34,99 zł
Prawdziwą chorobą ofiar jest bezsilność. Lekiem na nią jest zaś wybaczenie lub zemsta.
Dziesięć godzin amnezji. Dotąd Diana Paderska nie miała problemów z pamięcią, ale sobotnia noc to dla niej zagadka. Jej ostatnim wspomnieniem jest twarz kontrowersyjnego miejscowego milionera. Wkrótce okazuje się, że milioner zniknął bez śladu. Regionalne media zaczynają wrzeć, a Paderska – niepokorna aktywistka o ciętym języku i trudnym charakterze – ma coraz mniej czasu, by dowiedzieć, co właściwie wydarzyło się tamtego wieczora.
Sprawę tajemniczego zniknięcia zaczyna drążyć pewien dziennikarz – czy stanie się sprzymierzeńcem Diany? Dokąd ich zaprowadzi ta nieoczywista znajomość?
Sekrety na styku polityki, biznesu i mediów, zmowa milczenia, osobiste skrywane przez lata dramaty – z tym wszystkim musi zmierzyć się Diana Paderska w nierównej walce o… samą siebie.
Zadziorna ta powieść, tak jak i jej bohaterka. Diana Paderska ma szansę zamieszać w polskim kryminale.Niepamięćw idealnych proporcjach bawi i niepokoi. Świetny debiut! – WOJCIECH CHMIELARZ
Pierwszorzędna rozrywka! Wsysa do samego końca.Niepamięćna długo utkwi wam w pamięci – MAX CZORNYJ
Sprawa zniknięcia lokalnego krezusa kontra dziennikarz z przeszłością i wygadana działaczka ekologiczna – i mamy emocjonujące prywatne śledztwo. Kolaż charakterów i nieoczekiwanych zwrotów akcji! Dałem się porwać od pierwszych stron – IGOR BREJDYGANT
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 628
Copyright © 2025 by Margareta Wysocka
All rights reserved
Redakcja
Dominika Rychel, Piotr Mocniak
Korekta
Aleksandra Marczuk-Radoszek
Grafika na okładce
Marta Wróblewska
Skład i przygotowanie do druku
Tomasz Brzozowski
Copyright © for this edition
Insignis Media, Kraków 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone
Opracowanie e-wydania
Karolina Kaiser,
ISBN 978-83-68352-68-9
Insignis Media S.C.
StoryLight, imprint Insignis Media
ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków
tel. +48 12 636 01 90, [email protected], insignis.pl
Instagram: @wydawnictwostorylight, @insignis_media
X, TikTok: @insignis_media
Facebook: @Wydawnictwo.Insignis
Dla wszystkich, którzy jeszcze szukają lub właśnie znaleźli swoją drogę.
Jesteście moją inspiracją.
Trzymam za Was kciuki
Wcześniej
sobota, 28 października 2023
20:46
Henryk Wagner otworzył oczy. Zdezorientowany otaczającą go ciemnością zaczął intensywnie mrugać.
Nic.
Nic… Dlaczego?
Śnił? Stracił przytomność? Obudził się czy…?
Gdzieś za sobą, w oddali, usłyszał odgłos zapuszczanego silnika. Odruchowo chciał zwrócić twarz w tamtą stronę, ale jego głowa nawet nie drgnęła.
Samochód. Znał ten dźwięk… Wiedział, że go zna. Tylko skąd?
Nagle warkot wzmógł się, koła buksowały, po chwili jednak maszyna pokonała przeszkodę. Dźwięk pracującego silnika odnalazł równomierny rytm, zaczął się oddalać, aż w końcu zamilkł.
Teraz mężczyzna słyszał tylko własny oddech. Jego wzrok powoli przyzwyczajał się do ciemności. Po chwili Wagner mógł rozpoznać pomieszczenie.
Wyłożona kaflami zrujnowana łazienka wielkości jednostanowiskowego garażu. Metalowe drzwi z kratką wentylacyjną u dołu, wbite w ścianę z cegły widocznej pod odpadającym przy ościeżnicy tynkiem.
Był tu.
Wiedział, że kiedyś już tu był…
Przypomniał sobie, jak dotykał jakąś kobietę… Własna ręka wydawała mu się ogromna, gdy obracał ku sobie jej twarz.
