Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
35 osób interesuje się tą książką
Kiedy wieść o szokujących zdarzeniach w podwarszawskim miasteczku obiega świat palestry, żaden adwokat nie pali się do podjęcia obrony nastolatki, która razem z kolegą zamordowała swoich rodziców. Horror, który przed śmiercią przeszło małżeństwo, podaje w wątpliwość człowieczeństwo podsądnych.
W sytuacji braku adekwatnej reprezentacji oboje składają do sądu wniosek o ustanowienie obrońcy z urzędu. Adwokatem, który zostaje im przydzielony, jest świeżo upieczony ojciec dwójki dzieci, Kordian Oryński. Nie jest gotów zrezygnować, wierzy bowiem, że nikomu nie można odmówić obrony. Przebywająca na urlopie macierzyńskim Joanna Chyłka nie jest co do tego przekonana. Czy bowiem istotnie każdy na nią zasługuje?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 429
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Remigiusz Mróz, 2025
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2025
Redaktorka prowadząca: Joanna Zalewska
Marketing i promocja: Wiktoria Jadziewicz, Marta Kujawa
Redakcja: Karolina Macios
Korekta: Magdalena Owczarzak, Anna Zientek
Projekt okładki i strony tytułowe: © Mariusz Banachowicz
Zdjęcie autora: © Olga Majrowska
Fotografie na okładce: © Najron Photo | Shutterstock © Viorel Sima | Shutterstock © Bykot | Shutterstock
Wszelkie podobieństwa do prawdziwych postaci i zdarzeń są przypadkowe.
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
ISBN 978-83-68370-98-0
CZWARTA STRONA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.czwartastrona.pl
Dedykacja
Motto
Rozdział 1. Handel dziećmi
1. Praga-Południe, Warszawa
2. Kancelaria Żelazny Chyłka Klejn, XXI piętro Skylight
3. Wał Miedzeszyński, Wawer
4. Aleja Armii Ludowej, Ujazdów
5. ul. Koszykowa, Śródmieście
6. Komenda Rejonowa Policji Warszawa I, Śródmieście
7. Kancelaria Żelazny Chyłka Klejn, XXI piętro Skylight
8. Sąd Rejonowy dla miasta stołecznego Warszawy, ul. Marszałkowska
9. ul. Argentyńska, Saska Kępa
10. Okolice Warszawy Wschodniej, Szmulowizna
11. ul. Janowiecka, Elsnerów
12. ul. Janowiecka, Targówek
13. Elsnerów, Targówek
14. ul. Dolna, Ząbki
15. ul. Janowiecka, Elsnerów
16. ul. Szymanowskiego, Praga-Północ
17. Praga-Północ, Warszawa
Rozdział 2. Wicher
1. ul. Argentyńska, Saska Kępa
2. ul. Mehoffera, Tarchomin
3. ul. Światowida, Tarchomin
4. Kancelaria Żelazny Chyłka Klejn, ul. Złota
5. Gabinet Oryńskiego, XXI piętro Skylight
6. Gabinet Żelaznego, XXI piętro Skylight
7. ul. Foksal, Śródmieście
8. ul. Argentyńska, Saska Kępa
9. ul. Szymanowskiego, Praga-Północ
10. ul. Mehoffera, Tarchomin
Rozdział 3. Jedna bramka
1. Sala rozpraw, Sąd Okręgowy w Warszawie
2. Sąd Okręgowy w Warszawie, al. Solidarności
3. ul. Europejska, Stary Wilanów
4. Kancelaria Żelazny Chyłka Klejn, XXI piętro Skylight
5. Sąd Okręgowy w Warszawie, Śródmieście
6. Gabinet sędziego, Sąd Okręgowy w Warszawie
7. Sala rozpraw, Sąd Okręgowy w Warszawie
8. Sąd Okręgowy w Warszawie, al. Solidarności
9. Kancelaria Żelazny Chyłka Klejn, XXI piętro Skylight
10. Gabinet Chyłki, XXI piętro Skylight
11. Plac Hallera, Praga-Północ
12. ul. Europejska, Wilanów
13. Sala rozpraw, Sąd Okręgowy w Warszawie
14. ul. Ogrodowa, Mirów
15. ul. Europejska, Wilanów
16. Hard Rock Cafe, ul. Złota
17. ul. Szymanowskiego, Praga-Północ
18. ul. Szymanowskiego, Praga-Północ
Posłowie
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Dla Ciebie,
bo jeśli spotykamy się w 19. tomie,
to znaczy, że nieźle się już znamy
Apices iuris non sunt iura.
Sztuczki prawne nie są prawem.
Przeraźliwy krzyk rozerwał gęste nocne powietrze na strzępy. Był głośny, wszechogarniający, zdawał się dochodzić z najgłębszych czeluści piekielnych, prosto od udręczonych dusz, skazanych na wieczne cierpienie. Ktokolwiek zdzierał sobie gardło, przeżywał niewyobrażalne katusze, jakby był jednocześnie przypalany żywcem, miażdżony ciężkim narzędziem i rozcinany.
– Zordon… – mruknęła niewyraźnie Joanna Chyłka.
Nie doczekała się żadnej odpowiedzi.
– Zordon, kurwa mać…
Nadal nic.
Obróciła się raptownie na łóżku w jego stronę i mocno go szturchnęła. Kordian Oryński ani drgnął, spał snem sprawiedliwych, który przerwać mogłaby jedynie apokalipsa. Pech polegał na tym, że Chyłka nie miała oporów, by ją na niego sprowadzić.
Nie zastanawiając się ani sekundy, zepchnęła go z łóżka, a potem szybko nakryła się kołdrą. Usłyszała tylko ciche „co jest”, nim Kordian wyrżnął na podłogę.
