Lodowata noc - Kamilla Oresvärd - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Lodowata noc ebook i audiobook

Kamilla Oresvärd

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

21 osób interesuje się tą książką

Opis

W noc Świętej Łucji w 1989 roku w przeręblu na jeziorze Wener wędkarz znajduje ciało dziewczyny. Winnym jej śmierci zostaje uznany chłopak z kręgu znajomych ofiary. Trzydzieści pięć lat później lokalna społeczność ciągle żyje sprawą morderstwa z przeszłości, bo zabójca po wyjściu z więzienia wrócił w rodzinne strony, choć nie jest tam mile widziany. Gdy Mona Schiller, przyjaciółka zamordowanej dziewczyny, dowiaduje się od jej matki, że prawdopodobnie przed laty śledczy popełnili błąd, rozpoczyna dochodzenie na własną rękę, chcąc ustalić, co naprawdę się wtedy wydarzyło.

Czy do więzienia rzeczywiście trafił wówczas zabójca? Śledztwo Mony nie wzbudza entuzjazmu ani jej syna, policjanta Antona, ani wpływowych osób z tej małej społeczności.

Z każdą chwilą zbliżając się bardziej do odkrycia prawdy, Mona naraża się na coraz większe niebezpieczeństwo. Zbyt późno zdaje sobie sprawę, jak daleko człowiek jest gotów się posunąć, by ukryć przeszłość.

„Lodowata noc” to piąta część serii o dawnej osadzie robotniczej Vargön, której mieszkańcy skrywają ogrom tajemnic. Mona Schiller to była sędzina, a przy tym nieustraszona i silna kobieta, wróciła do rodzinnej miejscowości po wielu latach spędzonych za granicą. Teraz natomiast stara się odkryć mroczne sekrety, a do tego walczy z własnymi demonami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 359

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 54 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Anna Grochowska

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nału: Isnat­ten

Prze­kład z ję­zyka szwedz­kiego: Ka­ro­lina Skiba

Co­py­ri­ght © Ka­milla Ore­svärd, 2025

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2025

Pro­jekt gra­ficzny okładki: An­ders Tim­ren

Re­dak­cja: Ewa Penk­syk-Klucz­kow­ska

Ko­rekta: Anna No­wak

ISBN 978-91-8076-905-1

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Pro­log

Za kilka go­dzin słońce miało się wznieść po­nad ośnie­żone wierz­chołki świer­ków Hal­le­bergu, te­raz jed­nak mała spo­łecz­ność u pod­nóża góry na­dal tkwiła w mroź­nym uści­sku mroku.

Mar­tin Lunde zo­sta­wił sa­mo­chód na par­kingu i ru­szył w stronę za­mar­z­nię­tego ką­pie­li­ska w za­toce w Nord­kro­ken. Wiatr ci­cho szu­miał w ko­ro­nach drzew, a śnieg skrzy­piał pod cięż­kimi bu­tami męż­czy­zny. Mar­tin po­pra­wił ple­cak Kån­ken ze sprzę­tem węd­kar­skim i włą­czył la­tarkę, którą trzy­mał w dłoni. Coś za­bły­sło w za­spie znaj­du­ją­cej się tuż przed nim, więc po­świe­cił w tym kie­runku. W śniegu le­żały po­roz­rzu­cane puszki po pi­wie i pu­sta bu­telka po ja­kimś moc­niej­szym al­ko­holu. Ka­wa­łek da­lej ktoś zo­sta­wił nie­bie­ską kurtkę, a przy sku­tym lo­dem brzegu Mar­tin do­strzegł ślady ogni­ska. Sa­dza po­kry­wała biały, czy­sty śnieg czar­nym na­lo­tem.

Mar­tin przy­spie­szył kroku, by od­da­lić się od po­zo­sta­ło­ści po noc­nej im­pre­zie. Spoj­rzał na par­king i w pierw­szej chwili się za­wa­hał. Nie chciał się na­tknąć na wła­ści­cieli sto­ją­cych tam sa­mo­cho­dów. Na­le­żały do bandy zbi­rów lu­bią­cych za­ba­wiać się kosz­tem in­nych. W szkole śred­niej Mar­tin nie­jed­no­krot­nie by­wał obiek­tem ich drwin. Pod­cią­ga­nie wy­soko maj­tek, wsa­dza­nie głowy do to­a­lety, ude­rza­nie zwi­nię­tym ręcz­ni­kiem pod prysz­ni­cem po lek­cji WF. Nie­które z form drę­cze­nia były prze­wi­dy­walne, inne bar­dziej po­my­słowe. Mar­tin i jego nie­liczni kum­ple wie­dzieli, że to ich nie omi­nie, nie umieli jed­nak prze­wi­dzieć, w któ­rym mo­men­cie i w jaki spo­sób będą się nad nimi znę­cać. Przez te wy­ra­fi­no­wane me­tody gnę­bie­nia żyli w cią­głej nie­pew­no­ści. Od tam­tej pory upły­nęło wiele lat, Mar­tin się od nich od­ciął i po­dą­żył swoją drogą, oni na­to­miast utknęli w miej­scu. W wieku dwu­dzie­stu trzech lat wciąż nę­kali in­nych.

Mar­tin chciał unik­nąć spo­tka­nia z nimi i w za­sa­dzie ist­niało bar­dzo małe ry­zyko, że kto­kol­wiek obu­dzi się tak wcze­śnie po noc­nym czu­wa­niu w wi­gi­lię dnia Świę­tej Łu­cji. Pod­czas gdy im­pre­zo­wi­cze od­sy­piali kaca, Lunde miał mnó­stwo czasu, by do­trzeć do prze­rę­bla i wy­jąć płotki z sieci, po­tem zaś, nim wzej­dzie słońce, bę­dzie już da­leko w miej­scu, gdzie łowi się mię­tusy.

Mi­nął duży na­miot i wy­szedł na lód, ale zbli­ża­jąc się do prze­rę­bla, od­czu­wał co­raz więk­szy nie­po­kój. Ro­zej­rzał się, miał wra­że­nie, że ktoś go ob­ser­wuje. Przez chwilę zda­wało mu się, że sły­szy szept nio­sący się po za­mar­z­nię­tym je­zio­rze. Po­czuł zimny dreszcz. Sta­nął i się od­wró­cił, ale ni­kogo nie wi­dział. Wzdry­gnął się, kiedy czarny kruk prze­le­ciał po ciem­nym nie­bie, gło­śno i zło­wiesz­czo kra­cząc. Ile­kroć wi­dział te pta­szy­ska, nie mógł się na­dzi­wić, że są tak wiel­kie. Spoj­rzał w stronę na­miotu, po czym ru­szył da­lej po lo­dzie, nie mo­gąc się po­zbyć nie­kom­for­to­wego uczu­cia.

W od­dali do­strzegł czer­woną boję, którą wcze­śniej wło­żył do prze­rę­bla, by ozna­czyć jego po­ło­że­nie. Te­raz le­żała na lo­dzie. Za­klął pod no­sem. Ktoś mu­siał tu być i moż­liwe, że na­wet znisz­czył wię­cierz po­ło­wowy, i cała jego ciężka praca pój­dzie na marne. Na lo­dzie le­żało coś jesz­cze, mały czer­wony to­bo­łek. Mar­tin zmru­żył oczy, by le­piej się temu przyj­rzeć. Wy­glą­dało jak ple­cak.

Szyb­kim kro­kiem ru­szył przed sie­bie, aż sta­nął nad pro­sto­kąt­nym otwo­rem o ostrych kra­wę­dziach. Nie zwa­ża­jąc na ple­cak, wpa­try­wał się w czerń wody, któ­rej po­wierzch­nię zna­czyły drobne fale za­miast cien­kiej war­stwy lodu. Mroźne po­wie­trze szczy­pało Mar­tina w po­liczki, gdy po­chy­lił się i za­brał za wy­cią­ga­nie cien­kiego łań­cu­cha. Wes­tchnął z ulgą, czu­jąc opór, wię­cierz był na miej­scu. Coś się jed­nak nie zga­dzało. Siatka wy­da­wała się za ciężka, jakby znaj­do­wało się w niej coś wię­cej niż tylko małe pło­cie. Być może za­plą­tał się w nim ja­kiś szczu­pak, albo i dwa, cza­sem się to zda­rza.

Kiedy wy­cią­gał wię­cierz na po­wierzch­nię, woda chla­pała na lód i jego buty. Miał za­czer­wie­nione od mrozu i wy­siłku po­liczki, palce u rąk mu drę­twiały. Ostat­nie szarp­nię­cie i siatka po­winna zna­leźć się na lo­dzie. Na­gle za­marł. Coś było pod sie­cią. Wi­dział kon­tury cze­goś du­żego i ja­snego. Nad jego głową znów za­kra­kał kruk. Mar­tin usi­ło­wał zi­gno­ro­wać gulę nie­po­koju dła­wiącą go w gar­dle i po­chy­lił się nad prze­rę­blem, mru­żąc oczy. Się­gnął po la­tarkę i po­świe­cił w czarną wodę. Po­mię­dzy sre­brzy­stymi pło­ciami coś, co pły­wało pod spodem, na­bie­rało wy­raź­niej­szych kształ­tów. Nie był to szczu­pak, ale coś in­nego, dużo więk­szego. Na­gle Mar­tin zro­zu­miał i wstrzy­mał od­dech. Z bla­dej twa­rzy wpa­try­wały się w niego za­mar­z­nięte oczy.

Roz­dział 1

Jest czwart­kowe po­po­łu­dnie, wi­gi­lia dnia Świę­tej Łu­cji. Za­pach cy­na­monu i świe­żych wy­pie­ków mie­sza się z wo­nią hia­cyn­tów i man­da­ry­nek. Z gło­śnika pły­nie świą­teczna mu­zyka, tym­cza­sem Mona Schil­ler, nu­cąc pod no­sem, za­gniata cie­płe, pu­szy­ste cia­sto na mar­mu­ro­wym bla­cie.

‒ Jed­nak pie­czesz?

Po­grą­żona w my­ślach Mona wzdryga się na dźwięk głosu, który roz­legł się tak nie­spo­dzie­wa­nie. Za­nim udaje jej się coś po­wie­dzieć, wi­dzi rękę od­ry­wa­jącą ka­wa­łe­czek cia­sta.

‒ Wy­star­czy chyba dla ca­łego Var­gön ‒ kon­ty­nu­uje Hedda, wkła­da­jąc grudkę do ust i wę­dru­jąc wzro­kiem po bla­cie ku­chen­nym, na któ­rym leżą dwa ka­wałki sza­fra­no­wo­żół­tego, droż­dżo­wego cia­sta oraz stosy świeżo upie­czo­nych zło­ci­stych bu­łe­czek.

‒ Za parę go­dzin za­wożę to wszystko do domu opieki z oka­zji dnia Świę­tej Łu­cji, my­ślę, że po­winno wy­star­czyć. Le­piej za dużo niż za mało.

Hedda kiwa głową i od­gar­nia do tyłu dłu­gie, ciemne włosy. Przez chwilę wpa­truje się w Monę wiel­kimi oczami, po czym szybko spusz­cza wzrok, co w prze­ko­na­niu Mony ozna­cza, że Heddę coś trapi, choć nie chce o tym mó­wić.

Ich drogi skrzy­żo­wały się prze­szło pół­tora roku wcze­śniej, kiedy Mona pra­co­wała nad sprawą pew­nego mor­der­stwa, a ta młoda ko­bieta sta­nęła pod drzwiami jej domu. Od pierw­szej chwili czuła, że jest w niej coś wy­jąt­ko­wego. Ja­kiś czas póź­niej Hedda ura­to­wała jej ży­cie i Mona po­zwo­liła dziew­czy­nie wpro­wa­dzić się do willi Björ­kås. Hedda stu­diuje Mię­dzy­na­ro­dowe Sto­sunki Go­spo­dar­cze w Wyż­szej Szkole Väst i ma­rzy, by w przy­szło­ści zo­stać dy­plo­matką. W za­mian za za­kwa­te­ro­wa­nie po­maga Mo­nie w kan­ce­la­rii praw­nej i oka­zało się, że stwo­rzyły zna­ko­mity ze­spół. Pra­co­wały nad roz­wią­zy­wa­niem spraw mor­derstw i za­gi­nięć.

Sy­no­wie Mony, An­ton i Wil­liam, a wła­ści­wie przede wszyst­kim An­ton, na­zy­wają Heddę jed­nym z mamy „pro­jek­tów”. Mona nie prze­pada za tym wy­ra­że­niem, uważa, że brzmi pro­tek­cjo­nal­nie, choć przy­znaje, że jest w tym tro­chę prawdy. Lubi po­ma­gać lu­dziom roz­wi­jać po­ten­cjał i jej zda­niem Hedda, przy od­po­wied­nim wspar­ciu, może zajść bar­dzo da­leko.

Z cza­sem Hedda stała się dla Mony kimś wię­cej niż ko­le­żanką z pracy, wręcz bli­ską przy­ja­ciółką Mona trak­tuje ją nie­mal jak córkę, ale daje jej także po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa, co było pierw­szym po­wo­dem, dla któ­rego po­zwo­liła jej się wpro­wa­dzić. W tam­tym cza­sie jej sa­mej gro­ziło nie­bez­pie­czeń­stwo i ta sy­tu­acja się nie zmie­niła.

‒ Je­śli chcesz, mo­żesz mi po­móc ‒ mówi, przy­kry­wa­jąc cia­sto ście­reczką.

‒ Co mam ro­bić? ‒ pyta Hedda, pod­wi­ja­jąc rę­kawy o wiele za du­żej czar­nej bluzy z kap­tu­rem.

‒ Zdej­mij bu­łeczki z bla­chy i odłóż je na kratkę do osty­gnię­cia, a po­tem zaj­miemy się resztą cia­sta.

Hedda kiwa głową, wpraw­nym ru­chem zbiera ciemne włosy do góry i zwią­zuje je w kok gumką, którą ma na nad­garstku. Wtedy do kuchni wcho­dzi Coco. Mała suczka rasy mie­sza­nej o bursz­ty­no­wej sier­ści staje na środku, ziewa sze­roko i się prze­ciąga. Pew­nie wcze­śniej le­żała gdzieś zwi­nięta w kłę­bek, ale za­cie­ka­wiły ją ich głosy. Coco nie chce ry­zy­ko­wać, że omi­nie ją coś eks­cy­tu­ją­cego, a już na pewno nie może prze­ga­pić ja­kie­goś pysz­nego ką­ska.

Mona i Hedda wra­cają do przy­go­to­wy­wa­nia wy­pie­ków. Ich po­liczki po­kry­wają się ru­mień­cami od cie­pła roz­grza­nego pie­kar­nika. Pies kręci się wo­kół ich stóp, stu­ka­jąc o drew­nianą pod­łogę, a Mona śpiewa pio­senkę o dziecku, które wi­działo mamę ca­łu­jącą mi­ko­łaja. Za oknem pada śnieg, a cie­nie gęst­nieją nad ci­chym zi­mo­wym kra­jo­bra­zem. W oknach mi­go­czą świa­tła gwiazd ad­wen­to­wych. Za­pa­lona na scho­dach la­tar­nia rzuca mi­go­tliwy blask na oszro­nioną ścianę, two­rząc w ciem­no­ści ta­niec roz­bry­ka­nych cieni.

W chwili gdy Mona już ma od­wró­cić głowę i po­wie­dzieć Hed­dzie, by nie za­po­mniała o ro­dzyn­kach, coś za oknem, w parku przy­kuwa jej uwagę. Ja­kiś ruch. Mona za­styga, zbliża twarz do szyby i wy­gląda na ze­wnątrz. Ktoś tam jest. Bar­dziej to czuje, niż wi­dzi. Na­gle szara, ku­dłata po­stać od­rywa się od drzew i idzie po śniegu. Staje, jej żółte oczy błysz­czą w ciem­no­ści. Po chwili zni­kają.

Mona drży, ale ko­bieta szybko się otrząsa. Nie świ­ruj, my­śli. To tylko świa­tło płata fi­gle. A może rze­czy­wi­ście wi­działa wilka?

Roz­dział 2

Tym­cza­sem pięć ki­lo­me­trów da­lej Se­ba­stian Ber­man wstaje z łóżka. Stąpa po pod­ło­dze na ze­sztyw­nia­łych no­gach. Tkane dy­wa­niki pod jego sto­pami są brudne i znisz­czone, tak jak grube weł­niane skar­pety, które ma na so­bie. Jest zimno i ciemno. Od czte­rech dni w cha­cie nie ma prądu, bo Se­ba­stian nie za­pła­cił ra­chunku.

Je­dyne świa­tło pada ze sta­rej lampy naf­to­wej. Pod­nosi ją za uchwyt na wy­so­kość klatki pier­sio­wej. Lampa rzuca złoty blask, ale jej świa­tło nie do­ciera do wszyst­kich za­ka­mar­ków, gdzie czy­hają cie­nie po­ru­sza­jące się w rytm kro­ków Se­ba­stiana.

Pod oknem stoi szafka, ma tyle lat co on. Nie­gdyś ja­sno­nie­bie­ska, z upły­wem czasu wy­bla­kła i zma­to­wiała. Se­ba­stian od­sta­wia lampę. Chwyta za ob­dra­paną gałkę i otwiera drzwiczki. Ci­szę roz­dziera gło­śne skrzy­pie­nie. Na wy­gię­tych pół­kach stoją kon­serwy, które po­winny mu wy­star­czyć na co naj­mniej dwa ty­go­dnie. Dra­pie się po skoł­tu­nio­nej, si­wej bro­dzie. Je­śli mą­drze to roz­pla­nuje, może wy­star­czą na­wet na trzy. Po­tem bę­dzie mu­siał wyjść do lu­dzi. Ta myśl go drę­czy, pró­buje ją od­pę­dzić. Chce za­trzeć w pa­mięci te wszyst­kie szepty czy splu­nię­cia na jego wi­dok.

Wyj­muje zimną me­ta­lową puszkę, jed­nym szyb­kim ru­chem ją otwiera i umiesz­cza kon­serwę bez­po­śred­nio na że­liw­nym piecu. Kiedy wrzuca dwa po­lana do pa­le­ni­ska, sły­chać trzask su­chego drewna, które szybko zaj­muje się ogniem. Se­ba­stian wy­ciąga ręce w stronę cie­pła. Po­ru­sza ze­sztyw­nia­łymi pal­cami, a one po­woli się roz­luź­niają. Piec speł­nia swoje za­da­nie, lecz kiedy jest na­prawdę zimno, tak jak te­raz, chłód prze­nika do wnę­trza domu, two­rząc lo­dowe kwiaty na drew­nia­nych ścia­nach.

Gdy kon­serwa na­grzewa się na pły­cie ku­chen­nej, chatę wy­peł­nia za­pach ryb. Se­ba­stian wkłada pa­lec do puszki. Bu­lion jest w miarę cie­pły, więc ściąga kon­serwę z ku­chenki i siada na kra­wę­dzi łóżka. Wyj­muje wi­de­lec, który we­tknął w szparę mię­dzy de­skami w ścia­nie, i na­bija na niego sza­ro­biały rybny pul­pet, po czym wkłada go do ust.

Me­cha­nicz­nie prze­żuwa po­si­łek, ni­jaki, bez smaku. Jed­nak nie dla­tego je, żeby mu sma­ko­wało, tylko po to, by się po­ży­wić i prze­trwać. Nie­ważne, czy to pul­pety rybne, czy karma dla psów, nie ma to dla niego naj­mniej­szego zna­cze­nia.

Z peł­nym żo­łąd­kiem ła­twiej za­snąć. Cza­sami Se­ba­stian chciałby ni­gdy się nie obu­dzić. I tak się sta­nie, gdy na­dej­dzie wła­ściwa pora i gdy wy­kona swoje za­da­nie.

Po prze­łknię­ciu ostat­niego pul­peta zbliża puszkę do ust i wy­pija resztki let­niego bu­lionu. Kilka kro­pel spada mu na brodę. Ociera ją wierz­chem dłoni, a na­stęp­nie rękę o spodnie. Ob­li­zuje wargi i rzuca pu­stą puszkę w naj­ciem­niej­szy kąt. Sły­chać stuk me­talu ude­rza­ją­cego o me­tal, po czym roz­lega się grze­chot prze­su­wa­ją­cych się pu­stych pu­szek. I za­pada ci­sza.

Se­ba­stian kła­dzie się w łóżku na ple­cach i za­myka czer­wone, pie­kące od dymu oczy. Przez słabo wy­pchany ma­te­rac i twardą ramę bolą go plecy. Czeka, ale sen nie nad­cho­dzi. Prze­wraca się nie­spo­koj­nie, prze­śla­do­wany wspo­mnie­niami.

Na­gle coś sły­szy. Czuje na­pię­cie w ca­łym ciele. Siada wy­pro­sto­wany na kra­wę­dzi po­sła­nia, z sze­roko otwar­tymi oczami. Dźwięk do­cho­dzący z ze­wnątrz nie pa­suje do tego miej­sca. To nie wiatr szu­miący w ko­ro­nach drzew. To ci­chy, le­dwo sły­szalny świst, po któ­rym na­stę­puje de­li­katne szu­ra­nie, jakby ktoś cią­gnął coś po śniegu. Po­tem za­pada ci­sza. Se­ba­stian wie, co to ozna­cza.

Roz­dział 3

Le­dwo Mona otrzą­snęła się po tym, co zo­ba­czyła za oknem i co wzbu­dziło jej nie­po­kój, kiedy do kuchni wcho­dzi Wille. Nie, to nie mógł być wilk. Kła­dzie ostat­nią por­cję cia­sta na bla­cie i wita młod­szego syna przy­ja­znym uśmie­chem. Za chło­pa­kiem wije się Coco, któ­rej trudno opa­no­wać ra­dość, w końcu zja­wił się tu jej ulu­biony czło­wiek. Gdy tylko Wille pod­je­chał pod dom, Coco po­bie­gła do holu, by go po­wi­tać. Uwiel­bia go.

‒ Cześć, mamo. ‒ Wille i schyla się, by przy­tu­lić Monę, nie przej­mu­jąc się jej ubru­dzo­nymi od mąki rę­kami. ‒ Cześć ‒ do­daje do Heddy.

Dziew­czyna sie­dzi przy stole, a przed nią leży bla­cha do po­łowy za­peł­niona bu­łecz­kami. Wi­dać błysk w jej oczach, gdy po­syła mu ca­łusa na po­wi­ta­nie. To spoj­rze­nie nie umyka uwa­dze Mony. Jej młod­szy syn ma w so­bie nie­zwy­kły ma­gne­tyzm, siłę, która przy­ciąga wszyst­kich, nie­za­leż­nie od tego, czy jest się psem, ko­bietą w śred­nim wieku czy sta­rusz­kiem. Czy też na przy­kład młodą, piękną ko­bietą. Wille miał ich wiele, ale mię­dzy nim a Heddą dzieje się coś wy­jąt­ko­wego. Mona od dawna to prze­czuwa. Tyle że z ja­kie­goś po­wodu im nie wy­cho­dzi. Nie wie dla­czego, bo prze­cież żadne z nich nie jest spe­cjal­nie nie­śmiałe. Mona wie­lo­krot­nie za­mie­rzała coś z tym zro­bić, w ostat­niej chwili się po­wstrzy­my­wała, co było do niej nie­po­dobne. Zwy­kle po­ciąga za sznurki, by mieć pew­ność, że wszystko po­to­czy się zgod­nie z jej ocze­ki­wa­niami, ale aku­rat w tę sprawę nie chce in­ge­ro­wać.

‒ Pie­czemy ‒ oznaj­mia Hedda, od­ry­wa­jąc ka­wa­łek cia­sta i rzu­ca­jąc nim w Wil­lego.

Chło­pak w ła­two­ścią ła­pie go jedną ręką, tym­cza­sem Mona prze­nosi wzrok na ręce syna. Jak za­wsze przy­gnę­bia ją wi­dok jego okrop­nych ta­tu­aży. Może jest sta­ro­świecka, w tych cza­sach więk­szość lu­dzi ma ta­tu­aże, ale Wil­lego wy­glą­dają pa­skud­nie, jakby małe dziecko po­ba­zgrało go pi­sa­kiem.

‒ Po­mo­żesz nam? ‒ pro­po­nuje Hedda.

‒ Z przy­jem­no­ścią ‒ od­po­wiada Wille.

Mona wyj­muje z szafki bu­telkę glöggu i ją od­kręca. Roz­lega się bul­go­ta­nie na­poju wle­wa­nego do ron­dla, który sta­wia na ku­chence. Robi jej się cie­pło na sercu, kiedy sły­szy od­głosy luź­nej roz­mowy i śmie­chu za ple­cami. Gdyby tak obaj jej sy­no­wie po­tra­fili ze sobą prze­by­wać w ten spo­sób. Star­szy brat Wil­lego, An­ton, jest jed­nym z nie­wielu, któ­rych chło­pak nie ocza­ro­wał. Wiele czyn­ni­ków utrud­nia ich re­la­cje. Nie cho­dzi wy­łącz­nie o to, że An­ton jest po­li­cjan­tem, a Wille ba­lan­suje na gra­nicy prawa, a cza­sem na­wet ją prze­kra­cza. Mają też zu­peł­nie od­mienne oso­bo­wo­ści. An­ton jest obo­wiąz­kowy, po­wścią­gliwy i przy­tło­czony ży­ciem, w prze­ci­wień­stwie do bez­tro­skiego Wil­lego, który za­wsze ja­koś wy­cho­dzi na swoje. Mona zdaje so­bie sprawę, że do­ra­sta­nie u boku brata nie było dla An­tona ła­twe.

Ogar­nia ją po­czu­cie winy. Matka nie wy­jeż­dża za gra­nicę, zo­sta­wia­jąc swoje na­sto­let­nie dzieci, tak jak ona to zro­biła. Choć Pe­ter świet­nie opie­ko­wał się sy­nami, Mona za­wsze bę­dzie się za­sta­na­wiać, jak po­to­czy­łyby się ich losy, gdyby nie wy­je­chała.

Gło­śny śmiech przy­wo­łuje ją z po­wro­tem do te­raź­niej­szo­ści. Kręci głową, na­prawdę musi prze­stać to roz­trzą­sać, to nic nie zmieni. Jest jak jest, ta­kich do­ko­nała wy­bo­rów, te­raz musi pa­trzeć w przy­szłość.

Zdej­muje ron­del z płyty ku­chen­nej i roz­lewa do ma­łych kub­ków aro­ma­tyczny na­pój, po czym pod­cho­dzi z nimi do stołu.

‒ Dzięki. ‒ Wille bie­rze glögg od Mony i upija łyk. ‒ Zna­leź­li­śmy ślady wilka ‒ do­daje, od­sta­wia­jąc ku­bek.

Monę prze­cho­dzi dreszcz. Za­tem mu­siała jed­nak wi­dzieć wilka.

‒ Czy to ten sam, który przy­cho­dził tu w po­przed­nich la­tach? ‒ pyta.

‒ Nie wiem. Na pewno to ol­brzym. Nikt go nie wi­dział, a więk­szość śla­dów jest za­sy­pana śnie­giem, ale zna­leź­li­śmy kilka w tu­nelu. Wiel­kie łapy. ‒ Wille kręci głową i robi po­ważną minę. ‒ Ogromne. Nie są­dzę, żeby coś mógł wam zro­bić, ale uwa­żaj­cie na sie­bie.

Roz­dział 4

Se­ba­stian stoi przy oknie i pa­trzy przez brudną szybę swej ma­łej chaty. Na ze­wnątrz pa­nuje cał­ko­wita ciem­ność. Nikt poza nim nie po­wi­nien się tu za­pusz­czać, dla­tego wła­dze gminy nie za­in­we­sto­wały w oświe­tle­nie. Nie mogą so­bie po­zwo­lić na wy­da­wa­nie pie­nię­dzy tylko ze względu na nie­pro­szone wi­zyty w tym miej­scu. Wszy­scy udają, że nie wie­dzą, że ta­kie się zda­rzają, choć prawda jest taka, że obec­nie dzie­ciaki rza­dziej tu przy­cho­dzą. Se­ba­stian się po­chyla i do­strzega za­rys sa­mo­chodu, który za­trzy­mał się na skraju lasu z wy­łą­czo­nymi re­flek­to­rami. Stoi tam i czyha.

Swego czasu Se­ba­stian, mie­rzący pra­wie metr dzie­więć­dzie­siąt wzro­stu, był wy­spor­to­wa­nym ho­ke­istą, miał twarde jak skała mię­śnie i godną po­zaz­drosz­cze­nia kon­dy­cję. Nie­wiele jed­nak zo­stało z jego spor­to­wej syl­wetki. Na­dal wpraw­dzie wy­ka­zuje się wy­trwa­ło­ścią i har­tem du­cha, ale skóra na ra­mio­nach od lat mu zwisa, a re­fleks go za­wo­dzi.

Dwie zgięte w pół ciemne syl­wetki prze­dzie­rają się przez śnieg. Wresz­cie coś w nim się bu­dzi, coś, co długo po­zo­sta­wało uśpione. Roz­pala się w nim wola walki i zwy­cię­stwa. Głę­boko w piersi wy­bu­cha iskra. Żar wy­peł­nia jego wnę­trze, a świat wo­kół to­nie w krwi­stej czer­wieni. Jest nie­mal jak za daw­nych cza­sów.

Se­ba­stian wie, że musi ich ubiec. Od­wraca się i pę­dzi w stronę drzwi, wkłada cięż­kie, zi­mowe buty, zgar­nia czapkę ze stołu i na­ciąga ją na głowę. Zdej­muje stary, po­pla­miony płaszcz z ha­czyka, wkłada ręce w rę­kawy i za­pina gu­ziki na brzu­chu i klatce pier­sio­wej. Na­stęp­nie sięga po kij oparty o ścianę i za­ci­ska dłoń na twar­dym drew­nie. Te­raz jest go­towy.

Lekko na­ci­ska klamkę, po czym bie­rze za­mach i ko­pie w drzwi, które gwał­tow­nie się otwie­rają i z hu­kiem ude­rzają o ścianę, z ta­kim im­pe­tem, że trzę­sie się cała chata. Gdy wy­cho­dzi na ga­nek, ude­rza go chłód. Jest ci­cho, drzewa szu­mią, a wi­ru­jące na wie­trze płatki śniegu przy­kle­jają się do twa­rzy, utrud­nia­jąc mu wi­dze­nie. Se­ba­stian od­dy­cha, płytko, ner­wowo, ale stoi zu­peł­nie nie­ru­chomo, wsłu­chu­jąc się w ciem­ność. W końcu sły­szy ci­chy szmer.

To sy­gnał, na który cze­kał. Obu­rącz ści­ska mocno kij i zrywa się w kie­runku źró­dła dźwięku. Po­tyka się, ale od­zy­skuje rów­no­wagę. Ciemne syl­wetki wi­dać co­raz wy­raź­niej. Se­ba­stian wy­daje z sie­bie ryk wście­kło­ści. Bu­zuje w nim ad­re­na­lina. Od­dy­cha ciężko, serce wali mu w pier­siach, pod­nosi kij i ude­rza. Tra­fia w cel, a wtedy po­tężny wstrząs prze­cho­dzi przez jego ra­miona i barki. Wie, że tra­fił, ma co do tego taką samą pew­ność, którą czuł za młodu, kiedy wie­dział, że krą­żek wpad­nie do bramki.

Roz­dział 5

W oknie ko­mi­sa­riatu w Trol­l­hät­tan pali się sied­mio­ra­mienny elek­tryczny świecz­nik. In­spek­tor An­ton Asplund siada przy biurku. Ma za sobą długi i in­ten­sywny dzień, cze­kało go jesz­cze mnó­stwo spraw ad­mi­ni­stra­cyj­nych do za­ła­twie­nia, ale nie za­mie­rza pra­co­wać z pu­stym żo­łąd­kiem. Jest już szó­sta i może uda mu się wyjść z pracy za go­dzinę.

Roz­wią­zuje śnie­gowce w roz­mia­rze czter­dzie­ści sześć i od­sta­wia na bok. Na­stęp­nie wyj­muje z szu­flady biurka za­wi­niątko i ostroż­nie roz­wija sze­lesz­czący pa­pier, któ­rym owi­nięte są ka­napki z do­mo­wego pie­czywa na za­kwa­sie z se­rem i cien­kimi pla­ster­kami czer­wo­nej pa­pryki.

Bie­rze do ust kęs pierw­szej kromki. Prze­żuwa twardy chleb, po­ru­sza­jąc pal­cami u stóp, które w końcu mogą ode­tchnąć po ca­łym dniu w bu­tach. Wpa­truje się w stertę kar­tek świą­tecz­nych na biurku. Z roku na rok jest ich co­raz mniej, bo­wiem od­ręcz­nie pi­sane ży­cze­nia zo­stały za­stą­pione bez­oso­bo­wymi ma­ilami. Wła­śnie dla­tego An­ton ceni swoją ko­lek­cję. Część z nich to kartki z po­dzię­ko­wa­niami od osób, któ­rym po­mógł w trak­cie służby, inne to ży­cze­nia świą­teczne od daw­nych współ­pra­cow­ni­ków i lu­dzi po­zna­nych dzięki pracy. Każda kartka w tym sto­sie sym­bo­li­zuje szcze­gólny wy­raz sza­cunku, który An­ton za­wsze stara się od­wza­jem­nić.

‒ An­ton!

In­spek­tor wy­rywa się z za­my­śle­nia i pod­nosi wzrok. W drzwiach stoi jego ko­le­żanka Bo­dil Thu­lin.

‒ Znowu bu­jasz w ob­ło­kach? ‒ pyta, prze­su­wa­jąc ję­zy­kiem duży ka­wa­łek snusu, który znie­kształ­cał górną wargę. Jej sa­mo­dziel­nie przy­cięte włosy ster­czą ni­czym kol­cza­sty krzew agre­stu zimą. Ma na so­bie zme­cha­coną po­ma­rań­czową kurtkę z po­laru, którą wy­ciąga z szafy każ­dej je­sieni.

‒ Nie ‒ od­po­wiada An­ton. ‒ By­łem głodny i mu­sia­łem coś zjeść.

‒ Aha. ‒ Bo­dil po­pra­wia oku­lary, spo­glą­da­jąc ła­ko­mym wzro­kiem na jego ka­napki. ‒ Do­sta­li­śmy zgło­sze­nie o na­pa­ści.

‒ Czy nie może się tym za­jąć wy­dział pre­wen­cji? ‒ dziwi się An­ton.

‒ Tak, oni się tym zaj­mują, ale chcą, że­by­śmy przy­je­chali.

‒ Dla­czego? ‒ pyta za­sko­czony in­spek­tor.

‒ To się wy­da­rzyło u Se­ba­stiana Ber­mana.

‒ Ro­zu­miem. ‒ An­ton marsz­czy brwi. ‒ Czyli w Nord­kro­ken?

Do­brze wie, gdzie znaj­duje się dom Se­ba­stiana, sam mieszka rap­tem kilka ki­lo­me­trów da­lej. Z po­czątku po­dej­rze­wał, że na­paść miała miej­sce w ob­sza­rze wy­so­kiej prze­stęp­czo­ści, jak Trol­l­hät­tan czy Väners­borg, a nie w Var­gön czy Nord­kro­ken. Je­śli na­to­miast coś ta­kiego dzieje się tu, w oko­licy, można za­ło­żyć, że cho­dzi o Se­ba­stiana. Le­piej trzy­mać się od tego typa z da­leka.

An­ton go nie zna, ni­gdy na­wet z nim nie roz­ma­wiał, ale wszy­scy wie­dzą, kim jest, od lat krążą o nim różne hi­sto­rie. Mówi się, że był obie­cu­ją­cym ho­ke­istą, który mógł osią­gnąć suk­ces, lecz po­tem za­bił młodą dziew­czynę. Wy­da­rzyło się to przed trzy­dzie­stu pię­ciu laty. Ska­zano go na do­ży­wo­cie, jed­nak zmniej­szono wy­rok do dwu­dzie­stu czte­rech lat i jak to zwy­kle bywa, po od­by­ciu dwóch trze­cich kary, zo­stał zwol­niony.

Przed pięt­na­stu laty wró­cił w ro­dzinne strony, do Var­gön. Wszy­scy uwa­żali, że to dziwne, po­nie­waż nie był tam mile wi­dziany. Nie mó­wiąc o tym, że nie uwolni się od prze­szło­ści, w oczach miej­sco­wych za­wsze bę­dzie mor­dercą. Poza tym on na­wet nie pró­buje za­cho­wać po­zo­rów. Jest sta­rym zrzędą, a jesz­cze za­trzy­my­wano go za za­kłó­ca­nie po­rządku pu­blicz­nego oraz drobne na­pa­ści. A te­raz znowu coś.

‒ Na­dal nie ro­zu­miem, dla­czego mu­simy tam je­chać ‒ za­sta­na­wia się An­ton, ale się schyla, by wło­żyć buty.

‒ Tym ra­zem cho­dzi o wy­jąt­kowo bru­talną na­paść ‒ wy­ja­śnia Bo­dil. ‒ Jesz­cze nie wia­domo, jak po­ważna jest sy­tu­acja, wiemy tylko, że ranny zo­stał młody męż­czy­zna i we­zwano ka­retkę. Nie mamy ja­sno­ści, ja­kiej broni użył Se­ba­stian, naj­wy­raź­niej ude­rzył chło­paka ja­kimś pierw­szym lep­szym przed­mio­tem.

An­ton ściąga brwi z dez­apro­batą. W ostat­nich la­tach uci­chło wo­kół Se­ba­stiana. Wi­duje tę nie­chlujną po­stać od czasu do czasu, ale Ber­man prze­waż­nie trzyma się z dala od in­nych. Po tym wy­da­rze­niu znów pod­niosą się głosy, że po­wi­nien opu­ścić Var­gön.

‒ Pa­trol już jest na miej­scu, ale fa­cet nie chce ni­kogo wpu­ścić. Nasi mó­wią, że le­piej bę­dzie, je­śli po­je­dziemy tam nie­ozna­ko­wa­nym sa­mo­cho­dem, a ra­dio­wozy się od­dalą. Se­ba­stian nie lubi po­li­cjan­tów, choć ty zwy­kle po­tra­fisz prze­mó­wić lu­dziom do roz­sądku.

‒ Hm… ‒ An­ton na­ciąga sznu­ro­wa­dła i je za­wią­zuje. ‒ Ten czło­wiek nie lubi ni­kogo.

‒ To prawda, ale mu­simy spró­bo­wać wy­cią­gnąć go z domu. Je­śli się nie uda, je­śli nie wyj­dzie do­bro­wol­nie, bę­dzie trzeba się uciec do nieco bar­dziej ra­dy­kal­nych środ­ków.

An­ton pro­stuje się i wstaje. Wkłada po­spiesz­nie parkę, za­wija ka­napki w pa­pier i chowa je do kie­szeni. Zje po dro­dze.

‒ A co ten chło­pak ro­bił u Se­ba­stiana? ‒ pyta, kiedy idą ci­chym ko­ry­ta­rzem.

‒ Nie wiem.

In­spek­tor kiwa głową. Może fa­cet miał po pro­stu pe­cha, ale on czuje, że cho­dzi o coś wię­cej.

Roz­dział 6

Kiedy Mona i Hedda pod­jeż­dżają pod dom opieki, w oknach palą się ad­wen­towe świecz­niki i bo­żo­na­ro­dze­niowe gwiazdy. Za­bie­rają torby z ba­gaż­nika, tym­cza­sem Coco bie­gnie przo­dem przez par­king oświe­tlony la­tar­niami. Le­d­wie zdą­żyły otwo­rzyć drzwi, a przy wej­ściu do nowo wy­bu­do­wa­nej czę­ści pla­cówki już czeka na nie ko­mi­tet po­wi­talny. Na czele grupy stoi przy­ja­ciel i dawny są­siad Mony, Gu­stav Stark, wy­pro­sto­wany jak struna, ubrany sto­sow­nie do oka­zji w schludną nie­bie­ską ko­szulę i ciemne spodnie, z gładko za­cze­sa­nymi do tyłu wło­sami. Za nim usta­wili się trzej inni starsi pa­no­wie. Wszy­scy z za­cie­ka­wie­niem przy­glą­dają się Mo­nie, która po­dej­rzewa, że Gu­stav opo­wiada o niej nie­stwo­rzone hi­sto­rie, nie­wąt­pli­wie pod­ko­lo­ry­zo­wane. Nie ma jed­nak nic prze­ciwko temu, tak wła­śnie po­wstają le­gendy.

‒ Dzień do­bry, Gu­sta­vie ‒ wita go i od­sta­wia torby, które lekko ude­rzają o zie­mię.

Obej­muje go, ale męż­czy­zna naj­wy­raź­niej chce szybko mieć to za sobą. Nie na­leży do po­ko­le­nia, które się przy­tula, poza tym sta­ru­szek czeka na przy­wi­ta­nie się z kimś in­nym, o wiele waż­niej­szym.

‒ Hej, mała! ‒ wy­krzy­kuje ra­do­śnie, schy­la­jąc się do Coco.

Mona pa­trzy na nich i robi jej się cie­pło na sercu. Gdyby nie Gu­stav, pies mógłby dziś już nie żyć i nie­wy­klu­czone, że Coco to wy­czuwa. Gu­stav był we­te­ry­na­rzem, za­nim prze­szedł na eme­ry­turę. To on po­śpie­szył suczce na ra­tu­nek, gdy Mona zna­la­zła ją w swoim ogro­dzie, po­rzu­coną, brudną i nie­do­ży­wioną. Od tego czasu ich przy­jaźń z Gu­sta­vem kwit­nie, choć więź, którą we­te­ry­narz na­wią­zał z Coco wy­daje się sil­niej­sza.

Sta­ru­szek pró­buje się wy­pro­sto­wać. Nie zwraca uwagi na wy­cią­gniętą rękę Mony i z tru­dem się pod­nosi, pod­pie­ra­jąc się o fo­tel. Staje pro­sto, prze­cze­suje dło­nią gę­ste, nie­gdyś kru­czo­czarne, a obec­nie sta­lo­wo­szare włosy.

‒ Chcie­li­śmy wam po­móc z tor­bami ‒ mówi, wska­zu­jąc ręką przy­ja­ciół, cier­pli­wie cze­ka­ją­cych w blo­kach star­to­wych.

‒ To miło z wa­szej strony. ‒ Mona kiwa głową, uśmie­cha­jąc się do każ­dego z nich po ko­lei, po czym zwraca się do Heddy: ‒ Po­każ im, pro­szę, co trzeba za­brać, a ja wy­niosę do kuchni te, co już wzię­łam. ‒ Wska­zuje torby na pod­ło­dze.

Hedda przy­ta­kuje i od­wraca się do grupy sta­rusz­ków:

‒ Chodź­cie ze mną, chło­paki ‒ mówi we­so­łym gło­sem.

Traj­ko­cząca i cie­kaw­ska gro­madka po­dąża za Heddą w kie­runku sa­mo­chodu. Mona bie­rze torby do ręki. Le­dwo czuje ich cię­żar, idąc ja­snym ko­ry­ta­rzem do kuchni znaj­du­ją­cej się w sa­mym sercu od­działu. Dwie siwe pa­nie usa­do­wiły się w zie­lo­nych fo­te­lach umiesz­czo­nych we wnęce. Mona kiwa przy­jaź­nie głową w ich stronę, a po­marsz­czone twa­rze ko­biet roz­ja­śniają się na wi­dok Coco.

‒ Jak miło, że przy­szły­ście! ‒ wy­krzy­kuje tęż­sza, wy­cią­ga­jąc ręce, by pies mógł się przy­wi­tać.

‒ Cała przy­jem­ność po na­szej stro­nie ‒ od­po­wiada Mona.

Po­święca chwilę na po­ga­wędkę z dwiema sta­ro­win­kami i przy­cho­dzi jej do głowy myśl, że za dwa­dzie­ścia pięć lat to ona bę­dzie sie­dzieć w jed­nym z tych fo­teli i wspo­mi­nać stare czasy. W głębi ko­ry­ta­rza do­strzega kie­row­niczkę, Mi­ka­elę Gra­ninge, po­śpiesz­nie zmie­rza­jącą ku niej dłu­gimi kro­kami.

‒ Jak miło, że udało ci się przyjść z Coco ‒ mówi od razu. Po­pra­wia czapkę mi­ko­łaja, którą ma na gło­wie i sze­roko się uśmie­cha, uka­zu­jąc do­łeczki w po­licz­kach.

‒ No ja­sne, że chcia­łam ją tu za­brać. ‒ Mona pod­nosi siatki z pod­łogi. ‒ Mam tu dwie torby. Hedda i kilku pa­nów przy­niosą resztę z sa­mo­chodu.

‒ Za­nie­śmy je do kuchni ‒ pro­po­nuje Mi­ka­ela, bio­rąc torby i ru­sza­jąc przo­dem.

Mona idzie za nią, sta­ra­jąc się do­trzy­mać kroku wy­so­kiej ko­bie­cie. Je­śli do­brze pa­mięta, Mi­ka­ela tre­no­wała ko­szy­kówkę w col­lege’u w USA, w Bo­sto­nie, ale mu­siała przed­wcze­śnie za­koń­czyć ka­rierę z po­wodu kon­tu­zji ko­lana.

‒ Jak tu spo­koj­nie i przy­tul­nie ‒ stwier­dza, kiedy wcho­dzą do no­wo­cze­snej kuchni.

‒ Te­raz tak, ale wcze­śniej pa­no­wał tu chaos ‒ śmieje się Mi­ka­ela, kła­dąc torby na bla­cie. I za­raz roz­pa­ko­wuje jedną z nich. ‒ Pod­czas lun­chu do­szło do pew­nej sy­tu­acji. Dwie z na­szych se­nio­rek nie prze­pa­dają za sobą, a je­den z pra­cow­ni­ków, który jest u nas na za­stęp­stwie, nie­chcący po­sa­dził je przy tym sa­mym stole. ‒ Mi­ka­ela roz­kłada ręce. ‒ De­li­kat­nie mó­wiąc: nie skoń­czyło się to do­brze.

‒ Co się stało? ‒ pyta Mona, opróż­nia­jąc drugą torbę.

‒ Za­częło się od rzu­ca­nia je­dze­niem, a skoń­czyło na bójce.

‒ Rzu­ciły się na sie­bie? ‒ dziwi się Mona.

‒ Tak. ‒ Mi­ka­ela kręci głową.

Mona uśmie­cha się na myśl o tym zda­rze­niu. Choć wia­domo, że nie po­winno się ni­kogo bić, jest w tym coś dziw­nie in­spi­ru­ją­cego, że dwie star­sze ko­biety wy­ra­żają swoje emo­cje w ten spo­sób.

‒ Po­mogę przy­nieść resztę ‒ mówi Mona, wy­cho­dząc z kuchni.

Idzie z po­wro­tem przez ko­ry­tarz. Ni­kogo tu nie ma, obie pa­nie wy­szły i ci­sza jest nie­mal przy­tła­cza­jąca. Mona skręca za róg i wy­cho­dzi na hol. Na­gle sły­szy za sobą szyb­kie kroki. Już ma się od­wró­cić, by zo­ba­czyć, kto nad­cho­dzi, ale w tym mo­men­cie ktoś chwyta ją mocno, ni­czym szpo­nami, za nad­gar­stek.

Roz­dział 7

Po­ło­żona na skraju lasu chata otu­lona pu­cha­tymi, po­fał­do­wa­nymi cza­pami śniegu, oświe­tlona wie­czor­nym, roz­gwież­dżo­nym nie­bem, wy­gląda wręcz baj­kowo. Z ko­mina unosi się szary dym, a z okie­nek pod ka­le­nicą da­chu roz­lewa się po­ma­rań­czowa po­świata, two­rząc wra­że­nie, że we­wnątrz jest spo­koj­nie i przy­tul­nie. Przy­po­mina to mo­tyw z jed­nej z kar­tek świą­tecz­nych, które An­ton trzyma na biurku. Nic bar­dziej myl­nego. To miej­sce jest da­le­kie od sie­lanki, i to bar­dzo.

Wy­sia­dają z sa­mo­chodu. An­ton staje i się roz­gląda. Na­ciąga na głowę fu­trzany kap­tur i wkłada rę­ka­wiczki. Bo­dil, jak zwy­kle, nie przej­muje się zim­nem i nie okrywa ani rąk, ani głowy, choć przy­naj­mniej za­pina bom­berkę. Przez śnieg prze­dziera się Jimmy Krans, je­den z mun­du­ro­wych, któ­rzy przy­je­chali z in­ter­wen­cją, po czym ra­zem udają się w stronę chaty Se­ba­stiana.

‒ Jest w środku ‒ oznaj­mia Jimmy, sta­jąc obok An­tona i Bo­dil. Wszy­scy troje z dy­stansu ob­ser­wują chatę.

‒ Wiesz, ja­kiego przed­miotu użył? ‒ pyta Bo­dil.

‒ Tak. ‒ Jimmy kiwa głową. Na jego dłu­gie rzęsy spada pła­tek śniegu, a że od razu się topi, mo­kra kro­pla spada mu na po­li­czek. ‒ Naj­wy­raź­niej ja­kie­goś kija.

‒ Co z ofiarą, Lu­ca­sem Mo­rval­lem?

‒ Ma ob­ra­że­nia ra­mion i głowy, ale nie wiem, jak po­ważny jest jego stan.

‒ Czy Lu­cas był wcze­śniej no­to­wany? ‒ za­sta­na­wia się An­ton.

‒ Lu­cas? ‒ dziwi się Jimmy. ‒ Nie, nie są­dzę. Ale jesz­cze go nie spraw­dza­łem, to syn Kenta Mo­rvalla. Chcesz, że­bym po­szpe­rał na jego te­mat?

‒ Tak, dzięki. ‒ An­ton wie, czyim sy­nem jest Lu­cas, i nie są­dzi, by chło­pak miał wcze­śniej do czy­nie­nia z po­li­cją, ale i tak le­piej to spraw­dzić. Roz­gląda się, po czym pyta: ‒ Czy osoba, która to zgło­siła, była świad­kiem zda­rze­nia?

‒ Tak nam się wy­daje.

An­ton od­wraca się do Jimmy’ego.

‒ Jak to wam się wy­daje?

‒ To był ano­ni­mowy te­le­fon. Są­dząc po śla­dach, przy­je­chały dwie osoby, co się zga­dza z in­for­ma­cją od ano­nima. A tak poza tym, sa­mo­chód znik­nął.

An­ton spo­gląda py­ta­jąco na Jimmy’ego.

‒ Ro­zu­miem, że ta druga osoba wsia­dła do sa­mo­chodu i od­je­chała z miej­sca zda­rze­nia z ran­nym Lu­ca­sem, a po­tem za­dzwo­niła pod sto dwa­na­ście?

‒ Zga­dza się.

‒ I nie chciał po­dać da­nych?

‒ Z tego, co mi wia­domo, nie.

An­ton po­now­nie spo­gląda na chatę. Im wię­cej się do­wia­duje, tym dziw­niej­sze mu się to wszystko wy­daje. Nie­po­koi go myśl o tym, że w tym miej­scu prze­by­wał Lu­cas i ja­kaś nie­znana im osoba. Nie ma tu drogi prze­jaz­do­wej. Po­nadto ano­nim, który za­wia­do­mił po­li­cję, za­brał sa­mo­chód i od­je­chał z miej­sca zda­rze­nia, co może wska­zy­wać na to, że miał coś do ukry­cia. Choć oczy­wi­ście mo­gło to być rów­nież spo­wo­do­wane stra­chem, bio­rąc pod uwagę bru­talny cha­rak­ter ataku na Lu­casa, nie­mniej w ta­kim przy­padku ta osoba po­winna była ujaw­nić swoją toż­sa­mość.

‒ Za­sta­na­wiam się, co oni tu, do dia­ska, ro­bili? ‒ od­zywa się An­ton.

Twarz mło­dego po­li­cjanta przy­biera po­nury wy­raz.

‒ Mu­simy o to za­py­tać Lu­casa, kiedy od­zy­ska przy­tom­ność – mówi, znowu kie­ru­jąc wzrok na chatę. ‒ Nie pierw­szy raz zja­wił się tu ktoś nie­od­po­wiedni.

An­ton do­my­śla się, że Jimmy’emu cho­dzi o to, że Lu­cas i jego ko­lega przy­byli w to miej­sce, by się za­ba­wić kosz­tem Se­ba­stiana. Chyba nie ma dzie­ciaka w Var­gön, który by się nie za­kra­dał z ser­cem w gar­dle do jego chaty. Co od­waż­niejsi rzu­cają ka­mie­niami lub wy­krzy­kują wy­zwi­ska, ale więk­szo­ści wy­star­cza za­glą­da­nie przez okna. Świa­do­mość, że męż­czy­zna jest ska­za­nym mor­dercą, wy­wo­łuje jesz­cze więk­szy dreszcz emo­cji. Sy­tu­acja się uspo­ko­iła, kiedy na jego te­re­nie zna­le­ziono po­trzask i si­dła. Do­piero wtedy zdano so­bie sprawę, jak bar­dzo nie­bez­pieczny jest Se­ba­stian i jak da­leko jest w sta­nie się po­su­nąć, by lu­dzie trzy­mali się od niego z da­leka. Po­li­cja wie­lo­krot­nie tu przy­jeż­dżała i ja­sno da­wała męż­czyź­nie do zro­zu­mie­nia, że nie wolno mu za­sta­wiać pu­ła­pek, ale za każ­dym ra­zem twier­dził, że nic o nich nie wie. Ni­gdy też nie udało się ni­czego udo­wod­nić. Mówi się, że Se­ba­stian jest nie­prze­wi­dy­walny i nie wia­domo, do czego jest zdolny. Te­raz z ko­lei wy­da­rzyło się coś ta­kiego.

‒ Wy­daję mi się jed­nak, że Lu­cas jest tro­chę za stary, żeby nę­kać Se­ba­stiana ‒ stwier­dza An­ton.

‒ Zga­dzam się, ale mógł to zro­bić po pi­jaku ‒ su­ge­ruje Bo­dil. ‒ Do­ra­sta­łam tu­taj, wiem, jak mło­dzież się bawi. To by też wy­ja­śniało, dla­czego jego kum­pel zwiał. Je­śli przy­je­chali tu pi­jani i do­szło do roz­róby, wia­domo, że nie chciał mieć do czy­nie­nia z po­li­cją. Lu­cas nie miał wy­boru…

‒ Może masz ra­cję, po pi­jaku i z nudy lu­dzie ro­bią naj­gor­sze idio­ty­zmy. Choć z tego, co wiemy, do zda­rze­nia do­szło około szó­stej. Czy czło­wiek może już być pi­jany o tej po­rze?

Bo­dil wzru­sza ra­mio­nami.

‒ Je­śli się za­czyna im­prezę z oka­zji dnia Świę­tej Łu­cji wcze­śniej, to nie­wy­klu­czone, że tak.

‒ Kto wie, tyle że w dzi­siej­szych cza­sach pra­wie nikt tego nie świę­tuje. Tak czy ina­czej, spraw­dzimy to ‒ za­uważa An­ton. ‒ Naj­pierw za­bierzmy stąd Se­ba­stiana.

‒ Zgoda. ‒ Po­li­cjantka dra­pie się po gło­wie. ‒ Py­ta­nie tylko, jak to zro­bić, żeby ni­komu nie stała się krzywda.

‒ Mu­simy go wy­czuć. Może uda się z nim te­raz po­roz­ma­wiać, skoro sy­tu­acja tro­chę się uspo­ko­iła? ‒ An­ton prze­szu­kuje wzro­kiem ciemny te­ren wo­kół chaty. ‒ Szu­ka­li­ście pu­ła­pek?

‒ Nie ‒ od­po­wiada Jimmy. ‒ To trudne przy ta­kiej ilo­ści śniegu. Poza tym nie chcie­li­śmy się tu za­nadto krę­cić, bo nie wiemy, co Ber­man trzyma w cha­cie. Naj­le­piej cho­dzić wy­dep­ta­nymi ścież­kami.

‒ Bę­dziemy uwa­żać ‒ obie­cuje An­ton. ‒ Prze­staw­cie te­raz ra­dio­wozy, mam na­dzieję, że to uspo­koi Se­ba­stiana. Ale bądź­cie w po­go­to­wiu, mo­żemy was w któ­rymś mo­men­cie na­gle po­trze­bo­wać.

Jimmy kiwa głową i wraca do swo­ich ko­le­gów, po czym od­jeż­dżają. An­ton bie­rze dwie la­tarki z ba­gaż­nika pas­sata. Klapa za­myka się z hu­kiem, a wo­kół za­pada głu­cha, stłu­miona śnie­gowa ci­sza. Po­daje Bo­dil jedną la­tarkę, drugą za­trzy­muje dla sie­bie.

Oświe­tlają drogę i wi­dzą ślady opon i liczne, po­plą­tane od­ci­ski bu­tów. Z miej­sca, w któ­rym stoi An­ton, nie wi­dać do­kład­nie, jak bli­sko domu znaj­do­wał się Lu­cas z ko­legą.

‒ W ta­kim ra­zie spró­bujmy. ‒ Bo­dil kiwa głową w jego stronę.

An­ton krzy­czy w kie­runku chaty:

‒ Se­ba­stia­nie! Je­ste­śmy z po­li­cji!

Śnieg tłumi dźwięk, który szybko za­nika, po czym na­stę­puje gę­sta ci­sza. Po­li­cjanci spo­glą­dają po so­bie, Bo­dil kiwa głową, za­chę­ca­jąc An­tona, by spró­bo­wał jesz­cze raz.

‒ Se­ba­stia­nie! ‒ krzy­czy. ‒ Wyjdź, chcemy z tobą po­roz­ma­wiać!

Drzwi chaty po­zo­stają za­mknięte i na­dal pa­nuje mar­twa ci­sza.

Bo­dil po­ciera gołe dło­nie.

‒ Cie­kawe, co te­raz dzieje się w jego gło­wie. Wie prze­cież, że tu je­ste­śmy. Może uważa nas za wro­gów?

‒ W pew­nym sen­sie nimi je­ste­śmy ‒ za­uważa An­ton, po­woli omia­ta­jąc świa­tłem la­tarki po­kryty śnie­giem te­ren, by spró­bo­wać coś do­strzec. ‒ W końcu przy­je­cha­li­śmy tu, żeby go stąd za­brać.

An­ton świeci na szopę w od­dali. Ślady bu­tów pro­wa­dzą tam, gdzie wi­dać oznaki walki. To duża nie­równa po­wierzch­nia po­kryta śnie­giem ubi­tym w kilku miej­scach. Cho­ciaż ra­tow­nicy i po­li­cja za­dep­tali już część śla­dów, An­ton do­strzega wy­raźne od­ci­ski bu­tów tylko jed­nej osoby od­da­la­jące się od miej­sca zda­rze­nia. Od­stępy mię­dzy kro­kami są cał­kiem spore, co su­ge­ruje szybką ucieczkę i pro­wa­dzą w kie­runku śla­dów opon. Są też od­ci­ski bu­tów ko­goś, kto biegł w prze­ciw­nym kie­runku, w stronę chaty. An­ton za­kłada, że na­leżą do Se­ba­stiana.

‒ Pójdę w tamtą stronę ‒ szep­cze Bo­dil, wska­zu­jąc róg bu­dynku.

‒ Do­brze, ale bądź ostrożna ‒ mówi ci­cho An­ton.

Bo­dil nie od­po­wiada. Gasi la­tarkę i znika w ciem­no­ści. In­spek­tor znowu woła Se­ba­stiana, chcąc by sku­pił się na nim, a nie na po­li­cjantce. Głos od­bija się głu­chym echem wśród śnież­nego kra­jo­brazu, po czym cich­nie. Mróz szczy­pie An­tona w po­liczki i czubki pal­ców. My­śli o Bo­dil, która nie ma rę­ka­wi­czek. Wtem sły­szy ja­kiś dźwięk i za­miera. Roz­lega się ci­che skrzyp­nię­cie i drzwi do chaty po­woli się otwie­rają. An­ton nie są­dzi, by Se­ba­stian miał broń, ale na wszelki wy­pa­dek wło­żył pod kurtkę ka­mi­zelkę ku­lo­od­porną. Sięga po pi­sto­let, gdy w sła­bym świe­tle w progu staje wy­soka, szczu­pła po­stać.

Roz­dział 8

Dłoń, która ści­ska nad­gar­stek Mony, jest chuda i ko­ści­sta, z po­wy­krę­ca­nymi pal­cami i cienką, po­marsz­czoną skórą. Wy­daje się za­ska­ku­jąco silna, mimo że na­leży do kru­chej, drob­nej ko­biety. To Viola Kle­mens, mama Lindy. Mona na­tych­miast ją roz­po­znaje. Jako na­sto­latki czę­sto wraz z Lindą prze­sia­dy­wały u Violi w kuchni i piły go­rącą cze­ko­ladę. Wów­czas ko­bieta była pełna wi­goru, ale te­raz przy­po­mina ra­czej bez­bronne pi­sklę.

Mona pa­trzy sta­ruszce w oczy i wpa­truje się w jej mętne spoj­rze­nie, nie­pewna, czy Viola wie, kim ona jest. Czy pa­mięta, że była jedną z naj­lep­szych przy­ja­ció­łek Lindy? Czy też myli ją z kimś in­nym, może z kimś z per­so­nelu?

Viola cierpi na de­men­cję. Mona pró­bo­wała na­wią­zać z nią kon­takt pod­czas po­przed­niej wi­zyty w domu opieki, jed­nak bez po­wo­dze­nia. Była zdez­o­rien­to­wana i jej nie po­zna­wała, mó­wiła nie­spój­nie i nie­wy­raź­nie. Te­raz na­to­miast Mona do­strzega coś w spoj­rze­niu Violi. W tych za­mglo­nych, ja­sno­nie­bie­skich oczach po­ja­wia się prze­błysk ja­sno­ści, któ­rego po­przed­nio u niej nie wi­działa.

Ostroż­nie przy­suwa się do sta­ruszki, wy­czu­wa­jąc de­li­katny za­pach la­kieru do wło­sów El­nett.

‒ Viola? ‒ mówi do niej ła­god­nym gło­sem.

Przez chwilę star­sza pani się w nią wpa­truje. Wo­kół oczu po­ja­wia się na­pię­cie, po czym po­marsz­czoną twarz roz­ja­śnia lekki uśmiech.

‒ Czyżby to Mona? ‒ pyta ci­cho.

‒ Tak, zga­dza się ‒ od­po­wiada Mona z ulgą. ‒ Cześć Violu, jak miło cię wi­dzieć.

Ko­bieta kiwa głową z za­do­wo­le­niem. Jej białe, cien­kie włosy zdobi spinka w kształ­cie czer­wo­nego ser­duszka, wpięta w grzywkę przez Violę lub ko­goś in­nego. Bar­dziej pa­so­wa­łaby do dziecka. Sta­ruszka ma na so­bie czer­wone spodnie i czarną bluzkę, obie rze­czy wy­dają się o kilka roz­mia­rów za duże na jej ciało nie­wiele więk­sze od ciała dzie­się­cio­latki.

‒ Halo! Violu!

Mona od­wraca się w stronę głosu. Po­stawna ko­bieta w ró­żo­wej tu­nice pę­dzi do nich, ma­cha­jąc na Violę, jakby ta jej ucie­kła.

‒ Masz te­raz spo­tka­nie ze mną, prze­cież o tym wiesz, moja droga ‒ mówi prze­sad­nie wy­raź­nie.

Uścisk na nad­garstku Mony staje się sil­niej­szy, a pa­znok­cie Violi wbi­jają się w jej skórę.

‒ Mu­szę z tobą po­roz­ma­wiać ‒ rzuca, wpa­tru­jąc się w Monę.

Ko­bieta, która wła­śnie do nich po­de­szła, chwyta ją za rękę.

‒ Idziemy ‒ na­ka­zuje.

‒ Chwi­leczkę, kim pani jest? ‒ chce wie­dzieć Mona.

‒ Podia­trą. Viola jest ze mną umó­wiona ‒ wy­ja­śnia, po czym zwraca się do drob­nej sta­ruszki: ‒ Chodźmy, mu­simy się po­spie­szyć, w prze­ciw­nym ra­zie prze­ga­pimy po­chód świę­tej Łu­cji, a tego prze­cież nie chcemy.

Naj­praw­do­po­dob­niej ma do­bre in­ten­cje i robi to z tro­ski, ale Mo­nie nie po­doba się to, jak mówi do Violi, zu­peł­nie jakby była ma­łym dziec­kiem. Na miej­scu Violi uzna­łaby ten pro­tek­cjo­nalny ton za brak sza­cunku.

‒ Pro­szę prze­ło­żyć wi­zytę Violi ‒ oznaj­mia sta­now­czo Mona. ‒ Mu­szę z nią po­roz­ma­wiać.

Le­karka robi krok w tył, ro­biąc nie­przy­jemną minę.

‒ A kim pani jest? ‒ pyta.

‒ Na­zy­wam się Mona Schil­ler i je­stem opie­kunką prawną Violi.

To nie­prawda, ale Viola ewi­dent­nie bar­dzo chciała z nią po­roz­ma­wiać. Poza tym Mona nie chce prze­ga­pić tej rzad­kiej oka­zji do roz­mowy z mamą Lindy.

Jej słowa od­no­szą za­mie­rzony sku­tek i ko­bieta pusz­cza rękę sta­ruszki.

‒ Ach, ro­zu­miem ‒ mówi oschle.

Viola nie­cier­pli­wie szar­pie Monę.

‒ Czy mo­żemy pójść do mo­jego po­koju? ‒ mówi ci­cho, pra­wie szep­tem. ‒ Pro­szę, mu­szę z tobą po­roz­ma­wiać. Mam coś waż­nego do po­wie­dze­nia.

Roz­dział 9

An­ton jedną ręką ści­ska pi­sto­let, drugą trzyma wy­cią­gniętą w stronę Se­ba­stiana.

‒ Nie rób nic głu­piego ‒ mówi po­woli i wy­raź­nie. ‒ Je­stem z po­li­cji.

Męż­czy­zna albo nie sły­szy, albo mało go to ob­cho­dzi, bo na­dal mil­czy, a jego ciemna syl­wetka tkwi nie­ru­chomo w wie­czor­nym mroku. Jest jed­nak coś nie­po­ko­ją­cego w tej po­staci. Twarz przy­po­mina czarną ma­skę z dwoj­giem świe­cą­cych w ciem­no­ści oczu, a prawa ręka sięga aż do ziemi. An­ton uzmy­sła­wia so­bie, że Se­ba­stian trzyma broń, którą za­ata­ko­wał Lu­casa.

Do­strzega coś jesz­cze. Przy na­roż­niku chaty po­woli po­ru­sza się po śniegu ja­kiś cień. Przez chwilę, nie­trwa­ją­cej dłu­żej niż ude­rze­nie serca, An­to­nowi wy­daje się, że to zwie­rzę, ale za­raz wi­dzi, że to Bo­dil. Moc­niej ści­ska pi­sto­let i nie chcąc, żeby po­li­cjantka zo­stała przy­ła­pana, na­dal wpa­truje się w Se­ba­stiana, go­towy po­cią­gnąć za spust, je­śli męż­czy­zna wy­kona choćby naj­mniej­szy groźny ruch.

‒ Se­ba­stia­nie… ‒ po­wta­rza. ‒ Odłóż to, co masz w ręce, i po­roz­ma­wiajmy.

Męż­czy­zna mru­czy coś w od­po­wie­dzi, a cień ry­su­jący się na tle sza­rej ściany na­biera kon­kret­nego kształtu i na­gle wy­ła­nia się z ciem­no­ści ni­czym po­cisk. Bo­dil rzuca się na Se­ba­stiana, a ten z gło­śnym ję­kiem upada bez­wład­nie na zie­mię i wy­pusz­cza z ręki to, co przed chwilą w niej trzy­mał. An­ton bie­gnie w ich stronę, tym­cza­sem Bo­dil wbija Se­ba­stia­nowi prawe ko­lano w plecy, wpy­cha­jąc go w świeży śnieg.

‒ Wszystko w po­rządku? ‒ krzy­czy do niej An­ton.

‒ Mam go ‒ od­po­wiada opa­no­wa­nym gło­sem.

An­ton zwal­nia kroku, wi­dząc, jak Bo­dil spraw­nie skuwa męż­czy­znę kaj­dan­kami. Sły­szy za sobą od­głos bie­gną­cych po­li­cjan­tów i woła do nich:

‒ Mamy Se­ba­stiana i roz­bro­ili­śmy go!

W ciem­no­ści roz­lega się po­mruk ulgi. Jimmy zja­wia się jako pierw­szy. Kil­koma szyb­kimi kro­kami do­ciera do Bo­dil.

‒ Trzy­maj go ‒ na­ka­zuje po­li­cjantka, po czym oboje ła­pią Se­ba­stiana za ra­miona i sta­wiają go na nogi.

Kiedy Bo­dil i Jimmy od­pro­wa­dzają aresz­to­wa­nego do ra­dio­wozu, An­ton wcho­dzi na mały ga­nek. Na skrzy­pią­cych de­skach roz­ło­żony jest sztywny od mrozu dy­wa­nik, który tłumi dźwięk jego kro­ków. Krąży wiele plo­tek o tym, jak żyje Ber­man, po­cząw­szy od tego, że po­dobno żywi się szczu­rami, a skoń­czyw­szy na tym, że ukrywa pie­nią­dze w ma­te­racu. An­ton chce za­spo­koić swoją cie­ka­wość. Chwyta za klamkę i otwiera drzwi. Szybko za­krywa ręką nos i się cofa. Ude­rza go obrzy­dliwy smród.

Roz­dział 10

Mona udaje się ra­zem z Violą do jej po­koju. Znaj­duje się on na końcu zie­lo­nego ko­ry­ta­rza, jest mały, ale ja­sny i przy­tulny. Jedną ze ścian zaj­muje aneks ku­chenny z lo­dówką i zle­wem z bie­żącą wodą, nie ma tam jed­nak ku­chenki elek­trycz­nej, ze względu na ry­zyko, że miesz­kanka mo­głaby za­po­mnieć ją wy­łą­czyć. Na­prze­ciwko aneksu stoi ko­moda z ciem­nego drewna z in­tar­sjami zdo­bią­cymi fronty szu­flad. Na ścia­nie wi­szą dwa ob­razy olejne z mo­ty­wami kwia­to­wymi opra­wione w cięż­kie ramy, a w ką­cie mi­go­cze świa­tło sta­ro­mod­nej lampy pod­ło­go­wej. Wie­kowe me­ble wy­dają się Mo­nie zna­jome, być może wi­działa je w domu ro­dzin­nym Lindy.

Ko­biety sia­dają na­prze­ciwko sie­bie przy sto­liku z bo­żo­na­ro­dze­nio­wym bież­ni­kiem w pa­ski. Stoi na nim do­niczka z kwit­ną­cym ró­żo­wym hia­cyn­tem i świecz­nik ad­wen­towy na ba­te­rie, któ­rego mi­go­czące świa­tło imi­tuje pło­mień tra­dy­cyj­nej świecy. Wzrok Mony przy­ku­wają zdję­cia w srebr­nych ram­kach usta­wione na ko­mo­dzie. Wszyst­kie przed­sta­wiają Lindę. Ich wi­dok roz­dziera Mo­nie serce. Linda w ja­sno­nie­bie­skim ko­stiu­mie na lo­dzie, Linda od­bie­ra­jąca na­grodę za wy­graną w za­wo­dach, Linda koń­cząca szkołę śred­nią, Linda jako mała dziew­czynka. Na jed­nym ze zdjęć Mona wi­dzi rów­nież młod­szą wer­sję sie­bie. Do­brze to pa­mięta, im­preza na za­koń­cze­nie szkoły.

‒ Tę­sk­nię za nią ‒ od­zywa się Viola, a jej ja­sne oczy na­peł­niają się łzami.

Mona nic nie mówi. Nie jest pewna, czy głos jej się nie za­ła­mie. Kła­dzie tylko rękę na chu­dej i po­marsz­czo­nej dłoni sta­ruszki, która jest nie­spo­dzie­wane cie­pła i gładka. De­li­kat­nie ją ści­ska, uwa­ża­jąc, by nie uszko­dzić de­li­kat­nych ko­ści. Kiedy Viola spo­gląda w stronę okna, Mona się mar­twi, że ko­bieta znów stra­ciła ja­sność umy­słu. Jej cho­roba może po­wo­do­wać na­głe zmiany na­stroju i za­cho­wa­nia, które mogą na­stę­po­wać z dnia na dzień, ale także z go­dziny na go­dzinę, a cza­sem na­wet z mi­nuty na mi­nutę. Jed­nak kiedy Viola od­wraca głowę, ma wciąż obecny wzrok.

‒ My­ślę tylko o tym ‒ kon­ty­nu­uje Viola. ‒ Linda w ciem­nej, zim­nej wo­dzie. ‒ Cofa rękę i pa­trzy Mo­nie w oczy. ‒ Ale coś jesz­cze za­prząta moje my­śli.

Jej głos jest te­raz moc­niej­szy, przy­po­mina ten zde­cy­do­wany głos sprzed lat, kiedy wy­da­wała córce po­le­ce­nia, sto­jąc przy lo­do­wi­sku. Viola była nie tylko mamą Lindy, ale także tre­nerką łyż­wiar­stwa fi­gu­ro­wego. Mona nie­mal za­po­mniała, jak su­rowa po­trafi być ta drobna ko­bieta, choć Lin­dzie to nie prze­szka­dzało. Na lo­dzie za­wsze wy­ko­ny­wała po­le­ce­nia, jakby tre­nerki i za­wod­niczki nie łą­czyło żadne po­kre­wień­stwo. Viola tre­no­wała rów­nież przy­ja­ciółkę Lindy i Mony, Annę-Ka­rin, ale jej nie trak­to­wała tak su­rowo. Mona nie jest pewna, czy to dla­tego, że Linda była jej córką, czy dla­tego, że bar­dziej w nią wie­rzyła. Przy­pusz­cza jed­nak, że cho­dziło o to dru­gie. Linda rze­czy­wi­ście była gwiazdą na lo­dzie.

‒ Chcia­ła­bym umrzeć, wie­dząc, że spra­wie­dli­wo­ści stało się za­dość ‒ mówi da­lej Viola.

Mona unosi brwi ze zdzi­wie­nia. Co sta­ruszka chce przez to po­wie­dzieć? Prze­cież spra­wie­dli­wo­ści stało się za­dość. Se­ba­stian zo­stał ska­zany za mor­der­stwo Lindy. Viola chyba nie ma na my­śli do­słow­nie tego, że chce jego śmierci.

‒ Nie bar­dzo ro­zu­miem… ‒ za­czyna ostroż­nie. ‒ Se­ba­stian do­stał karę do­ży­wo­cia.

Viola prze­chyla głowę i wbija w nią wzrok.

‒ Tak, to prawda. Ale czy na­prawdę ska­zano wła­ści­wego czło­wieka?

Mona się wzdryga.

‒ Co masz na my­śli?

‒ Była u mnie ostat­nio Anna-Ka­rin i wła­śnie to mi po­wie­działa. Że to nie on to zro­bił.

‒ Po­cze­kaj… ‒ Mona kręci głową z nie­do­wie­rza­niem. ‒ Czy twier­dzisz, że za mor­der­stwo Lindy ska­zano nie­wła­ści­wego fa­ceta? I Anna-Ka­rin Le­rin ci o tym po­wie­działa?

Viola znów spo­gląda w stronę okna. Jej wzrok przy­ciąga si­korka dzio­biąca ziarna z kuli dla pta­ków.

‒ Wi­działa krew ‒ oznaj­mia Viola.

‒ Jaką krew? ‒ Mona ma co­raz więk­szy mę­tlik w gło­wie, ale nie otrzy­muje od­po­wie­dzi. ‒ Violu? ‒ Po­kle­puje sta­ruszkę po dłoni. ‒ Jaką krew wi­działa Anna-Ka­rin? ‒ po­wta­rza py­ta­nie. ‒ Czy to była krew Lindy?

Viola od­wraca się do Mony.

‒ Kto? ‒ pyta.

‒ Co po­wie­działa Anna-Ka­rin, kiedy cię od­wie­dziła?

‒ Czy Anna-Ka­rin jest tu­taj? ‒ Viola roz­gląda się po po­koju. ‒ Po­wiedz jej, że może za­cząć się roz­grze­wać, tre­ning za­czyna się za dzie­sięć mi­nut. ‒ I na­gle do­daje ostro: ‒ Musi po­ćwi­czyć pi­ru­ety.

Mona wzdy­cha, opa­da­jąc na opar­cie krze­sła. Chwila ja­sno­ści umy­słu mi­nęła. Viola prze­suwa wiot­kimi pal­cami po bo­żo­na­ro­dze­nio­wym bież­niku, a Mona prze­klina w du­chu podia­trę, która za­brała jej cenny czas. Roz­mowa z nią trwała zbyt długo i te­raz jest już za późno.

1989

‒ Po­li­cja!

Monę obu­dził nie­spo­dzie­wany dźwięk. Pod­nio­sła się na łok­ciu i przez chwilę nie wie­działa, gdzie się znaj­duje. Zmru­żyła oczy ośle­piona świa­tłem wpa­da­ją­cym do na­miotu, a kiedy wzrok przy­zwy­czaił się do ja­sno­ści, zo­ba­czyła po­li­cjanta. Stał na ze­wnątrz, do środka wsu­nął tylko głowę. Star­szy męż­czy­zna o su­ro­wym spoj­rze­niu ubrany był w zi­mowy mun­dur, spod czapki wy­sta­wały siwe włosy.

Świeże, chłodne po­ranne po­wie­trze wdarło się do na­miotu i Mona po­czuła, jak mie­sza się z ostrym za­pa­chem al­ko­holu i potu. Po im­pre­zie po­przed­niego wie­czoru szu­miało jej w gło­wie. Ni­gdy wię­cej, po­my­ślała i omio­tła wzro­kiem ogromny na­miot woj­skowy. Jej ko­le­dzy le­żeli bez­ład­nie, jedni wciąż spali w ko­lo­ro­wych śpi­wo­rach, gło­śno chra­piąc, inni coś mru­czeli, po­woli się bu­dząc.

‒ Co się, do cho­lery, dzieje?! ‒ krzyk­nął je­den z nich.

‒ Co tu ro­bią gliny?! ‒ zdzi­wił się ktoś inny.

Mona wciąż nie czuła się zu­peł­nie trzeźwa i po­dej­rze­wała, że po­zo­stali też są jesz­cze na rau­szu. Mi­nio­nego wie­czoru wy­piła ogromne ilo­ści piwa, moc­nego al­ko­holu i bim­bru, ale była to w końcu im­preza z oka­zji dnia Świę­tej Łu­cji, im­preza roku, a po tych wszyst­kich eg­za­mi­nach mu­siała się roz­luź­nić. Wie­działa, że stu­dia praw­ni­cze będą trudne, nie są­dziła jed­nak, że będą aż tak wy­ma­ga­jące.

To An­dreas za­ła­twił na­miot. W środku zna­la­zło się miej­sce dla wszyst­kich dzie­więt­na­stu osób. Był w nim na­wet pie­cyk, ale po­mimo zimna nikt nie za­dbał o to, żeby go roz­pa­lić. Monę prze­szedł dreszcz, a z ust wy­do­by­wały się ob­łoczki pary, przy­po­mi­na­jące pier­ście­nie dymu.

‒ Ru­chy! Wsta­wać i na­tych­miast na ze­wnątrz! ‒ Po­li­cjant krzyk­nął to­nem nie­zno­szą­cym sprze­ciwu.

Mona pró­bo­wała się uspo­koić. Po­li­cja przy­szła tu z ja­kie­goś po­wodu, mu­siała się do­wie­dzieć, co ich spro­wa­dza. Czy cho­dziło o bim­ber?

‒ Co się stało? ‒ za­wo­łała, prze­cią­ga­jąc się w cia­snym śpi­wo­rze. Czuła, że pę­cherz za­raz jej pęk­nie, na­prawdę mu­siała się wy­si­kać.

Po­li­cjant spoj­rzał w jej kie­runku, ale nie od­po­wie­dział.

‒ Wsta­wać i wy­cho­dzić! ‒ po­wtó­rzył.

Mona wy­gra­mo­liła się ze śpi­wora. Po­dob­nie jak po­zo­stali, spała w ubra­niu, a mimo to po­ranny chłód prze­ni­kał jej ciało. Pod­cią­gnęła pięć­set je­dynki wy­soko w ta­lii i po­iry­to­wana za­uwa­żyła plamę na cha­bro­wym swe­trze Be­net­tona. Zna­la­zła kurtkę obok pry­czy i szybko ją na sie­bie za­rzu­ciła. W na­mio­cie pa­no­wał ruch i oży­wie­nie, szmer roz­mów przy­bie­rał na sile. Mona ro­zej­rzała się za Lindą i Anną-Ka­rin, ale nie do­strze­gła żad­nej z nich w tym ca­łym za­mie­sza­niu.

Na ze­wnątrz było jesz­cze zim­niej. Umun­du­ro­wani po­li­cjanci stali je­den przy dru­gim i po­nuro wpa­try­wali się w mło­dzież. Mona czuła co­raz więk­szy ścisk w żo­łądku. Wy­glą­dali tak po­waż­nie. Nie cho­dziło o ba­niak z bim­brem.

‒ Co się stało? ‒ spy­tała po­now­nie, ale i tym ra­zem nie otrzy­mała od­po­wie­dzi, je­dy­nie su­rowy wzrok na­ka­zu­jący jej mil­cze­nie.

Po chwili wszy­scy się ze­brali, two­rząc gę­ste sku­pi­sko ko­lo­ro­wych kur­tek, tu­pią­cych stóp, zmierz­wio­nych wło­sów i nie­świe­żego od­de­chu. Mona czuła silne par­cie na pę­cherz, ale nie mo­gła się od­da­lić. Szmer gło­sów ucichł, prze­krwione oczy skie­ro­wały się na po­li­cjan­tów. Ktoś za­pa­lił pa­pie­rosa, w gó­rze prze­le­ciało stado skrze­czą­cych srok. Mona stała z przodu. Od­wró­ciła głowę, ale wi­działa je­dy­nie sze­roką klatkę pier­siową An­dre­asa. Wtedy ode­zwał się nie­przy­jemny po­li­cjant, ten, który ich obu­dził.

‒ Dziś nad ra­nem otrzy­ma­li­śmy zgło­sze­nie w spra­wie uto­nię­cia. Zna­le­ziono ciało w prze­rę­blu.

Mona wstrzy­mała od­dech. Ktoś nie żył, ale chyba nie miało to nic wspól­nego z nimi? Po­now­nie się od­wró­ciła. Od­su­nęła się na bok i tym ra­zem na­po­tkała wzrok Anny-Ka­rin, nie­przy­tomny i prze­ra­żony.

‒ Linda ‒ po­wie­działa do niej bez­gło­śnie Mona. ‒ Gdzie jest Linda?

Przy­ja­ciółka unio­sła ręce w ge­ście za­py­ta­nia i po­krę­ciła głową, po­trzą­sają po­tar­ga­nymi blond wło­sami.

‒ Czy ktoś wi­dział Lindę?! ‒ wy­krzyk­nęła Mona, tym ra­zem na tyle gło­śno, by wszy­scy ją usły­szeli.

Na­gle za­pa­dła ci­sza. Za­pa­no­wało mil­cze­nie, po czym roz­legł się sze­lest kur­tek, kiedy zgro­ma­dzeni za­częli się roz­glą­dać. Kilka osób za­wo­łało jej imię.

Mona od­da­liła się od tłumu, krzy­cząc i pró­bu­jąc gdzieś do­strzec przy­ja­ciółkę, ale nie otrzy­mała żad­nej od­po­wie­dzi. Ogar­nęła ją pa­nika i od­wró­ciła się do po­li­cjanta. Ich spoj­rze­nia się spo­tkały. Ski­nął głową, le­dwo za­uwa­żal­nie. I wtedy już miała pew­ność.

Roz­dział 11

‒ Idziesz do łóżka?

An­ton pod­nosi wzrok znad ekranu te­le­fonu ko­mór­ko­wego. Gabbi stoi w drzwiach kuchni, w pi­ża­mie i skar­pet­kach ze świą­tecz­nym mo­ty­wem. Jej dłu­gie blond włosy opa­dają na ra­miona, a na ustach po­ja­wia się lekki, nieco za­nie­po­ko­jony uśmiech.

‒ Za­raz przyjdę ‒ od­po­wiada męż­czy­zna i z po­wro­tem kie­ruje wzrok ko­mórkę.

To był długi dzień. Kiedy rano wstał, Gabbi błogo spała w ich cie­płym łóżku. Nie bu­dził jej i za­nim wy­szedł do pracy, wło­żył do lo­dówki wcze­śniej przy­go­to­waną dla niej tacę ze śnia­da­niem. Na ku­chen­nym stole zo­sta­wił kartkę, na któ­rej na­pi­sał: „Ko­cham Cię”. I na­prawdę tak jest, ko­cha ją szcze­rze i głę­boko, lecz to nie tylko mi­łość skło­niła go do na­pi­sa­nia tych słów, rów­nież wy­rzuty su­mie­nia.

Czas po po­ro­nie­niu był dla nich trudny. Kiedy Gabbi go zo­sta­wiła i za­miesz­kała u ro­dzi­ców, my­ślał, że mię­dzy nimi wszystko skoń­czone, ale po­sta­no­wili dać so­bie jesz­cze jedną szansę. An­ton pra­gnie, by się im udało, chciałby od­bu­do­wać ich zwią­zek, jed­nak w głębi du­szy drę­czą go wąt­pli­wo­ści, czy to w ogóle moż­liwe. Czuje, że dzieje się mię­dzy nimi coś nie­do­brego, ale nie jest pewny, czy Gabbi też ma ta­kie wra­że­nie. Hedda na­dal po­ja­wia się w jego snach i za każ­dym ra­zem An­ton po­twor­nie się tego wsty­dzi. Ze względu na Gabbi, ale także z po­wodu tego, jak za­cho­wał się tam­tego wie­czoru.

Jego od­po­wiedź nie za­do­wala Gabbi. Ko­bieta wcho­dzi do kuchni, kła­dzie mu rękę na karku i de­li­kat­nie go głasz­cze, tak jak ro­biła to daw­niej. Cie­pło jej dłoni roz­prze­strze­nia się po jego ciele, które re­aguje dziwną mie­szanką od­czuć: przy­jem­no­ści oraz na­głego pra­gnie­nia, by się od­su­nąć.

‒ Co ro­bisz? ‒ pyta Gabbi, po­chy­la­jąc się nad nim, jej włosy ła­sko­czą go w po­li­czek.

Wę­zeł emo­cji za­ci­ska się jesz­cze moc­niej, ale An­ton nie może po­dzie­lić się z nią swo­imi naj­skryt­szymi my­ślami. Dla­tego też po­sta­na­wia uła­twić so­bie za­da­nie i prze­kie­ro­wuje roz­mowę na te­mat pracy.

‒ My­ślę o męż­czyź­nie, któ­rego dziś za­trzy­ma­li­śmy, Se­ba­stia­nie Ber­ma­nie ‒ od­po­wiada wy­mi­ja­jąco.

‒ Och… ‒ Gabbi się pro­stuje. ‒ Sły­sza­łam, że znowu coś od­wa­lił, dawno nic się o nim nie mó­wiło.

An­ton ma na­dal wil­gotne włosy. Mył się długo i do­kład­nie pod prysz­ni­cem, a mimo to na­dal czuł na so­bie smród Se­ba­stiana i jego brud­nego domu.

‒ Jak się o tym do­wie­dzia­łaś? ‒ za­sta­na­wia się.

‒ Pi­sali na Fa­ce­bo­oku o ja­kiejś roz­ró­bie w Nord­kro­ken. Ktoś sko­men­to­wał, że cho­dzi o Se­ba­stiana. Po­dobno dźgnął ko­goś no­żem i po­strze­lił.

‒ To nie­prawda, nie wierz we wszystko, co czy­tasz na Fa­ce­bo­oku ‒ iry­tuje się An­ton.

Gabbi cofa rękę.

‒ Wcale tego nie ro­bię, ale chyba w tym przy­padku to się zga­dza?

An­ton wzdy­cha.

‒ To prawda, że do­szło do na­pa­ści, tyle że Se­ba­stian ni­kogo nie za­strze­lił ani nie dźgnął.

‒ Ale jedna osoba zo­stała ranna?

Męż­czy­zna rzuca na nią szyb­kie spoj­rze­nie i kiwa głową. Musi przy­znać, że Gabbi jest do­sko­nale zo­rien­to­wana.

‒ Tak, ja­kiś chło­pak z Var­gön. Za­trzy­ma­li­śmy Se­ba­stiana, więc na ra­zie jest spo­kój. Zo­ba­czymy, co bę­dzie ju­tro.

Gabbi siada na krze­śle obok, An­ton czuje cie­pło jej ciała na swo­jej no­dze.

‒ Co za ży­cie ‒ mówi ko­bieta z na­my­słem, opie­ra­jąc ło­kieć na stole, a brodę na dłoni. ‒ Miesz­kać tam, w tej cha­cie, zu­peł­nie sa­memu, przez tyle lat…

‒ No… ‒ An­ton wstaje, za­bie­ra­jąc pu­stą fi­li­żankę.

Gabbi nie zna na­wet po­łowy prawdy. Gdyby zo­ba­czyła nę­dzę, w ja­kiej żyje Se­ba­stian, nie uwie­rzy­łaby wła­snym oczom. An­ton nie po­tra­fił się oprzeć po­ku­sie i wszedł do jego chaty. Wi­dok był przy­gnę­bia­jący. Sterta pu­stych pu­szek po kon­ser­wach na pod­ło­dze, brudne chod­niki i łóżko przy­kryte ko­cami. I ten smród, cuch­nący odór, który wciąż utrzy­muje mu się w no­sie.

‒ Sam wy­brał so­bie taki los, wie­dząc, że nie jest tu mile wi­dziany ‒ stwier­dza po­nuro An­ton, kie­ru­jąc się w stronę zmy­warki.

‒ Może i tak… ‒ mówi Gabbi. ‒ Choć nie są­dzę, żeby to było ta­kie pro­ste.

‒ Tak? A ja­kie jest twoje zda­nie?

An­ton za­trzy­muje się w pół ru­chu i się do niej od­wraca. Gabbi ma ten­den­cję do szu­ka­nia głęb­szych wy­ja­śnień dla ludz­kich dzia­łań, ale z jego do­świad­cze­nia wy­nika, że za­zwy­czaj nie jest to aż tak bar­dzo skom­pli­ko­wane, jak jej się wy­daje. Więk­szość za­cho­wań nie wy­maga głęb­szej ana­lizy psy­cho­lo­gicz­nej, można je wy­tłu­ma­czyć prost­szymi i bar­dziej bez­po­śred­nimi przy­czy­nami, ta­kimi jak pod­sta­wowe po­trzeby, in­stynkty, chęć prze­trwa­nia czy normy spo­łeczne.

‒ Czło­wiek może się izo­lo­wać z po­czu­cia winy. Może to być rów­nież spo­sób na ka­ra­nie sa­mego sie­bie. ‒ Gabbi się pro­stuje i wzru­sza ra­mio­nami. ‒ A zresztą co ja tam wiem?

Gabbi tra­fia w sedno. Wła­ści­wie nie wie nic o Se­ba­stia­nie Ber­ma­nie i o tym, co się dzieje w jego gło­wie. Nikt tego nie wie, z wy­jąt­kiem sa­mego Se­ba­stiana.

Roz­dział 12

Sta­lowe drzwi za­trza­skują się za Se­ba­stia­nem z cięż­kim i zło­wiesz­czym ło­sko­tem. Po­tem za­lega przy­tła­cza­jąca ci­sza. Ściany cia­snej celi zdają się go du­sić. Przez chwilę stoi nie­ru­chomo, po czym pod­nosi wzrok i się roz­gląda. Pod jedną z na­gich, bia­łych ścian stoi wą­ska pry­cza z ma­te­ra­cem po­kry­tym pla­sti­ko­wym po­krow­cem. Do przy­krę­co­nego do ściany biurka przy­twier­dzony jest sto­łek. Nic tu nie stoi lu­zem, wszystko zo­stało so­lid­nie przy­mo­co­wane ze wzglę­dów bez­pie­czeń­stwa.

Po­wol­nym kro­kiem pod­cho­dzi do przy­krę­co­nej do ściany pry­czy i na niej siada. Pod jego cię­ża­rem łóżko skrzypi ci­cho, a pla­sti­kowy ma­te­rac trzesz­czy. Se­ba­stian sie­dzi z rę­kami spo­czy­wa­ją­cymi na udach i pa­trzy przed sie­bie. Sły­chać słaby szum wen­ty­la­cji, poza tym jest ci­cho. Ci­cho jak w gro­bie.

Nie może usie­dzieć w miej­scu, wstaje. Czuje pul­su­jący ból w ca­łym ciele. Cho­dzi po celi tam i z po­wro­tem, by roz­ru­szać ze­sztyw­niałe stawy, jed­no­cze­śnie roz­my­śla­jąc nad wy­da­rze­niami wie­czoru. Chce mieć pew­ność, że nie umknęło mu nic waż­nego.

Gdy tylko zdał so­bie sprawę, co knują nie­pro­szeni go­ście, wie­dział, że musi ich po­wstrzy­mać. Nie miał za­miaru ni­komu ro­bić krzywdy na tyle po­waż­nie, by trzeba było wzy­wać ka­retkę, a tym bar­dziej po­li­cję. Na szczę­ście chło­pak prze­żył i jest pod opieką le­ka­rzy w szpi­talu. Gdyby zmarł, sy­tu­acja skom­pli­ko­wa­łaby się jesz­cze bar­dziej. Może jed­nak nie jest tak źle. Se­ba­stian dra­pie się po po­liczku. Je­dyny pro­blem to ten kij ba­se­bal­lowy. Po­li­cja py­tała, po co go ma. Nie udzie­lił od­po­wie­dzi, bo co­kol­wiek by po­wie­dział, ni­czego by to nie zmie­niło.

Okres próby po zwol­nie­niu wa­run­ko­wym do­biegł wpraw­dzie końca, ale Se­ba­stian zo­stał ska­zany za mor­der­stwo, co utrud­nia, o ile nie unie­moż­li­wia, zdo­by­cie broni w le­galny spo­sób. Mu­siał się jed­nak ja­koś bro­nić. Wła­śnie dla­tego wy­stru­gał ten kij. Był nie­równy i pry­mi­tywny, ale speł­niał swoje za­da­nie, co po­ka­zał dzi­siej­szy wie­czór. Se­ba­stian musi zna­leźć wyj­ście z tej sy­tu­acji, choć wie, że nie bę­dzie to ła­twe.

Kła­dzie się na twar­dym ma­te­racu. Z dłońmi na brzu­chu wsłu­chuje się w swój od­dech. W my­ślach po­wraca do chwil, kiedy spa­ce­ro­wał po mie­ście, wie­lo­krot­nie spo­ty­ka­jąc się z jawną po­gardą ze strony miesz­kań­ców. Wy­zwi­ska i splu­wa­nie, czę­sto w jego stronę, cza­sem bez­po­śred­nio na niego, a raz na­wet pro­sto w twarz. Wtedy nie­mal chciał się ode­grać, ale zdo­łał się opa­no­wać i nie­wzru­szony szedł da­lej. W mło­do­ści nie po­tra­fił po­wstrzy­my­wać gniewu. Obec­nie sy­tu­acja wy­gląda ina­czej, nad­cho­dzi czas wy­mie­rze­nia spra­wie­dli­wo­ści.

Roz­dział 13

Jest wcze­sny ra­nek, pią­tek, trzy­na­stego grud­nia. Lindę za­mor­do­wano do­kład­nie trzy­dzie­ści pięć lat wcze­śniej Linda. Jak za­wsze w tym dniu, po­wra­cają do Mony bo­le­śnie wy­raźne wspo­mnie­nia. Ten po­tworny dzień, który za­czął się od tego, że obu­dzono ich w na­mio­cie. Czas, który na­stą­pił póź­niej, ka­ru­zela emo­cji i spe­ku­la­cji, wi­ru­jąca wo­kół ich ma­łej spo­łecz­no­ści. Wszyst­kie próby zro­zu­mie­nia, dla­czego Se­ba­stian to zro­bił. Nie ist­niało jed­nak żadne wy­tłu­ma­cze­nie, które uśmie­rzy­łoby ból i za­ła­go­dziło szok. To, co się wy­da­rzyło, było nie­po­jęte.

Po raz ko­lejny Mona się za­sta­na­wia, co mo­gła zro­bić, by za­po­biec mor­der­stwu. Linda nie za­słu­żyła na śmierć. Wręcz prze­ciw­nie, aku­rat ona naj­mniej na to za­słu­gi­wała. Była uoso­bie­niem do­bra.

Mona pod­piera się na łok­ciu, le­żąc na łóżku, i od­wraca głowę do Char­lesa. Wie, że naj­lep­szym spo­so­bem na ode­rwa­nie my­śli od tra­ge­dii jest za­ję­cie się czymś in­nym i wła­śnie to za­mie­rza zro­bić.

‒ Co po­wiesz na małe świą­teczne za­kupy? ‒ pyta, z czu­ło­ścią po­pra­wia­jąc jego ciemne zmierz­wione po nocy włosy.

Char­les wró­cił późno ze świą­tecz­nej ko­la­cji z ko­le­gami z pracy. Nie mieszka w willi Björ­kås, ma wła­sne miesz­ka­nie w Trol­l­hät­tan, od­da­lone o kil­ka­na­ście ki­lo­me­trów, ale spę­dza czas u Mony, kiedy tylko ma taką moż­li­wość. Cza­sami Mona my­śli, że po­winna go po­pro­sić, żeby się do niej wpro­wa­dził, boi się jed­nak ry­zy­ko­wać, że znisz­czy to, co jest mię­dzy nimi. Spo­ty­kają się, kiedy mają na to ochotę, i do­brze im ze sobą. Bar­dzo jej od­po­wiada, że miesz­kają od­dziel­nie, to tak jakby zjeść ciastko i mieć ciastko.

Char­les zmie­nia po­zy­cję i kła­dzie się zwró­cony do niej z twa­rzą de­li­kat­nie oświe­tloną po­ran­nym świa­tłem są­czą­cym się przez szparę mię­dzy za­sło­nami. Jego za­rost, drga­nie pra­wej po­wieki, mi­ni­malny ruch skrzy­de­łek nosa przy każ­dym od­de­chu, to wszystko jest tak bar­dzo dro­gie i bli­skie jej sercu. Miała szczę­ście, że po­znała Char­lesa, straż­nika lasu, o ile można tak na­zwać pięć­dzie­się­cio­sied­mio­let­niego my­śli­wego, ale z uwagi na swoją mi­łość do przy­rody jest w jej oczach uoso­bie­niem le­śnego du­cha opie­kuń­czego.

Po­znali się na gó­rze Hun­ne­berg. Mona wła­śnie wró­ciła do Var­gön z Lon­dynu i wy­brała się wy­na­ję­tym ko­niem na prze­jażdżkę. Koń ją zrzu­cił, spło­szony przez ło­sia. Le­żała po­śród ja­gód, pró­bu­jąc zła­pać od­dech, gdy na­gle zni­kąd po­ja­wił się on i od tam­tej pory są parą.

‒ Mó­wi­łaś coś o świą­tecz­nych za­ku­pach, tak? ‒ Char­les przy­ciąga ją do sie­bie, de­li­kat­nie obej­mu­jąc ją za kark. Ich usta łą­czą się w czu­łym po­ca­łunku, Mona czuje cie­pło jego ciała. Na jej twa­rzy ma­luje się ła­godny uśmiech.

Ko­chają się, a póź­niej leżą bli­sko sie­bie, otu­leni miękką po­ścielą. Jego od­dech de­li­kat­nie mu­ska jej włosy, Mona czuje bi­cie serca ko­chanka na swoim po­liczku.

‒ Mam wyjść z Coco? ‒ pyta Char­les.

‒ Nie, ja z nią wyjdę. A ty przy­go­tuj śnia­da­nie.

Wy­cho­dzi na mróz i staje na scho­dach. Ze spa­ty­no­wa­nego mie­dzia­nego daszku zwi­sają so­ple, które mie­nią się w świe­tle lam­pek cho­in­ko­wych. Prze­cho­dzi ją dreszcz. Cóż za am­bi­wa­len­cja uczuć ‒ jak może tak bar­dzo ko­chać Boże Na­ro­dze­nie, a jed­no­cze­śnie tak szcze­rze nie­na­wi­dzić zimna? Wkłada rę­ka­wiczki i zbiega po scho­dach ozdo­bio­nych zie­lo­nymi świer­ko­wymi ga­łąz­kami.

‒ Hej, po­cze­kaj na mnie! ‒ woła do Coco, która pę­dzi przed sie­bie.

Pies ra­do­śnie wska­kuje w głę­boki śnieg i po­ru­sza się jak bursz­ty­nowa ryba w mo­rzu bia­łego pu­chu. Mona idzie w kie­runku Coco i my­śli o spo­tka­niu z Violą po­przed­niego dnia. W pew­nym sen­sie de­men­cja jest dla tej ko­biety bło­go­sła­wień­stwem, oszczę­dza cią­głego roz­my­śla­nia o tym, co się stało z jej córką. Może za to roz­ko­szo­wać się mi­łymi wspo­mnie­niami z dzie­ciń­stwa. Z dru­giej strony, to fru­stru­jące, że nie zdo­łała zdo­być od niej wię­cej in­for­ma­cji, za­nim Viola stała się nie­obecna. Mona wie, że bę­dzie jesz­cze miała oka­zję z nią po­roz­ma­wiać, ale nie lubi cze­kać.

Wraca do willi Björ­kås, gdzie Char­les za­pa­lił świece i na­krył do stołu sto­ją­cego przed te­le­wi­zo­rem, by mo­gli obej­rzeć ob­chody dnia Świę­tej Łu­cji w ko­ściele. Przez te wszyst­kie lata, kiedy miesz­kała za gra­nicą, trzy­na­stego grud­nia ro­biła wszystko, by nie prze­ga­pić po­chodu Świę­tej Łu­cji. Czło­wiek ni­gdy nie jest tak wiel­kim pa­triotą, jak wtedy, gdy mieszka w in­nym kraju.

‒ Sły­sza­łem, że wczo­raj w Nord­kro­ken do­szło do bi­ja­tyki ‒ od­zywa się Char­les, kiedy milkną dźwięki Ci­chej Nocy.

‒ Co ty mó­wisz? ‒ dziwi się Mona.

‒ Ja­kiś młody męż­czy­zna po­dobno zo­stał ranny.

‒ Ale po­waż­nie ranny? ‒ pyta.

Char­les sięga po ku­bek z kawą.

‒ Wła­ści­wie nie wiem. ‒ Upija łyk. ‒ Nie znam szcze­gó­łów. Ale naj­wy­raź­niej stoi za tym ten wa­riat z chaty w le­sie.

‒ Wa­riat z chaty? ‒ po­wta­rza Mona, wie­dząc do­kład­nie, kogo Char­les ma na my­śli. Mimo to się upew­nia: ‒ Se­ba­stian?

‒ Tak, tak ma na imię. ‒ Char­les kiwa głową i od­sta­wia ku­bek. ‒ Ten stary bru­das. Za­wsze było mi go żal, musi cier­pieć na ja­kąś cho­robę psy­chiczną.

‒ Wcale nie jest taki stary ‒ za­uważa Mona. ‒ Se­ba­stian ma pięć­dzie­siąt sie­dem lat, tyle co my.

Char­les pa­trzy na nią ze zdzi­wie­niem.

‒ Znasz go?

‒ Kie­dyś zna­łam.

Roz­dział 14

An­ton wierci się na sie­dze­niu kie­rowcy, robi mu się nie­do­brze. Ostry smród Se­ba­stiana, który czuł po­przed­niego dnia, tu jest nie­mal nie do znie­sie­nia. Sa­mo­chód wy­peł­nia obrzy­dliwa mie­szanka mo­czu, potu i śmieci. An­ton się krzywi z ro­sną­cym obrzy­dze­niem.

Sie­dząca obok Bo­dil spo­gląda na niego. Wie, jak An­ton funk­cjo­nuje. W prze­ci­wień­stwie do niego, zu­peł­nie nie jest wraż­liwa na nie­przy­jemne za­pa­chy i płyny ustro­jowe. An­ton wi­dział, jak ra­dziła so­bie z wy­mio­ci­nami czy ka­łem w naj­obrzy­dliw­szych sy­tu­acjach, pod­czas gdy on wal­czył o utrzy­ma­nie za­war­to­ści żo­łądka na miej­scu. Nie­jed­no­krot­nie mu­siała wkro­czyć do ak­cji i go kryć.

An­ton rzuca szyb­kie spoj­rze­nie w lu­sterko wsteczne i wi­dzi wy­nędz­nia­łego męż­czy­znę na tyl­nym sie­dze­niu. Li­czył na roz­mowę z Se­ba­stia­nem w sa­mo­cho­dzie, że do­wie się cze­goś, co by wy­ja­śniło, co tak na­prawdę się wy­da­rzyło i dla­czego. Męż­czy­zna jak do­tąd jed­nak nie ode­zwał się ani sło­wem, po pro­stu sie­dział w mil­cze­niu i pa­trzył pu­stym wzro­kiem przed sie­bie.

Są w dro­dze do ośrodka psy­chia­trii są­do­wej Brin­kåsen, gdzie zgod­nie z de­cy­zją pro­ku­ra­tora zo­sta­nie prze­pro­wa­dzone ba­da­nie psy­chia­tryczne. Se­ba­stian od­mó­wił do­bro­wol­nego le­cze­nia, a wła­ści­wie na nic się nie zgo­dził, bo nie chciał roz­ma­wiać, w związku z tym ko­nieczne było za­sto­so­wa­nie pro­ce­dury praw­nej umoż­li­wia­ją­cej przy­mu­sowe ba­da­nie psy­chia­tryczne.