Pamiętał odcień skóry jej pachwin, który tak go zaskoczył. Nie był biały, nawet nie mleczny, a srebrzysty jak delikatna mgła. Eksponował gęstą sieć naczyń krwionośnych, jakby powłoka okrywająca nieruchome ciało była przeźroczysta.
Przypomniał sobie także słodki zapach jej szyi, który tak go podniecił. Zapach, którego nie czuł od tak dawna… – zbyt dawna, by potrafił go zidentyfikować. Przypominał mu jakiś posiłek z dzieciństwa.
Tylko… czy to było tutaj?
Czy to na pewno było tutaj?
Zapach. Zapach…
Teraz w pomieszczeniu czuć było piwniczną wilgoć, stęchliznę, chłód nocnego powietrza. Było jednak coś jeszcze. Coś, czego zapach Wagner wyczuwał na samym sobie.
Strach.
Mężczyzna zdał sobie sprawę, że na czymś siedzi. Miał za sobą twarde oparcie sięgające połowy pleców. Jego ciało tkwiło nieruchomo, wciśnięte między wysokie podłokietniki. Odchylona do tyłu głowa dotykała ściany. Ręce zwisały bezwładnie wzdłuż krzesła. Wysunięte nogi opierały się o posadzkę wewnętrznymi krawędziami stóp.
Ktoś go związał? Nie… Chyba nie. A jeśli nawet, to zdrętwiałe ciało nie potrafiło rozpoznać źródeł skrępowania; musiało przyzwyczaić się do więzów.
Wagner próbował przechylić głowę, by przyjrzeć się sobie.
Bez skutku.
Ten paraliż potrafił sobie jednak wytłumaczyć. Prawdopodobnie jego przyczynę sam przechowywał w zabezpieczonej insulinówce, włożonej do przedniej kieszeni kamizelki. Zabierał ją ze sobą na niemal każde spotkanie, na wypadek gdyby to znów się do niego zbliżało. Gdyby inaczej nie potrafił temu ulżyć. Gdyby nie był w stanie tego w sobie pokonać…
Mimo zapiętej kurtki czuł, że drży z zimna. Jednocześnie mokra od potu koszula lepiła się do skóry. A więc tak… To musiało być to. Po wstrzyknięciu sedazinu występują przecież zaburzenia termoregulacji.
Jeden mililitr wystarczy, by uśpić przeciętną kobietę i zwiotczyć jej mięśnie na trzy do czterech godzin – przy jego masie ciała działanie ksylazyny powinno ustąpić najdalej po dwóch.
Wagner nie miał jednak pojęcia, ile czasu już minęło.
Jeszcze raz wrócił pamięcią do tamtej kobiety. Przypomniał sobie, jak upuściła butelkę. Pstryk. Wyciągnął ręce przed siebie, by ją złapać. Pstryk. Położył jej bezwładne ciało na podłodze. Pstryk. Obrócił na plecy. Pstryk. Ułożył ramię kobiety na jej twarzy tak, jakby chciała osłonić się od wymierzanego w nią ciosu. Pstryk…
Dalsze wspomnienia oddaliły się od Wagnera, jakby pamięć została wciągnięta w zwężający się tunel. Nie pamiętał przyczyny utraty przytomności. Upił się? Zemdlał? Ona obudziła się i…
Ale przecież… Butelka. Pokój trofeów. Jej… Jej diabelskie oczy.
A może…
Ale czy to możliwe? Czy jakimś cudem…?
Teraz
poniedziałek, 30 października 2023
10:52
Pomysły, w jaki sposób warto spędzić słoneczne, jesienne przedpołudnie, mogą być różnorakie. Pewne jest jednak, że naprawdę niewielu chciałoby go spędzać tutaj, w odciętej od dostaw świeżego powietrza Sali Białej poznańskiego magistratu.
Chcąc to jakoś przetrwać, Diana Paderska rozbierała wzrokiem smukłego bruneta, stojącego obok trzeciego rzędu krzeseł, pod jednym z wielkich, łukowych okien. O czym w tym czasie myślała ponad setka pozostałych zgromadzonych tu nieszczęśników – nie wiedziała.
Paderska nie potrafiła sobie wytłumaczyć, dlaczego ci wszyscy dyrektorzy, nauczyciele i uczniowie dali się tu zaciągnąć. Co więcej, dlaczego we względnej ciszy słuchali przemówienia radnego Piotra Bryzy.
Minęło wiele bardzo długich minut, nim Diana doszła do wniosku, że być może uwaga przynajmniej części osób, głównie młodych, niekoniecznie jest wymuszona.
Słuchali właśnie, być może pierwszy raz w życiu, jak urzędnik państwowy z wdziękiem akrobaty żongluje -izmami i -acjami, i zapragnęli mu zaufać. Uwierzyć, że jako „demokratycznie wybrany przedstawiciel władzy” kieruje się szlachetnymi pobudkami „realizacji dobra publicznego”, a „dbanie o interesy nowego pokolenia obywatelek i obywateli” ma wyryte w pamięci jak tabliczkę mnożenia… Może błędnie rozumieli to jako gotowość do zmniejszenia godzin wuefu albo wypłacenia odszkodowania za stres przed sprawdzianami i za deprywację snu związaną ze wstawaniem na ósmą?
Radnemu Bryzie Diana musiała zaś oddać to, że jeśli paciorkowce nie popsują mu tych równiuteńkich białych zębów, wybory będzie wygrywał do emerytury.
Bryza był Hubertem Urbańskim poznańskiej polityki: szykownie ubrany, o młodzieńczych rysach, ale z dodatkiem dostojnej siwizny; niemający problemu z wypełnieniem czasu gadaniem o niczym. A co najważniejsze – Bryza znał odpowiedzi na wszystkie pytania. Nawet dotyczące tych zagadnień, o których nie miał pojęcia.
Gwoli ścisłości: Paderska lubiła Huberta Urbańskiego. Szlag ją za to trafiał na widok przewodniczącego Komisji Polityki Przestrzennej i Rewitalizacji Piotra Bryzy.
Radny perorował zza mównicy, prezentując podręcznikową mowę ciała. Jego wyprostowana sylwetka i zapraszające gesty rąk znamionowały zarówno otwartość, jak i pewność siebie. Raz po raz chwytał obiema dłońmi za pulpit dla podkreślenia determinacji. Gdy lekko odchylał się do tyłu, unosząc nieznacznie podbródek, zaświadczał o poczuciu osobistej odpowiedzialności i posiadanych kompetencjach.
Nic jednak nie mogło się równać momentom, gdy wkładał cztery palce do kieszeni wyprasowanych na kant spodni, przerzucał ciężar ciała na jedną nogę (drugą – dla dodania efektu luzu – nieco uginając), stawał bokiem do audytorium i posyłał którejś pani dyrektor czarujący uśmiech.
Paderska była chyba jedyną kobietą wyczekującą z utęsknieniem, aż Bryza w końcu się ukłoni i zejdzie ze sceny, kończąc swój one-man show.
Nie do wiary, że cała ta szopka miała dość szlachetne uzasadnienie – służyła organizowanemu w siedzibie Urzędu Miasta Poznania uroczystemu podsumowaniu projektu, w którego ramach uczniowie z kilkunastu szkół pod okiem nauczycieli dawnego WOS-u wypracowali „Zielone Konstytucje dla Poznania”. Koncepty zilustrowało czternaście obrazów Diany Paderskiej – graficzki i malarki, owianej niejednoznaczną reputacją epigonki Banksy’ego.
Uroczystość ta była jednocześnie otwarciem organizowanej na dziedzińcu magistratu wystawy, prezentującej teksty „konstytucji” oraz prace Paderskiej.
Podczas gdy popis Bryzy trwał, jej uwagę wciąż zaprzątał tamten brunet… I to tak mocno, że gdy dwanaście minut później polityk skończył przemowę, Padera trwała bez ruchu z zagadkowym wyrazem zarumienionej twarzy.
Skontrastowane z przemówieniem radnego wystąpienie Paderskiej było jak kleks, którym ktoś strzelił zebranym w twarz, a potem przekonywał, że widzą tęczę.
Zaproszona do zabrania głosu Diana stanęła przed mikrofonem na statywie ustawionym obok mównicy. Ubrana jak płaczka, blada i posępna. W czarnej sukience, pończochach i martensach ciężkich niczym poniedziałkowy ranek. Wyprostowała się, schowała ręce za sobą i dla pewności prześledziła wzrokiem drogę ewakuacji – upewniła się, że kierując się wzdłuż bocznej ściany, może opuścić salę bez konieczności przeciskania się przez tłum.
Podobno osiemdziesiąt procent stresu odczuwanego przed wystąpieniami publicznymi wynika z nieprzygotowania. Ale mimo że Paderska dobrze wiedziała, co zaraz powie, pot spływał jej po karku pod spiętymi klamrą długimi, ciemnymi włosami.
Opuściła ręce wzdłuż ciała, opuszkami palców lekko dotykając ud. Powiodła wzrokiem po najbliższych rzędach, stwierdzając tylko tyle, że zasiadające w nich osoby posiadały wszystko, co potrzebne, by ją wygwizdać, po czym…
– Z dbaniem o miasto, w którym się mieszka, jest jak ze spuszczaniem po sobie wody – zaczęła wyćwiczonym głosem. – Gdy opuszczasz publiczną toaletę, nie myślisz, że kiedyś do niej wrócisz. A jednak nie zostawiasz po sobie syfu. Dlaczego więc sprawa tak bardzo się komplikuje, gdy chodzi o zanieczyszczanie całego środowiska? Traktujemy Ziemię jak wychodek, jednocześnie oczekując, że w jakiś cudowny sposób zmieni się w ubikację samoczyszczącą. Bezmyślnie zmierzamy do tego, by zostawić po sobie świat upstrzony stertami plastiku. Wątpliwym pocieszeniem może być to, że za dwadzieścia lat zawiśnie tu taki smog, że nikt z nas tego chlewu nie będzie już po prostu widzieć.
Paderska zrobiła pauzę, by przełknąć ślinę. Rzuciła zimne spojrzenie w równie zimne oczy Bryzy, po czym zerknęła na tamtego bruneta. Wszystko wskazywało na to, że z minuty na minutę coraz bardziej przystojniał.
– Stworzyłam obrazy do waszych „zielonych konstytucji”, bo wierzę, że tak nie musi być – kontynuowała. – Nie, jeśli to my, obywatelki i obywatele, staniemy w obronie czystości planety, systematycznie odsuwając od władzy tych wszystkich traktujących ją niczym kibel w pociągu, który jedzie donikąd. A właściwie zmierza prosto w przepaść. Zacznijcie od siebie, a potem bezczelnie uświadamiajcie, upominajcie i zachęcajcie swoim przykładem innych. Prawdziwa demokracja zaczyna się właśnie na tym poziomie. W gronie kilku osób z naszego najbliższego otoczenia, na których zachowanie mamy bezpośredni wpływ. Inaczej nie miną trzy dekady, a zamiast tego czy innego miasta zostanie po nas tylko smętna, niezdatna do życia betonowa pustynia.
Westchnęła, rozluźniając się.
Podziękowała i nie zastanawiając się, na ile szczere są odprowadzające ją oklaski – opuściła salę.
Zaledwie dwie minuty później Paderska znalazła się na dziedzińcu i zajęła miejsce pod jednym z młodych dębów. Opadła plecami na oparcie drewnianej ławki biegnącej wokół otaczającego drzewo kwietnika. Siedziała w tej nonszalanckiej, półleżącej pozycji ze skrzyżowanymi nogami, w jednej dłoni, opartej na kolanie, trzymała filiżankę z kawą (a raczej kawopodobnym napojem, jak sugerował niewyraźny, kwaśny zapach burej cieszy wypełniającej naczynie). Drugą trzymała w kieszeni czarnego, wełnianego płaszcza – wystarczająco długiego, by nakryć nim tandem, a może i cały peleton.
Mniej ekstrawaganckie, a przede wszystkim krótsze okrycie ulotniło się z jej szafy w weekend – wraz z pamięcią o tym, co działo się z nią w nocy z soboty na niedzielę.
No, właśnie…
Był to bardzo dobry moment, by zastanowić się nad przyczynami weekendowej amnezji. Ledwie jednak wygrzebała z pamięci rudobrodą twarz Henryka Wagnera, a pokusa powrotu do fantazji z udziałem bruneta z Sali Białej wróciła ze zdwojoną siłą.
Ostatnim, do czego chciała się przed sobą przyznać, było to, że się bała. Od wczoraj walczyła z tym uczuciem na wszystkie znane sobie sposoby: bagatelizując fizyczne symptomy, racjonalizując coraz gorsze przeczucia, odpychając natrętne wspomnienia… A raczej strzępki pozbawionych chronologii wspomnień. Przede wszystkim zaś konsekwentnie kierowała uwagę na zadania, które miała do wykonania.
Poza tym powtarzała sobie, że rozmyślanie o tym, co się stało w sobotni wieczór, przed poznaniem wyników badań krwi jest tylko próżnym gdybaniem. I mogło ją doprowadzić jedynie do szaleństwa, a nie konstruktywnych wniosków.
Diana potrząsnęła głową, by przerwać napływ wspomnień.
Sącząc gorzką lurę, przez jakiś czas przeskakiwała spojrzeniem po osobach przechadzających się pomiędzy planszami wystawy plenerowej. Zawiesiła wzrok na dłużej na niewiele starszej od siebie kobiecie, której towarzyszyły dwie kilkuletnie dziewczynki.
W serce ukłuło ją równie znajome, co niechciane uczucie.
Dzieci… A niech ją! Jak długo jeszcze miała zamiar wszystkim ich zazdrościć? Nawet tych bezczelnie krwiopijczych, wiecznie nadąsanych i obwiniających potem w gabinetach psychoterapeutycznych rodziców za każde życiowe niepowodzenie…
I kobieta, i dziewczynki wyglądały, jakby przywdziały swoje kraciaste spódniczki, trencze w ciepłych kolorach i akcesoria prosto z manekinów w Burberry. Małe były śliczne. I zupełnie do siebie niepodobne. Różniły się posturą i wzrostem, typem i kolorem włosów oraz – ewidentnie – temperamentem.
Kobieta w jednej ręce trzymała papierową torebkę z czymś, czym regularnie częstowała młodszą córkę. Druga ręka służyła temu samemu dziecku do wieszania się, pociągania i wykonywania ruchów podobnych do zamaszystego odpychania się kijkami narciarskimi. Uwaga matki zwrócona była jednak ku starszej dziewczynce. Ta – z wysoko skrzyżowanymi na piersi rękami i wirtuozerskim fochem na twarzy – najpewniej nie tylko odmawiała poczęstowania się slodyczami z tytki, ale też wyglądała na niechętną wszelakim formom współpracy.
Dla Paderskiej w ich widoku było coś rozczulającego.
Były stadem. Rodziną w najbardziej fundamentalnym znaczeniu dwóch następujących po sobie pokoleń. Ich relacja dawała im korzenie, niezbywalne miejsce na ziemi… Piękne.
Tak piękne, że Dianie w głowie się nie mieściło, jak to możliwe, że tak łatwo można zepsuć być może jedyną międzyludzką relację, którą sama biologia traktuje tak preferencyjnie, czyniąc z przywiązania dziecka i opiekuna ewolucyjną konieczność. Wydawałoby się, że wystarczy po prostu płynąć na fali wydzielanej przez podwzgórze oksytocyny, a człowiek będzie się wiecznie zanurzał w morzu rodzicielskiej miłości…
Do cholery! Czy przez kolejne trzydzieści pięć lat będzie tak wysiadywać na ławce, tęskniąc do macierzyństwa? A może po prostu do namiastki lepszego dzieciństwa? Do mężczyzny, który by przy niej był…?
Tak naprawdę był. A nie tylko zjawiał się i znikał, jak jej ojciec. Albo do dziecka, które by ją chciało… Z całego serca chciało. Nie tylko akceptowało – bo chyba tylko o akceptacji można mówić w przypadku jej własnej matki, która dała Paderze życie w pijackim otumanieniu.
Diana nabrała w płuca powietrza, by westchnąć.
Zamiast tego wstrzymała jednak oddech. Obróciła głowę w prawo, by zidentyfikować źródło ambrowo-skórzanego zapachu.
