Nocny portret - Laura Morelli - ebook + książka

Nocny portret ebook

Morelli Laura

4,8

Opis

W trakcie II wojny światowej na terenach polskich masowo rabowane były cenne dzieła sztuki i zabytki. Wśród nich znalazła się także Dama z gronostajem pędzla Leonarda da Vinci. Książka Laury Morelli, włoskiej badaczki sztuki, przedstawia niezwykłe losy tego słynnego obrazu w dwóch kluczowych dla niego momentach. Autorka przenosi nas do XV-wiecznego Mediolanu, gdzie poznajemy historię powstania arcydzieła, jego genialnego autora i pięknej modelki, oraz do Monachium czasów wojny, gdzie pewna konserwatorka sztuki niechcący sprawia, że renesansowy portret dostaje się w ręce nazistowskiego funkcjonariusza. Prowadzone równolegle opowieści, które dzieli kilka stuleci, składają się na fascynującą lekturę o sztuce, namiętności i okrutnych mechanizmach władzy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 458

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (8 ocen)
6
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Krasnal7

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna powiesc o czasach wojny i sztuce. Romans, książka o ludzkich wyborach. Na pewno przeczytam kolejna powiesc autorki.
00
katanowak

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna. Historia powstania obrazu Dama z gronostajem Leonardo da Vinci i jego kradzieży przez nazistów. Poprzez pryzmat tej historii poznajemy dzieje kradzieży dzieł sztuki w czasie II wojny światowej i ich odzyskiwania przez Obrońców Zabytków. Czyta się jednym tchem jak dobrą powieść sensacyjną. Do fabuły umiejętnie wprowadzone prawdziwe postacie historyczne. Inspirująca, ciekawa, niezły kawałek historii. Chętnie przeczytałabym inne książki tej autorki.
00
makalonka2000

Nie oderwiesz się od lektury

Autorka jest historykiem sztuki, zna się na rzeczy. Czytanie tej książki było przyjemnością. Świetnie przemyślana, dwie ramy czasowe: pierwsza to1490r. i życie Leonarda da Vinci oraz postaci z jego obrazu - Cecylii, Damy z gronostajem oraz druga: jego losy podczas II wojny światowej. Szalenie podobał mi się zabieg kończenia rozdziału w danym czasie zdaniem, które powtórzone pasowało idealnie do kolejnego, w innych czasach. Bogata książka, dużo pracy, świetne umiejscowienie przedmiotu, jego znaczenia, ale przede wszystkim człowieczeństwa i pochwały dla sztuki. Zapamiętam na długo. Czekam na inne książki autorki, bo widzę, że są, tylko jeszcze nie po polsku.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: The Ni­ght Por­trait
Text co­py­ri­ght © 2020 by Laura Mo­relli
Co­py­ri­ght for the Po­lish edi­tion © Wy­daw­nic­two AR­KADY Sp. z o.o., War­szawa 2023
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Żadna część tej pu­bli­ka­cji nie może być re­pro­du­ko­wana w ja­kiej­kol­wiek for­mie ani po­wie­lana gra­ficz­nie, elek­tro­nicz­nie czy me­cha­nicz­nie, w tym za po­mocą ko­pio­wa­nia, na­gry­wa­nia, ani prze­cho­wy­wana w in­for­ma­tycz­nej ba­zie da­nych bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy. Pro­simy o prze­strze­ga­nie praw twór­ców do ich wła­sno­ści in­te­lek­tu­al­nej i nie­udo­stęp­nia­nie tre­ści książki w sieci.
Tłu­ma­cze­nie: Anna Ci­cho­wicz
Re­dak­cja: Mar­ga­rita Kar­dasz
Ko­rekta: Mał­go­rzata Stal­mier­ska
Pro­jekt okładki: 3oko Krzysz­tof Kieł­ba­siń­ski
Skład i ła­ma­nie: Syl­wia Szur
ISBN 978-83-213-5264-0
CIP – Bi­blio­teka Na­ro­dowa
Mo­relli, Laura
Nocny por­tret / Laura Mo­relli ; [tłu­ma­cze­nie:
Anna Ci­cho­wicz]. Wy­da­nie I. - War­szawa : Le­Tra, 2023
Wy­da­nie I, 2023, Sym­bol 5317/R
Wy­daw­nic­two AR­KADY Sp. z o.o. ul. Do­bra 28, 00-344 War­szawa tel. 22 444 86 50/51 e-mail: info@ar­kady.eu, www.ar­kady.eu Fa­ce­book: @Wy­daw­nic­two.Ar­kady, In­sta­gram: @wy­daw­nic­two.ar­kady Fa­ce­book: @Wy­daw­nic­two.Le­tra, In­sta­gram: @wy­daw­nic­two­_le­tra księ­gar­nia fir­mowa tel. 22 444 86 61 e-mail: ksie­gar­nia@ar­kady.eu księ­gar­nia wy­sył­kowa tel. 22 444 86 97www.ar­kady.info
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Maxai wszyst­kich in­nych,któ­rzy pra­cują na rzecz do­bra

.

Ta książka jest fik­cją li­te­racką. Od­nie­sie­nia do rze­czy­wi­stych osób, zda­rzeń, in­sty­tu­cji, or­ga­ni­za­cji czy miejsc mają słu­żyć je­dy­nie wy­wo­ła­niu po­czu­cia au­ten­ty­zmu i są użyte w kon­tek­ście fa­bu­lar­nym. Wszyst­kie po­zo­stałe po­sta­cie, wy­da­rze­nia i dia­logi są dzie­łem wy­obraźni au­torki i nie na­leży ich uwa­żać za praw­dziwe.

Część I

MA­CHINYWO­JENNE

1

LE­ONARDO

Flo­ren­cja, Wło­chyLuty 1476

Ciemny szyb w zbo­czu. Wi­dzę go oczyma wy­obraźni. W głębi dłu­giego ko­ry­ta­rza, w za­po­mnia­nej kry­jówce pod for­ty­fi­ka­cjami mia­sta, przy­glą­dam się, jak lu­dzie za­kła­dają ła­dunki czar­nego pro­chu.

Naj­lepsi ro­bot­nicy do tego za­da­nia, jak my­ślę, na co dzień pra­cują w ko­palni. Ci lu­dzie są przy­zwy­cza­jeni ha­ro­wać w roz­rze­dzo­nym po­wie­trzu, w ciem­no­ści, umieją się ob­cho­dzić z po­chod­nią i ki­lo­fem. Ich palce i po­liczki są cią­gle czarne, ich por­tki sztywne od ziemi i miału wę­glo­wego. Ja­kie mo­głoby dla nich być lep­sze za­ję­cie niż w służ­bie przy ob­lę­że­niu?

Dziel­nie po­su­wają się do przodu w ciem­no­ści, wy­soko trzy­ma­jąc lampy. Po ci­chu, nie wzbu­dza­jąc po­dej­rzeń, roz­miesz­czają czarny proch w naj­dal­szych za­kąt­kach szybu. Kiedy wy­cho­dzą, ka­no­nier bez­gło­śnie ob­raca ko­łem prze­kładni zę­ba­tej i wta­cza ma­chinę do ko­ry­ta­rza. Miesz­kańcy roz­pierz­chają się w cha­osie, wśród eks­plo­zji plu­ją­cych ka­mie­niami. Nie­ba­wem ata­ku­jący będą już mieć wroga w gar­ści.

Oczy­wi­ście pro­jekt żyje je­dy­nie w mo­jej wy­obraźni. Mu­szę to przy­znać. Jed­nak cią­gnie mnie, żeby go prze­lać na pa­pier. Te my­śli, te ma­chiny. Trzy­mają mnie przy ży­ciu jesz­cze długo po go­dzi­nie, w któ­rej słońce za­mie­nia Arno w złoto, a po­tem chowa się za wzgó­rzami. Te wy­na­lazki wy­peł­niają moje sny. Bu­dzę się spo­cony, pra­gnąc za wszelką cenę uchwy­cić ob­razy na pa­pie­rze, za­nim roz­płyną się jak pierw­sza po­ranna mgła nad rzeką.

W rze­czy­wi­sto­ści znaj­duję się w swoim sta­rym po­koju, z ko­min­kiem, na któ­rym tli się ogień, w oto­cze­niu chy­bo­tli­wych stert per­ga­mi­nów na stole, ka­ła­ma­rzy z ich me­ta­licz­nym za­pa­chem, lamp ole­jo­wych o zwę­glo­nych kno­tach i ko­tów wy­le­gu­ją­cych się w co­raz to in­nych po­zach. Za­ło­ży­łem na drzwi że­la­zną za­suwę, aby znie­chę­cać tak zwa­nych przy­ja­ciół, któ­rzy mo­gliby mnie wy­wa­bić do go­spody. Niech so­bie idą sami.

Mam waż­niej­sze za­da­nia do wy­ko­na­nia. Je­śli nie prze­niosę ich na stro­nice mo­ich no­te­sów, od­lecą jak barwne mo­tyle tuż poza za­się­giem mo­jej siatki.

Mniej­sza o tę kło­po­tliwą de­skę na szta­lu­dze, która roz­pra­sza moją uwagę. Oto moja nie­udolna próba uchwy­ce­nia po­do­bi­zny po­spo­li­tej córki kupca. Spo­gląda na mnie z dru­giego końca po­koju. Jest nie­za­do­wo­lona i ma do tego pełne prawo. Jej oj­ciec pro­sił mnie, bym zro­bił z niej pięk­ność, za­nim wy­śle por­tret pre­ten­den­towi do jej ręki, z Um­brii. Nie mam do tego serca, szcze­rze przy­znaję, ale też nie mam nic prze­ciwko wy­na­gro­dze­niu. Za­pew­nia chleb i wino na moim stole. Tym­cza­sem tem­pe­rowe pig­menty na to­po­lo­wej de­sce dawno już wy­schły. Na­cią­gam na por­tret za­słonę, by kar­cący wzrok dziew­czyny już mnie nie roz­pra­szał. Nie mogę się do­cze­kać, żeby wró­cić do mo­jego ry­sunku. Gdy­bym tylko umiał prze­ko­nać klienta, żeby za­pła­cił mi za ma­chiny wo­jenne za­miast za po­wie­le­nie pro­filu jego córki.

Mam swój udział w nie­ukoń­czo­nych dzie­łach mo­jego mi­strza. Anioł i pej­zaż w chrzcie Chry­stusa. Mnisi mie­sią­cami na­ga­by­wali mi­strza Ver­roc­chia. Ma­donna z dzie­ciąt­kiem – ba­nalna, je­śli mam być szczery wo­bec sie­bie sa­mego – dla szla­chet­nej damy w po­bliżu Santa Ma­ria No­vella. Przy­słała mi ko­lejny list z za­py­ta­niem, kiedy do­star­czę.

Jak mogę so­bie po­zwo­lić na ta­kie bła­hostki, kiedy tyle mam do prze­la­nia z mo­jej wy­obraźni? Wra­cam do swo­ich no­te­sów.

Dla­czego tu­nele? Będą mnie py­tać ci lu­dzie, któ­rzy my­ślą o woj­nie tak jak ja. Ale ja to już prze­my­śla­łem. Jak za­sko­czony może być wróg, kiedy prze­ciw­nik wyj­dzie spod ziemi, żeby go po­ko­nać! Zo­ba­czą, że wał na­pę­dza­jący ma­szynę po­zwala jej prze­miesz­czać się płyn­nie i bez wy­siłku krę­tymi ko­ry­ta­rzami pod zie­mią, nie ro­biąc ha­łasu. A je­śli te ko­pal­nie nie zo­staną wy­sa­dzone, ja­kie skarby mogą być w nich ukryte – przed tymi, któ­rzy mo­gliby ze­chcieć je ukraść – głę­boko w pod­zie­miach, tam gdzie jest miedź, wę­giel i sól?

Wroga trzeba trzy­mać bli­sko. Tak mó­wią.

Ale co ja tam wiem? Je­stem tylko kimś, kto wy­obraża so­bie ta­kie fan­ta­styczne rze­czy i prze­lewa je na pa­pier. Kimś, kto wie­rzy, że cza­sami sztuka musi być użyta w służ­bie woj­nie.

Biorę do ręki swój srebrny ry­sik i za­czy­nam znów ry­so­wać.

2

EDITH

Mo­na­chium, NiemcyWrze­sień 1939

Edith Bec­ker miała na­dzieję że ze­brani wo­kół stołu męż­czyźni nie wi­dzą, jak trzęsą się jej ręce.

W każdy inny czwar­tek Edith sie­dzia­łaby przed szta­lugą w swo­jej pra­cowni kon­ser­wa­tor­skiej na par­te­rze, ma­jąc na no­sie oku­lary po­więk­sza­jące, w któ­rych wy­glą­dała jak wielki owad. Tam, w ci­szy i spo­koju, mo­gła stra­cić po­czu­cie czasu, po­chło­nięta za­da­niem na­prawy roz­dar­cia kil­ku­set­let­niego ob­razu, usu­wa­nia war­stwy brudu na­ro­słej przez dzie­się­cio­le­cia albo uzu­peł­nia­nia ubyt­ków zło­ce­nia na sta­rej, po­ob­tłu­ki­wa­nej ra­mie. Jej praca po­le­gała na ra­to­wa­niu dzieł sztuki, jed­nego po dru­gim, przed roz­pa­dem i znisz­cze­niem. To był jej za­wód, jej po­wo­ła­nie. Dzieło jej ży­cia.

Tym­cza­sem przez ostat­nie pół go­dziny oczy lu­dzi naj­waż­niej­szych w Alte Pi­na­ko­thek, jed­nym z naj­wspa­nial­szych mo­na­chij­skich mu­zeów, zwró­cone były na Edith. Przy­glą­dali się, jak roz­wią­zuje ta­siemki każ­dej z te­czek i wyj­muje jedną po dru­giej karty re­pre­zen­tu­jące ob­razy z pry­wat­nych ko­lek­cji na­le­żą­cych do ro­dzin w ca­łej Pol­sce.

– Toż­sa­mość męż­czy­zny na tym por­tre­cie jest nie­znana – po­wie­działa, pusz­cza­jąc w obieg fak­sy­mile por­tretu au­tor­stwa ma­la­rza wło­skiego re­ne­sansu Ra­fa­ela Santi. Pa­trzyła, jak ich wzrok prze­suwa się po po­do­biź­nie męż­czy­zny o pu­szy­stych wło­sach, przy­trzy­mu­ją­cego za­rzu­cony na ra­mię fu­trzany płaszcz i pa­trzą­cego z ukosa na wi­dza.

Edith była za­do­wo­lona, że za­mie­niła swoją co­dzienną su­kienkę w ko­lo­rze wy­bla­kłej sza­ro­ści i kon­ser­wa­tor­ski ki­tel na na­je­le­gant­szy ubiór, jaki miała, brą­zową twe­edową spód­nicę i ża­kiet. Po­świę­ciła tro­chę czasu, żeby uło­żyć włosy wi­jące się sy­me­trycz­nie po obu stro­nach twa­rzy i do­pil­no­wała, żeby szwy poń­czoch z tyłu były pro­ste. Męż­czyźni ob­da­rzyli ją nie­po­dzielną uwagą: ku­stosz sta­ro­żyt­no­ści, pre­zes za­rządu mu­zeum, na­wet sam dy­rek­tor mu­zeum, Ernst Buch­ner, sławny uczony, z któ­rym Edith ni­gdy do tej pory nie roz­ma­wiała bez­po­śred­nio.

– Jest kilka kon­cep­cji co do toż­sa­mo­ści mo­dela – mó­wiła da­lej. – Nie­któ­rzy uwa­żają na­wet, że może to być au­to­por­tret ar­ty­sty.

Edith była je­dyną ko­bietą w sali peł­nej pra­cow­ni­ków mu­zeum spra­wu­ją­cych funk­cje kie­row­ni­cze. Wo­la­łaby, żeby nie pro­sili jej o opusz­cze­nie spo­koj­nej pra­cowni kon­ser­wa­tor­skiej, gdzie od kilku ty­go­dni pra­co­wała nad przy­wró­ce­niem pier­wot­nego wy­glądu du­żej sce­nie bi­tew­nej XVI-wiecz­nego mo­na­chij­skiego ma­la­rza Hansa We­rla. W któ­rymś mo­men­cie, w XIX wieku, inny kon­ser­wa­tor prze­ma­lo­wał po­sta­cie ludz­kie i ko­nie na ob­ra­zie. Te­raz, pra­cu­jąc żmud­nie w nie­mi­ło­sier­nie po­wol­nym tem­pie, Edith usu­wała prze­ma­lo­wa­nia za po­mocą szmatki na­są­czo­nej roz­pusz­czal­ni­kiem. Z en­tu­zja­zmem ob­ser­wo­wała żywe barwy, ja­kie wy­szły spod pędzla ar­ty­sty, uka­zu­jące się na płót­nie cen­ty­metr po cen­ty­me­trze. Wo­la­łaby, żeby po­zwo­lili jej wró­cić do pracy, za­miast sku­piać na niej całą uwagę.

Jej wzrok ner­wowo omia­tał sie­dzą­cych przy stole, aż w końcu za­trzy­mał się na Man­fre­dzie, mu­ze­al­nym ar­chi­wi­ście, któ­rego znała od dawna. Man­fred spoj­rzał na nią znad swo­ich ma­łych, okrą­głych oku­la­rów i uśmie­chem za­chę­cał ją do kon­ty­nu­owa­nia. Chyba tylko on je­den w tej sali ro­zu­miał, jak trudno jest jej wy­stę­po­wać przed zgro­ma­dzo­nymi tu oso­bami.

Edith zdała so­bie sprawę, że Man­fred jako je­dyny spo­śród jej ko­le­gów z pracy wie­dział coś o jej ży­ciu poza mu­zeum. Ro­zu­miał trud­no­ści, z ja­kimi się bo­ryka, opie­ku­jąc się oj­cem, z któ­rego umy­słem i pa­mię­cią było z dnia na dzień co­raz go­rzej. Man­fred i jej oj­ciec stu­dio­wali ra­zem w Aka­de­mii Sztuk Pięk­nych i to dzięki Man­fre­dowi skru­pu­latna i su­mienna córka Herr Bec­kera zo­stała za­trud­niona w dziale kon­ser­wa­cji. Edith wie­działa, że je­śli ma utrzy­mać po­sadę, a co do­piero od­nieść za­wo­dowy suk­ces, musi chro­nić swoje ży­cie pry­watne przed ludźmi. Uchwy­ciła się uśmie­chu Man­freda, który do­da­wał jej otu­chy i po­ma­gał opa­no­wać drże­nie rąk.

– Ar­cy­dzieło – stwier­dził pre­zes za­rządu, ostroż­nie trzy­ma­jąc w rę­kach fak­sy­mile ob­razu Ra­fa­ela. – Wi­dzę, że ro­dzina Czar­to­ry­skich miała am­bi­cję zgro­ma­dzić im­po­nu­jącą ko­lek­cję wło­skiego ma­lar­stwa.

– Rze­czy­wi­ście – Edith rów­nież była za­sko­czona, do­wia­du­jąc się o skar­bach za­mknię­tych w zam­kach, klasz­to­rach, mu­ze­ach i do­mach pry­wat­nych na zie­miach wschod­nich. W Pol­sce znaj­do­wały się ob­szerne ko­lek­cje ro­dzinne, gro­ma­dzone przez wieki. Sama ko­lek­cja ksią­żąt Czar­to­ry­skich sta­no­wiła ci­che re­po­zy­to­rium o nie­po­li­czal­nej war­to­ści.

Te­raz Edith za­czy­nała ro­zu­mieć cel wszyst­kich tych go­dzin, dni i ty­go­dni spę­dzo­nych w mu­ze­al­nych ar­chi­wach i wśród bi­blio­tecz­nych pó­łek. Po­in­stru­owano ją, że ma wy­szu­kać i upo­rząd­ko­wać in­for­ma­cje o ob­ra­zach w pol­skich ko­lek­cjach dla za­rządu mu­zeum. Do­piero te­raz stało się to dla niej oczy­wi­ste. Ktoś chciał zdo­być te ob­razy. Kto i dla­czego?

– A to jest ostatni – za­po­wie­działa, wy­cią­ga­jąc ostat­nią kartę ze stosu re­pro­duk­cji ob­ra­zów z ko­lek­cji Czar­to­ry­skich.

– Ten, na który cze­kamy – po­wie­dział Herr Di­rek­tor Buch­ner. Jego brwi się­gały na boki do kę­pek ciem­nych, roz­wi­chrzo­nych wło­sów, które nad wy­so­kim czo­łem za­cze­sane były do góry.

– Tak – po­twier­dziła Edith. – Około roku 1800, jed­no­cze­śnie z Por­tre­tem mło­dzieńca Ra­fa­ela za­ku­pio­nym od wło­skiej ro­dziny, Adam Je­rzy Czar­to­ry­ski na­był Damę z gro­no­sta­jem Le­onarda da Vinci. Przy­wiózł te ob­razy z Włoch do domu, do swo­jej ro­dzin­nej ko­lek­cji we wschod­niej Pol­sce.

– I ona tam po­zo­staje? – chciał wie­dzieć ku­stosz sta­ro­żyt­no­ści, za­wie­sza­jąc w po­wie­trzu dłoń z pió­rem, jakby to był pa­pie­ros. Dał o so­bie znać dawny na­wyk ku­sto­sza z cza­sów sprzed wpro­wa­dzo­nego ostat­nio za­kazu pa­le­nia w bu­dyn­kach in­sty­tu­cji pań­stwo­wych. Edith uświa­do­miła so­bie, że za­le­d­wie kilka mie­sięcy temu po­miesz­cze­nie by­łoby pełne dymu.

– Nie – od­parła Edith, czu­jąc ulgę, że przed spo­tka­niem przej­rzała swoje no­tatki. – Por­tret Damy z gro­no­sta­jem czę­sto po­dró­żo­wał w ciągu ostat­nich stu lat. W la­tach 30. XIX wieku, po wkro­cze­niu wojsk ro­syj­skich, ro­dzina dla bez­pie­czeń­stwa za­wio­zła go do Dre­zna. Po­tem przy­wieźli ob­raz z po­wro­tem do Pol­ski, ale po­nie­waż czasy wciąż były nie­spo­kojne, ukryli go w na­le­żą­cym do rodu pa­łacu w Peł­ki­niach. Kiedy się uspo­ko­iło, prze­nie­śli go do swo­ich pry­wat­nych apar­ta­men­tów w Pa­ryżu, gdzie znaj­do­wał się w la­tach 40. XIX wieku.

– A po­tem wró­cił do Pol­ski?

– W końcu tak. Ro­dzina spro­wa­dziła go z po­wro­tem w la­tach 80. XIX wieku. Zo­stał z wielką pompą wy­sta­wiony pu­blicz­nie. Wielu lu­dzi do­piero wtedy do­wie­działo się o jego ist­nie­niu, a hi­sto­rycy roz­po­częli ba­da­nia. Kilku eks­per­tów od razu roz­po­znało w nim dzieło Le­onarda, lu­dzie spe­ku­lo­wali na te­mat toż­sa­mo­ści mo­delki. I tak to się skoń­czyło – wska­zała stos kart – ob­raz jest po­wszech­nie pu­bli­ko­wany i re­pro­du­ko­wany.

– Kim ona jest? – spy­tał Buch­ner, bęb­niąc gru­bymi pal­cami o blat stołu.

– Przyj­muje się, że to jedna z ko­cha­nek księ­cia Me­dio­lanu, Ce­ci­lia Gal­le­rani, po­cho­dząca z ro­dziny sie­neń­skiej. Praw­do­po­dob­nie miała około szes­na­stu lat, kiedy Lu­do­vico Sfo­rza po­pro­sił Le­onarda o na­ma­lo­wa­nie jej por­tretu.

Przy­glą­dała się, jak fak­sy­mile ob­razu prze­cho­dzi z rąk do rąk wo­kół stołu. Męż­czyźni ana­li­zo­wali in­te­li­gentną twarz dziew­czyny, jej na­strój, trzy­mane przez nią w ra­mio­nach zwie­rzątko i jego białe fu­tro.

– Pod­czas Wiel­kiej Wojny ob­raz znów zna­lazł się w Niem­czech – Edith pod­jęła swoją opo­wieść. – Dla bez­pie­czeń­stwa był prze­cho­wy­wany w Ge­mäl­de­ga­le­rie w Dreź­nie, ale osta­tecz­nie wró­cił do Kra­kowa.

– Nie­zwy­kłe, że ob­raz prze­trwał to wszystko, je­śli wziąć pod uwagę, jak czę­sto był prze­no­szony z miej­sca na miej­sce – za­uwa­żył Man­fred.

– Rze­czy­wi­ście – zgo­dził się Herr Di­rek­tor Buch­ner, od­da­jąc Edith fak­sy­mile. Wło­żyła je do gru­bej teczki i za­częła za­wią­zy­wać ta­siemki. – Fräu­lein Bec­ker, na­leży się pani po­chwała za tak grun­towną i wni­kliwą pracę ba­daw­czą na po­trzeby tego pro­jektu.

– Star­szy ku­stosz nie zro­biłby tego le­piej – do­dał ku­stosz sztuki zdob­ni­czej.

– Danke schön – wy­krztu­siła w końcu Edith. Miała na­dzieję, że te­raz po­zwolą jej wró­cić do pra­cowni kon­ser­wa­cji. Cze­kała, kiedy wresz­cie bę­dzie mo­gła wło­żyć ki­tel i wziąć się za sta­bi­li­zo­wa­nie fran­cu­skiego ob­razu, któ­rego rama zo­stała uszko­dzona przez wodę, kiedy nie­for­tun­nie umiesz­czono go pod rurą ka­na­li­za­cyjną w ma­ga­zy­no­wym bok­sie.

Ge­ne­ral­di­rek­tor Buch­ner wstał. – A te­raz – za­czął, bio­rąc głę­boki wdech – chciał­bym coś ogło­sić. W tych dniach zło­żył mi wi­zytę sam Mar­sza­łek Rze­szy Göring we wła­snej oso­bie, który, jak może wie­cie, zo­stał włą­czony przez na­szego Füh­rera w po­szu­ki­wa­nie ar­cy­dzieł ta­kich jak te oglą­dane tu­taj przed chwilą. Po­wstaje nowe mu­zeum w Linzu. Zo­stało w ca­ło­ści ufun­do­wane przez na­szego Naj­wyż­szego Wo­dza, który jak wie­cie, jest oso­bi­ście za­in­te­re­so­wany wielką sztuką i jej ochroną. Mu­zeum w Linzu, gdy zo­sta­nie ukoń­czone, bę­dzie re­po­zy­to­rium za­pew­nia­ją­cym bez­pie­czeń­stwo wszyst­kim waż­nym dzie­łom sztuki – prze­rwał, aby po­to­czyć wzro­kiem po twa­rzach przy stole – na świe­cie.

Roz­legł się zbio­rowy stłu­miony okrzyk. Edith za­cze­kała, aż to do niej do­trze. Adolf Hi­tler wła­śnie otwo­rzył Dom Sztuki Nie­miec­kiej, kilka kro­ków od jej miej­sca pracy. Po­szli z Man­fre­dem zo­ba­czyć twór­czość ofi­cjal­nie za­ak­cep­to­wa­nych współ­cze­snych rzeź­bia­rzy i ma­la­rzy. Ale te­raz... Wszyst­kie ważne w hi­sto­rii sztuki dzieła z ca­łego świata pod jed­nym da­chem, wszyst­kie pod opieką Rze­szy. To było trudne do wy­obra­że­nia, nie­mal nie do po­my­śle­nia.

– Jak mo­że­cie so­bie wy­obra­zić – mó­wił da­lej Buch­ner, jakby oży­wia­jąc my­śli Edith – ta nowa wi­zja na­szego Füh­rera bę­dzie po­tęż­nym przed­się­wzię­ciem. My wszy­scy, upra­wia­jący za­wody zwią­zane ze sztuką, je­ste­śmy włą­czeni jako opie­ku­no­wie w służbę ochrony tych dzieł. Skoro sy­tu­acja staje się bar­dziej... nie­bez­pieczna... każdy z nas musi ro­bić co do niego na­leży i we wspól­nym wy­siłku zmie­rzać do tego celu.

– Prze­cież to sza­leń­stwo! – ob­ru­szył się ku­stosz sta­ro­żyt­no­ści. – Wszyst­kie ważne dzieła sztuki na świe­cie? Niemcy będą za­rzą­dzać kul­tu­ro­wym dzie­dzic­twem świata? Kim my je­ste­śmy, żeby być straż­ni­kami ta­kiej spu­ści­zny? I kim my je­ste­śmy, żeby za­bie­rać ją z miejsc, w któ­rych się obec­nie znaj­duje?

W sali za­pa­dła ci­sza nie­mal nie do znie­sie­nia i Edith za­sta­na­wiała się, czy biedny ku­stosz już ża­łuje swo­jego wy­bu­chu. Wi­działa, jak Man­fred mocno przy­ci­ska pióro do kartki, kre­śląc esy-flo­resy, a drugą dło­nią za­krywa usta, jakby się po­wstrzy­my­wał przed ode­zwa­niem się.

Pre­zes za­rządu mu­zeum prze­rwał ci­szę.

– Nie, Han­sie. To dzia­ła­nie w słusz­nej spra­wie. Mam nie­zbite do­wody, że Ame­ry­ka­nie chcą za­brać cenne eu­ro­pej­skie ob­razy i umie­ścić jej w ży­dow­skich mu­ze­ach w Ame­ryce. W prze­ci­wień­stwie do tego idea Füh­rer­mu­seum... jest ge­nialna. Zresztą, mu­sisz zdać so­bie sprawę, że to do­piero po­czą­tek. Przy­go­to­wu­jemy rów­nież spisy waż­nych nie­miec­kich dzieł sztuki wy­wie­zio­nych przez Fran­cu­zów i An­gli­ków w mi­nio­nych stu­le­ciach. Wrócą one do Nie­miec w sto­sow­nym cza­sie.

Edith przy­glą­dała się uważ­nie twa­rzy dy­rek­tora. Herr Buch­ner, igno­ru­jąc ko­men­tarz, stał wy­pro­sto­wany i kon­ty­nu­ował prze­mowę, cho­ciaż Edith zda­wało się, że za­uwa­żyła u niego drga­nie mię­śni szyi. – Wszy­scy otrzy­mamy roz­kazy od funk­cjo­na­riu­szy w Brau­nes Haus. Bę­dziemy współ­pra­co­wać z naj­lep­szymi nie­miec­kimi ar­ty­stami, hi­sto­ry­kami, ku­ra­to­rami i kry­ty­kami. Każ­demu z was zo­sta­nie przy­dzie­lone za­da­nie od­po­wia­da­jące jego spe­cjal­no­ści. Wielu z nas, ze mną włącz­nie, bę­dzie po­dró­żo­wać po te­re­nach, aby gro­ma­dzić dzieła, które zo­staną spro­wa­dzone do na­szych ma­ga­zy­nów albo do in­nych nie­miec­kich mu­zeów.

– Ale co z na­szą pracą tu­taj? – to py­ta­nie wy­rwało się Edith mi­mo­wol­nie. – La­bo­ra­to­rium kon­ser­wa­tor­skie...

– Oba­wiam się, że na­sze ak­tu­al­nie re­ali­zo­wane pro­jekty zo­staną w więk­szo­ści za­wie­szone. Co do sa­mego mu­zeum, już za­czę­li­śmy prze­or­ga­ni­zo­wy­wać na­sze zbiory w ma­ga­zy­nie, aby przy­jąć dzieła przy­cho­dzące do nas, za­ła­twi­li­śmy też do­dat­kowe po­miesz­cze­nia poza mu­zeum.

– Do­kąd po­je­dziemy? – spy­tał ku­stosz sta­ro­żyt­no­ści.

– Kon­kretne przy­działy otrzy­mamy jesz­cze w tym ty­go­dniu – od­parł dy­rek­tor. – Fräu­lein Bec­ker, po­dej­rze­wam, że jest duże praw­do­po­do­bień­stwo skie­ro­wa­nia pani do Pol­ski – wska­zał teczki pełne skom­ple­to­wa­nych przez nią fak­sy­mi­liów.

Pol­ska.

Edith po­czuła, jak ści­ska jej się żo­łą­dek.

– Z... z pew­no­ścią... – za­jąk­nęła się – z pew­no­ścią nie bę­dzie się od nas ocze­ki­wać...

– Na jak długo? – prze­rwał jej bez­ce­re­mo­nial­nie asy­stent ku­sto­sza.

Buch­ner wzru­szył ra­mio­nami, a Edith znów do­strze­gła drgnie­nie jego mię­śni szyi. – Do czasu, aż praca zo­sta­nie wy­ko­nana. Tak długo, jak bę­dzie trzeba. Mamy wojnę.

To po­wie­dziaw­szy, dy­rek­tor ze­brał teczki, ski­nął głową na po­że­gna­nie i wy­szedł z sali. Mu­ze­alny per­so­nel po­dą­żył za nim.

Edith do­łą­czyła na końcu do idą­cych je­den za dru­gim męż­czyzn. Po doj­ściu do zna­jo­mych drzwi ła­zienki dla pań, pchnęła je, po czym za­mknęła za sobą. Rzu­ciła teczkę z do­ku­men­ta­cją na pod­łogę, usia­dła na se­de­sie i przy­ci­snęła dło­nie do twa­rzy. Bra­ko­wało jej po­wie­trza, czuła się, jakby miała ze­mdleć.

Do Pol­ski? Na czas nie­okre­ślony? Jak so­bie da radę? Kto się za­opie­kuje oj­cem? Co z jej pla­nami mał­żeń­skimi, wresz­cie, po tylu la­tach na­dziei? Czy na­prawdę zo­stała po­wo­łana na front? Grozi jej, że straci ży­cie?

Po dłuż­szej chwili Edith wstała i zimną wodą z kranu ochla­pała twarz i ręce. Kiedy wy­szła z ła­zienki, na­tknęła się na Man­freda, który cho­dził w tę i z po­wro­tem w ko­ry­ta­rzu.

– Wszystko w po­rządku? – spy­tał szep­tem, bio­rąc ją za rękę.

– Ja... nie je­stem pewna, je­śli chcesz znać prawdę. Och, Man­fre­dzie... – z wes­tchnie­niem przy­sta­nęła, opie­ra­jąc się ple­cami o chłodne ka­felki, ja­kimi wy­ło­żone były ściany ko­ry­ta­rza. – Co za wia­do­mość. Trudno mi w to uwie­rzyć – jej ręce nie prze­sta­wały się trząść.

– My­ślę, że wszy­scy je­ste­śmy w szoku – za­uwa­żył. – Na­wet ci z nas, któ­rzy... prze­wi­dy­wali, że tak się sta­nie.

Edith ści­snęła jego przed­ra­mię. Nie­wiele wie­działa o ży­ciu Man­freda poza mu­zeum, wie­działa jed­nak, że zor­ga­ni­zo­wał w Mo­na­chium grupę znaną ze sprze­ciwu wo­bec po­li­tyki Rze­szy. Ich idee były roz­po­wszech­niane za po­mocą ulo­tek na pa­pie­rze prze­bit­ko­wym, zo­sta­wia­nych na ław­kach w parku albo na pu­stych sie­dze­niach w tram­waju.

– Wie­dzia­łeś, co oni pla­nują?

Man­fred przy­tak­nął, za­ci­ska­jąc usta.

– Ge­ne­ral­di­rek­tor już za­ku­pił kilka cię­ża­ró­wek ob­ra­zów skon­fi­sko­wa­nych ży­dow­skim ko­lek­cjo­ne­rom w ca­łej Ba­wa­rii. Je­śli mi nie wie­rzysz, wejdź na trze­cie pię­tro. W moim biu­rze jest tyle ob­ra­zów, że le­dwo mogę dojść do biurka.

Usta Edith same się otwo­rzyły ze zdu­mie­nia. – Trudno mi to so­bie wy­obra­zić. Ale ty... Do­kąd ty po­je­dziesz?

– Za­łożę się, że będą mnie trzy­mać tu­taj, że­bym ka­ta­lo­go­wał wszystko, co przy­cho­dzi. Poza tym je­stem już stary – wzru­szył ra­mio­nami i zmu­sił się do uśmie­chu. – Mo­gło być go­rzej. Poza li­nią ognia. Ale ty, moja droga... Jak so­bie po­ra­dzisz? Twój oj­ciec...

Edith znów przy­ci­snęła dło­nie do twa­rzy. – Nie mam po­ję­cia – przy­znała. – He­in­rich. Mój na­rze­czony. Jego też wy­sy­łają do Pol­ski.

– Ach! – Man­fred prze­wró­cił oczami. – W ta­kim ra­zie przy­naj­mniej je­dzie­cie w to samo miej­sce.

– Tak, ale... He­ili­ger Stroh­sack! – wy­rzu­ciła z sie­bie gło­śnym szep­tem. – Nie tego się spo­dzie­wa­łam.

– Chciał­bym móc po­wie­dzieć to samo, moja droga Fräu­lein Kon­se­rva­tor. Je­steś za młoda, żeby pa­mię­tać po­czą­tek po­przed­niej wojny. I znów je­ste­śmy w tym sa­mym miej­scu. Wszystko to samo, cóż mo­żemy zro­bić? Kiedy Füh­rer wzywa, ra­czej nie mamy wy­boru. Wy­da­dzą nam karty po­wo­ła­nia. Od­mowa nie wcho­dzi w grę, do­póki...

Man­fred wska­zał na okno na końcu ko­ry­ta­rza, które wy­cho­dziło na plac, gdzie ży­dow­skie sklepy bru­tal­nie za­mknięto albo na­wet spa­lono w ostat­nich mie­sią­cach. Edith wie­działa, że te­raz ży­dow­skie ro­dziny wsia­dają do wa­go­nów – albo z wy­boru, albo z przy­musu – wio­zą­cych w miej­sce prze­sie­dle­nia, gdzie wy­zna­czono im los, któ­rego nie była w sta­nie prze­wi­dzieć. Nus­bau­mo­wie, mał­żeń­stwo z dwoj­giem ma­łych dzieci, miesz­ka­jący w tej sa­mej co ona ka­mie­nicy, wy­je­chali kilka ty­go­dni temu. W ko­ry­ta­rzu na par­te­rze, pod bacz­nym okiem ich por­tiera, Edith pa­trzyła, jak Frau Nus­baum ła­duje znisz­czone skó­rzane torby i worki na zboże pełne ich naj­cen­niej­szych rze­czy na zde­ze­lo­wane taczki.

Wie­działa, że Man­fred ma ra­cję, kiedy mówi, że od­mowna od­po­wiedź na we­zwa­nie Füh­rera nie wcho­dzi w grę, ale jej umysł pra­co­wał na naj­wyż­szych ob­ro­tach, szu­ka­jąc wyj­ścia z tej kło­po­tli­wej sy­tu­acji. Czy prosi o zbyt wiele, chcąc wró­cić do swo­jej pra­cowni kon­ser­wa­tor­skiej, do swo­jego skrom­nego miesz­ka­nia, do ojca, do no­wego ży­cia z mę­żem?

– Cóż – po­wie­dział Man­fred z wy­mu­szo­nym, bla­dym uśmie­chem. – Pol­ska! Może to ma i do­brą stronę. Bę­dziesz mo­gła zo­ba­czyć te wszyst­kie ar­cy­dzieła, któ­rym po­świę­ci­łaś tyle czasu.

3

EDITH

Mo­na­chium, NiemcyWrze­sień 1939

Edith wal­czyła wła­śnie z zam­kiem w drzwiach miesz­ka­nia, kiedy usły­szała krzyk ojca.

Włosy sta­nęły jej na gło­wie, a wzdłuż krę­go­słupa prze­szedł prąd jak w trak­cji tram­wa­jo­wej pod na­pię­ciem. Ni­gdy jesz­cze nie sły­szała, by tak prze­raź­liwy dźwięk wy­do­był się z jego ust. Za­częła wa­lić w drzwi z ca­łej siły. – Tato!

Wresz­cie klucz za­sko­czył w zamku i drzwi się otwo­rzyły. Edith nie­mal wpa­dła do miesz­ka­nia. Zrzu­ciła z ra­mie­nia torbę, z któ­rej wy­pa­dły przy­nie­sione z pracy książki o sztuce i teczki. Za­kładki i od­ręczne no­tatki roz­sy­pały się po wy­dep­ta­nej drew­nia­nej pod­ło­dze. Edith po­bie­gła ko­ry­ta­rzem w kie­runku głosu do­bie­ga­ją­cego z na­sta­wio­nego na cały re­gu­la­tor ra­dia. Spi­ker ogła­szał, że nie­miec­kie od­działy prze­kro­czyły Wi­słę na po­łu­dniu Pol­ski. W po­koju od frontu za­stała ojca, który sie­dząc w swoim fo­telu, bro­nił się chu­dymi rę­kami i no­gami przed po­chy­la­jącą się nad nim drobną ko­bietą.

– Herr Bec­ker! – Elke, ko­bieta, która opie­ko­wała się oj­cem, kiedy Edith była w pracy, usi­ło­wała zła­pać starca za przed­ra­miona. Włosy miała w nie­ła­dzie, bo wy­mknęły się szpil­kom przy­trzy­mu­ją­cym je na czubku głowy. Jej twarz wy­krzy­wiał gry­mas. Dłu­gie nogi ojca Edith znów wy­ko­ny­wały sztywne i nie­sko­or­dy­no­wane ru­chy w kie­runku go­leni Elke.

Wtem do Edith do­tarła od­ra­ża­jąca woń uryny i eks­kre­men­tów, ręce jej opa­dły.

– Nie chce pójść do to­a­lety! – Elke w końcu pu­ściła Herr Bec­kera i od­wró­ciła się do Edith. – Nie mogę go zmu­sić, żeby wstał z tego fo­tela!

– W po­rządku – po­wie­działa Edith, sta­ra­jąc się pa­no­wać nad gło­sem. – Pro­szę mi po­zwo­lić z nim po­roz­ma­wiać.

Elke z iry­ta­cją mach­nęła rę­kami i wy­co­fała się do kuchni. Edith prze­szła przez po­kój, żeby wy­łą­czyć ra­dio i uci­szyć pełną pa­tosu ty­radę spi­kera.

– Tato – uklę­kła na dy­wa­nie przy fo­telu ojca, tak samo jak wtedy, kiedy była małą dziew­czynką, która bar­dzo chciała usły­szeć jesz­cze jedną z opo­wia­da­nych przez ojca hi­sto­rii o ksią­żę­tach i księż­nicz­kach z daw­nych cza­sów. Kwia­towe wzory na pod­ło­kiet­ni­kach fo­tela wy­bla­kły, ma­te­riał po­prze­cie­rał się, sie­dzi­sko było tak za­pad­nięte, że na pewno nie było już dla tego me­bla ra­tunku. Edith z ca­łej siły sta­rała się nie zwra­cać uwagi na fe­tor.

– Ta ko­bieta... – po­wie­dział oj­ciec, jego oczy roz­sze­rzone z po­wodu fu­rii stały się męt­nymi gał­kami w żół­tych ob­wód­kach. Z kuchni do­cho­dził szum wody i trza­ska­nie garn­ków.

Szorst­kie białe włosy ster­czały na jego bro­dzie. Edith wy­obra­żała so­bie, jak Elke go­dzi­nami wal­czyła z oj­cem. Sta­wało się to co­dzien­no­ścią – Herr Bec­ker od­ma­wiał udziału w naj­prost­szych czyn­no­ściach, czy cho­dziło o za­ło­że­nie czy­stej ko­szuli, czy o go­le­nie. Na­mó­wie­nie go na ką­piel było nie­mal nie­moż­liwe, w ostat­nich ty­go­dniach za­czął prze­ja­wiać nie­wy­tłu­ma­czalny strach przed wodą. Edith żal było Elke, a jed­no­cze­śnie czuła się sfru­stro­wana, że żadna z cią­gle zmie­nia­ją­cych się opie­ku­nek, które za­trud­niała, nie ro­zu­miała, jak na­leży po­dejść do jej ojca, żeby go skło­nić do współ­pracy. Mu­siała przy­znać, że wy­ma­gało to ogrom­nej cier­pli­wo­ści i odro­biny sprytu.

Ze szpary mię­dzy obi­ciem a ramą fo­tela Edith wy­do­była Maxa, sfa­ty­go­wa­nego plu­szo­wego psa, który na­le­żał do niej, gdy była dziec­kiem. Te­raz Max był sta­łym to­wa­rzy­szem jej ojca, a jego białe fu­tro ule­gło zmierz­wie­niu i po­bru­dze­niu.

– Już do­brze, tato – po­wie­działa uspo­ka­ja­jąco Edith, kła­dąc dłoń na jego przed­ra­mie­niu, na któ­rego cien­kiej, po­marsz­czo­nej skó­rze wi­doczne były ciem­niej­sze plamy. Drugą ręką oj­ciec przy­ci­snął mocno plu­szo­wego zwie­rzaka do swo­jego boku. Z tyłu za nimi gło­śno ty­kał szwaj­car­ski ze­gar. Książki o sztuce le­żały w bez­ład­nych ster­tach wzdłuż ścian, pa­ski pa­pieru wy­sta­wały w róż­nych miej­scach z każ­dego tomu. Za­ku­rzone, po­żół­kłe strony ka­ta­lo­gów i cza­so­pism na­uko­wych, które jej oj­ciec kie­dyś po­chła­niał, te­raz po­pa­dły w za­po­mnie­nie.

– Może cię umy­jemy? Coś mi się wy­daje, że bę­dziesz mieć go­ścia.

Oczy ojca roz­bły­sły, kiedy do­tarł do niego sens jej nie­win­nego kłam­stwa, a ją prze­szyło bo­le­sne po­czu­cie winy. Ża­den z przy­ja­ciół ojca nie przy­cho­dził z wi­zytą. Kiedy prze­stał roz­po­zna­wać ich twa­rze i nie mógł so­bie przy­po­mnieć imion, wy­kru­szyli się je­den po dru­gim. Edith pa­trzyła bez słowa i nie mo­gła tego po­wstrzy­mać.

Oj­ciec stra­cił orien­ta­cję w cza­sie, ale Edith wie­działa, że mi­nęły mie­siące od wi­zyty ostat­niego go­ścia, nie li­cząc jej na­rze­czo­nego, He­in­ri­cha. A te­raz na­wet to miało się skoń­czyć. He­in­rich wkrótce wsią­dzie do po­ciągu do Pol­ski, z przy­dzia­łem do nowo for­mo­wa­nej dy­wi­zji pie­choty We­hr­machtu. Gdy tylko wkro­cze­nie do Pol­ski zo­stało ogło­szone w ra­dio i ga­ze­tach nie­całe dwa ty­go­dnie temu, Edith wstrzy­mała od­dech i za­częła się mo­dlić, ale ofi­cjalny roz­kaz dla He­in­ri­cha nad­szedł i tak.

Te­raz jed­nak nie chciała o tym my­śleć.

W ła­zience pod­sta­wiła dłoń pod kran i cze­kała, aż woda zrobi się cie­pła. Ni­gdy nie przy­szłoby jej do głowy, że ba­riera wstydu mię­dzy oj­cem a córką może tak cał­ko­wi­cie znik­nąć. A co in­nego mo­głaby zro­bić? Kiedy opie­kunki, które wy­naj­mo­wała, nie­uchron­nie re­zy­gno­wały z uże­ra­nia się z jej upar­tym oj­cem, komu in­nemu, jak nie jego je­dy­nej córce za­le­ża­łoby, żeby zdjąć mu spodnie, de­li­kat­nie ob­myć go wil­gotną szmatką, ostroż­nie po­pro­wa­dzić brzy­twę po jego szczęce? Matka Edith zmarła pra­wie pięć lat temu i w chwi­lach ta­kich jak ta tę­sk­nota za nią była od­czu­walna bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek.

– Gu­ten Abend!

Wy­chy­liw­szy głowę zza drzwi ła­zienki, Edith zdą­żyła zo­ba­czyć, że do miesz­ka­nia wszedł He­in­rich i le­dwo przy­wi­tał się z Elke, a nie­bie­ski płaszcz prze­ciw­desz­czowy i ka­pe­lusz pie­lę­gniarki mi­gnęły i już jej nie było.

Po­ja­wie­nie się na­rze­czo­nego pod­nio­sło Edith na du­chu, ale jed­no­cze­śnie pod­ła­mało ją czmych­nię­cie Elke. Ju­tro znowu bę­dzie mu­siała od­wie­dzić agen­cję w po­szu­ki­wa­niu ko­lej­nej pie­lę­gniarki, żeby móc na­dal pra­co­wać w mu­zeum i za­ra­biać na ży­cie.

He­in­rich po­spiesz­nie po­ca­ło­wał Edith w usta. – Co tu się stało? Cuch­nie jak gno­jówka na wsi.

Edith wtu­liła twarz w szyję He­in­ri­cha i przez chwilę chło­nęła jego za­pach. – Będę go te­raz myła. Prze­pra­szam. Nie wiem, czy Elke w ogóle wzięła się za ro­bie­nie obiadu. Zo­bacz w kuchni.

Głos na­rze­czo­nego córki w ko­ry­ta­rzu wy­wa­bił Herr Bec­kera z fron­to­wego po­koju. Sta­nął oparty o fra­mugę drzwi, w ob­wi­słych spodniach, z nie­pew­nym uśmie­chem na twa­rzy.

– Czo­łem żoł­nie­rzu! – He­in­rich uśmiech­nął się do swo­jego przy­szłego te­ścia i po­spie­szył, żeby go po­de­przeć. Edith wi­działa, z ja­kim wy­sił­kiem oj­ciec pró­buje mocno uści­snąć dłoń He­in­ri­cha. – Wy­gląda na to, że czeka cię go­le­nie i zrobi to ta śliczna pani. Szczę­ściarz z cie­bie!

Z wdzięcz­no­ścią i ulgą pa­trzyła, jak He­in­rich umie­jęt­nie pod­pro­wa­dza Herr Bec­kera do drzwi ła­zienki. Po­tem sta­rała się jak mo­gła, żeby go umyć, oka­zu­jąc mu tyle cier­pli­wo­ści i współ­czu­cia, ile była w sta­nie zna­leźć w so­bie. Kiedy wy­szli z ła­zienki, oj­ciec był ubrany w czy­stą pi­żamę. Edith zo­ba­czyła, że He­in­rich przy­su­nął za­bru­dzony fo­tel do otwar­tego okna, żeby się wie­trzył i po­sta­wił na stole przy­nie­sioną z kuchni mi­skę z owo­cami i chleb. Te­raz zbie­rał pa­piery i książki, które roz­sy­pały się jej przy drzwiach wej­ścio­wych.

Przez mo­ment przy­glą­dała się He­in­ri­chowi klę­czą­cemu nad jej teczką w przy­ćmio­nym świe­tle ko­ry­ta­rza. Był jak nie­wzru­szona la­tar­nia mor­ska pod­czas sztormu. Miał na so­bie szarą ba­weł­nianą ko­szulę z koł­nie­rzy­kiem, która pod­kre­ślała ja­sną sza­rość jego oczu. Nie mo­gła znieść my­śli, że bę­dzie stać na pe­ro­nie i pa­trzeć, jak on w wy­pra­so­wa­nej kurtce mun­du­ro­wej ma­cha do niej z okna po­ciągu.

– Prze­pra­szam, że nie ma obiadu – po­wie­działa, klę­ka­jąc koło niego, żeby pod­nieść z pod­łogi ostat­nie kartki.

– Mamy chleb. Mamy owoce. Mamy od­grzaną owsiankę ze śnia­da­nia, co nie zmie­nia faktu, że jest zdrowa. Na pewno mamy wię­cej niż ma wielu lu­dzi.

Edith po­mo­gła ojcu usiąść na krze­śle przy stole, tam gdzie za­wsze, i po­ło­żyła przed nim ka­wa­łek chleba. Wresz­cie ode­tchnęła głę­boko, roz­luź­nia­jąc się. Usia­dła przy stole i wy­słu­żo­nym no­żem za­częła obie­rać jabłko.

– Co to za pa­piery? – spy­tał He­in­rich.

– Do­ku­men­ta­cja. Po­pro­sili mnie, że­bym skom­ple­to­wała do­ssier ob­ra­zów sta­rych mi­strzów w pol­skich ko­lek­cjach. Pa­mię­tasz, mó­wi­łam ci o tym prze­sia­dy­wa­niu w bi­blio­tece w ostat­nich ty­go­dniach? Dziś mia­łam wy­stą­pie­nie przed dy­rek­to­rem.

– Przed Herr Pro­fes­so­rem Dok­to­rem Buch­ne­rem? – He­in­rich uniósł brwi.

– Tak – Edith po­czuła skurcz żo­łądka na myśl o sali peł­nej lu­dzi, o mu­zeum Füh­rera, o wia­do­mo­ści, którą nie miała po­ję­cia jak prze­ka­zać He­in­ri­chowi i ojcu.

– My­śla­łem, że trzy­mają cię za­mkniętą w ma­ga­zy­nie od tyłu, z pę­dzel­kiem i che­mi­ka­liami – po­wie­dział He­in­rich.

Przy­tak­nęła. – Tak. Za­zwy­czaj tam jest moje miej­sce, ale Herr Ku­ra­tor Schmidt po­pro­sił, że­bym to zro­biła. Po­wie­dział, że mam szcze­gólną wie­dzę o wło­skim ma­lar­stwie re­ne­san­so­wym. Wiesz, że wolę sie­dzieć scho­wana w moim ma­łym dziale na­uko­wym, za­miast wy­stę­po­wać przed pu­blicz­no­ścią.

He­in­rich od­chy­lił się w tył na swoim krze­śle i prze­kart­ko­wał kciu­kiem je­den z du­żych, ilu­stro­wa­nych to­mów, które Edith przy­nio­sła do domu z mu­ze­al­nej bi­blio­teki. Pa­trzyła na niego zde­ner­wo­wana, szu­ka­jąc słów, żeby po­wie­dzieć im obu to, co miała do po­wie­dze­nia. Ale jak im to po­wie­dzieć? Kiedy He­in­rich do­szedł do za­ło­żo­nego za­kładką, ca­ło­stro­ni­co­wego, barw­nego fak­sy­mile ob­razu z ko­bietą trzy­ma­jącą małe białe stwo­rze­nie, za­trzy­mał się.

– Le­onardo da Vinci – od­czy­tał pod­pis. – Por­tret Damy z gro­no­sta­jem – pod­niósł wzrok na Edith. – Co to jest gro­no­staj?

Edith wzru­szyła ra­mio­nami. – Damy wło­skiego re­ne­sansu trzy­mały roz­ma­ite eg­zo­tyczne zwie­rzaki. Gro­no­staj to coś w ro­dzaju fretki.

– Nie – za­pro­te­sto­wał jej oj­ciec, pod­no­sząc za­krzy­wiony pa­lec. – Jest róż­nica. Fretki są udo­mo­wione, a gro­no­staje dzi­kie. Ich fu­tro zimą robi się białe.

He­in­rich i Edith spoj­rzeli po so­bie i wy­bu­chli gło­śnym śmie­chem na tę uwagę Herr Bec­kera. Edith na­bie­rała otu­chy za każ­dym ra­zem, kiedy iskierka przy­tom­no­ści bły­skała we mgle, kiedy jej praw­dziwy oj­ciec wra­cał do niej, choćby na ulotną chwilę.

– Brawo, tato. Nie mia­łam po­ję­cia – po­wie­działa, ale chwila prze­mi­nęła i jej oj­ciec wró­cił do mie­sza­nia łyżką w wod­ni­stej owsiance. – To je­den z mo­ich ulu­bio­nych ob­ra­zów – mó­wiła da­lej. – Le­onardo na­ma­lo­wał go, kiedy był jesz­cze młody, za­nim stał się znany.

– Dziwne stwo­rze­nie – stwier­dził He­in­rich, po­kle­pu­jąc pal­cem re­pro­duk­cję ob­razu – ale piękna dziew­czyna.

Tego wła­śnie bę­dzie jej naj­bar­dziej bra­ko­wać, po­my­ślała Edith – sie­dze­nia z oj­cem i He­in­ri­chem i roz­mów o sztuce. Chciała znów słu­chać lek­cji ojca, przy­pad­ko­wych strzę­pów in­for­ma­cji, ja­kie wy­cią­gał z za­ku­rzo­nych ką­tów swo­jego umy­słu, po­zo­sta­łych po la­tach wy­kła­da­nia hi­sto­rii sztuki na uni­wer­sy­te­cie, ogromu hi­sto­rycz­nych fak­tów, które prze­ka­zy­wał swo­jej córce wraz z pa­sją do sztuki. Czy pro­siła o zbyt wiele? Chciała tylko śmiać się ze swoim oj­cem i jeść po­si­łek z męż­czy­zną, któ­rego ko­cha. Nie chciała mu­sieć or­ga­ni­zo­wać ko­lej­nej opie­kunki do po­mocy swo­jemu pra­wie zu­peł­nie bez­rad­nemu ta­cie. A po­nad wszystko nie chciała li­czyć dni po­zo­sta­łych do od­jazdu po­ciągu, do któ­rego wsią­dzie He­in­rich. Ze­pchnęła tę myśl w od­le­gły za­ka­ma­rek umy­słu, wstała i za­częła sprzą­tać ze stołu.

He­in­rich pod­su­nął do okna inny fo­tel, w któ­rym usa­dził Herr Bec­kera, żeby mógł przy­glą­dać się świa­tłom za­pa­la­ją­cym się w oknach miesz­kań przy parku. Pod­niósł Maxa z pod­łogi i po­sa­dził tego sta­rego, ob­szar­pa­nego, plu­szo­wego psa na ko­la­nach Herr Bec­kera. Po­tem Edith usły­szała, jak He­in­rich mówi ła­god­nie do ojca, opo­wia­da­jąc mu o ja­kimś za­baw­nym zda­rze­niu, które miało miej­sce w skle­pie spo­żyw­czym jego ojca, znaj­du­ją­cym się tuż obok Kau­fin­ger­strasse. Wie­działa, że po kilku mi­nu­tach oj­ciec nic z tego nie bę­dzie pa­mię­tał, ale nie to było ważne. Przy na­stęp­nej wi­zy­cie He­in­ri­cha jego miła, zna­joma twarz wy­star­czy, żeby sku­sić ojca do wsta­nia z fo­tela.

Nie tak dawno Edith sie­dzia­łaby z oj­cem po obie­dzie, słu­cha­jąc jego peł­nych emo­cji opi­nii o ak­tu­al­nych wy­da­rze­niach, jego kry­tyki chci­wo­ści i ko­rup­cji wśród urzęd­ni­ków pań­stwo­wych. Te­raz za­sta­na­wiała się, czy oj­ciec ma ja­kie­kol­wiek po­ję­cie o tym, co się dzieje poza ścia­nami ich miesz­ka­nia. Cią­głe do­nie­sie­nia o ko­rup­cji. Roz­biórka sy­na­gog. Kon­fi­skata firm i miesz­kań na­le­żą­cych do ży­dow­skich są­sia­dów. Wzmo­żony nad­zór nad miesz­kań­cami ka­mie­nicy, spra­wo­wany przez dzia­ła­czy peł­nią­cych funk­cje po­rząd­ko­wych, któ­rzy zda­wali się od­no­to­wy­wać każdy jej krok. Na­gły, nie­wy­ja­śniony wy­jazd dwóch człon­ków per­so­nelu mu­zeum. Nie­nie­miec­kie książki wy­cią­gane z bi­blio­tek i pa­lone na uli­cach. Nowe prawo ka­rzące każ­dego, kto słu­cha za­gra­nicz­nych au­dy­cji ra­dio­wych.

Przede wszyst­kim mar­twiła się znik­nię­ciem ma­łego chłopca z par­teru. We­szło w zwy­czaj, że co rano, wy­cho­dząc do pracy, szu­kała synka Nus­bau­mów. Znaj­do­wała go sie­dzą­cego w ko­ry­ta­rzu, z przy­bo­rami do ry­so­wa­nia i pa­pie­rem. Za­trzy­my­wała się, żeby się z nim przy­wi­tać, a on po­ka­zy­wał jej, co na­ry­so­wał. Chwa­liła go i za­chę­cała, żeby ry­so­wał da­lej. Ale pew­nego dnia znik­nął ze swoją nie­winną bu­zią i wy­ra­fi­no­wa­nymi ry­sun­kami. Reszta jego ro­dziny zni­kła rów­nież. Po pro­stu ode­szli, w płasz­czach na grzbie­cie i z roz­kle­ko­ta­nym wóz­kiem.

Cho­ciaż Edith sta­rała się sku­piać na spra­wach za­wo­do­wych i ży­ciu do­mo­wym, czuła głę­boki nie­po­kój, wi­dząc jak bar­dzo Mo­na­chium zmie­niło się w ostat­nich mie­sią­cach. Co wię­cej, bra­ko­wało jej ko­men­ta­rzy ojca na te­mat ak­tu­al­nej sy­tu­acji, które mo­głyby słu­żyć jej za kom­pas po­ma­ga­jący w na­wi­ga­cji przez wzbu­rzone fale wy­da­rzeń dzie­ją­cych się wo­kół.

– Edith?

Od­wró­ciła się i na­po­tkała utkwiony w niej wzrok sze­roko otwar­tych, lśnią­cych oczu ojca, jakby wła­śnie roz­po­znał jej twarz po dłu­gim cza­sie nie­wi­dze­nia się z nią.

– Tak, tato! – po­wie­działa ze śmie­chem.

Wy­cią­gnął przed sie­bie rękę z psem Ma­xem. – To chyba twoje.

Edith po­pa­trzyła w oczy z gu­zi­ków, które jej matka przy­szy­wała wie­lo­krot­nie przez lata. Max miał swoje miej­sce w jej dzie­cię­cym łó­żeczku, a kiedy pod­ro­sła, po­szedł w od­stawkę. Oj­ciec od­krył Maxa na nowo pew­nego dnia, nie­długo po śmierci matki, kiedy za­czął się za­pa­dać w so­bie, i przy­wią­zał się do niego jak do uko­cha­nego pu­pila.

– Max – Edith po­gła­skała zmierz­wioną sierść plu­szo­wego zwie­rzaka. – Ale nie chcia­ła­bym, żeby mi się zgu­bił – wci­snęła za­bawkę z po­wro­tem w ręce ojca. – Za­opie­ku­jesz się nim?

Oj­ciec po­sa­dził znisz­czo­nego plu­szo­wego psa na ko­la­nach.

– Do­brze – obie­cał nie­pew­nie.

– Tak bar­dzo cię ko­cham, tato – Edith ści­snęła dło­nie ojca, sta­ra­jąc się pa­no­wać nad gło­sem.

Kiedy oj­ciec zdrzem­nął się w fo­telu, do­łą­czyła do He­in­ri­cha w kuchni. Wy­cie­rał na­czy­nia wy­strzę­pioną ścierką i usta­wiał je na drew­nia­nych pół­kach nad zle­wem.

– Ona nie wróci, prawda? Ta ko­bieta w płasz­czu prze­ciw­desz­czo­wym.

Edith wes­tchnęła. – Oba­wiam się, że nie. Z sa­mego rana mu­szę za­dzwo­nić do agen­cji. Pro­blem w tym, że on się zro­bił taki uparty! To mają niby być pro­fe­sjo­nalne pie­lę­gniarki, a nie umieją go zmu­sić do naj­prost­szych rze­czy! Nie wiem, co ro­bić.

Po­czuła na ple­cach dłoń He­in­ri­cha. Za­mil­kła, od­wró­ciła się i przy­ci­snęła czoło do jego piersi. Jego ręce prze­su­nęły się na jej bio­dra i tam po­zo­stały. Stali tak przy­tu­leni przez długi mo­ment.

– Nie mam prawa ob­cią­żać cię tym, kiedy masz więk­sze zmar­twie­nia. Prze­pra­szam – po­wie­działa, wtu­la­jąc twarz w jego ba­weł­nianą ko­szulę, pod którą wy­czu­wała szczu­pły, twardy tors. Wdy­chała jego czy­sty, mę­ski za­pach i słu­chała gło­śnego ty­ka­nia ze­gara w przed­po­koju. Jak mia­łaby mu po­wie­dzieć, że nie tylko on ma ofi­cjalne roz­kazy?

– Edith... – za­czął ła­god­nie. – Po­dali mi datę. Mam się za­mel­do­wać na Haupt­bahn­hof za dwa ty­go­dnie. – Mu­siał wy­czuć, że jej ciało ze­sztyw­niało w jego ra­mio­nach, bo prze­rwał. – Chcę tylko, że­byś wie­działa, że co­kol­wiek się sta­nie...

– Ciiii – po­ło­żyła mu pa­lec na ustach i po­krę­ciła głową. Jej ja­sno­brą­zowe loki do­tknęły po­licz­ków. – Jesz­cze nie. Nie mo­żemy po pro­stu spra­wić, żeby to trwało tro­chę dłu­żej?

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki