo­dzie­wał.

Halt przy­wi­tał go­ścia już w bra­mie i z wi­docz­nym za­do­wo­le­niem po­pro­wa­dził do spo­rego sa­lonu zaj­mu­ją­cego pra­wie całe przy­zie­mie. Pierw­szym za­sko­cze­niem był jazz dys­kret­nie pły­nący z nie­wi­docz­nych gło­śni­ków. W za­dy­mio­nym po­miesz­cze­niu Ja­strzęb­ski za­stał około tu­zina osób, z któ­rych po­łowę sta­no­wili męż­czyźni w po­roz­pi­na­nych mi­li­cyj­nych mun­du­rach. Młode ko­biety ro­biły pio­ru­nu­jące wra­że­nie w suk­niach z głę­bo­kimi de­kol­tami, z pew­no­ścią uszy­tych na miarę, bo Wi­tek nie wi­dy­wał tak ubra­nych ko­biet.

Ta­de­usz mru­gnął po­ro­zu­mie­waw­czo i mam­ro­cząc pod no­sem, dał do zro­zu­mie­nia, że ża­den z ka­cy­ków, wbrew de­kla­ra­cjom je­dy­nej słusz­nej par­tii, nie żyje skrom­nie w służ­bie uko­cha­nego na­rodu. Jako ko­men­dant wo­je­wódzki mi­li­cji mu­siał wie­dzieć o tym naj­le­piej.

– Do­chody z ła­pó­wek ukry­wają pod bo­aze­rią albo na za­gra­nicz­nych kon­tach – szep­nął ze znaw­stwem, nie za­prze­sta­jąc roz­da­wa­nia uśmie­chów. – Wielu ma da­czę nad je­zio­rem, a na pań­stwowe po­sady po­wsa­dzali krew­nych. W do­mach cze­kają na nich znu­dzone żony ob­wie­szone zło­tem i fu­trami, a poza do­mem młode ko­chanki. Jeż­dżą na wczasy do brat­nich Wę­gier, Buł­ga­rii i na Krym – re­cy­to­wał bez za­jąk­nię­cia. – Zwłasz­cza Wę­grzy nas ko­chają, po in­ter­wen­cji bloku wschod­niego w pięć­dzie­sią­tym szó­stym – do­dał ści­szo­nym gło­sem.

– A ty?

– Ja oczy­wi­ście też tak ro­bię. – Wy­szcze­rzył zęby w uśmie­chu. – W prze­ciw­nym wy­padku był­bym z miej­sca po­dej­rzany.

– Co ta­kiego?!

– No wiesz: je­śli wej­dziesz mię­dzy wrony…

Wi­tek tylko po­ki­wał głową.

Po­środku tego pry­wat­nego klubu był stół bi­lar­dowy, a pod ścianą znaj­do­wały się trzy sto­liki, przy któ­rych go­ście z we­so­łymi mi­nami grali w karty. W rogu, przy oknach z cięż­kimi czer­wo­nymi za­sło­nami, błysz­czał la­kie­rem do­brze za­opa­trzony ba­rek i szwedzki stół pełny wy­szu­ka­nych prze­ką­sek. W osob­nym sto­sie stały po­ma­rań­cze i ana­nasy.

– Ty masz tu inny świat. Taki mały Za­chód – pod­su­mo­wał z uzna­niem Wi­tek i do­dał: – Du­uuży kon­trast!

– Kon­trast do czego?

– Do tego, co za oknami.

– Rze­czy­wi­ście – przy­znał bez­na­mięt­nie Ta­de­usz. – Ale nie będę roz­dzie­rał szat, że ra­dzę so­bie le­piej niż inni – uciął krótko. – A jak mi­nęła droga?

– Je­cha­łem po­cią­giem. A w mie­ście tak­sówką. Po dro­dze za­ha­czy­łem o Nową Hutę.

– To bar­dzo nie­bez­pieczne miej­sce. – Ta­de­usz aż cmok­nął.