Nie poderwał się od razu. Dopiero kiedy Joanna obróciła się ku niemu i uchyliła powiekę, zobaczyła, jak jego głowa wyłania się zza linii materaca.
– Nie mogłaś po prostu…
– Nie – ucięła. – Pestka wyje, a jest twoja kolej usypiania.
– Chyba nie.
– Chyba tak.
Przy głośnym akompaniamencie płaczu Hani Oryński zerknął na zegarek i przekonał się, że dochodzi czwarta nad ranem.
– Ja wstawałem po drugiej.
– No i?
– Potem już nie płakały, więc…
– Skąd wiesz?
– Stąd, że nie pamiętam, żebym się budził.
– Bo się nie budzisz – bąknęła Chyłka. – Śpisz jak zabity, kiedy ja popierdalam na każde ich płaczliwe wołanie, jakby się paliło.
Po prawdzie brzmiało to właśnie tak, jakby dzieci ginęły w płomieniach. Zazwyczaj zaczynała Hanna i o dziwo chwilę trwało, nim dołączał do niej Bruno. Obydwoje dawali wtedy koncert tak donośny, że rankiem wszyscy sąsiedzi w budynku przy Argentyńskiej łypali na dwójkę adwokatów wzrokiem seryjnych morderców gotowych do działania.
Joanna zachodziła w głowę, jakim cudem tak małe struny głosowe są w stanie generować tyle decybeli. Wydawało się to przeczyć prawom natury.
W tej chwili jedynie Hanna wykonywała swoją popisową kantatę, nie ulegało jednak wątpliwości, że brat dołączy do niej za minutę, może dwie. Wówczas z jednego problemu zrobią się dwa.
– Wywalaj do nich – rzuciła Chyłka.
Zamiast kroków kierujących się w stronę pokoiku dziecięcego usłyszała głuche tąpnięcie.
– Zordon?
Uniosła się lekko i zobaczyła, że ciało męża znów leży bezwładnie obok łóżka.
– Próbowałem – wymruczał. – Ale nie mam siły.
Miriady myśli przemknęły przez jej głowę. Większości z nich nie dałoby się zacytować na spotkaniach z innymi matkami, mimo że zapewne wszystkie miały podobne refleksje.
Odrzuciła kołdrę, podniosła się i z góry spojrzała na Oryńskiego.
– Jesteś gorszy niż nagłośnienie na Narodowym.
– Uhm…
Szturchnęła go stopą, ale na niewiele się to zdało.
– Wstawaj – syknęła.
– Nie umiem, naprawdę.
Nie miała na to czasu ani siły. Załatwi to sama, zanim Pestek się rozkręci, potem wróci do łóżka, może urwie jeszcze godzinę snu. Nie, zbyt optymistyczna wersja. Pół godziny maks.
– Przysięgam, Bakłażanie – rzuciła pod nosem. – Twoją jedyną zaletą jest to, że w gruncie rzeczy jesteś biodegradowalny.
Zostawiła truchło przypominające jej męża na podłodze i na oślep ruszyła korytarzem w stronę pokoju Hanny i Brunona.
Stanęła przy łóżeczku córki, pochyliła się i jęknęła cicho, kiedy kręgosłup zaprotestował. Jeszcze nie wrócił do siebie po tym, jak przez dziewięć miesięcy musiała taszczyć ze sobą obydwa pasożyty – właściwie miała wrażenie, że nigdy się nie zregeneruje. W dodatku jej hormony trwały w stanie permanentnego rozregulowania i ani myślały, żeby poukładać się w jakiś sensowny kształt, który Chyłka kojarzyłaby z czasów przed ciążą.
Tyle dobrze, że organy najwyraźniej wróciły na swoje miejsca. W pierwszych tygodniach po porodzie wydawało jej się, że została wewnętrznie przeprogramowana.
Wzięła Hannę na ręce i mniej więcej w tym samym czasie swój koncert rozpoczął Bruno.
– Naprawdę? – burknęła. – Po niej się litości dla matki nie spodziewam, ale ty mógłbyś chociaż…
Urwała, kiedy ryk stał się głośniejszy.
Z dwojga złego Hanię uśpić było łatwiej. Metodę odkryli przypadkiem, kiedy transportowali Pestki na badania z powodu ukrytego refluksu u Brunona. Okazało się, że wystarczyło wsadzić małą do fotelika w iks piątce, by spała jak zabita. Warunek był jeden: samochód musiał pozostawać w ruchu. Jeśli zatrzymywali się na dłużej, Hanna od razu się aktywowała.
Z jej bratem zadanie należało do trudniejszych. Refluks sprawiał, że mały spał dobrze jedynie w pozycji pionowej, kiedy gardło się otwierało, przez większość nocy trzeba więc było albo go nosić, albo z nim stać.
Joanna ułożyła Hannę w kołysce, po czym sięgnęła po brzusak – nosidło, nazwane przez nią w ten sposób na podstawie głębokiego przekonania, że w języku polskim powinien istnieć odpowiednik plecaka, który nosi się z przodu. Zordon nie był pod wrażeniem, ona jednak jednogłośnie postanowiła o włączeniu tego terminu do słownika.
Założyła brzusak i usadowiła w nim malca. Bujając nogą córkę, starała się lekko huśtać syna, ale ani jedno, ani drugie nie przynosiło efektu.
Chyłka spała praktycznie na stojąco, myśląc o tym, że z samego rana przeszuka grupy na fejsie i dołączy do tej, w której gromadzą się zwolennicy handlu dziećmi.
Nie wiedziała, ile czasu minęło, nim Bruno wreszcie ucichł. Z Hanną nadal był problem, odłożywszy więc małego, zabrała Pestkę do iks piątki. Zrobiła dwa kółka wokół ogródków działkowych, po czym wróciła na Argentyńską.
Zordon nadal spał na podłodze.
Cóż, przynajmniej miała całe łóżko dla siebie. Nie żeby zrobiła z tego wielki użytek, zapewne za kilkanaście minut refluks o sobie przypomni i znów trzeba będzie nosić Brunona.
Joanna zamknęła oczy, wyczekując tego przyjemnego, nagłego nokautu sennego. Przez chwilę nie nadchodził, a ona pomyślała, że może jest zbyt zmęczona, by spać. Względnie że organizm tak się od niego odzwyczaił, iż uznał go za rzecz zupełnie obcą.
Trudno było wyobrazić sobie, że tak wyglądać miały następne dwa i pół roku. Wedle wszystkich doświadczonych rodziców, z którymi rozmawiała, należało jednak uznać to za prawdopodobny scenariusz.
Zawsze mogło być gorzej. Jej chociaż udawało się urwać tu pół godziny snu, tam czterdzieści minut. Kordian nie miał takiej możliwości, przesiadując całymi dniami w kancelarii.
Nie musiał za to zmagać się z nieustannym wyciem, ulewaniem, waleniem w pieluchy, bezsilnością w komunikacji i mnóstwem innych spraw, o których Chyłce wcześniej nie śniło się w najgorszych koszmarach.
I to wszystko dwadzieścia cztery godziny na dobę, bez przerwy. Te dwa biesy nie miały żadnego zegara biologicznego, spały na chybił trafił, jakby człowiek z natury był istotą dzienno-nocną, a wchodził w znany tryb dopiero w procesie socjalizacji.
Horror, nieustanny horror.
Joanna miała wrażenie, że termin „urlop macierzyński” ukuł wyjątkowy psychopata, z pewnością mężczyzna. Kobieta określiłaby to wprost jako „areszt macierzyński”.
Do rana wstawali jeszcze trzy razy, raz Zordon obudził się nawet bez jej pomocy i udało mu się uśpić Hanię, zanim Bruno się rozkręcił.
Kiedy około siódmej Chyłka poszła do łazienki, chciała zostać tam już na zawsze. Zamknęła klapę kibla, usiadła na niej i schowała twarz w dłoniach. Cisza, spokój, żadnego płaczu, drzwi zamknięte. Czego więcej człowiekowi do szczęścia potrzeba?
Naraz jej spokój zniweczyło głośne pukanie, dowodzące, że Oryński zbiera się do kancelarii. Boże, już ta godzina? Przecież dopiero co się położyli.
Nie odpowiedziała, więc pukanie się powtórzyło.
– Odejdź – rzuciła. – Jak najdalej i jak najszybciej.
– Muszę się wysikać.
– Nie interesuje mnie to.
Po drugiej stronie rozległo się kolejne pukanie.
– Wróć z nakazem – mruknęła.
Zordon ani chybi próbowałby dostać się do środka bardziej bezpośrednimi metodami, przeszkodziła mu jednak dzwoniąca komórka. Chyłka usłyszała, jak odbiera i odchodzi, rozmawiając z kimś z kancelarii. Potrafiła bez trudu rozpoznać to po tonie głosu.
Posiedziała jeszcze chwilę, nim zaczęła doprowadzać się do względnego porządku.
Kiedy spojrzała na siebie w lustrze, zobaczyła widmo, ledwie powidok człowieka. Wyglądała nie jakby wychowywała dwójkę dzieciaków, ale codziennie rano wpierdalała fentanyl na śniadanie.
Wróciła na poprzednie miejsce i nim się zorientowała, przysnęła. Ocknęła się, kiedy jakiś pierwotny instynkt zbudził ją, by nie spadła z kibla.
– Chyłka? – rozległ się głos z korytarza.
– Żyję.
– Udowodnij i otwórz drzwi.
Joanna przekręciła blokadę i spojrzała w zmęczone oczy męża. Od razu dostrzegła, że coś się w nich zmieniło. Otępienie spowodowane deficytem snu zastąpiła czujność, gotowość do działania. Zordon przeszedł w tryb adwokacki.
To z kolei ocuciło także ją.
– Co jest? – rzuciła.
– Miałem telefon z okręgówki.
– W jakiej sprawie?
Wahał się o moment za długo, by uszło to jej uwagi. Nie bronił obecnie żadnych klientów, którzy zmagaliby się z postępowaniem na szczeblu sądu okręgowego. Od kiedy urodziły się Pestki, Oryński brał właściwie samą drobnicę z rejonu, kradzieże, rozboje, tego typu rzeczy, by nie wysiadywać za długo w kancelarii i nie przynosić roboty do domu.
– Hm? – ponagliła go.
– Wyznaczyli mnie do urzędówki.
– Pięknie. Tylko tego nam brakowało.
– Mhm.
– Do czego konkretnie?
Znów ociągał się z odpowiedzią, a ona dobitnie zrozumiała, że coś jest nie w porządku. Normalnie obrona z urzędu byłaby dobrym przyczynkiem do kpin – nikomu nie uśmiechała się praca nie tyle za półdarmo, ile powodująca straty finansowe, a z tym najczęściej wiązało się to, co spotkało Kordiana.
Jego mina jednak wykluczała wszelkie żarty. Potarł mocno kark, skrzywił się i wodził wzrokiem dookoła, robiąc wszystko, by nie patrzeć Chyłce w oczy.
– Słyszałaś o tej sprawie z Izabelina?
– Jakiej sprawie?
Odpowiedziała mechanicznie, jakby zadziałał jakiś automat. Owszem, słyszała. Owszem, myślała o niej sporo. I owszem, nie rozmawiała na ten temat ani z Zordonem, ani z nikim innym.
