Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
21 osób interesuje się tą książką
W noc Świętej Łucji w 1989 roku w przeręblu na jeziorze Wener wędkarz znajduje ciało dziewczyny. Winnym jej śmierci zostaje uznany chłopak z kręgu znajomych ofiary. Trzydzieści pięć lat później lokalna społeczność ciągle żyje sprawą morderstwa z przeszłości, bo zabójca po wyjściu z więzienia wrócił w rodzinne strony, choć nie jest tam mile widziany. Gdy Mona Schiller, przyjaciółka zamordowanej dziewczyny, dowiaduje się od jej matki, że prawdopodobnie przed laty śledczy popełnili błąd, rozpoczyna dochodzenie na własną rękę, chcąc ustalić, co naprawdę się wtedy wydarzyło.
Czy do więzienia rzeczywiście trafił wówczas zabójca? Śledztwo Mony nie wzbudza entuzjazmu ani jej syna, policjanta Antona, ani wpływowych osób z tej małej społeczności.
Z każdą chwilą zbliżając się bardziej do odkrycia prawdy, Mona naraża się na coraz większe niebezpieczeństwo. Zbyt późno zdaje sobie sprawę, jak daleko człowiek jest gotów się posunąć, by ukryć przeszłość.
„Lodowata noc” to piąta część serii o dawnej osadzie robotniczej Vargön, której mieszkańcy skrywają ogrom tajemnic. Mona Schiller to była sędzina, a przy tym nieustraszona i silna kobieta, wróciła do rodzinnej miejscowości po wielu latach spędzonych za granicą. Teraz natomiast stara się odkryć mroczne sekrety, a do tego walczy z własnymi demonami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 359
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Isnatten
Przekład z języka szwedzkiego: Karolina Skiba
Copyright © Kamilla Oresvärd, 2025
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2025
Projekt graficzny okładki: Anders Timren
Redakcja: Ewa Penksyk-Kluczkowska
Korekta: Anna Nowak
ISBN 978-91-8076-905-1
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Prolog
Za kilka godzin słońce miało się wznieść ponad ośnieżone wierzchołki świerków Hallebergu, teraz jednak mała społeczność u podnóża góry nadal tkwiła w mroźnym uścisku mroku.
Martin Lunde zostawił samochód na parkingu i ruszył w stronę zamarzniętego kąpieliska w zatoce w Nordkroken. Wiatr cicho szumiał w koronach drzew, a śnieg skrzypiał pod ciężkimi butami mężczyzny. Martin poprawił plecak Kånken ze sprzętem wędkarskim i włączył latarkę, którą trzymał w dłoni. Coś zabłysło w zaspie znajdującej się tuż przed nim, więc poświecił w tym kierunku. W śniegu leżały porozrzucane puszki po piwie i pusta butelka po jakimś mocniejszym alkoholu. Kawałek dalej ktoś zostawił niebieską kurtkę, a przy skutym lodem brzegu Martin dostrzegł ślady ogniska. Sadza pokrywała biały, czysty śnieg czarnym nalotem.
Martin przyspieszył kroku, by oddalić się od pozostałości po nocnej imprezie. Spojrzał na parking i w pierwszej chwili się zawahał. Nie chciał się natknąć na właścicieli stojących tam samochodów. Należały do bandy zbirów lubiących zabawiać się kosztem innych. W szkole średniej Martin niejednokrotnie bywał obiektem ich drwin. Podciąganie wysoko majtek, wsadzanie głowy do toalety, uderzanie zwiniętym ręcznikiem pod prysznicem po lekcji WF. Niektóre z form dręczenia były przewidywalne, inne bardziej pomysłowe. Martin i jego nieliczni kumple wiedzieli, że to ich nie ominie, nie umieli jednak przewidzieć, w którym momencie i w jaki sposób będą się nad nimi znęcać. Przez te wyrafinowane metody gnębienia żyli w ciągłej niepewności. Od tamtej pory upłynęło wiele lat, Martin się od nich odciął i podążył swoją drogą, oni natomiast utknęli w miejscu. W wieku dwudziestu trzech lat wciąż nękali innych.
Martin chciał uniknąć spotkania z nimi i w zasadzie istniało bardzo małe ryzyko, że ktokolwiek obudzi się tak wcześnie po nocnym czuwaniu w wigilię dnia Świętej Łucji. Podczas gdy imprezowicze odsypiali kaca, Lunde miał mnóstwo czasu, by dotrzeć do przerębla i wyjąć płotki z sieci, potem zaś, nim wzejdzie słońce, będzie już daleko w miejscu, gdzie łowi się miętusy.
Minął duży namiot i wyszedł na lód, ale zbliżając się do przerębla, odczuwał coraz większy niepokój. Rozejrzał się, miał wrażenie, że ktoś go obserwuje. Przez chwilę zdawało mu się, że słyszy szept niosący się po zamarzniętym jeziorze. Poczuł zimny dreszcz. Stanął i się odwrócił, ale nikogo nie widział. Wzdrygnął się, kiedy czarny kruk przeleciał po ciemnym niebie, głośno i złowieszczo kracząc. Ilekroć widział te ptaszyska, nie mógł się nadziwić, że są tak wielkie. Spojrzał w stronę namiotu, po czym ruszył dalej po lodzie, nie mogąc się pozbyć niekomfortowego uczucia.
W oddali dostrzegł czerwoną boję, którą wcześniej włożył do przerębla, by oznaczyć jego położenie. Teraz leżała na lodzie. Zaklął pod nosem. Ktoś musiał tu być i możliwe, że nawet zniszczył więcierz połowowy, i cała jego ciężka praca pójdzie na marne. Na lodzie leżało coś jeszcze, mały czerwony tobołek. Martin zmrużył oczy, by lepiej się temu przyjrzeć. Wyglądało jak plecak.
Szybkim krokiem ruszył przed siebie, aż stanął nad prostokątnym otworem o ostrych krawędziach. Nie zważając na plecak, wpatrywał się w czerń wody, której powierzchnię znaczyły drobne fale zamiast cienkiej warstwy lodu. Mroźne powietrze szczypało Martina w policzki, gdy pochylił się i zabrał za wyciąganie cienkiego łańcucha. Westchnął z ulgą, czując opór, więcierz był na miejscu. Coś się jednak nie zgadzało. Siatka wydawała się za ciężka, jakby znajdowało się w niej coś więcej niż tylko małe płocie. Być może zaplątał się w nim jakiś szczupak, albo i dwa, czasem się to zdarza.
Kiedy wyciągał więcierz na powierzchnię, woda chlapała na lód i jego buty. Miał zaczerwienione od mrozu i wysiłku policzki, palce u rąk mu drętwiały. Ostatnie szarpnięcie i siatka powinna znaleźć się na lodzie. Nagle zamarł. Coś było pod siecią. Widział kontury czegoś dużego i jasnego. Nad jego głową znów zakrakał kruk. Martin usiłował zignorować gulę niepokoju dławiącą go w gardle i pochylił się nad przeręblem, mrużąc oczy. Sięgnął po latarkę i poświecił w czarną wodę. Pomiędzy srebrzystymi płociami coś, co pływało pod spodem, nabierało wyraźniejszych kształtów. Nie był to szczupak, ale coś innego, dużo większego. Nagle Martin zrozumiał i wstrzymał oddech. Z bladej twarzy wpatrywały się w niego zamarznięte oczy.
Rozdział 1
Jest czwartkowe popołudnie, wigilia dnia Świętej Łucji. Zapach cynamonu i świeżych wypieków miesza się z wonią hiacyntów i mandarynek. Z głośnika płynie świąteczna muzyka, tymczasem Mona Schiller, nucąc pod nosem, zagniata ciepłe, puszyste ciasto na marmurowym blacie.
‒ Jednak pieczesz?
Pogrążona w myślach Mona wzdryga się na dźwięk głosu, który rozległ się tak niespodziewanie. Zanim udaje jej się coś powiedzieć, widzi rękę odrywającą kawałeczek ciasta.
‒ Wystarczy chyba dla całego Vargön ‒ kontynuuje Hedda, wkładając grudkę do ust i wędrując wzrokiem po blacie kuchennym, na którym leżą dwa kawałki szafranowożółtego, drożdżowego ciasta oraz stosy świeżo upieczonych złocistych bułeczek.
‒ Za parę godzin zawożę to wszystko do domu opieki z okazji dnia Świętej Łucji, myślę, że powinno wystarczyć. Lepiej za dużo niż za mało.
Hedda kiwa głową i odgarnia do tyłu długie, ciemne włosy. Przez chwilę wpatruje się w Monę wielkimi oczami, po czym szybko spuszcza wzrok, co w przekonaniu Mony oznacza, że Heddę coś trapi, choć nie chce o tym mówić.
Ich drogi skrzyżowały się przeszło półtora roku wcześniej, kiedy Mona pracowała nad sprawą pewnego morderstwa, a ta młoda kobieta stanęła pod drzwiami jej domu. Od pierwszej chwili czuła, że jest w niej coś wyjątkowego. Jakiś czas później Hedda uratowała jej życie i Mona pozwoliła dziewczynie wprowadzić się do willi Björkås. Hedda studiuje Międzynarodowe Stosunki Gospodarcze w Wyższej Szkole Väst i marzy, by w przyszłości zostać dyplomatką. W zamian za zakwaterowanie pomaga Monie w kancelarii prawnej i okazało się, że stworzyły znakomity zespół. Pracowały nad rozwiązywaniem spraw morderstw i zaginięć.
Synowie Mony, Anton i William, a właściwie przede wszystkim Anton, nazywają Heddę jednym z mamy „projektów”. Mona nie przepada za tym wyrażeniem, uważa, że brzmi protekcjonalnie, choć przyznaje, że jest w tym trochę prawdy. Lubi pomagać ludziom rozwijać potencjał i jej zdaniem Hedda, przy odpowiednim wsparciu, może zajść bardzo daleko.
Z czasem Hedda stała się dla Mony kimś więcej niż koleżanką z pracy, wręcz bliską przyjaciółką Mona traktuje ją niemal jak córkę, ale daje jej także poczucie bezpieczeństwa, co było pierwszym powodem, dla którego pozwoliła jej się wprowadzić. W tamtym czasie jej samej groziło niebezpieczeństwo i ta sytuacja się nie zmieniła.
‒ Jeśli chcesz, możesz mi pomóc ‒ mówi, przykrywając ciasto ściereczką.
‒ Co mam robić? ‒ pyta Hedda, podwijając rękawy o wiele za dużej czarnej bluzy z kapturem.
‒ Zdejmij bułeczki z blachy i odłóż je na kratkę do ostygnięcia, a potem zajmiemy się resztą ciasta.
Hedda kiwa głową, wprawnym ruchem zbiera ciemne włosy do góry i związuje je w kok gumką, którą ma na nadgarstku. Wtedy do kuchni wchodzi Coco. Mała suczka rasy mieszanej o bursztynowej sierści staje na środku, ziewa szeroko i się przeciąga. Pewnie wcześniej leżała gdzieś zwinięta w kłębek, ale zaciekawiły ją ich głosy. Coco nie chce ryzykować, że ominie ją coś ekscytującego, a już na pewno nie może przegapić jakiegoś pysznego kąska.
Mona i Hedda wracają do przygotowywania wypieków. Ich policzki pokrywają się rumieńcami od ciepła rozgrzanego piekarnika. Pies kręci się wokół ich stóp, stukając o drewnianą podłogę, a Mona śpiewa piosenkę o dziecku, które widziało mamę całującą mikołaja. Za oknem pada śnieg, a cienie gęstnieją nad cichym zimowym krajobrazem. W oknach migoczą światła gwiazd adwentowych. Zapalona na schodach latarnia rzuca migotliwy blask na oszronioną ścianę, tworząc w ciemności taniec rozbrykanych cieni.
W chwili gdy Mona już ma odwrócić głowę i powiedzieć Heddzie, by nie zapomniała o rodzynkach, coś za oknem, w parku przykuwa jej uwagę. Jakiś ruch. Mona zastyga, zbliża twarz do szyby i wygląda na zewnątrz. Ktoś tam jest. Bardziej to czuje, niż widzi. Nagle szara, kudłata postać odrywa się od drzew i idzie po śniegu. Staje, jej żółte oczy błyszczą w ciemności. Po chwili znikają.
Mona drży, ale kobieta szybko się otrząsa. Nie świruj, myśli. To tylko światło płata figle. A może rzeczywiście widziała wilka?
Rozdział 2
Tymczasem pięć kilometrów dalej Sebastian Berman wstaje z łóżka. Stąpa po podłodze na zesztywniałych nogach. Tkane dywaniki pod jego stopami są brudne i zniszczone, tak jak grube wełniane skarpety, które ma na sobie. Jest zimno i ciemno. Od czterech dni w chacie nie ma prądu, bo Sebastian nie zapłacił rachunku.
Jedyne światło pada ze starej lampy naftowej. Podnosi ją za uchwyt na wysokość klatki piersiowej. Lampa rzuca złoty blask, ale jej światło nie dociera do wszystkich zakamarków, gdzie czyhają cienie poruszające się w rytm kroków Sebastiana.
Pod oknem stoi szafka, ma tyle lat co on. Niegdyś jasnoniebieska, z upływem czasu wyblakła i zmatowiała. Sebastian odstawia lampę. Chwyta za obdrapaną gałkę i otwiera drzwiczki. Ciszę rozdziera głośne skrzypienie. Na wygiętych półkach stoją konserwy, które powinny mu wystarczyć na co najmniej dwa tygodnie. Drapie się po skołtunionej, siwej brodzie. Jeśli mądrze to rozplanuje, może wystarczą nawet na trzy. Potem będzie musiał wyjść do ludzi. Ta myśl go dręczy, próbuje ją odpędzić. Chce zatrzeć w pamięci te wszystkie szepty czy splunięcia na jego widok.
Wyjmuje zimną metalową puszkę, jednym szybkim ruchem ją otwiera i umieszcza konserwę bezpośrednio na żeliwnym piecu. Kiedy wrzuca dwa polana do paleniska, słychać trzask suchego drewna, które szybko zajmuje się ogniem. Sebastian wyciąga ręce w stronę ciepła. Porusza zesztywniałymi palcami, a one powoli się rozluźniają. Piec spełnia swoje zadanie, lecz kiedy jest naprawdę zimno, tak jak teraz, chłód przenika do wnętrza domu, tworząc lodowe kwiaty na drewnianych ścianach.
Gdy konserwa nagrzewa się na płycie kuchennej, chatę wypełnia zapach ryb. Sebastian wkłada palec do puszki. Bulion jest w miarę ciepły, więc ściąga konserwę z kuchenki i siada na krawędzi łóżka. Wyjmuje widelec, który wetknął w szparę między deskami w ścianie, i nabija na niego szarobiały rybny pulpet, po czym wkłada go do ust.
Mechanicznie przeżuwa posiłek, nijaki, bez smaku. Jednak nie dlatego je, żeby mu smakowało, tylko po to, by się pożywić i przetrwać. Nieważne, czy to pulpety rybne, czy karma dla psów, nie ma to dla niego najmniejszego znaczenia.
Z pełnym żołądkiem łatwiej zasnąć. Czasami Sebastian chciałby nigdy się nie obudzić. I tak się stanie, gdy nadejdzie właściwa pora i gdy wykona swoje zadanie.
Po przełknięciu ostatniego pulpeta zbliża puszkę do ust i wypija resztki letniego bulionu. Kilka kropel spada mu na brodę. Ociera ją wierzchem dłoni, a następnie rękę o spodnie. Oblizuje wargi i rzuca pustą puszkę w najciemniejszy kąt. Słychać stuk metalu uderzającego o metal, po czym rozlega się grzechot przesuwających się pustych puszek. I zapada cisza.
Sebastian kładzie się w łóżku na plecach i zamyka czerwone, piekące od dymu oczy. Przez słabo wypchany materac i twardą ramę bolą go plecy. Czeka, ale sen nie nadchodzi. Przewraca się niespokojnie, prześladowany wspomnieniami.
Nagle coś słyszy. Czuje napięcie w całym ciele. Siada wyprostowany na krawędzi posłania, z szeroko otwartymi oczami. Dźwięk dochodzący z zewnątrz nie pasuje do tego miejsca. To nie wiatr szumiący w koronach drzew. To cichy, ledwo słyszalny świst, po którym następuje delikatne szuranie, jakby ktoś ciągnął coś po śniegu. Potem zapada cisza. Sebastian wie, co to oznacza.
Rozdział 3
Ledwo Mona otrząsnęła się po tym, co zobaczyła za oknem i co wzbudziło jej niepokój, kiedy do kuchni wchodzi Wille. Nie, to nie mógł być wilk. Kładzie ostatnią porcję ciasta na blacie i wita młodszego syna przyjaznym uśmiechem. Za chłopakiem wije się Coco, której trudno opanować radość, w końcu zjawił się tu jej ulubiony człowiek. Gdy tylko Wille podjechał pod dom, Coco pobiegła do holu, by go powitać. Uwielbia go.
‒ Cześć, mamo. ‒ Wille i schyla się, by przytulić Monę, nie przejmując się jej ubrudzonymi od mąki rękami. ‒ Cześć ‒ dodaje do Heddy.
Dziewczyna siedzi przy stole, a przed nią leży blacha do połowy zapełniona bułeczkami. Widać błysk w jej oczach, gdy posyła mu całusa na powitanie. To spojrzenie nie umyka uwadze Mony. Jej młodszy syn ma w sobie niezwykły magnetyzm, siłę, która przyciąga wszystkich, niezależnie od tego, czy jest się psem, kobietą w średnim wieku czy staruszkiem. Czy też na przykład młodą, piękną kobietą. Wille miał ich wiele, ale między nim a Heddą dzieje się coś wyjątkowego. Mona od dawna to przeczuwa. Tyle że z jakiegoś powodu im nie wychodzi. Nie wie dlaczego, bo przecież żadne z nich nie jest specjalnie nieśmiałe. Mona wielokrotnie zamierzała coś z tym zrobić, w ostatniej chwili się powstrzymywała, co było do niej niepodobne. Zwykle pociąga za sznurki, by mieć pewność, że wszystko potoczy się zgodnie z jej oczekiwaniami, ale akurat w tę sprawę nie chce ingerować.
‒ Pieczemy ‒ oznajmia Hedda, odrywając kawałek ciasta i rzucając nim w Willego.
Chłopak w łatwością łapie go jedną ręką, tymczasem Mona przenosi wzrok na ręce syna. Jak zawsze przygnębia ją widok jego okropnych tatuaży. Może jest staroświecka, w tych czasach większość ludzi ma tatuaże, ale Willego wyglądają paskudnie, jakby małe dziecko pobazgrało go pisakiem.
‒ Pomożesz nam? ‒ proponuje Hedda.
‒ Z przyjemnością ‒ odpowiada Wille.
Mona wyjmuje z szafki butelkę glöggu i ją odkręca. Rozlega się bulgotanie napoju wlewanego do rondla, który stawia na kuchence. Robi jej się ciepło na sercu, kiedy słyszy odgłosy luźnej rozmowy i śmiechu za plecami. Gdyby tak obaj jej synowie potrafili ze sobą przebywać w ten sposób. Starszy brat Willego, Anton, jest jednym z niewielu, których chłopak nie oczarował. Wiele czynników utrudnia ich relacje. Nie chodzi wyłącznie o to, że Anton jest policjantem, a Wille balansuje na granicy prawa, a czasem nawet ją przekracza. Mają też zupełnie odmienne osobowości. Anton jest obowiązkowy, powściągliwy i przytłoczony życiem, w przeciwieństwie do beztroskiego Willego, który zawsze jakoś wychodzi na swoje. Mona zdaje sobie sprawę, że dorastanie u boku brata nie było dla Antona łatwe.
Ogarnia ją poczucie winy. Matka nie wyjeżdża za granicę, zostawiając swoje nastoletnie dzieci, tak jak ona to zrobiła. Choć Peter świetnie opiekował się synami, Mona zawsze będzie się zastanawiać, jak potoczyłyby się ich losy, gdyby nie wyjechała.
Głośny śmiech przywołuje ją z powrotem do teraźniejszości. Kręci głową, naprawdę musi przestać to roztrząsać, to nic nie zmieni. Jest jak jest, takich dokonała wyborów, teraz musi patrzeć w przyszłość.
Zdejmuje rondel z płyty kuchennej i rozlewa do małych kubków aromatyczny napój, po czym podchodzi z nimi do stołu.
‒ Dzięki. ‒ Wille bierze glögg od Mony i upija łyk. ‒ Znaleźliśmy ślady wilka ‒ dodaje, odstawiając kubek.
Monę przechodzi dreszcz. Zatem musiała jednak widzieć wilka.
‒ Czy to ten sam, który przychodził tu w poprzednich latach? ‒ pyta.
‒ Nie wiem. Na pewno to olbrzym. Nikt go nie widział, a większość śladów jest zasypana śniegiem, ale znaleźliśmy kilka w tunelu. Wielkie łapy. ‒ Wille kręci głową i robi poważną minę. ‒ Ogromne. Nie sądzę, żeby coś mógł wam zrobić, ale uważajcie na siebie.
Rozdział 4
Sebastian stoi przy oknie i patrzy przez brudną szybę swej małej chaty. Na zewnątrz panuje całkowita ciemność. Nikt poza nim nie powinien się tu zapuszczać, dlatego władze gminy nie zainwestowały w oświetlenie. Nie mogą sobie pozwolić na wydawanie pieniędzy tylko ze względu na nieproszone wizyty w tym miejscu. Wszyscy udają, że nie wiedzą, że takie się zdarzają, choć prawda jest taka, że obecnie dzieciaki rzadziej tu przychodzą. Sebastian się pochyla i dostrzega zarys samochodu, który zatrzymał się na skraju lasu z wyłączonymi reflektorami. Stoi tam i czyha.
Swego czasu Sebastian, mierzący prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu, był wysportowanym hokeistą, miał twarde jak skała mięśnie i godną pozazdroszczenia kondycję. Niewiele jednak zostało z jego sportowej sylwetki. Nadal wprawdzie wykazuje się wytrwałością i hartem ducha, ale skóra na ramionach od lat mu zwisa, a refleks go zawodzi.
Dwie zgięte w pół ciemne sylwetki przedzierają się przez śnieg. Wreszcie coś w nim się budzi, coś, co długo pozostawało uśpione. Rozpala się w nim wola walki i zwycięstwa. Głęboko w piersi wybucha iskra. Żar wypełnia jego wnętrze, a świat wokół tonie w krwistej czerwieni. Jest niemal jak za dawnych czasów.
Sebastian wie, że musi ich ubiec. Odwraca się i pędzi w stronę drzwi, wkłada ciężkie, zimowe buty, zgarnia czapkę ze stołu i naciąga ją na głowę. Zdejmuje stary, poplamiony płaszcz z haczyka, wkłada ręce w rękawy i zapina guziki na brzuchu i klatce piersiowej. Następnie sięga po kij oparty o ścianę i zaciska dłoń na twardym drewnie. Teraz jest gotowy.
Lekko naciska klamkę, po czym bierze zamach i kopie w drzwi, które gwałtownie się otwierają i z hukiem uderzają o ścianę, z takim impetem, że trzęsie się cała chata. Gdy wychodzi na ganek, uderza go chłód. Jest cicho, drzewa szumią, a wirujące na wietrze płatki śniegu przyklejają się do twarzy, utrudniając mu widzenie. Sebastian oddycha, płytko, nerwowo, ale stoi zupełnie nieruchomo, wsłuchując się w ciemność. W końcu słyszy cichy szmer.
To sygnał, na który czekał. Oburącz ściska mocno kij i zrywa się w kierunku źródła dźwięku. Potyka się, ale odzyskuje równowagę. Ciemne sylwetki widać coraz wyraźniej. Sebastian wydaje z siebie ryk wściekłości. Buzuje w nim adrenalina. Oddycha ciężko, serce wali mu w piersiach, podnosi kij i uderza. Trafia w cel, a wtedy potężny wstrząs przechodzi przez jego ramiona i barki. Wie, że trafił, ma co do tego taką samą pewność, którą czuł za młodu, kiedy wiedział, że krążek wpadnie do bramki.
Rozdział 5
W oknie komisariatu w Trollhättan pali się siedmioramienny elektryczny świecznik. Inspektor Anton Asplund siada przy biurku. Ma za sobą długi i intensywny dzień, czekało go jeszcze mnóstwo spraw administracyjnych do załatwienia, ale nie zamierza pracować z pustym żołądkiem. Jest już szósta i może uda mu się wyjść z pracy za godzinę.
Rozwiązuje śniegowce w rozmiarze czterdzieści sześć i odstawia na bok. Następnie wyjmuje z szuflady biurka zawiniątko i ostrożnie rozwija szeleszczący papier, którym owinięte są kanapki z domowego pieczywa na zakwasie z serem i cienkimi plasterkami czerwonej papryki.
Bierze do ust kęs pierwszej kromki. Przeżuwa twardy chleb, poruszając palcami u stóp, które w końcu mogą odetchnąć po całym dniu w butach. Wpatruje się w stertę kartek świątecznych na biurku. Z roku na rok jest ich coraz mniej, bowiem odręcznie pisane życzenia zostały zastąpione bezosobowymi mailami. Właśnie dlatego Anton ceni swoją kolekcję. Część z nich to kartki z podziękowaniami od osób, którym pomógł w trakcie służby, inne to życzenia świąteczne od dawnych współpracowników i ludzi poznanych dzięki pracy. Każda kartka w tym stosie symbolizuje szczególny wyraz szacunku, który Anton zawsze stara się odwzajemnić.
‒ Anton!
Inspektor wyrywa się z zamyślenia i podnosi wzrok. W drzwiach stoi jego koleżanka Bodil Thulin.
‒ Znowu bujasz w obłokach? ‒ pyta, przesuwając językiem duży kawałek snusu, który zniekształcał górną wargę. Jej samodzielnie przycięte włosy sterczą niczym kolczasty krzew agrestu zimą. Ma na sobie zmechaconą pomarańczową kurtkę z polaru, którą wyciąga z szafy każdej jesieni.
‒ Nie ‒ odpowiada Anton. ‒ Byłem głodny i musiałem coś zjeść.
‒ Aha. ‒ Bodil poprawia okulary, spoglądając łakomym wzrokiem na jego kanapki. ‒ Dostaliśmy zgłoszenie o napaści.
‒ Czy nie może się tym zająć wydział prewencji? ‒ dziwi się Anton.
‒ Tak, oni się tym zajmują, ale chcą, żebyśmy przyjechali.
‒ Dlaczego? ‒ pyta zaskoczony inspektor.
‒ To się wydarzyło u Sebastiana Bermana.
‒ Rozumiem. ‒ Anton marszczy brwi. ‒ Czyli w Nordkroken?
Dobrze wie, gdzie znajduje się dom Sebastiana, sam mieszka raptem kilka kilometrów dalej. Z początku podejrzewał, że napaść miała miejsce w obszarze wysokiej przestępczości, jak Trollhättan czy Vänersborg, a nie w Vargön czy Nordkroken. Jeśli natomiast coś takiego dzieje się tu, w okolicy, można założyć, że chodzi o Sebastiana. Lepiej trzymać się od tego typa z daleka.
Anton go nie zna, nigdy nawet z nim nie rozmawiał, ale wszyscy wiedzą, kim jest, od lat krążą o nim różne historie. Mówi się, że był obiecującym hokeistą, który mógł osiągnąć sukces, lecz potem zabił młodą dziewczynę. Wydarzyło się to przed trzydziestu pięciu laty. Skazano go na dożywocie, jednak zmniejszono wyrok do dwudziestu czterech lat i jak to zwykle bywa, po odbyciu dwóch trzecich kary, został zwolniony.
Przed piętnastu laty wrócił w rodzinne strony, do Vargön. Wszyscy uważali, że to dziwne, ponieważ nie był tam mile widziany. Nie mówiąc o tym, że nie uwolni się od przeszłości, w oczach miejscowych zawsze będzie mordercą. Poza tym on nawet nie próbuje zachować pozorów. Jest starym zrzędą, a jeszcze zatrzymywano go za zakłócanie porządku publicznego oraz drobne napaści. A teraz znowu coś.
‒ Nadal nie rozumiem, dlaczego musimy tam jechać ‒ zastanawia się Anton, ale się schyla, by włożyć buty.
‒ Tym razem chodzi o wyjątkowo brutalną napaść ‒ wyjaśnia Bodil. ‒ Jeszcze nie wiadomo, jak poważna jest sytuacja, wiemy tylko, że ranny został młody mężczyzna i wezwano karetkę. Nie mamy jasności, jakiej broni użył Sebastian, najwyraźniej uderzył chłopaka jakimś pierwszym lepszym przedmiotem.
Anton ściąga brwi z dezaprobatą. W ostatnich latach ucichło wokół Sebastiana. Widuje tę niechlujną postać od czasu do czasu, ale Berman przeważnie trzyma się z dala od innych. Po tym wydarzeniu znów podniosą się głosy, że powinien opuścić Vargön.
‒ Patrol już jest na miejscu, ale facet nie chce nikogo wpuścić. Nasi mówią, że lepiej będzie, jeśli pojedziemy tam nieoznakowanym samochodem, a radiowozy się oddalą. Sebastian nie lubi policjantów, choć ty zwykle potrafisz przemówić ludziom do rozsądku.
‒ Hm… ‒ Anton naciąga sznurowadła i je zawiązuje. ‒ Ten człowiek nie lubi nikogo.
‒ To prawda, ale musimy spróbować wyciągnąć go z domu. Jeśli się nie uda, jeśli nie wyjdzie dobrowolnie, będzie trzeba się uciec do nieco bardziej radykalnych środków.
Anton prostuje się i wstaje. Wkłada pospiesznie parkę, zawija kanapki w papier i chowa je do kieszeni. Zje po drodze.
‒ A co ten chłopak robił u Sebastiana? ‒ pyta, kiedy idą cichym korytarzem.
‒ Nie wiem.
Inspektor kiwa głową. Może facet miał po prostu pecha, ale on czuje, że chodzi o coś więcej.
Rozdział 6
Kiedy Mona i Hedda podjeżdżają pod dom opieki, w oknach palą się adwentowe świeczniki i bożonarodzeniowe gwiazdy. Zabierają torby z bagażnika, tymczasem Coco biegnie przodem przez parking oświetlony latarniami. Ledwie zdążyły otworzyć drzwi, a przy wejściu do nowo wybudowanej części placówki już czeka na nie komitet powitalny. Na czele grupy stoi przyjaciel i dawny sąsiad Mony, Gustav Stark, wyprostowany jak struna, ubrany stosownie do okazji w schludną niebieską koszulę i ciemne spodnie, z gładko zaczesanymi do tyłu włosami. Za nim ustawili się trzej inni starsi panowie. Wszyscy z zaciekawieniem przyglądają się Monie, która podejrzewa, że Gustav opowiada o niej niestworzone historie, niewątpliwie podkoloryzowane. Nie ma jednak nic przeciwko temu, tak właśnie powstają legendy.
‒ Dzień dobry, Gustavie ‒ wita go i odstawia torby, które lekko uderzają o ziemię.
Obejmuje go, ale mężczyzna najwyraźniej chce szybko mieć to za sobą. Nie należy do pokolenia, które się przytula, poza tym staruszek czeka na przywitanie się z kimś innym, o wiele ważniejszym.
‒ Hej, mała! ‒ wykrzykuje radośnie, schylając się do Coco.
Mona patrzy na nich i robi jej się ciepło na sercu. Gdyby nie Gustav, pies mógłby dziś już nie żyć i niewykluczone, że Coco to wyczuwa. Gustav był weterynarzem, zanim przeszedł na emeryturę. To on pośpieszył suczce na ratunek, gdy Mona znalazła ją w swoim ogrodzie, porzuconą, brudną i niedożywioną. Od tego czasu ich przyjaźń z Gustavem kwitnie, choć więź, którą weterynarz nawiązał z Coco wydaje się silniejsza.
Staruszek próbuje się wyprostować. Nie zwraca uwagi na wyciągniętą rękę Mony i z trudem się podnosi, podpierając się o fotel. Staje prosto, przeczesuje dłonią gęste, niegdyś kruczoczarne, a obecnie stalowoszare włosy.
‒ Chcieliśmy wam pomóc z torbami ‒ mówi, wskazując ręką przyjaciół, cierpliwie czekających w blokach startowych.
‒ To miło z waszej strony. ‒ Mona kiwa głową, uśmiechając się do każdego z nich po kolei, po czym zwraca się do Heddy: ‒ Pokaż im, proszę, co trzeba zabrać, a ja wyniosę do kuchni te, co już wzięłam. ‒ Wskazuje torby na podłodze.
Hedda przytakuje i odwraca się do grupy staruszków:
‒ Chodźcie ze mną, chłopaki ‒ mówi wesołym głosem.
Trajkocząca i ciekawska gromadka podąża za Heddą w kierunku samochodu. Mona bierze torby do ręki. Ledwo czuje ich ciężar, idąc jasnym korytarzem do kuchni znajdującej się w samym sercu oddziału. Dwie siwe panie usadowiły się w zielonych fotelach umieszczonych we wnęce. Mona kiwa przyjaźnie głową w ich stronę, a pomarszczone twarze kobiet rozjaśniają się na widok Coco.
‒ Jak miło, że przyszłyście! ‒ wykrzykuje tęższa, wyciągając ręce, by pies mógł się przywitać.
‒ Cała przyjemność po naszej stronie ‒ odpowiada Mona.
Poświęca chwilę na pogawędkę z dwiema starowinkami i przychodzi jej do głowy myśl, że za dwadzieścia pięć lat to ona będzie siedzieć w jednym z tych foteli i wspominać stare czasy. W głębi korytarza dostrzega kierowniczkę, Mikaelę Graninge, pośpiesznie zmierzającą ku niej długimi krokami.
‒ Jak miło, że udało ci się przyjść z Coco ‒ mówi od razu. Poprawia czapkę mikołaja, którą ma na głowie i szeroko się uśmiecha, ukazując dołeczki w policzkach.
‒ No jasne, że chciałam ją tu zabrać. ‒ Mona podnosi siatki z podłogi. ‒ Mam tu dwie torby. Hedda i kilku panów przyniosą resztę z samochodu.
‒ Zanieśmy je do kuchni ‒ proponuje Mikaela, biorąc torby i ruszając przodem.
Mona idzie za nią, starając się dotrzymać kroku wysokiej kobiecie. Jeśli dobrze pamięta, Mikaela trenowała koszykówkę w college’u w USA, w Bostonie, ale musiała przedwcześnie zakończyć karierę z powodu kontuzji kolana.
‒ Jak tu spokojnie i przytulnie ‒ stwierdza, kiedy wchodzą do nowoczesnej kuchni.
‒ Teraz tak, ale wcześniej panował tu chaos ‒ śmieje się Mikaela, kładąc torby na blacie. I zaraz rozpakowuje jedną z nich. ‒ Podczas lunchu doszło do pewnej sytuacji. Dwie z naszych seniorek nie przepadają za sobą, a jeden z pracowników, który jest u nas na zastępstwie, niechcący posadził je przy tym samym stole. ‒ Mikaela rozkłada ręce. ‒ Delikatnie mówiąc: nie skończyło się to dobrze.
‒ Co się stało? ‒ pyta Mona, opróżniając drugą torbę.
‒ Zaczęło się od rzucania jedzeniem, a skończyło na bójce.
‒ Rzuciły się na siebie? ‒ dziwi się Mona.
‒ Tak. ‒ Mikaela kręci głową.
Mona uśmiecha się na myśl o tym zdarzeniu. Choć wiadomo, że nie powinno się nikogo bić, jest w tym coś dziwnie inspirującego, że dwie starsze kobiety wyrażają swoje emocje w ten sposób.
‒ Pomogę przynieść resztę ‒ mówi Mona, wychodząc z kuchni.
Idzie z powrotem przez korytarz. Nikogo tu nie ma, obie panie wyszły i cisza jest niemal przytłaczająca. Mona skręca za róg i wychodzi na hol. Nagle słyszy za sobą szybkie kroki. Już ma się odwrócić, by zobaczyć, kto nadchodzi, ale w tym momencie ktoś chwyta ją mocno, niczym szponami, za nadgarstek.
Rozdział 7
Położona na skraju lasu chata otulona puchatymi, pofałdowanymi czapami śniegu, oświetlona wieczornym, rozgwieżdżonym niebem, wygląda wręcz bajkowo. Z komina unosi się szary dym, a z okienek pod kalenicą dachu rozlewa się pomarańczowa poświata, tworząc wrażenie, że wewnątrz jest spokojnie i przytulnie. Przypomina to motyw z jednej z kartek świątecznych, które Anton trzyma na biurku. Nic bardziej mylnego. To miejsce jest dalekie od sielanki, i to bardzo.
Wysiadają z samochodu. Anton staje i się rozgląda. Naciąga na głowę futrzany kaptur i wkłada rękawiczki. Bodil, jak zwykle, nie przejmuje się zimnem i nie okrywa ani rąk, ani głowy, choć przynajmniej zapina bomberkę. Przez śnieg przedziera się Jimmy Krans, jeden z mundurowych, którzy przyjechali z interwencją, po czym razem udają się w stronę chaty Sebastiana.
‒ Jest w środku ‒ oznajmia Jimmy, stając obok Antona i Bodil. Wszyscy troje z dystansu obserwują chatę.
‒ Wiesz, jakiego przedmiotu użył? ‒ pyta Bodil.
‒ Tak. ‒ Jimmy kiwa głową. Na jego długie rzęsy spada płatek śniegu, a że od razu się topi, mokra kropla spada mu na policzek. ‒ Najwyraźniej jakiegoś kija.
‒ Co z ofiarą, Lucasem Morvallem?
‒ Ma obrażenia ramion i głowy, ale nie wiem, jak poważny jest jego stan.
‒ Czy Lucas był wcześniej notowany? ‒ zastanawia się Anton.
‒ Lucas? ‒ dziwi się Jimmy. ‒ Nie, nie sądzę. Ale jeszcze go nie sprawdzałem, to syn Kenta Morvalla. Chcesz, żebym poszperał na jego temat?
‒ Tak, dzięki. ‒ Anton wie, czyim synem jest Lucas, i nie sądzi, by chłopak miał wcześniej do czynienia z policją, ale i tak lepiej to sprawdzić. Rozgląda się, po czym pyta: ‒ Czy osoba, która to zgłosiła, była świadkiem zdarzenia?
‒ Tak nam się wydaje.
Anton odwraca się do Jimmy’ego.
‒ Jak to wam się wydaje?
‒ To był anonimowy telefon. Sądząc po śladach, przyjechały dwie osoby, co się zgadza z informacją od anonima. A tak poza tym, samochód zniknął.
Anton spogląda pytająco na Jimmy’ego.
‒ Rozumiem, że ta druga osoba wsiadła do samochodu i odjechała z miejsca zdarzenia z rannym Lucasem, a potem zadzwoniła pod sto dwanaście?
‒ Zgadza się.
‒ I nie chciał podać danych?
‒ Z tego, co mi wiadomo, nie.
Anton ponownie spogląda na chatę. Im więcej się dowiaduje, tym dziwniejsze mu się to wszystko wydaje. Niepokoi go myśl o tym, że w tym miejscu przebywał Lucas i jakaś nieznana im osoba. Nie ma tu drogi przejazdowej. Ponadto anonim, który zawiadomił policję, zabrał samochód i odjechał z miejsca zdarzenia, co może wskazywać na to, że miał coś do ukrycia. Choć oczywiście mogło to być również spowodowane strachem, biorąc pod uwagę brutalny charakter ataku na Lucasa, niemniej w takim przypadku ta osoba powinna była ujawnić swoją tożsamość.
‒ Zastanawiam się, co oni tu, do diaska, robili? ‒ odzywa się Anton.
Twarz młodego policjanta przybiera ponury wyraz.
‒ Musimy o to zapytać Lucasa, kiedy odzyska przytomność – mówi, znowu kierując wzrok na chatę. ‒ Nie pierwszy raz zjawił się tu ktoś nieodpowiedni.
Anton domyśla się, że Jimmy’emu chodzi o to, że Lucas i jego kolega przybyli w to miejsce, by się zabawić kosztem Sebastiana. Chyba nie ma dzieciaka w Vargön, który by się nie zakradał z sercem w gardle do jego chaty. Co odważniejsi rzucają kamieniami lub wykrzykują wyzwiska, ale większości wystarcza zaglądanie przez okna. Świadomość, że mężczyzna jest skazanym mordercą, wywołuje jeszcze większy dreszcz emocji. Sytuacja się uspokoiła, kiedy na jego terenie znaleziono potrzask i sidła. Dopiero wtedy zdano sobie sprawę, jak bardzo niebezpieczny jest Sebastian i jak daleko jest w stanie się posunąć, by ludzie trzymali się od niego z daleka. Policja wielokrotnie tu przyjeżdżała i jasno dawała mężczyźnie do zrozumienia, że nie wolno mu zastawiać pułapek, ale za każdym razem twierdził, że nic o nich nie wie. Nigdy też nie udało się niczego udowodnić. Mówi się, że Sebastian jest nieprzewidywalny i nie wiadomo, do czego jest zdolny. Teraz z kolei wydarzyło się coś takiego.
‒ Wydaję mi się jednak, że Lucas jest trochę za stary, żeby nękać Sebastiana ‒ stwierdza Anton.
‒ Zgadzam się, ale mógł to zrobić po pijaku ‒ sugeruje Bodil. ‒ Dorastałam tutaj, wiem, jak młodzież się bawi. To by też wyjaśniało, dlaczego jego kumpel zwiał. Jeśli przyjechali tu pijani i doszło do rozróby, wiadomo, że nie chciał mieć do czynienia z policją. Lucas nie miał wyboru…
‒ Może masz rację, po pijaku i z nudy ludzie robią najgorsze idiotyzmy. Choć z tego, co wiemy, do zdarzenia doszło około szóstej. Czy człowiek może już być pijany o tej porze?
Bodil wzrusza ramionami.
‒ Jeśli się zaczyna imprezę z okazji dnia Świętej Łucji wcześniej, to niewykluczone, że tak.
‒ Kto wie, tyle że w dzisiejszych czasach prawie nikt tego nie świętuje. Tak czy inaczej, sprawdzimy to ‒ zauważa Anton. ‒ Najpierw zabierzmy stąd Sebastiana.
‒ Zgoda. ‒ Policjantka drapie się po głowie. ‒ Pytanie tylko, jak to zrobić, żeby nikomu nie stała się krzywda.
‒ Musimy go wyczuć. Może uda się z nim teraz porozmawiać, skoro sytuacja trochę się uspokoiła? ‒ Anton przeszukuje wzrokiem ciemny teren wokół chaty. ‒ Szukaliście pułapek?
‒ Nie ‒ odpowiada Jimmy. ‒ To trudne przy takiej ilości śniegu. Poza tym nie chcieliśmy się tu zanadto kręcić, bo nie wiemy, co Berman trzyma w chacie. Najlepiej chodzić wydeptanymi ścieżkami.
‒ Będziemy uważać ‒ obiecuje Anton. ‒ Przestawcie teraz radiowozy, mam nadzieję, że to uspokoi Sebastiana. Ale bądźcie w pogotowiu, możemy was w którymś momencie nagle potrzebować.
Jimmy kiwa głową i wraca do swoich kolegów, po czym odjeżdżają. Anton bierze dwie latarki z bagażnika passata. Klapa zamyka się z hukiem, a wokół zapada głucha, stłumiona śniegowa cisza. Podaje Bodil jedną latarkę, drugą zatrzymuje dla siebie.
Oświetlają drogę i widzą ślady opon i liczne, poplątane odciski butów. Z miejsca, w którym stoi Anton, nie widać dokładnie, jak blisko domu znajdował się Lucas z kolegą.
‒ W takim razie spróbujmy. ‒ Bodil kiwa głową w jego stronę.
Anton krzyczy w kierunku chaty:
‒ Sebastianie! Jesteśmy z policji!
Śnieg tłumi dźwięk, który szybko zanika, po czym następuje gęsta cisza. Policjanci spoglądają po sobie, Bodil kiwa głową, zachęcając Antona, by spróbował jeszcze raz.
‒ Sebastianie! ‒ krzyczy. ‒ Wyjdź, chcemy z tobą porozmawiać!
Drzwi chaty pozostają zamknięte i nadal panuje martwa cisza.
Bodil pociera gołe dłonie.
‒ Ciekawe, co teraz dzieje się w jego głowie. Wie przecież, że tu jesteśmy. Może uważa nas za wrogów?
‒ W pewnym sensie nimi jesteśmy ‒ zauważa Anton, powoli omiatając światłem latarki pokryty śniegiem teren, by spróbować coś dostrzec. ‒ W końcu przyjechaliśmy tu, żeby go stąd zabrać.
Anton świeci na szopę w oddali. Ślady butów prowadzą tam, gdzie widać oznaki walki. To duża nierówna powierzchnia pokryta śniegiem ubitym w kilku miejscach. Chociaż ratownicy i policja zadeptali już część śladów, Anton dostrzega wyraźne odciski butów tylko jednej osoby oddalające się od miejsca zdarzenia. Odstępy między krokami są całkiem spore, co sugeruje szybką ucieczkę i prowadzą w kierunku śladów opon. Są też odciski butów kogoś, kto biegł w przeciwnym kierunku, w stronę chaty. Anton zakłada, że należą do Sebastiana.
‒ Pójdę w tamtą stronę ‒ szepcze Bodil, wskazując róg budynku.
‒ Dobrze, ale bądź ostrożna ‒ mówi cicho Anton.
Bodil nie odpowiada. Gasi latarkę i znika w ciemności. Inspektor znowu woła Sebastiana, chcąc by skupił się na nim, a nie na policjantce. Głos odbija się głuchym echem wśród śnieżnego krajobrazu, po czym cichnie. Mróz szczypie Antona w policzki i czubki palców. Myśli o Bodil, która nie ma rękawiczek. Wtem słyszy jakiś dźwięk i zamiera. Rozlega się ciche skrzypnięcie i drzwi do chaty powoli się otwierają. Anton nie sądzi, by Sebastian miał broń, ale na wszelki wypadek włożył pod kurtkę kamizelkę kuloodporną. Sięga po pistolet, gdy w słabym świetle w progu staje wysoka, szczupła postać.
Rozdział 8
Dłoń, która ściska nadgarstek Mony, jest chuda i koścista, z powykręcanymi palcami i cienką, pomarszczoną skórą. Wydaje się zaskakująco silna, mimo że należy do kruchej, drobnej kobiety. To Viola Klemens, mama Lindy. Mona natychmiast ją rozpoznaje. Jako nastolatki często wraz z Lindą przesiadywały u Violi w kuchni i piły gorącą czekoladę. Wówczas kobieta była pełna wigoru, ale teraz przypomina raczej bezbronne pisklę.
Mona patrzy staruszce w oczy i wpatruje się w jej mętne spojrzenie, niepewna, czy Viola wie, kim ona jest. Czy pamięta, że była jedną z najlepszych przyjaciółek Lindy? Czy też myli ją z kimś innym, może z kimś z personelu?
Viola cierpi na demencję. Mona próbowała nawiązać z nią kontakt podczas poprzedniej wizyty w domu opieki, jednak bez powodzenia. Była zdezorientowana i jej nie poznawała, mówiła niespójnie i niewyraźnie. Teraz natomiast Mona dostrzega coś w spojrzeniu Violi. W tych zamglonych, jasnoniebieskich oczach pojawia się przebłysk jasności, którego poprzednio u niej nie widziała.
Ostrożnie przysuwa się do staruszki, wyczuwając delikatny zapach lakieru do włosów Elnett.
‒ Viola? ‒ mówi do niej łagodnym głosem.
Przez chwilę starsza pani się w nią wpatruje. Wokół oczu pojawia się napięcie, po czym pomarszczoną twarz rozjaśnia lekki uśmiech.
‒ Czyżby to Mona? ‒ pyta cicho.
‒ Tak, zgadza się ‒ odpowiada Mona z ulgą. ‒ Cześć Violu, jak miło cię widzieć.
Kobieta kiwa głową z zadowoleniem. Jej białe, cienkie włosy zdobi spinka w kształcie czerwonego serduszka, wpięta w grzywkę przez Violę lub kogoś innego. Bardziej pasowałaby do dziecka. Staruszka ma na sobie czerwone spodnie i czarną bluzkę, obie rzeczy wydają się o kilka rozmiarów za duże na jej ciało niewiele większe od ciała dziesięciolatki.
‒ Halo! Violu!
Mona odwraca się w stronę głosu. Postawna kobieta w różowej tunice pędzi do nich, machając na Violę, jakby ta jej uciekła.
‒ Masz teraz spotkanie ze mną, przecież o tym wiesz, moja droga ‒ mówi przesadnie wyraźnie.
Uścisk na nadgarstku Mony staje się silniejszy, a paznokcie Violi wbijają się w jej skórę.
‒ Muszę z tobą porozmawiać ‒ rzuca, wpatrując się w Monę.
Kobieta, która właśnie do nich podeszła, chwyta ją za rękę.
‒ Idziemy ‒ nakazuje.
‒ Chwileczkę, kim pani jest? ‒ chce wiedzieć Mona.
‒ Podiatrą. Viola jest ze mną umówiona ‒ wyjaśnia, po czym zwraca się do drobnej staruszki: ‒ Chodźmy, musimy się pospieszyć, w przeciwnym razie przegapimy pochód świętej Łucji, a tego przecież nie chcemy.
Najprawdopodobniej ma dobre intencje i robi to z troski, ale Monie nie podoba się to, jak mówi do Violi, zupełnie jakby była małym dzieckiem. Na miejscu Violi uznałaby ten protekcjonalny ton za brak szacunku.
‒ Proszę przełożyć wizytę Violi ‒ oznajmia stanowczo Mona. ‒ Muszę z nią porozmawiać.
Lekarka robi krok w tył, robiąc nieprzyjemną minę.
‒ A kim pani jest? ‒ pyta.
‒ Nazywam się Mona Schiller i jestem opiekunką prawną Violi.
To nieprawda, ale Viola ewidentnie bardzo chciała z nią porozmawiać. Poza tym Mona nie chce przegapić tej rzadkiej okazji do rozmowy z mamą Lindy.
Jej słowa odnoszą zamierzony skutek i kobieta puszcza rękę staruszki.
‒ Ach, rozumiem ‒ mówi oschle.
Viola niecierpliwie szarpie Monę.
‒ Czy możemy pójść do mojego pokoju? ‒ mówi cicho, prawie szeptem. ‒ Proszę, muszę z tobą porozmawiać. Mam coś ważnego do powiedzenia.
Rozdział 9
Anton jedną ręką ściska pistolet, drugą trzyma wyciągniętą w stronę Sebastiana.
‒ Nie rób nic głupiego ‒ mówi powoli i wyraźnie. ‒ Jestem z policji.
Mężczyzna albo nie słyszy, albo mało go to obchodzi, bo nadal milczy, a jego ciemna sylwetka tkwi nieruchomo w wieczornym mroku. Jest jednak coś niepokojącego w tej postaci. Twarz przypomina czarną maskę z dwojgiem świecących w ciemności oczu, a prawa ręka sięga aż do ziemi. Anton uzmysławia sobie, że Sebastian trzyma broń, którą zaatakował Lucasa.
Dostrzega coś jeszcze. Przy narożniku chaty powoli porusza się po śniegu jakiś cień. Przez chwilę, nietrwającej dłużej niż uderzenie serca, Antonowi wydaje się, że to zwierzę, ale zaraz widzi, że to Bodil. Mocniej ściska pistolet i nie chcąc, żeby policjantka została przyłapana, nadal wpatruje się w Sebastiana, gotowy pociągnąć za spust, jeśli mężczyzna wykona choćby najmniejszy groźny ruch.
‒ Sebastianie… ‒ powtarza. ‒ Odłóż to, co masz w ręce, i porozmawiajmy.
Mężczyzna mruczy coś w odpowiedzi, a cień rysujący się na tle szarej ściany nabiera konkretnego kształtu i nagle wyłania się z ciemności niczym pocisk. Bodil rzuca się na Sebastiana, a ten z głośnym jękiem upada bezwładnie na ziemię i wypuszcza z ręki to, co przed chwilą w niej trzymał. Anton biegnie w ich stronę, tymczasem Bodil wbija Sebastianowi prawe kolano w plecy, wpychając go w świeży śnieg.
‒ Wszystko w porządku? ‒ krzyczy do niej Anton.
‒ Mam go ‒ odpowiada opanowanym głosem.
Anton zwalnia kroku, widząc, jak Bodil sprawnie skuwa mężczyznę kajdankami. Słyszy za sobą odgłos biegnących policjantów i woła do nich:
‒ Mamy Sebastiana i rozbroiliśmy go!
W ciemności rozlega się pomruk ulgi. Jimmy zjawia się jako pierwszy. Kilkoma szybkimi krokami dociera do Bodil.
‒ Trzymaj go ‒ nakazuje policjantka, po czym oboje łapią Sebastiana za ramiona i stawiają go na nogi.
Kiedy Bodil i Jimmy odprowadzają aresztowanego do radiowozu, Anton wchodzi na mały ganek. Na skrzypiących deskach rozłożony jest sztywny od mrozu dywanik, który tłumi dźwięk jego kroków. Krąży wiele plotek o tym, jak żyje Berman, począwszy od tego, że podobno żywi się szczurami, a skończywszy na tym, że ukrywa pieniądze w materacu. Anton chce zaspokoić swoją ciekawość. Chwyta za klamkę i otwiera drzwi. Szybko zakrywa ręką nos i się cofa. Uderza go obrzydliwy smród.
Rozdział 10
Mona udaje się razem z Violą do jej pokoju. Znajduje się on na końcu zielonego korytarza, jest mały, ale jasny i przytulny. Jedną ze ścian zajmuje aneks kuchenny z lodówką i zlewem z bieżącą wodą, nie ma tam jednak kuchenki elektrycznej, ze względu na ryzyko, że mieszkanka mogłaby zapomnieć ją wyłączyć. Naprzeciwko aneksu stoi komoda z ciemnego drewna z intarsjami zdobiącymi fronty szuflad. Na ścianie wiszą dwa obrazy olejne z motywami kwiatowymi oprawione w ciężkie ramy, a w kącie migocze światło staromodnej lampy podłogowej. Wiekowe meble wydają się Monie znajome, być może widziała je w domu rodzinnym Lindy.
Kobiety siadają naprzeciwko siebie przy stoliku z bożonarodzeniowym bieżnikiem w paski. Stoi na nim doniczka z kwitnącym różowym hiacyntem i świecznik adwentowy na baterie, którego migoczące światło imituje płomień tradycyjnej świecy. Wzrok Mony przykuwają zdjęcia w srebrnych ramkach ustawione na komodzie. Wszystkie przedstawiają Lindę. Ich widok rozdziera Monie serce. Linda w jasnoniebieskim kostiumie na lodzie, Linda odbierająca nagrodę za wygraną w zawodach, Linda kończąca szkołę średnią, Linda jako mała dziewczynka. Na jednym ze zdjęć Mona widzi również młodszą wersję siebie. Dobrze to pamięta, impreza na zakończenie szkoły.
‒ Tęsknię za nią ‒ odzywa się Viola, a jej jasne oczy napełniają się łzami.
Mona nic nie mówi. Nie jest pewna, czy głos jej się nie załamie. Kładzie tylko rękę na chudej i pomarszczonej dłoni staruszki, która jest niespodziewane ciepła i gładka. Delikatnie ją ściska, uważając, by nie uszkodzić delikatnych kości. Kiedy Viola spogląda w stronę okna, Mona się martwi, że kobieta znów straciła jasność umysłu. Jej choroba może powodować nagłe zmiany nastroju i zachowania, które mogą następować z dnia na dzień, ale także z godziny na godzinę, a czasem nawet z minuty na minutę. Jednak kiedy Viola odwraca głowę, ma wciąż obecny wzrok.
‒ Myślę tylko o tym ‒ kontynuuje Viola. ‒ Linda w ciemnej, zimnej wodzie. ‒ Cofa rękę i patrzy Monie w oczy. ‒ Ale coś jeszcze zaprząta moje myśli.
Jej głos jest teraz mocniejszy, przypomina ten zdecydowany głos sprzed lat, kiedy wydawała córce polecenia, stojąc przy lodowisku. Viola była nie tylko mamą Lindy, ale także trenerką łyżwiarstwa figurowego. Mona niemal zapomniała, jak surowa potrafi być ta drobna kobieta, choć Lindzie to nie przeszkadzało. Na lodzie zawsze wykonywała polecenia, jakby trenerki i zawodniczki nie łączyło żadne pokrewieństwo. Viola trenowała również przyjaciółkę Lindy i Mony, Annę-Karin, ale jej nie traktowała tak surowo. Mona nie jest pewna, czy to dlatego, że Linda była jej córką, czy dlatego, że bardziej w nią wierzyła. Przypuszcza jednak, że chodziło o to drugie. Linda rzeczywiście była gwiazdą na lodzie.
‒ Chciałabym umrzeć, wiedząc, że sprawiedliwości stało się zadość ‒ mówi dalej Viola.
Mona unosi brwi ze zdziwienia. Co staruszka chce przez to powiedzieć? Przecież sprawiedliwości stało się zadość. Sebastian został skazany za morderstwo Lindy. Viola chyba nie ma na myśli dosłownie tego, że chce jego śmierci.
‒ Nie bardzo rozumiem… ‒ zaczyna ostrożnie. ‒ Sebastian dostał karę dożywocia.
Viola przechyla głowę i wbija w nią wzrok.
‒ Tak, to prawda. Ale czy naprawdę skazano właściwego człowieka?
Mona się wzdryga.
‒ Co masz na myśli?
‒ Była u mnie ostatnio Anna-Karin i właśnie to mi powiedziała. Że to nie on to zrobił.
‒ Poczekaj… ‒ Mona kręci głową z niedowierzaniem. ‒ Czy twierdzisz, że za morderstwo Lindy skazano niewłaściwego faceta? I Anna-Karin Lerin ci o tym powiedziała?
Viola znów spogląda w stronę okna. Jej wzrok przyciąga sikorka dziobiąca ziarna z kuli dla ptaków.
‒ Widziała krew ‒ oznajmia Viola.
‒ Jaką krew? ‒ Mona ma coraz większy mętlik w głowie, ale nie otrzymuje odpowiedzi. ‒ Violu? ‒ Poklepuje staruszkę po dłoni. ‒ Jaką krew widziała Anna-Karin? ‒ powtarza pytanie. ‒ Czy to była krew Lindy?
Viola odwraca się do Mony.
‒ Kto? ‒ pyta.
‒ Co powiedziała Anna-Karin, kiedy cię odwiedziła?
‒ Czy Anna-Karin jest tutaj? ‒ Viola rozgląda się po pokoju. ‒ Powiedz jej, że może zacząć się rozgrzewać, trening zaczyna się za dziesięć minut. ‒ I nagle dodaje ostro: ‒ Musi poćwiczyć piruety.
Mona wzdycha, opadając na oparcie krzesła. Chwila jasności umysłu minęła. Viola przesuwa wiotkimi palcami po bożonarodzeniowym bieżniku, a Mona przeklina w duchu podiatrę, która zabrała jej cenny czas. Rozmowa z nią trwała zbyt długo i teraz jest już za późno.
1989
‒ Policja!
Monę obudził niespodziewany dźwięk. Podniosła się na łokciu i przez chwilę nie wiedziała, gdzie się znajduje. Zmrużyła oczy oślepiona światłem wpadającym do namiotu, a kiedy wzrok przyzwyczaił się do jasności, zobaczyła policjanta. Stał na zewnątrz, do środka wsunął tylko głowę. Starszy mężczyzna o surowym spojrzeniu ubrany był w zimowy mundur, spod czapki wystawały siwe włosy.
Świeże, chłodne poranne powietrze wdarło się do namiotu i Mona poczuła, jak miesza się z ostrym zapachem alkoholu i potu. Po imprezie poprzedniego wieczoru szumiało jej w głowie. Nigdy więcej, pomyślała i omiotła wzrokiem ogromny namiot wojskowy. Jej koledzy leżeli bezładnie, jedni wciąż spali w kolorowych śpiworach, głośno chrapiąc, inni coś mruczeli, powoli się budząc.
‒ Co się, do cholery, dzieje?! ‒ krzyknął jeden z nich.
‒ Co tu robią gliny?! ‒ zdziwił się ktoś inny.
Mona wciąż nie czuła się zupełnie trzeźwa i podejrzewała, że pozostali też są jeszcze na rauszu. Minionego wieczoru wypiła ogromne ilości piwa, mocnego alkoholu i bimbru, ale była to w końcu impreza z okazji dnia Świętej Łucji, impreza roku, a po tych wszystkich egzaminach musiała się rozluźnić. Wiedziała, że studia prawnicze będą trudne, nie sądziła jednak, że będą aż tak wymagające.
To Andreas załatwił namiot. W środku znalazło się miejsce dla wszystkich dziewiętnastu osób. Był w nim nawet piecyk, ale pomimo zimna nikt nie zadbał o to, żeby go rozpalić. Monę przeszedł dreszcz, a z ust wydobywały się obłoczki pary, przypominające pierścienie dymu.
‒ Ruchy! Wstawać i natychmiast na zewnątrz! ‒ Policjant krzyknął tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Mona próbowała się uspokoić. Policja przyszła tu z jakiegoś powodu, musiała się dowiedzieć, co ich sprowadza. Czy chodziło o bimber?
‒ Co się stało? ‒ zawołała, przeciągając się w ciasnym śpiworze. Czuła, że pęcherz zaraz jej pęknie, naprawdę musiała się wysikać.
Policjant spojrzał w jej kierunku, ale nie odpowiedział.
‒ Wstawać i wychodzić! ‒ powtórzył.
Mona wygramoliła się ze śpiwora. Podobnie jak pozostali, spała w ubraniu, a mimo to poranny chłód przenikał jej ciało. Podciągnęła pięćset jedynki wysoko w talii i poirytowana zauważyła plamę na chabrowym swetrze Benettona. Znalazła kurtkę obok pryczy i szybko ją na siebie zarzuciła. W namiocie panował ruch i ożywienie, szmer rozmów przybierał na sile. Mona rozejrzała się za Lindą i Anną-Karin, ale nie dostrzegła żadnej z nich w tym całym zamieszaniu.
Na zewnątrz było jeszcze zimniej. Umundurowani policjanci stali jeden przy drugim i ponuro wpatrywali się w młodzież. Mona czuła coraz większy ścisk w żołądku. Wyglądali tak poważnie. Nie chodziło o baniak z bimbrem.
‒ Co się stało? ‒ spytała ponownie, ale i tym razem nie otrzymała odpowiedzi, jedynie surowy wzrok nakazujący jej milczenie.
Po chwili wszyscy się zebrali, tworząc gęste skupisko kolorowych kurtek, tupiących stóp, zmierzwionych włosów i nieświeżego oddechu. Mona czuła silne parcie na pęcherz, ale nie mogła się oddalić. Szmer głosów ucichł, przekrwione oczy skierowały się na policjantów. Ktoś zapalił papierosa, w górze przeleciało stado skrzeczących srok. Mona stała z przodu. Odwróciła głowę, ale widziała jedynie szeroką klatkę piersiową Andreasa. Wtedy odezwał się nieprzyjemny policjant, ten, który ich obudził.
‒ Dziś nad ranem otrzymaliśmy zgłoszenie w sprawie utonięcia. Znaleziono ciało w przeręblu.
Mona wstrzymała oddech. Ktoś nie żył, ale chyba nie miało to nic wspólnego z nimi? Ponownie się odwróciła. Odsunęła się na bok i tym razem napotkała wzrok Anny-Karin, nieprzytomny i przerażony.
‒ Linda ‒ powiedziała do niej bezgłośnie Mona. ‒ Gdzie jest Linda?
Przyjaciółka uniosła ręce w geście zapytania i pokręciła głową, potrząsają potarganymi blond włosami.
‒ Czy ktoś widział Lindę?! ‒ wykrzyknęła Mona, tym razem na tyle głośno, by wszyscy ją usłyszeli.
Nagle zapadła cisza. Zapanowało milczenie, po czym rozległ się szelest kurtek, kiedy zgromadzeni zaczęli się rozglądać. Kilka osób zawołało jej imię.
Mona oddaliła się od tłumu, krzycząc i próbując gdzieś dostrzec przyjaciółkę, ale nie otrzymała żadnej odpowiedzi. Ogarnęła ją panika i odwróciła się do policjanta. Ich spojrzenia się spotkały. Skinął głową, ledwo zauważalnie. I wtedy już miała pewność.
Rozdział 11
‒ Idziesz do łóżka?
Anton podnosi wzrok znad ekranu telefonu komórkowego. Gabbi stoi w drzwiach kuchni, w piżamie i skarpetkach ze świątecznym motywem. Jej długie blond włosy opadają na ramiona, a na ustach pojawia się lekki, nieco zaniepokojony uśmiech.
‒ Zaraz przyjdę ‒ odpowiada mężczyzna i z powrotem kieruje wzrok komórkę.
To był długi dzień. Kiedy rano wstał, Gabbi błogo spała w ich ciepłym łóżku. Nie budził jej i zanim wyszedł do pracy, włożył do lodówki wcześniej przygotowaną dla niej tacę ze śniadaniem. Na kuchennym stole zostawił kartkę, na której napisał: „Kocham Cię”. I naprawdę tak jest, kocha ją szczerze i głęboko, lecz to nie tylko miłość skłoniła go do napisania tych słów, również wyrzuty sumienia.
Czas po poronieniu był dla nich trudny. Kiedy Gabbi go zostawiła i zamieszkała u rodziców, myślał, że między nimi wszystko skończone, ale postanowili dać sobie jeszcze jedną szansę. Anton pragnie, by się im udało, chciałby odbudować ich związek, jednak w głębi duszy dręczą go wątpliwości, czy to w ogóle możliwe. Czuje, że dzieje się między nimi coś niedobrego, ale nie jest pewny, czy Gabbi też ma takie wrażenie. Hedda nadal pojawia się w jego snach i za każdym razem Anton potwornie się tego wstydzi. Ze względu na Gabbi, ale także z powodu tego, jak zachował się tamtego wieczoru.
Jego odpowiedź nie zadowala Gabbi. Kobieta wchodzi do kuchni, kładzie mu rękę na karku i delikatnie go głaszcze, tak jak robiła to dawniej. Ciepło jej dłoni rozprzestrzenia się po jego ciele, które reaguje dziwną mieszanką odczuć: przyjemności oraz nagłego pragnienia, by się odsunąć.
‒ Co robisz? ‒ pyta Gabbi, pochylając się nad nim, jej włosy łaskoczą go w policzek.
Węzeł emocji zaciska się jeszcze mocniej, ale Anton nie może podzielić się z nią swoimi najskrytszymi myślami. Dlatego też postanawia ułatwić sobie zadanie i przekierowuje rozmowę na temat pracy.
‒ Myślę o mężczyźnie, którego dziś zatrzymaliśmy, Sebastianie Bermanie ‒ odpowiada wymijająco.
‒ Och… ‒ Gabbi się prostuje. ‒ Słyszałam, że znowu coś odwalił, dawno nic się o nim nie mówiło.
Anton ma nadal wilgotne włosy. Mył się długo i dokładnie pod prysznicem, a mimo to nadal czuł na sobie smród Sebastiana i jego brudnego domu.
‒ Jak się o tym dowiedziałaś? ‒ zastanawia się.
‒ Pisali na Facebooku o jakiejś rozróbie w Nordkroken. Ktoś skomentował, że chodzi o Sebastiana. Podobno dźgnął kogoś nożem i postrzelił.
‒ To nieprawda, nie wierz we wszystko, co czytasz na Facebooku ‒ irytuje się Anton.
Gabbi cofa rękę.
‒ Wcale tego nie robię, ale chyba w tym przypadku to się zgadza?
Anton wzdycha.
‒ To prawda, że doszło do napaści, tyle że Sebastian nikogo nie zastrzelił ani nie dźgnął.
‒ Ale jedna osoba została ranna?
Mężczyzna rzuca na nią szybkie spojrzenie i kiwa głową. Musi przyznać, że Gabbi jest doskonale zorientowana.
‒ Tak, jakiś chłopak z Vargön. Zatrzymaliśmy Sebastiana, więc na razie jest spokój. Zobaczymy, co będzie jutro.
Gabbi siada na krześle obok, Anton czuje ciepło jej ciała na swojej nodze.
‒ Co za życie ‒ mówi kobieta z namysłem, opierając łokieć na stole, a brodę na dłoni. ‒ Mieszkać tam, w tej chacie, zupełnie samemu, przez tyle lat…
‒ No… ‒ Anton wstaje, zabierając pustą filiżankę.
Gabbi nie zna nawet połowy prawdy. Gdyby zobaczyła nędzę, w jakiej żyje Sebastian, nie uwierzyłaby własnym oczom. Anton nie potrafił się oprzeć pokusie i wszedł do jego chaty. Widok był przygnębiający. Sterta pustych puszek po konserwach na podłodze, brudne chodniki i łóżko przykryte kocami. I ten smród, cuchnący odór, który wciąż utrzymuje mu się w nosie.
‒ Sam wybrał sobie taki los, wiedząc, że nie jest tu mile widziany ‒ stwierdza ponuro Anton, kierując się w stronę zmywarki.
‒ Może i tak… ‒ mówi Gabbi. ‒ Choć nie sądzę, żeby to było takie proste.
‒ Tak? A jakie jest twoje zdanie?
Anton zatrzymuje się w pół ruchu i się do niej odwraca. Gabbi ma tendencję do szukania głębszych wyjaśnień dla ludzkich działań, ale z jego doświadczenia wynika, że zazwyczaj nie jest to aż tak bardzo skomplikowane, jak jej się wydaje. Większość zachowań nie wymaga głębszej analizy psychologicznej, można je wytłumaczyć prostszymi i bardziej bezpośrednimi przyczynami, takimi jak podstawowe potrzeby, instynkty, chęć przetrwania czy normy społeczne.
‒ Człowiek może się izolować z poczucia winy. Może to być również sposób na karanie samego siebie. ‒ Gabbi się prostuje i wzrusza ramionami. ‒ A zresztą co ja tam wiem?
Gabbi trafia w sedno. Właściwie nie wie nic o Sebastianie Bermanie i o tym, co się dzieje w jego głowie. Nikt tego nie wie, z wyjątkiem samego Sebastiana.
Rozdział 12
Stalowe drzwi zatrzaskują się za Sebastianem z ciężkim i złowieszczym łoskotem. Potem zalega przytłaczająca cisza. Ściany ciasnej celi zdają się go dusić. Przez chwilę stoi nieruchomo, po czym podnosi wzrok i się rozgląda. Pod jedną z nagich, białych ścian stoi wąska prycza z materacem pokrytym plastikowym pokrowcem. Do przykręconego do ściany biurka przytwierdzony jest stołek. Nic tu nie stoi luzem, wszystko zostało solidnie przymocowane ze względów bezpieczeństwa.
Powolnym krokiem podchodzi do przykręconej do ściany pryczy i na niej siada. Pod jego ciężarem łóżko skrzypi cicho, a plastikowy materac trzeszczy. Sebastian siedzi z rękami spoczywającymi na udach i patrzy przed siebie. Słychać słaby szum wentylacji, poza tym jest cicho. Cicho jak w grobie.
Nie może usiedzieć w miejscu, wstaje. Czuje pulsujący ból w całym ciele. Chodzi po celi tam i z powrotem, by rozruszać zesztywniałe stawy, jednocześnie rozmyślając nad wydarzeniami wieczoru. Chce mieć pewność, że nie umknęło mu nic ważnego.
Gdy tylko zdał sobie sprawę, co knują nieproszeni goście, wiedział, że musi ich powstrzymać. Nie miał zamiaru nikomu robić krzywdy na tyle poważnie, by trzeba było wzywać karetkę, a tym bardziej policję. Na szczęście chłopak przeżył i jest pod opieką lekarzy w szpitalu. Gdyby zmarł, sytuacja skomplikowałaby się jeszcze bardziej. Może jednak nie jest tak źle. Sebastian drapie się po policzku. Jedyny problem to ten kij baseballowy. Policja pytała, po co go ma. Nie udzielił odpowiedzi, bo cokolwiek by powiedział, niczego by to nie zmieniło.
Okres próby po zwolnieniu warunkowym dobiegł wprawdzie końca, ale Sebastian został skazany za morderstwo, co utrudnia, o ile nie uniemożliwia, zdobycie broni w legalny sposób. Musiał się jednak jakoś bronić. Właśnie dlatego wystrugał ten kij. Był nierówny i prymitywny, ale spełniał swoje zadanie, co pokazał dzisiejszy wieczór. Sebastian musi znaleźć wyjście z tej sytuacji, choć wie, że nie będzie to łatwe.
Kładzie się na twardym materacu. Z dłońmi na brzuchu wsłuchuje się w swój oddech. W myślach powraca do chwil, kiedy spacerował po mieście, wielokrotnie spotykając się z jawną pogardą ze strony mieszkańców. Wyzwiska i spluwanie, często w jego stronę, czasem bezpośrednio na niego, a raz nawet prosto w twarz. Wtedy niemal chciał się odegrać, ale zdołał się opanować i niewzruszony szedł dalej. W młodości nie potrafił powstrzymywać gniewu. Obecnie sytuacja wygląda inaczej, nadchodzi czas wymierzenia sprawiedliwości.
Rozdział 13
Jest wczesny ranek, piątek, trzynastego grudnia. Lindę zamordowano dokładnie trzydzieści pięć lat wcześniej Linda. Jak zawsze w tym dniu, powracają do Mony boleśnie wyraźne wspomnienia. Ten potworny dzień, który zaczął się od tego, że obudzono ich w namiocie. Czas, który nastąpił później, karuzela emocji i spekulacji, wirująca wokół ich małej społeczności. Wszystkie próby zrozumienia, dlaczego Sebastian to zrobił. Nie istniało jednak żadne wytłumaczenie, które uśmierzyłoby ból i załagodziło szok. To, co się wydarzyło, było niepojęte.
Po raz kolejny Mona się zastanawia, co mogła zrobić, by zapobiec morderstwu. Linda nie zasłużyła na śmierć. Wręcz przeciwnie, akurat ona najmniej na to zasługiwała. Była uosobieniem dobra.
Mona podpiera się na łokciu, leżąc na łóżku, i odwraca głowę do Charlesa. Wie, że najlepszym sposobem na oderwanie myśli od tragedii jest zajęcie się czymś innym i właśnie to zamierza zrobić.
‒ Co powiesz na małe świąteczne zakupy? ‒ pyta, z czułością poprawiając jego ciemne zmierzwione po nocy włosy.
Charles wrócił późno ze świątecznej kolacji z kolegami z pracy. Nie mieszka w willi Björkås, ma własne mieszkanie w Trollhättan, oddalone o kilkanaście kilometrów, ale spędza czas u Mony, kiedy tylko ma taką możliwość. Czasami Mona myśli, że powinna go poprosić, żeby się do niej wprowadził, boi się jednak ryzykować, że zniszczy to, co jest między nimi. Spotykają się, kiedy mają na to ochotę, i dobrze im ze sobą. Bardzo jej odpowiada, że mieszkają oddzielnie, to tak jakby zjeść ciastko i mieć ciastko.
Charles zmienia pozycję i kładzie się zwrócony do niej z twarzą delikatnie oświetloną porannym światłem sączącym się przez szparę między zasłonami. Jego zarost, drganie prawej powieki, minimalny ruch skrzydełek nosa przy każdym oddechu, to wszystko jest tak bardzo drogie i bliskie jej sercu. Miała szczęście, że poznała Charlesa, strażnika lasu, o ile można tak nazwać pięćdziesięciosiedmioletniego myśliwego, ale z uwagi na swoją miłość do przyrody jest w jej oczach uosobieniem leśnego ducha opiekuńczego.
Poznali się na górze Hunneberg. Mona właśnie wróciła do Vargön z Londynu i wybrała się wynajętym koniem na przejażdżkę. Koń ją zrzucił, spłoszony przez łosia. Leżała pośród jagód, próbując złapać oddech, gdy nagle znikąd pojawił się on i od tamtej pory są parą.
‒ Mówiłaś coś o świątecznych zakupach, tak? ‒ Charles przyciąga ją do siebie, delikatnie obejmując ją za kark. Ich usta łączą się w czułym pocałunku, Mona czuje ciepło jego ciała. Na jej twarzy maluje się łagodny uśmiech.
Kochają się, a później leżą blisko siebie, otuleni miękką pościelą. Jego oddech delikatnie muska jej włosy, Mona czuje bicie serca kochanka na swoim policzku.
‒ Mam wyjść z Coco? ‒ pyta Charles.
‒ Nie, ja z nią wyjdę. A ty przygotuj śniadanie.
Wychodzi na mróz i staje na schodach. Ze spatynowanego miedzianego daszku zwisają sople, które mienią się w świetle lampek choinkowych. Przechodzi ją dreszcz. Cóż za ambiwalencja uczuć ‒ jak może tak bardzo kochać Boże Narodzenie, a jednocześnie tak szczerze nienawidzić zimna? Wkłada rękawiczki i zbiega po schodach ozdobionych zielonymi świerkowymi gałązkami.
‒ Hej, poczekaj na mnie! ‒ woła do Coco, która pędzi przed siebie.
Pies radośnie wskakuje w głęboki śnieg i porusza się jak bursztynowa ryba w morzu białego puchu. Mona idzie w kierunku Coco i myśli o spotkaniu z Violą poprzedniego dnia. W pewnym sensie demencja jest dla tej kobiety błogosławieństwem, oszczędza ciągłego rozmyślania o tym, co się stało z jej córką. Może za to rozkoszować się miłymi wspomnieniami z dzieciństwa. Z drugiej strony, to frustrujące, że nie zdołała zdobyć od niej więcej informacji, zanim Viola stała się nieobecna. Mona wie, że będzie jeszcze miała okazję z nią porozmawiać, ale nie lubi czekać.
Wraca do willi Björkås, gdzie Charles zapalił świece i nakrył do stołu stojącego przed telewizorem, by mogli obejrzeć obchody dnia Świętej Łucji w kościele. Przez te wszystkie lata, kiedy mieszkała za granicą, trzynastego grudnia robiła wszystko, by nie przegapić pochodu Świętej Łucji. Człowiek nigdy nie jest tak wielkim patriotą, jak wtedy, gdy mieszka w innym kraju.
‒ Słyszałem, że wczoraj w Nordkroken doszło do bijatyki ‒ odzywa się Charles, kiedy milkną dźwięki Cichej Nocy.
‒ Co ty mówisz? ‒ dziwi się Mona.
‒ Jakiś młody mężczyzna podobno został ranny.
‒ Ale poważnie ranny? ‒ pyta.
Charles sięga po kubek z kawą.
‒ Właściwie nie wiem. ‒ Upija łyk. ‒ Nie znam szczegółów. Ale najwyraźniej stoi za tym ten wariat z chaty w lesie.
‒ Wariat z chaty? ‒ powtarza Mona, wiedząc dokładnie, kogo Charles ma na myśli. Mimo to się upewnia: ‒ Sebastian?
‒ Tak, tak ma na imię. ‒ Charles kiwa głową i odstawia kubek. ‒ Ten stary brudas. Zawsze było mi go żal, musi cierpieć na jakąś chorobę psychiczną.
‒ Wcale nie jest taki stary ‒ zauważa Mona. ‒ Sebastian ma pięćdziesiąt siedem lat, tyle co my.
Charles patrzy na nią ze zdziwieniem.
‒ Znasz go?
‒ Kiedyś znałam.
Rozdział 14
Anton wierci się na siedzeniu kierowcy, robi mu się niedobrze. Ostry smród Sebastiana, który czuł poprzedniego dnia, tu jest niemal nie do zniesienia. Samochód wypełnia obrzydliwa mieszanka moczu, potu i śmieci. Anton się krzywi z rosnącym obrzydzeniem.
Siedząca obok Bodil spogląda na niego. Wie, jak Anton funkcjonuje. W przeciwieństwie do niego, zupełnie nie jest wrażliwa na nieprzyjemne zapachy i płyny ustrojowe. Anton widział, jak radziła sobie z wymiocinami czy kałem w najobrzydliwszych sytuacjach, podczas gdy on walczył o utrzymanie zawartości żołądka na miejscu. Niejednokrotnie musiała wkroczyć do akcji i go kryć.
Anton rzuca szybkie spojrzenie w lusterko wsteczne i widzi wynędzniałego mężczyznę na tylnym siedzeniu. Liczył na rozmowę z Sebastianem w samochodzie, że dowie się czegoś, co by wyjaśniło, co tak naprawdę się wydarzyło i dlaczego. Mężczyzna jak dotąd jednak nie odezwał się ani słowem, po prostu siedział w milczeniu i patrzył pustym wzrokiem przed siebie.
Są w drodze do ośrodka psychiatrii sądowej Brinkåsen, gdzie zgodnie z decyzją prokuratora zostanie przeprowadzone badanie psychiatryczne. Sebastian odmówił dobrowolnego leczenia, a właściwie na nic się nie zgodził, bo nie chciał rozmawiać, w związku z tym konieczne było zastosowanie procedury prawnej umożliwiającej przymusowe badanie psychiatryczne.