– Mnie także prze­ra­ziło, ale głów­nie mo­no­to­nią. Ki­lo­me­try iden­tycz­nych ce­gla­nych blo­ków, ule­pio­nych jak od sztancy. To wy­gląda bar­dziej na de­ko­ra­cję, na taką… – przez mo­ment szu­kał słowa – sce­no­gra­fię fil­mową niż na miej­sce do ży­cia.

Przy stole wy­ście­ła­nym zie­lo­nym płót­nem roz­gry­wano wła­śnie par­tyjkę sno­okera. Ta­de­usz przed­sta­wił go­ścia po­zo­sta­łym. Z krót­kich kur­tu­azyj­nych pre­zen­ta­cji Wi­told wy­chwy­cił, że to lo­kalni no­ta­ble oraz funk­cyjni ko­le­dzy z mi­li­cji. Jedni byli pod­pici i we­seli, inni prze­ciw­nie – kom­plet­nie sfla­czeli i zo­bo­jęt­niali. To­wa­rzy­szące im ko­biety nie zo­stały przed­sta­wione jako czy­je­kol­wiek żony. Same po­da­wały je­dy­nie imiona: Sa­bina, Ja­dzia, Ma­rianna. Była na­wet Na­ta­sza.

Po wy­mia­nie grzecz­no­ści Ta­dek za­pro­wa­dził go­ścia w za­ułek, dys­kret­nie umiesz­czony za fi­la­rem. Stały tam skó­rzana ka­napa i ob­szerny fo­tel, który swo­bod­nie po­mie­ściłby dwie osoby. Sze­roki za­okrą­glony za­głó­wek i ma­sywne po­rę­cze obito bo­gato zdo­bio­nym ma­te­ria­łem, jakby miał tam za­sia­dać sam bi­skup. Obok, na szkla­nym sto­liku le­żało pu­dełko cy­gar, stała też ka­rafka z cię­tego szkła, wy­peł­niona brą­zo­wym pły­nem.

Ta­de­usz za­siadł w fo­telu, wska­zu­jąc Wi­tol­dowi miej­sce na ka­na­pie.

– Wy­pi­jesz? – za­py­tał i nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, na­peł­nił szklanki.

Wi­told pa­trzył z czy­stym sen­ty­men­tem w oczach. Po­woli za­nu­rzył ko­niu­szek ust i kosz­to­wał tru­nek z roz­bra­ja­jąco nie­skry­wa­nym za­chwy­tem.

– Scotch whi­sky! – wes­tchnął.

– Naj­praw­dziw­sza! Cu­dow­nie, prawda?

Wi­tek czuł lek­kie oszo­ło­mie­nie. Roz­siadł się wy­god­nie i roz­sma­ko­wy­wał w chwili. Zu­peł­nie jak kie­dyś w An­glii ob­ser­wo­wał nie­śpieszną grę za­wod­ni­ków i lekko ude­rzał w bok ka­napy, wy­stu­ku­jąc dło­nią rytm mu­zyki. Przy­mknął oczy i po­czuł od­prę­że­nie. W ta­kim mo­men­cie nie li­czyło się nic in­nego. W pew­nej chwili Ta­dek szturch­nął go łok­ciem.

– Wi­dzia­łeś te dziew­czyny?

– Mhm – mruk­nął obo­jęt­nie Wi­told.

Halt wy­glą­dał na za­sko­czo­nego.

– Nie bądź mruk – nie od­pusz­czał. Prze­chy­lił szklankę i za­py­tał, śle­dząc wzro­kiem prze­pastny de­kolt Sa­biny: – Mia­łeś tam ko­goś?

– W Wie­liczce? Nie, tylko prze­lotne zna­jo­mo­ści…

– Cho­dziło mi o An­glię.

Ja­strzęb­ski wzrok miał nie­wi­dzący. Pod­parł pię­ścią brodę i spra­wiał wra­że­nie, jakby nie in­te­re­so­wało go nic in­nego, poza ob­ser­wo­wa­niem par­tyjki trwa­ją­cej na pro­sto­kąt­nym stole.

– Halo, Wi­tek?!

Kiedy opo­wia­dał o Me­gan, oczy za­szły mu mgłą, a słowa grzę­zły w gar­dle. Po­znał ją po kilku mie­sią­cach ży­cia w An­glii. Cie­szyli się sobą przez dwa lata, in­ten­syw­nie i na­mięt­nie, jakby chcieli nad­ro­bić całe przy­szłe ży­cie. Przed wojną stu­dio­wała ar­chi­tek­turę. Pa­sjami opo­wia­dała o mo­der­ni­zmie, no­wym prą­dzie w bu­dow­nic­twie.

– Po woj­nie, na­wet je­śli będą duże znisz­cze­nia w ca­łej Eu­ro­pie, można je prze­cież wy­ko­rzy­stać jako szansę na zbu­do­wa­nie miast od nowa. Wresz­cie mogą być ja­sne, wy­godne i przy­ja­zne czło­wie­kowi – re­cy­to­wała z za­chwy­tem. – Wiesz, że oprócz Tel Awiwu w tym stylu zbu­do­wano jesz­cze tylko śród­mie­ście Gdyni?

Ten nie­prze­rwany dziew­częcy en­tu­zjazm spra­wiał, że Wi­tek spi­jał jej z ust każde słowo. Z za­sko­cze­niem stwier­dził, że sama ob­ser­wa­cja ko­biety tak ra­do­śnie za­prząt­nię­tej swoją ideą spra­wiała mu czy­stą przy­jem­ność. Me­gan była też prag­ma­tyczna i być może za to też ją po­ko­chał. Nie chciała wy­cho­dzić za mąż wcze­śniej, niż mi­nie wojna. Ma­wiała pro­ro­czym to­nem, że wszystko wy­gląda bar­dzo nie­pew­nie. Czy na tej beczce pro­chu można ro­bić wiel­kie plany? A na­wet ja­kie­kol­wiek?

Cza­sem rap­tow­nie za­prze­czał jej w dys­ku­sji, ale wie­dział, że tak na­prawdę miała ra­cję. Mo­gli być szczę­śliwi je­dy­nie na tyle, na ile po­zwa­lały im na to oko­licz­no­ści. I tak było.

Aż na­stą­piła ta tra­giczna noc: naj­pierw zło­wiesz­czo wy­jące sy­reny, póź­niej jed­no­stajne bu­cze­nie nad­cią­ga­ją­cych bom­bow­ców, a w końcu gwizd se­tek spa­da­ją­cych ton że­laza i tro­tylu. Kosz­marny na­lot, pod­czas któ­rego zi­ściło się pie­kło: bu­dynki roz­pa­dały się jak z wieże kloc­ków, a bry­tyj­skie ulice za­lała rzeka ognia, gru­zów i roz­pacz­li­wego krzyku po­grze­ba­nych żyw­cem. Me­gan nie zdą­żyła na­wet do­biec do schronu.

Gdy lu­dzie otrzy­mują wia­do­mość o śmierci uko­cha­nej osoby, po­dobno mają wra­że­nie, jakby sami umie­rali.

Wi­tek nie czuł, jakby umie­rał. To, co wtedy czuł, było znacz­nie gor­sze. Było tak, jakby jego część osu­nęła się w ni­cość, nie­od­wra­cal­nie spa­dła w ot­chłań, ra­zem ze wspólną pa­mię­cią o tym, co ra­zem prze­żyli.

– To zu­peł­nie nor­malne, że wciąż boli, przy­ja­cielu. Dzię­kuję, że mi się zwie­rzy­łeś. To dla mnie wiele zna­czy – rzekł Ta­dek.

Wi­told wy­raź­nie po­smut­niał, ale po­czuł ulgę. Przez te wszyst­kie lata nie miał komu tego opo­wie­dzieć. Wy­rzu­cić z sie­bie i za­koń­czyć wresz­cie tę dawną pieśń.

– Nie, już nie boli… To stara hi­sto­ria – po­wie­dział Wi­told. – Gdy wo­kół sza­leje wojna, za­czy­nasz my­śleć ina­czej. Le­piej dzia­łać, niż ża­ło­wać w ostat­niej chwili.

– To jak po prze­kro­cze­niu czter­dziestki. – Ta­de­usz uniósł szklankę. – Ru­bi­kon.

– Jaki Ru­bi­kon?

– Po­łowa ży­cia.

– Ru­bi­kon… ży­cia – po­wtó­rzył Wi­told, po czym za­py­tał: – Noo, a ty? Nie masz ja­kiejś babki na stałe?

Kom­pan dziar­sko wy­chy­lił whi­sky, a na twarz wstą­pił mu szel­mow­ski uśmie­szek.

– Cóż… – rzekł z za­sta­no­wie­niem. – Nie mam. Praw­do­po­dob­nie wiąże się to z fak­tem, że tak na­prawdę po­cią­gają mnie ko­biety, które w ogóle mnie nie chcą.

– Ale ra­dzisz so­bie ja­koś? – Ton Witka ba­lan­so­wał na gra­nicy śmie­chu i szy­der­stwa.

– Tak. Od­kry­łem, że nie ma lep­szego spo­sobu na ci­zię niż inna ci­zia!

– Kon­tro­wer­syjny po­gląd. Za­pewne nie za­sły­sza­łeś tego na nie­dziel­nym ka­za­niu?

– Nie, skądże znowu. Dawno temu otrzy­ma­łem ową cenną radę od pew­nego życz­li­wego bar­mana.

– Bar­mani za­zwy­czaj są życz­liwi dla zła­ma­nych serc – skwi­to­wał Wi­told. – No i za­wsze mnie to za­sta­na­wiało… – Ja­strzęb­ski miał za­fra­po­wany wy­raz twa­rzy.

– Życz­li­wość bar­ma­nów? Cho­dzi o to, że pi­jany i wy­słu­chany wię­cej za­mówi.

– Nie. To, skąd bie­rzesz te swoje bły­sko­tliwe sen­ten­cje. Nie zmie­ni­łeś się pod tym wzglę­dem.

– Phi – prych­nął osten­ta­cyj­nie lek­ce­wa­żą­cym to­nem ko­men­dant.

– Ale ja w tych mą­dro­ściach wy­czu­wam ziarno za­wo­alo­wa­nego buntu. An­ty­sys­te­mo­wego, do­dajmy!

– Zwie­rzy­łeś mi się, więc ja też ci się zwie­rzę – po­wie­dział Ta­de­usz.

– Ależ cze­ka­łem na to!

– Za­sta­na­wiasz się, czy mi z tym wszyst­kim do­brze. Otóż cza­sem my­ślę, że na­gle pęknę. Że nie wy­trzy­mam tej ca­łej gry, ma­sek, uda­wa­nia.

– I co wtedy?

– I wtedy wszyst­kim jebnę! – syk­nął Ta­dek, a Wi­tek wy­buchł śmie­chem.

– A co cię po­wstrzy­muje?

– Zmę­cze­nie. Nie mam już sił na kon­se­kwen­cje.

– Wy­pijmy za to – rzu­cił we­soło Wi­tek.

Po chwili Ta­dek wska­zał dziew­czynę przy ba­rze. Smu­kła sza­tynka na­le­wała wła­śnie drinka.

– Obej­rzyj ją so­bie. – Od­cze­kał chwilę, a po­tem za­py­tał: – No i?

– Jest nie­mal ide­alna. Ale nie ma w niej ni­czego, co mógł­bym po­ko­chać.

– A co po­winno w niej być, u li­cha?!

– Smu­tek – od­parł Wi­told. – Za­wsze cią­gnęło mnie do ko­biet z ja­kąś skazą.

– Za­wsze są­dzi­łem, że je­steś dziwny – mruk­nął prze­śmiew­czo Ta­dek. – A wiesz, co ja na­prawdę lu­bię? Eks­tre­malne emo­cje. Wtedy żyję. W cza­sie wojny czu­łem się sobą. A te­raz… Bez na­pię­cia ga­snę.

– Ale trzeba umieć też prze­ży­wać spo­kój…

– To ko­nieczne – przy­znał Ta­dek.

Sie­dzieli w ci­szy, słu­cha­jąc jazzu. Było do­kład­nie tak, jak po­winno być.

Po ja­kimś cza­sie Wi­told się­gnął po pa­pie­rosa. Przez mi­nutę ubi­jał ty­toń, stu­ka­jąc fil­trem pio­nowo o sto­lik.

– Słu­chaj, mia­łeś mi opo­wie­dzieć wię­cej o pol­skim foo fi­gh­ter. To musi być cho­ler­nie ważne, skoro aż pań­stwo za­an­ga­żo­wało cały swój apa­rat…

– Ale prze­cież przy­je­cha­łeś je­dy­nie na par­tyjkę sno­okera… – Trudno było roz­po­znać, czy Halt mówi po­waż­nie, czy tylko się dro­czy.

Wy­pili na­stępną ko­lejkę. W mię­dzy­cza­sie stół opu­sto­szał.

– Te­raz na­sza ko­lej, bra­chu.

Wi­told wstał i z wi­docz­nym pie­ty­zmem uło­żył bile. Na­sma­ro­wał wierz­cho­łek i ude­rzył. Kule nie­za­wod­nie roz­pierz­chły się po zie­lo­nym suk­nie. Dwie od razu wpa­dły do kie­szeni. Na twa­rzy męż­czy­zny roz­kwi­tła au­ten­tyczna sa­tys­fak­cja.

Wkrótce Wi­told za­to­pił się w grze, ma­jąc przy tym głę­bo­kie po­czu­cie, że ży­cie wraca na swoje do­tych­cza­sowe, pra­wi­dłowe tory. Zu­peł­nie jakby te dwa­dzie­ścia lat „po­mię­dzy” sta­no­wiło je­dy­nie małą prze­rwę, a dawny roz­mówca wszystko i bez naj­mniej­szego pro­blemu poj­mo­wał, po­nie­waż dzie­lił po­dobne i wciąż żywe do­świad­cze­nie.

Halt wbił dwie kule i opu­ścił kij. Nie od­ry­wa­jąc wzroku od stołu, za­py­tał nie­spo­dzie­wa­nie:

– Czego naj­bar­dziej ba­łeś się pod­czas wojny?

Wi­told od lat czuł, że nie za­mknie wo­jen­nego roz­działu, do­póki szcze­rze z kimś o tym nie po­roz­ma­wia. Z kimś zna­nym i za­ufa­nym. Może wła­śnie dla­tego chciał od­na­leźć sta­rych przy­ja­ciół?

Wbił dwie bile i od­sta­wił kij.

– Może się zdzi­wisz, ale naj­bar­dziej ba­li­śmy się nie śmierci, tylko tor­tur – za­czął. – Gdy le­cia­łem nad Niemcy, w kie­szeni no­si­łem cy­ja­nek. Wol­ność wy­boru by­wała ostat­nią bro­nią. Wiesz, co oni ro­bili więź­niom? – Po­chy­lił się nad sto­łem.

Ta­dek drgnął, jakby do­tarło do niego, że stoi przy stole do sno­okera. Przy­mie­rzył do­kład­nie i pchnął szybko kij. Wpa­dła jedna bila, lecz sy­tu­acja na stole po­zo­stała bez­na­dziejna.

Mi­les Da­vis są­czył się z gło­śni­ków, gdy Wi­told starł pot z czoła.

– Tadku. – Prze­rwał grę. Spoj­rzał na przy­ja­ciela i spy­tał: – Po co ci wła­ści­wie je­stem po­trzebny?

– Już mó­wi­łem. Do pracy.

– Mó­wi­łeś, ale bez szcze­gó­łów.

Ko­men­dant przyj­rzał się Wit­kowi. Odło­żył kij i pod­szedł do szafki. Wy­cią­gnął „Wie­czór Wy­brzeża” i kilka nu­me­rów „Dzien­nika Bał­tyc­kiego”, po czym rzu­cił je na sto­lik i rzekł:

– Oto one.

VI

Wi­tek usiadł ob­ło­żony ga­ze­tami. Ja­kiś czas stu­dio­wał ko­lumny, które ktoś za­kre­ślił dłu­go­pi­sem: