Ebook i audiobook dostępne w abonamencie bez dopłat od 05.08.2025
Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
CZASEM TRZEBA WSZYSTKO SPALIĆ, BY JUŻ NIGDY NIE WYBUCHŁ ŻADEN POŻAR
Czerwiec 2025 roku. Zbliża się szczyt sezonu w Tatrach, na szlakach pojawia się coraz więcej turystów, a w Kuźnicach wydłużają się kolejki do wjazdu na Kasprowy Wierch. Edmund Osica zabiera tam dzieci Dominiki, które przyjechały odwiedzić Zakopane, podczas gdy Wiktor Forst jest zmuszony zostać na komendzie. Obaj są zupełnie nieświadomi tego, że zamachowcy planują atak na kolej linową.
Czerwiec 2022 roku. Dominika Wadryś-Hansen wraz z Wikto rem układa sobie życie w Krakowie, przekonana, że nic nie może stanąć na drodze ich wspólnego szczęścia. Praca schodzi dla niej na dalszy plan, zaczyna liczyć się wyłącznie rodzina. Mimo to podejmuje się śledztwa w sprawie masowego grobu odnalezionego na składowisku odpadów w Pleszowie. Śledztwa, którego skutki sięgają aż do czerwca 2025 roku…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 434
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla moich Rodziców,
którzy zaznaczali na mapie
wszystkie nasze górskie eskapady.
(Mam ją do dziś).
Cisza i pustka. Za nami wznosi się ściana,
w której wybita jest szczerba Zawratu,
ciągle dymiąca się obłokiem mgły szarej.
Stanisław Ignacy Witkiewicz, Na przełęczy
CZĘŚĆ PIERWSZA
1
Rok 2025
Szlak pieszy zielony, ok. 1600 m n.p.m.
Wiktor Forst nie odrywał wzroku od wagonu kolei linowej. Metalowy pojazd wisiał niecałe dwieście metrów nad najeżonym skałami terenem, a w jego wnętrzu znajdowało się około dwudziestu osób – w tym Edmund Osica oraz dzieci Dominiki, Inga i Olaf.
Komisarz widział ich doskonale przez lornetkę, przyczajony w kosodrzewinie kilkaset metrów dalej. Widział także mężczyznę w kominiarce, który mierzył z pistoletu do turystów.
Wezwanie przyszło niewiele ponad godzinę temu. Dzwonił ktoś z obsługi kolejki, pracownik obecny w stacji pośredniej na Myślenickich Turniach. Zdążył powiedzieć jedynie tyle, że ktoś ich zaatakował.
Zaraz potem połączenie zostało przerwane, a służby – niemal natychmiast postawione w stan najwyższej gotowości. Wieść dotarła do Forsta, gdy ten był na komendzie. Przejazd do Kuźnic, a potem dostanie się do miejsca, gdzie zatrzymał się wagon kolei, zabrały mu niecałą godzinę.
Szalony pęd sprawił, że teraz z trudem łapał oddech, serce nie chciało się uspokoić. Przyciskał lornetkę do twarzy coraz mocniej, czując, że jeden okular wbija się w oczodół, niewiele sobie jednak z tego robił.
Nie mógł uwierzyć w to, co widział.
Wypierał to, od kiedy tylko nadeszła wiadomość. Jawiło mu się to jako niemożliwe, całkowicie niestworzone.
Zamachowiec w kolejce na Kasprowy Wierch? Akurat w dzień, kiedy nadinspektor Osica zabrał dzieci na szczyt? Jeden człowiek z bronią w stacji przesiadkowej na Myślenickich Turniach, drugi w wagonie wiszącym dwieście metrów nad zboczem, w połowie drogi na wierzchołek?
Wydawało się to sprzeczne ze wszelkimi prawidłami działania wszechświata, pozbawione racji bytu. Wiktor był jednak świadomy, że każda rodząca się tragedia próbuje podobnie się zakamuflować.
Ta tylko czekała, by się wydarzyć. Powoli nabierała rozpędu, przyjmowała kształt, przeradzała się w rzeczywistość.
– Panie komisarzu? – rozległ się kobiecy głos zza jego pleców.
Nie odwrócił się, nie odstawił lornetki. Nie musiał sprawdzać, kto dotarł do miejsca, w którym skrył się przed przypadkowym spojrzeniem zamachowca.
Ewelina Warda dołączyła do zakopiańskiej policji tuż po wydarzeniach w Bieszczadach, w których Wiktor brał udział wraz z nadinspektorem. Obaj nie dopuszczali możliwości, by dziewczyna ryzykowała pozostanie w miejscu, gdzie spaliła za sobą mosty. I gdzie ich działania naraziły ją na bezpośrednie niebezpieczeństwo. Musiała uciekać, a Podhale było dla niej jedyną sensowną przystanią.
– Widzi pan, co tam się dzieje? – dodała młodsza aspirant.
Stanęła obok niego, a on opuścił lornetkę i kątem oka złowił burzę jej rudych włosów. Podał jej stary, wysłużony przyrząd optyczny, który miała na stanie chyba jeszcze zakopiańska milicja.