– No wiesz… – dodał Oryński. – Zabójstwo tego małżeństwa, które…
– Nie weźmiesz tego.
Zordon znów uciekł wzrokiem, tym razem w kierunku pokoiku dziecięcego.
– Nie ma mowy.
– Chyłka…
– Nie i chuj.
– Zostałem wyznaczony przez sąd jako obrońca, nie mogę tak po prostu…
– Możesz – ucięła. – Wystąpisz z wnioskiem o zwolnienie z obrony, umotywujesz to obłożeniem pracą i niemożnością należytego reprezentowania klienta.
– To sprawdzą w kancelarii i zobaczą, że od pół roku pracuję na pół gwizdka.
– Więc wykażesz konflikt interesów.
– Nie ma żadnego.
– Zaraz będzie – odparowała Joanna, zbliżając się do niego.
Spojrzała w jego przekrwione, podkrążone oczy, a on cicho westchnął.
– Słuchaj – rzuciła. – Nie bez powodu nazywają to w mediach Krwawą Łaźnią w Izabelinie. To, co się tam stało, przechodzi ludzkie pojęcie. I prędzej odstawię Rejtana na schodach sądu okręgowego, niż pozwolę ci się tego podjąć.
– Nie mam wyboru.
– Masz – zauważyła Chyłka. – Możesz wkurwić albo sąd, albo swoją żonę. Co wolisz?
Przez jego twarz przemknął blady uśmiech, który potwierdzał, że cokolwiek by się działo, do jakiegokolwiek bagna by się zbliżyli, zawsze mogli na siebie liczyć.
– Ta para nastolatków zakatowała rodziców jednego z nich w środku nocy – dodała Joanna. – Weszli do ich sypialni i zaczęli okładać matkę i ojca młotkami. Młotkami, Zordon. Tłukli w nich tak, jak kiedyś stare baby w blokach niedzielnego schabowego.
– Wiem, słyszałem.
– A słyszałeś też o tym, kto ich zainspirował?
– Nie.
– To chwyć się czegoś mocno, bo to znany ci skurwysynger.
– Co?
– Tak jest, Piotr Langer we własnej osobie – rzuciła ostro Chyłka. – Dziewczyna robiła sobie dobrze, marząc właśnie o nim. Śledczy znaleźli w jej komputerze całe bogactwo materiałów: zdjęcia, filmiki, informacje prasowe, cały pakiet. W dodatku dość aktywnie popisywała się podczas ostatniego procesu Pitera, oczywiście paradując w bordowym garniturze i czarnym krawacie.
Joanna niechętnie myślała o tym, co się wówczas działo. Stała z boku, nie angażowała się, starając skupić się na dzieciach. Raz po raz jednak kontaktowała się z Paderem, by wybadać, jak idą sprawy.
Nie szły dobrze. W dodatku uaktywnił się seryjniak o pseudonimie „Ozyrys”, który spędzał prokuraturze sen z powiek. Aż dziw, że tamta dziewczyna nie dodała także tego zwyrodnialca do panteonu swoich idoli.
– To jeszcze nie znaczy, że ona…
– Gdyby „Bravo” wciąż istniało i wypuściłoby plakat z Langerem, powiesiłaby go sobie nad łóżkiem.
– Daj spokój.
– I to nie wszystko, Zordon – ciągnęła Chyłka. – Psychopatka miała multum materiałów związanych z innymi zbrodniami.
– Może interesuje się true crime.
– O, z pewnością. Szczególnie intrygowała ją sprawa z Rakowisk sprzed ponad dziesięciu lat, która posłużyła jej jako wzór. Miała obsesję na punkcie tamtych nastolatków, próbowała nawet się z nimi skontaktować.
– Według mediów.
– Które przemaglowały znajomych dziewczyny, a w dodatku dotarły do informacji z jej przesłuchania.
Oryński mruknął z niezadowoleniem.
– Dobrze wiesz, że takie zeznania mogły zostać wymuszone – zauważył, a ona poczuła, jakby już wskoczył w buty obrońcy tej dwójki. – Tak naprawdę nie wiadomo, co stało się w Izabelinie.
Joanna uniosła brwi.
– Nie wiadomo? – powtórzyła. – A pokiereszowane zwłoki matki i ojca nie dają ci o tym pojęcia? Zmiażdżone ciała, długo i bestialsko katowane, w dodatku przez osobę, której tych dwoje dało życie, a potem…
– Początkowo ich nie zatrzymano – skontrował Zordon. – Byli na rozpytaniu w charakterze świadków, nie podejrzanych. Dopiero w pewnym momencie ktoś uznał, że mogą być sprawcami.
– No. Ciekawe dlaczego? Może chodziło o fakt, że wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na nich?
Chyłka nie czuła się komfortowo w pozycji, w której właśnie ustawił ją los. Była adwokatem, zawsze uznawała, że każdy zasługuje na obronę – sama zresztą nieraz to udowadniała, podejmując się reprezentowania osób przekreślonych przez społeczeństwo.
Stała na stanowisku, że nie broni się czynu, tylko osoby, a jedno z drugim nie jest tożsame. Prawnik nie może nikomu odmówić, podobnie jak lekarz nie może odejść od stołu operacyjnego, na którym leży seryjny zabójca.
Ta sprawa jednak do szpiku nią wstrząsnęła, wyprowadziła z równowagi. Może chodziło o to, że nie spała od przeszło sześciu miesięcy, ciało miała rozregulowane, a umysł zamglony. A może wynikało to z czegoś innego.
Nie potrafiła znaleźć w sobie na tyle zawodowej empatii, by wyobrazić sobie obronę tych nastolatków. Wciąż widziała, jak wchodzą do sypialni rodziców, jak unoszą młotki, jak dają sobie znak, a potem zaczynają okładać ofiary.
Matka podobno zginęła dość szybko, ojciec długo się bronił. Najpierw próbował chronić żonę, potem walczył już jedynie o swoje życie. Udało mu się wyczołgać na korytarz, zostawiając za sobą rzekę krwi, ale kiedy dotarł do kuchni i rzucił się po nóż, córka rozbiła mu głowę ostrym końcem młotka.
Joannie trudno było myśleć o tej dziewczynie w kategorii potwora. Wydawała się zbyt łagodna, a jednak nie potrafiła znaleźć właściwszego słowa.
Jaki mrok musiał drzemać w tej siedemnastolatce? Jakim cudem mógł być obecny w kimś tak młodym? Właściwie w kimkolwiek?
Skupiła wzrok na Kordianie, który właśnie ściągał z wieszaka marynarkę. Wiedziała, że nie odmówi obrony. Nie był typem adwokata notorycznie wykręcającego się z urzędówek.
Mimo wielu lat pracy nie umarły w nim ideały, stojące u fundamentów palestry. Był przekonany, że etyka zawodowa nie jest tylko zbiorem przypadkowych, mających zakłamać rzeczywistość przepisów, tylko drogowskazem, wedle którego należy obierać kurs.
Zrobi wszystko, by wypełnić swoje obowiązki. I sprawić, by para została uniewinniona.
Koniec końców nie był to dla Chyłki problem pod względem moralnym.
Chodziło o coś zupełnie innego.
O bezpośrednie powiązanie między nią a dziewczyną, które Zordon odkryje, kiedy zacznie badać sprawę.
Z kubkiem latte w dłoni Kordian przebił się przez korytarz, kierując się do jedynego miejsca, gdzie mógł uzyskać odpowiedzi. Nie było sensu zaczynać od rozmowy z oskarżonymi – wyprą się wszystkiego. Niewiele przyniosłyby także konwersacje z prokuraturą – podzieliłaby się tylko tym, czym sama by chciała. W mediach tradycyjnie więcej było fikcji niż faktów, toteż Oryńskiemu pozostało poleganie na człowieku, który od lat go nie zawiódł. Najbliższym przyjacielu, powierniku i osobie, która potrafiła dokopać się praktycznie do wszystkiego.
Wszedł do Jaskini McCarthyńskiej i zastał Kormaka w tradycyjnej pozie na szezlongu, z książką w ręce.
– Uważaj, żeby nie okopcić kartek – mruknął na powitanie.
– Hę?
– Robota aż ci się pali w rękach.
– Jaka robota?
– Ta, którą zleciłem ci z samego rana.
– To teraz możesz mi zlecać robotę?
Oryński przysiadł na skraju gigantycznego biurka, na którym stało parę ekranów i pod którym chowało się Bóg jeden wie ile komputerów.
– Mam pewne kompetencje w tej firmie – zauważył Kordian.
– Które nazywają się Chyłka i obecnie są uśpione.
Zordon wsunął ręce do kieszeni, a potem przez moment walczył ze sobą, by nie zwiesić głowy. Wydawało mu się, że jeśli to zrobi, albo już jej nie podniesie, albo osunie się na podłogę i zaśnie.
– Co jest? – rzucił chudzielec. – Nagle masz coś przeciwko redukowaniu cię do roli przystawki do żony?
– Nie.
– To o co chodzi?
Oryński w końcu się poddał i pozwolił głowie opaść.
– Umieram – oznajmił.
– Wreszcie.
– Nie mam już siły, Kormaczysko. Mój organizm stopniowo się wyłącza, a czasem odcina mnie tak, że nie wiem, gdzie jestem, co się dzieje ani czy w ogóle jeszcze żyję…
– Chodząca reklama rodzicielstwa.
– W dodatku cały czas obawiam się, że spierdolę coś w ich wychowaniu, zrobię jedną głupią albo nieuważną rzecz, która będzie rzutowała na całe ich życie i skończy się jakąś traumą, albo…
– Na pewno coś spierdolisz.
– Dzięki.
– Każdy rodzic to robi – dodał Kormak. – I mimo to jako społeczeństwo trzymamy się względnie dobrze.
– Względnie.
– Poza tym w najgorszym wypadku zrobisz z nich dwójkę psychopatów – skwitował przyjaciel. – Przynajmniej będą mogli pójść w politykę.
Kordian na powrót podniósł głowę, czując przemożny ból rozchodzący się po karku. Gorzko pomyślał o tym, że jeszcze parę lat temu przyśnięcie na podłodze nie wiązałoby się z żadnymi dolegliwościami.
– A skoro już mowa o dwójce psychopatów, to mam coś dla ciebie – dorzucił chudzielec.
– Świetne przejście.
– Dzięki.
– Teraz na pewno nie będę myślał o tym, że wychowam dzieci, które kiedyś targną się na życie Chyłki i moje.
Kormak zmrużył oczy, lustrując przyjaciela wzrokiem.
– W waszym wypadku stawiałbym raczej na notoryczne ucieczki z domów, a potem zerwanie wszelkich kontaktów.
– Mhm.
– Ale rodzicobójstwo za pomocą młotków raczej wam nie grozi.
Zordon wyjął ręce z kieszeni i skrzyżował je na piersi. Mimo lekkiego tonu, jakim obaj operowali, dało się wyczuć w powietrzu ciężar wiszącego nad nimi tematu. Zbrodnia była upiorna, rodem z najbardziej krwawych horrorów, których chyba już się nawet nie kręciło.
Mimo to musieli wziąć ją na tapet.
– Czego się dowiedziałeś? – rzucił Oryński.
– Wielu rzeczy, o których nikt normalny nie chce słuchać.
– Dawaj.
Kormak cicho westchnął.
– Ona nazywa się Paulina Gromadzka, on Mikołaj Falczewski – podjął. – Oboje lat siedemnaście, chodzą do tej samej klasy, przyjaźnią się od kilku lat.
– Tylko przyjaźnią?
– Trudno powiedzieć. Mało przesiadują na mediach społecznościowych, unikają ich na tyle, na ile to możliwe w dzisiejszym świecie nastolatków. Nie mają żadnych wspólnych zdjęć, z których wynikałoby, że są związani. Ale wedle znajomych to typowi friends with benefits.
– To pewne?
– Na tyle, na ile pewne mogą być informacje z drugiej ręki – odparł szczypior. – Rzekomo nie łączy ich romantyczne uczucie, ale sypiają ze sobą.
– Okej, więc tak czy inaczej bliska relacja.
– To na pewno.
– Wiesz, kto jest stroną dominującą?
– Wedle mediów Paulina, bo…
– Bo zawsze szukają femme fatale – dokończył Oryński.
W podobnych przypadkach często głowił się nad tym, co wywołuje społeczny pęd do obarczania winą sprawczyń i wybielania sprawców. Jeśli ci działali razem, to zazwyczaj kobiety spotykał ostracyzm, w nich widziano motor napędowy mężczyzn popełniających zbrodnie – tak jak w Monice Osińskiej, Zuzannie Maksymiuk czy wielu innych. Nawet jeśli później wychodziło na jaw, że nie występowały w roli manipulatorek, tylko równorzędnych stron, nie miało to żadnego znaczenia.
W tym wypadku będzie identycznie. Właściwie już było. Wszystkie serwisy informacyjne zaczynały układać wersję, w której to Paulina Gromadzka omotała porządnego chłopaka i zmusiła go do pomocy w zabójstwie swoich rodziców. Prokuraturze zaś z jakiegoś powodu było to na rękę.
– Z mojego researchu nie wynika, żeby Mikołaj był pod pantoflem – ciągnął Kormak. – Ale niewykluczone, że po prostu tego nie okazywali.
– Zobaczę, jak się z nimi spotkam.
– Współczuję.
Kordian uniósł lekko brwi.
– To prawdziwe pojeby, stary – wyjaśnił chudzielec. – Na twoim miejscu dwa razy bym się zastanowił przed przyjęciem tej sprawy.
– Nie mogę nie przyjąć.
– A, no tak.
– Co „no tak”?
– Nic.
– Przecież słyszę, że coś.
Szczypior niewinnie wzruszył ramionami, a Oryński posłał mu ciężkie spojrzenie.
– Gdyby każdy adwokat odmawiał obrony z urzędu, bo nie podoba mu się akt oskarżenia, ludzie zostawaliby bez reprezentacji.
– Akt jak akt – odparł przyjaciel. – Mnie bardziej nie podoba się to, co zrobili.
– Rzekomo.
Kormak założył ręce za głową, skrzyżował nogi i usadowił się wygodniej na szezlongu.
– Okej – powiedział. – Chcesz wiedzieć, jak to wyglądało?
– Chcę czy nie, mów.
– Sprawa zasadniczo dość podobna do mordu w Rakowiskach w dwa tysiące czternastym – podjął szczypior. – Zresztą chyba się nim inspirowali.
– Tak, wiem.
– Weszli do domu w środku nocy, zakradli się do sypialni Gromadzkich, wyciągnęli młotki i ich ogłuszyli.
– Ogłuszyli?
– No.
– A nie zaczęli ich od razu katować?
– Nie – odparł Kormak. – Wiem, że taka wersja śmiga w mediach, ale dzisiaj rano rozmawiałem z moim TW w prokuraturze, który…
– Z kim?
– Z tajnym współpracownikiem.
– Chyba raczej współpracowniczką.
Oboje wiedzieli, że chodzi o prokuratorkę o nazwisku Feruś. Chudzielec często wchodził z nią w wymianę barterową, przehandlowując informacje za usługi, których oskarżycielka inaczej nie mogłaby sobie zapewnić.
– W każdym razie obraz medialny jest dość przekłamany – wyjaśnił chudzielec.
– A to niespodzianka.
– Ehe – potwierdził Kormak. – Więc tych dwoje ogłusza matkę i ojca Pauliny, praktycznie ich unieszkodliwiając. Następnie zanosi ich do piwnicy, wiąże i czeka, aż się ockną. Pierwsza odzyskuje przytomność matka.
Tyle mógł stwierdzić medyk sądowy w toku autopsji. Nikt jednak nie miał pojęcia, co musiała wówczas przeżywać ta kobieta.
Początkowy szok, niezrozumienie. Potem skrajne przerażenie, niedowierzanie. Z pewnością błagała córkę o litość, apelowała do jej człowieczeństwa, szukała jakiegoś sposobu, by wydobyć z niej choćby ślad miłości dziecka do rodzica.
Kordian zamknął oczy i przeklął się w duchu za te myśli. Tak łatwo było uznać, że zarzuty są faktami. Im cięższe, tym szybciej potrafiły przebrać się za rzeczywistość.
– Czekali, aż ojciec się obudzi – dodał Kormak. – Dopiero wtedy zaczęli działać.
– To znaczy?
Chudzielec zsunął ręce z karku, a potem przysiadł na szezlongu.
– Na początku tłukli kobietę po kończynach – powiedział. – Liczne rany i złamania odniosła jeszcze za życia. Z analizy śladów krwawych i plam opadowych wynika, że ojciec zmuszony był się temu wszystkiemu przyglądać.
Krew musiała być wszędzie.
Krzyk tej kobiety również.
– Kiedy doprowadzili ją na skraj, zabrali się za Gromadzkiego – podjął Kormak. – I robili mniej więcej to samo: tłukli tak, żeby cierpiał, ale zbyt szybko nie zmarł.
Przyjaciel czekał na jakiś komentarz, sygnał, cokolwiek. Oryński jednak nie wiedział, co powinien powiedzieć.
– Znęcali się nad nimi godzinami, zupełnie jakby chcieli sprawdzić, jak wiele jest w stanie znieść ludzkie ciało. Walili po kończynach, dłubali w ranach i…
– Dłubali w ranach?
– Tak – potwierdził cicho szczypior. – Przynieśli z kuchni noże i rozgrzebywali obrażenia.
– Jezu…
– Według patologa w pewnym momencie matka straciła przytomność, co rozsierdziło ich do tego stopnia, że zaczęli tłuc tak, żeby zabić. Czaszkę tej kobiety zamienili w krwawą miazgę, twarzy nie dało się nawet zidentyfikować.
– A ojciec?
– W tym czasie był przytomny.
Kordianowi zrobiło się słabo, jakaś cząstka jego wyobraźni bowiem wyrwała się z ryz świadomości i pomknęła w ostatnim kierunku, jakiego by sobie życzył.
Jak on zachowałby się na miejscu tego człowieka? W panice darłby się, groził, błagał? Zdołałby w ogóle przeżyć coś takiego? Nie był w stanie sobie tego wyobrazić.
– Udało mu się wyrwać? – spytał.
– Podobno tak. Zaczął się czołgać ku wyjściu, prawdopodobnie na tym etapie nie wiedział już, co się dzieje. Zakatowali go na podłodze w korytarzu.
Oryńskiemu przeszło przez myśl, że to jedna z nielicznych sytuacji, kiedy media mijają się z prawdą nie przez koloryzowanie, tylko odbarwianie prawdy – prezentowana przez nie wersja zdarzeń była znacznie mniej makabryczna. Wzdrygnął się, a w Jaskini McCarthyńskiej zapanowała nieprzenikniona cisza.
– Dalej chcesz ich bronić? – odezwał się w końcu chudzielec.
– Tak.
– To sam masz nasrane pod kopułą.
Co do zasady trudno było z tym polemizować, w tym wypadku jednak Kordian czuł, że postępuje właściwie. Tak jak wymagały zasady demokratycznego państwa prawa, jak przewidziało to ustawodawstwo, jak nakazywała etyka zawodowa.
– To wszystko zarzuty – zauważył. – Nie fakty.
– Jasne…
– Moim zadaniem jest sprawić, by sąd nie pomylił jednych z drugimi.
Powtórzył sobie to w duchu, starając się przekonać samego siebie, by nie traktować ustaleń prokuratury jako obiektywnego wyroku. Nie po to domniemanie niewinności istniało od wieków, by teraz jakiś prawnik w Warszawie uznał je za rzecz zgoła niepotrzebną.
Kordian przesunął dłońmi po twarzy, a potem skupił spojrzenie na przyjacielu.
Czas wejść w swoją rolę, zacząć szukać sposobów, by wypełnić zobowiązanie powierzone mu przez sąd.
– Dobra – rzucił. – Co stało się po zabójstwie?
– Pani sprzątająca, która rano przyszła do domu, zastała widok w zasadzie nie do ogarnięcia bez kärchera.
– Kormaczysko…
– Sorry – odparł chudzielec, unosząc dłonie. – Staram się rozładować sytuację.
– Wezwała policję?
– Nie. Była w takim szoku, że wybiegła z domu, ale zauważyli to sąsiedzi. Oni wybrali sto dwanaście i chwilę później lokalni stróże prawa zjawili się na miejscu. Jeden zwymiotował, drugi jakimś cudem się powstrzymał. Praktycznie od razu wezwali posiłki z Warszawy.
– I?
– Przybyli mundurowi w towarzystwie prokuratora, technicy zabezpieczyli ślady i…
– Mam na myśli, co z Pauliną i Mikołajem – uciął Oryński. – Gdzie wtedy byli?
– W Kampinosie.
– Hm?
– Wyjechali na weekend odciąć się od świata, czytać książki i słuchać muzyki. Wynajęli coś, co zwie się „Zagroda pod Lipami”, i zaszyli się tam na trzy dni. A przynajmniej oficjalnie mieli taki plan.
– Więc twierdzą, że byli tam w czasie zabójstwa Gromadzkich?
– Tak.
– Ktoś może to potwierdzić?
– Lipy.
– A poza nimi?
– Może jakaś sarna albo łoś.
– Okej – odparł Kordian. – Więc policja powiadomiła Paulinę krótko po wykryciu zwłok?
– Sí, señor.
– Jak dziewczyna zareagowała?
Przez twarz chudzielca przemknął wyraz świadczący o tym, że dotarli do momentu, który uznaje za kluczowy.
– Nijak – oznajmił. – Zero emocji, zero zdziwienia, zero szoku. Po prostu przyjęła to do wiadomości.
– Tyle że to właśnie mógł być szok.
– Zdaniem policjantów nie – oznajmił Kormak.
– Oczywiście, że nie. Już w tamtym momencie podjęli decyzję, kto jest winny.
– Dziwisz im się? W domu nie było żadnych śladów włamania, nic nie zginęło, alarm nie zawył, wszystko wskazywało na to, że ktoś po prostu miał klucz i znał kod.
Właściwie trudno było dziwić się dochodzeniowcom. Na ich miejscu Oryński także od razu zakułby tę dwójkę w kajdanki i przetransportował do najbliższej komendy. Rozdzieliłby ich, posadził przed dobrym śledczym i tylko czekał, aż sami dostarczą przeciwko sobie obciążających dowodów.
– Więc dokąd trafili? – spytał.
– Co?
– Gdzie ich przesłuchano?
– Nigdzie.
Kordian zmarszczył czoło, patrząc niepewnie na przyjaciela.
– Początkowo nie traktowano ich w charakterze podejrzanych – wyjaśnił Kormak.
– Żartujesz sobie?
– Nie.
– Jakim cudem?
– A ja wiem? – odburknął szczypior. – Wzięto ich na rozpytanie w charakterze świadków. Próbowano ustalić, czy rodzice Pauliny mieli jakichś wrogów, czy komuś podpadli. Standard.
– I nie postawiono im zarzutów?
– Początkowo nie – przyznał Kormak.
Oryński wstał i zaczął przechadzać się po gabinecie. Dopiero teraz zorientował się, że książka leżąca obok jego przyjaciela nie wyszła spod pióra pisarza, od którego zaczerpnął ksywki. Tym razem na tapecie był Richard Flanagan i Ścieżki północy.
– To bez sensu – rzucił w końcu Kordian.
– Cóż… nie mogę w kółko czytać jednego, w dodatku nieżyjącego autora.
Zordon obrócił się do niego.
– Nie to mam na myśli.
– A co?
– Fakt, że, jak sam mówisz, wszystkie dowody przemawiały przeciwko tej dwójce. Dlaczego nie została od razu zatrzymana? Ani przesłuchana w charakterze podejrzanych?
– Nie wiem.
– Może była jakaś alternatywna wersja śledcza? – zastanawiał się Kordian. – Może zakładano, że to ktoś inny popełnił zabójstwo?
– Nic na ten temat nie ustaliłem.
Oryński znów przeszedł się po pokoju, po czym zatrzymał się przy drzwiach, obrócony tyłem do Kormaka. Zastanowił się nad słowami przyjaciela. Pobrzmiewała w nich jakaś nuta, która fałszowała całą melodię.
Nic na ten temat nie ustalił.
Cóż, zdarza się. Nawet chudzielec nie potrafi dokopać się do wszystkiego. I tak przecież zrobił wiele w tak krótkim czasie. Innym zajęłoby to cały dzień, może dwa.
On tymczasem miał tyle gotowych odpowiedzi i znał sporo niuansów zaledwie godzinę po tym, jak Oryński do niego zadzwonił.
Coś było tu wybitnie nie w porządku.
Owszem, Kormak potrafił działać dość szybko. Ale nie tak szybko.
Zordon obrócił się do niego i zgromił go wzrokiem, który przyjaciel od razu rozpoznał. Pojawiał się, ilekroć działo się coś, co absolutnie nie powinno mieć miejsca.
– Co jest? – rzucił szczypior.
– Za szybko działałeś.
– Hę?
– Ledwo dałem ci znać, a miałeś wszystkie szczegóły – odparł Oryński. – Ustalenia z prokuratury, informacje od znajomych tej dwójki, właściwie wszystko oprócz tego ostatniego.
– Jeśli to ma być komplement, zabierasz się do niego jak, nie przymierzając, twoja żona do sałaty.
Kąciki ust Zordona nawet nie drgnęły. Zbliżył się, a potem spojrzał na przyjaciela z góry.
– Nie dogrzebałbyś się do tego tak szybko.
– Cóż…
– Jasne, masz swoje sposoby, jesteś cudotwórcą, potrafisz włamać się wszędzie i tak dalej – przerwał mu. – Ale to zbyt dużo w zbyt krótkim czasie.
Chudzielec milczał, wyraźnie nie wiedząc, jak odnaleźć się pod ścianą, do której właśnie przyparł go Oryński.
– Mów – rzucił.
– Ale co?
– Ktoś wcześniej zlecił ci zbadanie tej sprawy?
Dla Zordona było oczywiste, że tak się stało. Szczegółowość ustaleń Kormaka świadczyła o tym, że drążył długo – minimum kilka dni, może tydzień. Musiał wyjątkowo się postarać, by wiedzieć, w jakim charakterze początkowo przesłuchiwano Paulinę i Mikołaja.
– Więc? – spytał Oryński.
– Słuchaj…
– Będę słuchać, jak tylko powiesz mi, kto polecił ci zbierać informacje na ten temat.
– Ale…
– Nie obchodzi mnie, czy masz milczeć czy nie. Nie interesuje mnie, jakie obietnice ani komu złożyłeś. Jeśli mam prowadzić tę sprawę, muszę wiedzieć, co się wokół niej dzieje.
– Tylko że ja…
– A coś dzieje się ewidentnie, Kormaczysko. I jeśli nie chcesz, żebym błądził we mgle i władował się na jakąś minę, musisz powiedzieć mi co.
Chudzielec potarł dłońmi kolana, jakby nagle zmarzł.
– Kto? – powtórzył z naciskiem Kordian tonem świadczącym o tym, jak bardzo jest zdeterminowany. Nie musiał dodatkowo tego okazywać, nie musiał także sięgać po argument przyjaźni. Miał świadomość, że szczypior w końcu powie mu to, co powinien wiedzieć.
Ten podniósł się powoli z szezlonga, jakby uznał, że w tej sytuacji lepiej, by ich oczy znajdowały się na podobnym poziomie. Zamiast jednak z tego skorzystać, uciekł wzrokiem.
– Chyłka – powiedział w końcu Kormak. – Jakiś tydzień temu kazała mi zbadać tę sprawę.
Tym razem to Zordon nie wiedział, co odpowiedzieć.