Warda od razu skorzystała.
– Kurwa mać… – skwitowała. – To naprawdę się dzieje.
Do tej pory nie mieli potwierdzenia. Nie mieli pewności. Wiedzieli jedynie, że wagon zawisł w połowie drogi, zatrzymany przez kogoś ze stacji pośredniej.
Teraz jednak widać było wszystko jak na dłoni.
Turyści stłoczyli się po jednej stronie wiszącego pojazdu, po drugiej stał zamachowiec w kominiarce. Nie wyglądało na to, by cokolwiek mówił. Najwyraźniej przez godzinę zdążył już udzielić wszystkich instrukcji dających mu kontrolę nad sytuacją.
Matki przyciskały do siebie małe dzieci, ich mężowie starali się stać tak, by w razie czego osłonić rodziny. Edmund Osica otaczał ramionami Ingę i Olafa, jakby dzięki temu mógł w jakiś cudowny sposób zapewnić im bezpieczeństwo.
Nie miał jednak na to najmniejszych szans. Wszyscy byli zdani na łaskę człowieka trzymającego broń.
– Co robimy? – rzuciła nerwowo Ewelina.
Oddała lornetkę Forstowi, ten chwycił za jedną z lunet, po czym bezwładnie opuścił rękę.
– Panie komisarzu?
Mówiła tak do niego, od kiedy formalnie stała się jego podwładną. Nie protestował, nawet tego nie skomentował. Może potrzebowała wyraźnego rozgraniczenia między tym, co w Bieszczadach, a tym, co w Tatrach.
– Podchodzimy bliżej? – dodała. – Próbujemy nawiązać z nim kontakt?
– Nie.
– Ale…
– Im dłużej nie wie, że tu jesteśmy, tym lepiej.
Miał świadomość, że zabrzmiało to, jakby przygotowywał się do czegoś nieroztropnego. Nie zamierzał jednak mydlić Ewelinie oczu. Obróciwszy się do niej, zobaczył, że młodsza aspirant patrzy na niego ponaglająco.
– Chce pan tam wejść?
– Chcę chociaż spróbować.
– Niby jak? – jęknęła. – Ten człowiek od razu pana zobaczy, a potem…
Urwała, kiedy Wiktor wskazał gęsto porośnięte zbocze. Kosodrzewina była tak zwarta i nieprzebrana, że trudno było wyobrazić sobie, by komukolwiek udało się przez nią przebić bez maczety.
Komisarz nie miał jednak zamiaru nawet się nad tym zastanawiać.
– Zejdę kawałek w kierunku Goryczkowej – oznajmił. – Nie będzie mnie widział między tymi chaszczami, spokojnie minę miejsce, w którym wisi wagon, oddalę się i zajdę od Kasprowego.
– I?
– Parędziesiąt metrów dalej jest podpora. Mogę się na nią wspiąć, a później…
– Co? Przejść po linie nośnej do wagonika? Trzymając się jej gołymi rękami?
– Mam rękawice.
Warda spojrzała raz jeszcze na pojazd kolei, po czym utkwiła wzrok w oczach Wiktora.
– To kompletne wariactwo.
– Nie twierdzę, że nie.
– W takim razie…
– Ale to, co jedni nazywają wcześniej wariactwem, inni po fakcie określają sukcesem.
– W tym wypadku bym na to nie liczyła – uparła się. – To jest po prostu niewykonalne.
Forst nie skupiał się na jej słowach. Myślał tylko o tym, co dzieje się w wagoniku, miał jednak trudności z wyobrażeniem sobie szczegółów. Odnosił bolesne wrażenie, że Inga, Olaf i inspektor są odcięci od realnego świata, znajdują się w jakiejś fantasmagorycznej krainie, rządzącej się zupełnie innymi prawami fizyki.
Jak to wszystko się rozegrało? Weszli rankiem do dolnej stacji w Kuźnicach, śmiali się, Edmund z pewnością utyskiwał na bolące stawy, pogodę, ewentualnie nadmiar ludzi lub ceny biletów. Zaraz potem pojechali wagonikiem w górę. Przesiedli się do następnego w Myślenickich Turniach, niczego się nie spodziewali, niczego podejrzanego nie dostrzegli.
Towarzyszył im jednak ktoś, kto planował sprowadzenie na nich wszystkich tragedii. Jego towarzysz musiał zostać w stacji pośredniej. Odczekał kilka minut, nim zaczął działać. Zagroził pracownikowi PKL, który zdążył jedynie powiadomić policję, że coś się dzieje.
Zamachowiec w stacji pośredniej zatrzymał kolej. Ten w wagonie wyciągnął broń, zaczął krzyczeć. Osica musiał od razu próbować jakoś zapobiec tragedii. A może nie, może skupił się na dzieciach, które z pewnością były przerażone.
– Do kurwy nędzy… – syknął Forst. – Miałem tam z nimi być.
– Słucham?
– To ja planowałem zabrać tam dzieci.
Ewelina chwyciła go za ramię.
– O czym pan mówi?
Komisarz nabrał tchu i wskazał wzrokiem wiszący nieruchomo wagon.
– W środku jest inspektor Osica.
– Co takiego?
– Razem z moimi dziećmi.
– Ale…
– Z dziećmi Dominiki – sprostował.
Nie czuł, że musi. Warda zresztą wiedziała o tym, w jakiej sytuacji życiowej się znajdował. Nie miała jednak pojęcia, że wczoraj wieczorem do Zakopanego przyjechała Dagmara, kuzynka Dominiki, a wraz z nią Inga i Olaf.
Spędzili wieczór w towarzystwie Forsta i Osicy w Góralskiej Tradycji na Krupówkach, z samego rana Wiktor miał zabrać dzieciaki na Kasprowy. Pierwszy w życiu wjazd kolejką – dotychczas zawsze tam wchodził, a niegdyś wbiegał.
Zatrzymały go jednak sprawy służbowe, a Edmund zaoferował, że chętnie go zastąpi.
Komisarz zamknął na moment oczy, bezskutecznie starając się uspokoić. Od kiedy dosięgnęła go informacja o tym szaleństwie, działał jak automat, mechanicznie, nie zastanawiając się nad niczym.
Dopiero teraz nadchodziły pierwsze wnioski.
To nie był przypadek. Ktoś na niego zapolował. Ktoś go śledził, był w Góralskiej Tradycji, usłyszał o planach na dziś, postanowił działać.
Musiało chodzić o niego. Przecież nie o dzieci ani o Osicę. W przypadki Forst nie wierzył.
– Jezu… – odezwała się Ewelina. – Nie miałam pojęcia.
Wiktorowi brakowało słów, by jakkolwiek odpowiedzieć. Starał się skupić na tym, co najważniejsze. Na tym, co należało zrobić.
– Ale to tym bardziej nie jest dobry pomysł – dodała.
– Masz lepszy?
– Nawet nie wiemy, czego oni chcą, co tam się dzieje ani…
– Zaraz skontaktuje się z nami albo zamachowiec z Myślenickich Turni, albo ten z wagonu – uciął Wiktor. – I pierwszym, co nam powie, będzie to, byśmy się nie zbliżali, bo zaczną ginąć zakładnicy.
Warda rozchyliła lekko usta, ale się nie odezwała.
– Musimy działać, zanim ci ludzie całkowicie odbiorą nam inicjatywę.
– Ale…
– Nie ma żadnych „ale”. Albo my, albo oni.
Forst obrócił się w kierunku wyciągu krzesełkowego, nie uszedł jednak nawet kroku, nim Ewelina złapała go za dłoń. Najwyraźniej zamiary utrzymania służbowego konwenansu nie wytrzymywały starcia z tak krytyczną sytuacją.
– Podpisze pan na nich wyrok – rzuciła.
– Przeciwnie.
– Panie komisarzu…
– Cofnij rękę.
Nawet nie drgnęła, zamiast tego mocniej zacisnęła palce.
– Nie ma znaczenia, co zdąży lub czego nie zdąży powiedzieć ten zamachowiec – oznajmiła. – Jak tylko pana zobaczy, zacznie strzelać.
– W takim razie zadbam o to, żeby mnie nie zobaczył.
Ewelina gorączkowo skinęła głową w kierunku dwóch najbliższych podpór i lin nośnych rozwieszonych między jedną a drugą.
– Chce pan, kurwa, zawisnąć jakieś dwieście metrów nad ziemią.
– Niecałe.
– I jak niby ten człowiek miałby pana nie dostrzec?
Wiktor wskazał jej wzrokiem wagon, a kiedy się na nim skupiła, raptownie wyszarpnął dłoń. Zrobiła krok w jego stronę, jakby zamierzała powstrzymać go siłą, Forst natychmiast posłał jej jednak ostrzegawcze spojrzenie.
Nie miał na to czasu. Dla Osicy i dzieci mogła liczyć się każda sekunda.
– On skupia się na zakładnikach – oznajmił. – Nie odwraca się nawet na chwilę, bo nie ma powodu. Nie spodziewa się żadnego zagrożenia od strony Kasprowego.
– A jeśli na wszelki wypadek w pewnym momencie tam zerknie?
Komisarz nie odpowiadał. Głowił się nad miejscem, w którym opuści szlak, i nad drogą, którą najlepiej obrać, by pozostać niewidocznym.
– Co wtedy? – dodała Ewelina.
Nie zamierzał snuć dalszych rozważań. Musiał działać. Zająć się tym pożarem, który wymagał natychmiastowego ugaszenia.
Kiedy ruszył przed siebie, ręka Wardy znów drgnęła.
– Spocznij, młodsza aspirant – syknął. – To rozkaz.
– W dupie mam takie rozkazy.
Właściwie powinien się tego spodziewać. Podobnie jak tego, że kiedy zniknie w gęstwinie, Ewelina pójdzie w jego ślady.
Tak się stało, a on nie protestował. Jej obecność nie mogła pomóc, nie mogła też jednak w niczym zaszkodzić.
Będzie musiał zrealizować to, co planował, całkowicie sam.
– Skontaktujmy się chociaż z PKL – rzuciła.
– Już to zrobiłem po drodze.
– I? Z pewnością mogą załatwić jakiś sprzęt, wypuścić z którejś stacji wagon ratunkowy albo w inny sposób pomóc nam dostać się na miejsce.
Forst zbył to milczeniem.
– Panie komisarzu?
– Nie ma czasu – odparł. – Poza tym ściągnęlibyśmy tym na siebie uwagę.
Przyspieszył kroku, a ona bez trudu mu go dotrzymywała. Tempo stało się jednak na tyle duże, że praktycznie wykluczało dalsze dyskusje. Kiedy mogli, biegli. Potykali się, podtrzymywali drzew, wciąż jednak parli przed siebie, jakby się paliło.
W końcu minęli miejsce, gdzie wisiał wagon, zaraz potem wspięli się kawałek stromizną ku wierzchołkowi. Teren robił się tu mocno nachylony, drzewa przestały zapewniać im osłonę.
Kiedy Wiktor uznał, że są dostatecznie wysoko, odbił od szlaku na wschód, w stronę Doliny Suchej Kasprowej. Tu zaczęły się problemy. Okolica była całkowicie dzika, niemal w całości porośnięta krzewami. Prawdziwa tatrzańska dżungla, przez którą przebijają się wyłącznie niedźwiedzie.
Mimo to Forst zaczął torować sobie drogę do miejsca, nad którym rozciągały się linie kolei. Ewelina szła za nim, z trudem radząc sobie z przeciskaniem się między kosodrzewiną.
Poharatani i zmęczeni, w końcu dotarli tam, dokąd Wiktor się kierował. Z góry lepiej było widać wnętrze kabiny, w której kłębili się przerażeni turyści. Od tej strony dało się dostrzec jednak tylko plecy zamachowca. Stał nieruchomo, nie wiercił się, nie przestępował z nogi na nogę. Zupełnie jakby całkowicie kontrolował nie tylko sytuację, ale także siebie i swoje emocje.
Kim był ten człowiek? Czego chciał?
Forst odsunął od siebie te pytania i popędził prosto do najbliższej podpory. Ledwo do niej dopadł, chwycił za stalową konstrukcję niczym za szczebel drabiny i podciągnął się mocno. Nawet nie zerknął, jak najbezpieczniej wejść na górę.
– Niech pan, kurwa, uważa – rzuciła Ewelina, z trudem łapiąc powietrze.
Wiktor wypatrzył drabinę techniczną wiodącą na szczyt. Była dłuższa niż jakiekolwiek żelastwo na szlakach, a sama podpora wybijała się na jakieś dwieście metrów. Kawał drogi do przejścia. Drogi niemożliwej do przebycia dla kogoś z lękiem wysokości, szczególnie że tuż obok rozciągała się najeżona głazami przepaść.
A jednak Forst szybko pokonywał kolejne metalowe stopnie, czując się jak niegdyś na Giewoncie. Bez żadnej asekuracji wspiął się na górę, potem zrzucił plecak i wyciągnął z niego rękawice. Umocował go na metalowym szkielecie i powiódł wzrokiem po linach rozciągających się od jednej podpory do drugiej.
Mniej więcej na środku, tuż nad przepaścią, wisiał wagon.
Forst otarł pot z czoła, poprawił rękawice, a potem chwycił za podwójne liny nośne, nad którymi wisiała jedna grubsza, ciągnąca ważący bez mała dziesięć ton pojazd. Stanął na dolnych.
Wiedział, że prawdopodobnie podpisuje na siebie wyrok.
Mimo to ruszył naprzód.
2
Rok 2022
ul. Mosiężnicza, Kraków
Dominika Wadryś-Hansen miała cały dzień zaplanowany. Praca do piętnastej trzydzieści, potem obiad z Wiktorem i dziećmi w domu – wszystko na dowóz, nie zamierzała stać dzisiaj przy garach – a wieczorem Cinema City w Galerii Kazimierz. Bilety zaklepali już dawno, bo i piątek, i premiera.
Forst i Dominika zostali praktycznie pozbawieni wyboru, dzieciaki nie chciały słyszeć o niczym innym poza Elvisem. O ile Ingę rozumiała, wszak główną rolę grał Austin Butler, o tyle Olafowi się dziwiła, chłopcy w jego wieku interesowali się raczej wykonawcami z zupełnie innej beczki.
Ale może nie powinna w ogóle rozpatrywać tego pod kątem stereotypów płciowych, szczególnie że w marcu zostali wyciągnięci na nowego Batmana właśnie przez jej córkę, a nie syna. Szła na to z ochotą, ciekawa, jak w tytułowej roli sprawdzi się Robert Pattinson, choć nie była wielką optymistką. Zmiana z Bena Afflecka wydawała się bezsensowna.
Z Wiktorem na ten temat nie było sensu rozmawiać, nie orientował się. Poszedłby zresztą na wszystko, na co chciałyby iść dzieci. Wydawało się, że do szczęścia potrzeba mu jedynie tego, by to one były szczęśliwe.
Wadryś-Hansen wciąż nie mogła uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę – że razem mieszkają, że tworzą jeden organizm. Rodzinę.
To, co wcześniej rozrzucone, poukładało się w tak niewymuszony i naturalny sposób, że wydawało się to wprost nierealne. A jednak było prawdziwe. Właściwie nic w jej życiu dotychczas nie było tak prawdziwe jak to, co wspólnie tworzyli.
Obawiała się, że Forstowi będzie brakowało służby. Mimo tego, co przeszedł na Zawracie, mimo deklaracji, że nie zamierza opuszczać Krakowa. Początkowo była pewna, że tylko kwestią czasu jest, nim poszuka powrotu do jedynego świata, jaki znał.
Z biegiem czasu jednak zrozumiała, że Wiktor po raz pierwszy czuje się naprawdę na miejscu. Dotarło do niej, że to nie on potrzebował Tatr, ale Tatry jego. A oddał im już tyle, że więcej z pewnością nie musiał.
Zerknęła na zdjęcie całej trójki, które stało na jej biurku. Zrobiła je kilka tygodni temu w N’Pizzy przy Rajskiej, całkowicie z zaskoczenia, łapiąc Ingę i Olafa, kiedy przypuszczali atak na talerz Wiktora, by pomóc mu z jego daniem. Osaczony z obydwu stron, tylko bezradnie się uśmiechnął.
Niegdyś rzadki widok, teraz coraz częstszy.
Wysłała to zdjęcie informatykowi w prokuraturze, poprosiła o wysokiej jakości wydruk, a potem umieściła w ramce na biurku. Niby prozaiczna rzecz, ale od kiedy znalazła się w tym miejscu, Dominice łatwiej było funkcjonować na co dzień bez trójki ludzi, którzy wypełniali jej jestestwo.
To dzięki nim w pewnym momencie zorientowała się, jak dalece zmieniły się jej priorytety. Kiedyś praca, określana przecież przez nią dość pompatycznie służbą Rzeczypospolitej, była najważniejsza. Ujęcie tych, którzy krzywdzili innych, powstrzymanie tych, którzy próbowali to zrobić, czy w końcu zniechęcenie tych dopiero snujących plany.
Teraz nie miało to znaczenia. Liczyło się jedynie to, by wrócić do domu, do dzieci i Wiktora. Wszystko inne było drugorzędne.
Właśnie z tego względu wahała się, kiedy o piętnastej osiemnaście rozległ się dzwonek służbowego telefonu. Zerknęła na niego, potem na zdjęcie w ramce.
Mogła zignorować połączenie, nic wielkiego by się nie wydarzyło. Ktoś inny zająłby się tym, z czym do niej dzwoniono.
Tyle że mogło to oznaczać odwrócenie się od kogoś, kto potrzebował pomocy. A jeśli ona zrobi to teraz, być może ktoś kiedyś postąpi podobnie w sytuacji, kiedy któraś z bliskich jej osób będzie szukała wsparcia.
Odebrała, nim sygnał wybrzmiał.
– Prokurator Wadryś-Hansen, słucham – powiedziała.
– Dzień dobry, pani prokurator. Podkomisarz Mateusz Madejski, komenda wojewódzka.
Niedobrze, skwitowała w duchu Dominika. Telefon z miejskiej oznaczałby zapewne mniejszy kaliber sprawy, ale wojewódzka nie mogła zwiastować niczego dobrego. Niemal od razu pożałowała, że odebrała.
Znów zerknęła na zdjęcie Forsta i dzieci. Mogła jeszcze zrezygnować, scedować to na kogoś innego.
– Halo? – spytał Madejski. – Jest tam pani?
– Jestem.
– Świetnie. Mamy tu dość poważną sprawę, obawiam się.
– To znaczy?
Chwila zawahania potwierdzała, że podkomisarz nie przesadzał.
– Znaleźliśmy masowy grób przy Igołomskiej – oznajmił. – Dwanaście ciał, wszystkie w podobnym stanie rozkładu, wskazującym na czas zgonu jakieś kilka miesięcy temu. Każda z ofiar płci żeńskiej, mniej więcej w tym samym wieku. Od piętnastu do siedemnastu lat, wedle patologów.
Wadryś-Hansen natychmiast oderwała wzrok od rodzinnej fotografii, jakby to, co usłyszała, mogło w jakiś sposób ją splamić. A może powód był inny, zupełnie inny. Poczuła bowiem, że jej umysł natychmiast przełącza się w zupełnie inny tryb.
Wielu prokuratorów na jej miejscu potrzebowałoby chwili, by przyswoić otrzymane informacje. Inni zastanowiliby się, czy chcą się w to ładować.
Dominika tylko podniosła się z krzesła, a następnie sięgnęła po żakiet czekający na wieszaku.
– Gdzie? – zapytała krótko.
– Pleszów.
– A konkretnie?
– Hałda żużlu, nie wiem, czy pani kojarzy to miejsce.
– Nie kojarzę.
Mateusz Madejski przyjął to krótkim mruknięciem.
– Spore wyrobisko, na którym jest też kruszarnia – odparł. – Na tamtejszym składowisku gromadzono głównie odpady z huty stali, które potem przerabiano na…
– Mniejsza z tymi szczegółami. Będziemy mieli czas, żeby prześledzić wszystko, co związane jest z tym miejscem.
– Jasne.
– Co może mi pan powiedzieć o ofiarach?
Podkomisarz Madejski znów przez moment się wahał.
– Cóż… – podjął w końcu. – Technicy dopiero zaczynają działać, ale jest tu tyle ciał, że… sama pani rozumie.
Właściwie nie rozumiała.
Ani pojedynczej zbrodni, ani tym bardziej masowej. Dwanaście młodych dziewczyn? Boże, komu miałoby zależeć na tym, żeby pozbawić je życia, a potem porzucić ciała na jakimś składowisku odpadów hutniczych?
– To zajmie trochę czasu – dodał Madejski. – Chyba nie musi się pani spieszyć.
– Już jestem w drodze.
– A, okej. To jak pani sobie wbije adres w nawigację, może poprowadzić od Gwareckiej, ale proszę tamtędy nie jechać. Wjazd jest od Igołomskiej, pod wiaduktem.
– W porządku.
Srebrne volvo czekało na nią na parkingu pod budynkiem. Dominika otworzyła tylne drzwi, zawiesiła żakiet przy kanapie, a potem wyjęła z kieszeni telefon. Kiedy ruszyła w kierunku Pleszowa, wybrała numer Forsta.
– Jedziesz? – odezwał się na powitanie.
Boże, słyszała jego głos raptem dziś rano, ale czuła się, jakby minęły wieki. Za każdym razem działał na nią tak, jak wyobrażała sobie, że naprawdę mocne narkotyki działają na uzależnionych.
– Jadę, ale…
– To dobrze, dzieci się tu już niecierpliwią.
– …nie w tym kierunku.
– Hm?
– Mam sprawę – odparła. – Muszę podjechać na miejsce zdarzenia.
Wiktor się zawahał, a ona nie wątpiła, że w jego głowie natychmiast pojawił się cały korowód pytań. Nie przypuszczała jednak, że zada te, które najbardziej natarczywie domagały się jego uwagi.
Ich układ był jasny.
Forst nie wraca na służbę i nie pozwala, by służba wróciła do niego. Nie będzie angażował się w żadne sprawy prowadzone przez Dominikę, a ona nigdy nie przyniesie ich do domu. Rozdzielą jeden i drugi świat, bo tylko dzięki temu zbudują dla siebie i dzieci coś, co przetrwa.
Wydawało jej się, że taka konstrukcja daje Wiktorowi więcej, niż sam się spodziewał. Wreszcie odetchnął. Zaczął naprawdę żyć, a nie jedynie pędzić od jednego tropu do drugiego, jakby tylko on był w stanie wyśledzić tego czy innego sprawcę.
Zrozumiał, że są ważniejsze rzeczy niż ich ustawiczne ściganie. I było mu z tym dobrze.
Dawniej zapytałby, co się stało. Chciałby znać szczegóły na temat ofiar, okoliczności, potencjalnych sprawców.
Teraz jednak postawił tylko jedno pytanie.
– Daleko musisz jechać?
– Pleszów.
– Nie za dobrze. Kawał drogi.
– Mhm – przyznała cicho, włączając się do ruchu na Mogilskiej. – Chyba będziecie musieli sami iść na tego Elvisa.
– Możemy przełożyć.
– Nie, nie – odparła szybko. – Dzieci chciały to zobaczyć już od dawna.
– Chciały – przyznał Forst. – Ale z tobą.
Nie formułował tego jako zarzutu czy przytyku, mimo to Wadryś-Hansen poczuła, jakby jakaś cienka igła trafiła ją prosto w serce.
– Połowa frajdy z tego seansu sprowadza się do twojej obecności – dodał. – Nic się nie stanie, jeśli…
– Idźcie – ucięła. – Najwyżej zastosujemy manewr zwiadowczy.
– Akurat tego chyba nie znam.
– Bo nic jeszcze nie wiesz, Wiktorze Forst.
Odpowiedziało jej chwilowe milczenie.
– To miała być twoja imitacja tej postaci z…
– Tak.
– Uch.
– Uch?
– Dobrze, że poszłaś na studia prawnicze, a nie teatralne.
Zamiast odpowiedzieć, Wadryś-Hansen skupiła się na tym, by nie pozwolić autobusowi linii 664 włączyć się do ruchu i zajechać jej drogi.
– Dobra – rzucił Forst. – To na czym polega ten manewr?
– Powiesz im, że teraz idziecie sami jako zwiadowcy. Sprawdzić, czy film jest dobry, i przesądzić, czy warto go obejrzeć. A jeśli uznacie, że tak, pójdziecie jeszcze raz, zabierając mnie ze sobą.
– To niezbyt wyszukany manewr.
– Wystarczy.
– No nie wiem – odparł Wiktor.
– Postarasz się, to przepchniesz.
Wydał z siebie cichy pomruk, sygnalizujący głęboki namysł.
– Dasz radę – zagrzała go do walki.
– W zasadzie… skoro udało mi się przekonać ciebie do wspólnego życia, może przekabacę tę dwójkę do wyjścia bez mamy.
– Akurat w tamtym względzie nie musiałeś przesadnie się starać.
– Żartujesz? Pracowałem na to kilka lat.
– Raczej na to, żebym eksmitowała cię ze swojego życia.
Mimo że jechała na miejsce ohydnej zbrodni, lawirowała między samochodami i czuła niebagatelne napięcie, uśmiechnęła się.
– Fakt – przyznał i odchrząknął cicho. – Ale jeśli ten film okaże się do dupy, będziesz miała problemy.
– Poważne?
– Powiedzmy, że spędzenie czterech godzin w saunie z Osicą będzie przy tym pestką.
Dominika zmieniła pas, poniewczasie trąciwszy drążek kierunkowskazu. Zbliżyła się stanowczo za bardzo do samochodu obok i upomniała się w duchu, by nie gnać. Nie miała się gdzie spieszyć. Na seans i tak nie zdąży, a zanim Forst i dzieci wrócą, dawno będzie w domu.
– Spędziłeś cztery godziny z inspektorem w saunie?
– Nie. Ale czasem miewam takie koszmary.
– Przekażę mu.
– Myślę, że on wie – odparł Wiktor. – Może nawet wykorzystuje jakieś stare szamańsko-tatrzańskie sztuczki, żeby to wtłoczyć do mojej podświadomości i…
Forst urwał, kiedy gdzieś z oddali rozległ się głos Ingi. Pytała, kto dzwoni, a kiedy usłyszała, że mama, ucieszyła się, jakby nie widziały się co najmniej kilka dni. Wadryś-Hansen poczuła ucisk w żołądku na myśl, że ktoś odbiera jej cenny czas z rodziną.
Zaraz jednak zapewniła się, że mają go tyle, ile tylko chcą.
– Muszę kończyć – rzuciła, słysząc, że ktoś próbuje się do niej dobić. – Widzimy się wieczorem. I bawcie się dobrze.
– Zrobimy, co w naszej mocy.
– Tylko nie obżerajcie się popcornem.
– Tego obiecać nie mogę.
Oczywiście, że sobie pofolgują. Wiktor weźmie dla każdego po największym zestawie, nawet nie będzie pytał dzieciaków, czy chcą.
Pożegnali się, po czym Dominika odebrała nadchodzące połączenie. Podkomisarz Madejski informował, że na miejscu zjawili się dodatkowi technicy, ale wszystko idzie jak po grudzie, toteż najlepiej by było, gdyby Wadryś-Hansen zarezerwowała sobie więcej czasu.
Przeszło jej przez myśl, że jeszcze niedawno byłaby to bardziej problematyczna sytuacja, a wyrzuty sumienia względem dzieci narastałyby w znacznie szybszym tempie. Teraz jednak miała kogoś, kto pod jej nieobecność o nie dbał. Zajmował się nimi, organizował im zajęcia, zapewniał to, czego ona przez swoją pracę nie mogła im dać.
Trzymała się podobnych podnoszących na duchu wniosków, kiedy wjeżdżała na teren składowiska. Ledwo jednak wysiadła z samochodu, odsunęła je na dalszy plan. Tutaj nie było na nie miejsca.
Stała przed długą dziurą w ziemi, w której znajdowały się zwłoki dwunastu młodych, niewinnych dziewczyn. Patrzyła na twarze, które przywodziły na myśl nieudane woskowe figury, wykonane przez kogoś, kto zapomniał, jak wygląda ludzkie oblicze.
Kątem oka dostrzegła, że tuż obok stanął Mateusz Madejski. Skrzyżował ręce na piersi, jakby zrobiło mu się chłodno, a potem pociągnął nosem.
– Nieciekawie to wygląda – rzucił.
Dominika nie skomentowała, przyglądając się technikom, którzy starali się ostrożnie usunąć pozostałą ziemię z ciał.
– Jest pewność co do czasu zgonu? – odezwała się.
– Chyba tak, skoro oni wszyscy są tu zgodni.
– I jaki jest ten szacunek?
– Od dwóch do czterech miesięcy – oznajmił podkomisarz. – Inaczej nie doszłoby do zakończenia procesu przemian tłuszczowo-woskowych w obrębie tkanki tłuszczowej.
Wyrecytował to, co oboje wyczytywali w ekspertyzach, a wcześniej w podręcznikach kryminalistyki. I nie pomylił się. Proces rzeczywiście się zakończył, nie wykraczał jednak poza samą tkankę tłuszczową, co w tych okolicznościach sugerowało, że od śmierci nie minęło więcej niż cztery miesiące. Nie doszło też do wstępnych faz strupieszenia.
– Który z techników był pierwszy na miejscu zdarzenia? – spytała.
– Zamecka.
Wadryś-Hansen rozejrzała się i namierzywszy rzeczoną patolożkę, ruszyła w jej kierunku. Zaraz potem zaczęła ostrożnie schodzić do szerokiego dołu. Madejski od razu wyciągnął do niej rękę, ale ją zignorowała.
Stanęła przy jednym z ciał i skinęła głową techniczce, która właśnie oczyszczała twarz ofiary.
– Co mi możesz powiedzieć? – zapytała.
– Przed sekcją niewiele – odparła ciężko Zamecka. – Żadna z dziewczyn nie miała dokumentów ani rzeczy osobistych. Wszystkie są w podobnym wieku, nastolatki.
Dominika zerknęła na otwarte oczy, w których przez długie tygodnie po śmierci musiały żerować insekty poszukujące ostatnich wilgotnych miejsc w ciele.
– Handel ludźmi? – rzuciła.
– Prawdopodobnie tak. Inaczej słyszelibyśmy o tak dużej grupie dziewczyn, które zaginęły.
Wadryś-Hansen zgodziła się cichym, niechętnym mruknięciem.
– W dodatku wszystkie mają jedną cechę wspólną – dodała Zamecka. – Jakby zostały napiętnowane.
– To znaczy?
Techniczka ostrożnie uniosła rękę i wskazała na ciemny symbol widoczny w okolicach nadgarstka.
– Tatuaż – oznajmiła. – Każdy przedstawia te same dwa czarne listki obok siebie, jeden zwrócony do góry, drugi w dół.
– Pik.
– No tak – przyznała Zamecka. – Symbole są właściwie identyczne z tymi na większości kart do gry.
Z oddali nadeszły niewyraźne podniesione głosy. Ktoś się z kimś sprzeczał, co właściwie nie było rzadkością na miejscach zbrodni, które wywoływały silne emocje.
– Wiesz, co oznaczają? – zapytała prokuratorka.
– Nie. Ale każda z dziewczyn ma to na prawym nadgarstku.
Dominika przez moment przypatrywała się tej, którą w tej chwili zajmowała się techniczka. Przeszła jej przez głowę nieprzyjemna konstatacja, że ktokolwiek skrzywdził te nastolatki, naznaczył je jak bydło.
– Hej, moment! – rozległ się głos z góry.
Wadryś-Hansen podniosła wzrok, dostrzegając, że Madejski stara się powstrzymać kogoś przed zbliżeniem się do dziury w ziemi. Funkcjonariusz zastygł jednak w bezruchu, napotykając na coś, co kazało mu się posłusznie odsunąć.
Lub raczej na kogoś.
Nagle na poziomie gruntu pojawiła się smukła męska postać z rękoma w kieszeniach.
– Prokurator Wadryś-Hansen? – spytał nowo przybyły.
– Tak.
Mężczyzna zmrużył lekko oczy, jakby starał się w ułamku sekundy ocenić, z jaką osobą ma do czynienia.
– Zapraszam na górę – rzucił, patrząc nieruchomo na Dominikę.
Ta się nie odezwała, nie mając zamiaru odpowiadać na coś, co jawiło się jako nieznoszący sprzeciwu, zdecydowany rozkaz.
– Podpułkownik Buchtar, Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego – oznajmił mężczyzna. – Przejmujemy wszystkie czynności dochodzeniowo-śledcze.
– Słucham?
– Jeśli ma z tym pani problem, proszę skontaktować się z przełożonym. Jeśli nie, proszę od razu opuścić to miejsce.
– Ale…
– Dla mnie jest bez znaczenia, którą opcję pani wybierze. Proponowałbym jednak nie robić problemów, to decyzja z samej góry.
– Moment.
Buchtar pokręcił głową, po czym skinął na stojącego obok Madejskiego, jakby chciał zasugerować, by ten podał Dominice ręce i pomógł jej wyjść z rowu.
– Od teraz to nasza sprawa – dodał. – Wyrażam się jasno?
Wadryś-Hansen patrzyła na niego z oczekiwaniem, że powie coś jeszcze, wyjaśni, co właśnie się tu działo. Oficer w stopniu podpułkownika w terenie? W sprawie zabójstw jakichś dziewczyn? I to jeszcze z ABW?
Agencja nie zajmowała się takimi sprawami, nie wchodziła w paradę policji ani prokuraturze. Przynajmniej co do zasady. I do momentu, kiedy rzecz nie dotyczyła bezpieczeństwa państwa.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Remigiusz Mróz, 2024
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2025
Projekt okładki: Mariusz Banachowicz
Zdjęcie na okładce: © Dariusz Gawroński
Redakcja: Karolina Borowiec
Korekta: Joanna Pawłowska, Anna Nowak
Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl
PR & marketing: Magdalena Drogoś-Kraszewska
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8402-301-3
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Seria: FILIA Mroczna Strona
mrocznastrona.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.