– Dzięki pani stałem się dziś zwolennikiem dwóch nowych rzeczy – usłyszała męski głos. Do tego pogodnie brzmiący, jakby już od chwili toczyli przyjacielską rozmowę.
Nie… Nie może być!
W polu widzenia Diany znalazł się on. Brunet. Reakcja Paderskiej mogła być jedna: zachować bezpieczną odległość.
Zaczęła od spojrzenia na nieznajomego z dołu i uniesienia jednej brwi. Na ludzi o zdrowych zmysłach taki arogancki grymas działał raczej niezawodnie. Powodował, że zamiast dalej wierzyć w czar swojego uśmiechu, zaczynali odczuwać wstyd lub urazę. (Najczęściej jedno i drugie – jak wtedy, gdy ktoś pokona cię jednym ciosem).
– Fatalnie trafiłeś, bo prowadzenie miłych pogawędek idzie mi jeszcze gorzej niż przemawianie.
– Przemawianie idzie ci bardzo dobrze.
Uśmiechnął się i skinął lekko głową, jakby chciał przypieczętować tym ruchem przejście na „ty”.
– Ale jeszcze lepsza jesteś w podsuwaniu młodym ludziom wirali.
– I to jest to, czego stałeś się zwolennikiem? – Uniosła krytycznie brew. To znaczy uniosła jeszcze wyżej. Tak wysoko, że gdyby spróbowała to zrobić po raz kolejny, najpewniej wypadłoby jej oko.
– Nie. Ale polubiłem stowarzyszenie, w którym działasz. Prześledziłem wasze aktywności podczas przemówienia twojego przedmówcy. O dziwo, gdy skończyłem scrollować, wydało mi się, że radny Bryza był w tym samym punkcie przemówienia. Z twojego wyrazu twarzy wyczytałem, że myślisz podobnie.
„Więc nie umiesz z niego czytać” – pomyślała Paderska. I zupełnie nie rozumiała, dlaczego głos odmówił jej współpracy, by te myśli wypowiedzieć.
Zmierzyła mężczyznę wzrokiem.
Wysoki, smukły brunet z włosami o długości kilku centymetrów, z fryzurą, która zachęca, by błądzić w niej palcami. Delikatny zarost wyglądał, jakby powstał wskutek lenistwa. A może po prostu ze zdrowego rozsądku, dzięki któremu właściciel brody dostrzegł próżność codziennego mozolenia się przed lustrem, skoro równie dobrze mógł sobie dodać kilka punktów do atrakcyjności, usprawiedliwiając nieregularne golenie się zapracowaniem?
Mężczyzna miał na sobie czarną sportową marynarkę ze stójką, włożoną na białą, rozpiętą pod szyją na dwa guziki koszulę. Do tego jasne, świetnie dopasowane jeansy, wsunięte w cholewki czarnych sztybletów. Raczej zbyt drogo na nauczyciela, który przybył tu z reprezentacją szkoły. Za tanio na urzędnika rozliczającego ubranie w ramach kosztów służbowych. W grę wchodził zatem dyrektor jakiegoś liceum albo dziennikarz.
Jeszcze w Sali Białej wzrok Diany przyciągnął jakiś szczegół na jego twarzy. Teraz mogła rozpoznać frapujący ją detal. Mężczyzna miał bliznę zaczynającą się na skroni i kończącą przy lewej powiece, zakrzywioną niczym szpon i dzielącą łuk brwiowy na dwie części.
Ech… ewidentnie jej fetysz.
Paderska uważała mankamenty urody za szalenie atrakcyjne. Zwykle niosły bowiem za sobą ciekawe i nierzadko heroiczne historie towarzyszące uczeniu się funkcjonowania z „niedoskonałą” aparycją w domagającym się perfekcji społeczeństwie. Sądziła, że uniezależnienie swojej pozytywnej samooceny od wizerunku stanowi najważniejszy krok w kierunku rozpoznania w sobie głębszej, trwalszej, bardziej złożonej i raczej rozwijającej się niż niszczejącej z wiekiem wartości. Ale przede wszystkim akceptacja „niedoskonałości” to szkoła szacunku wobec własnego ciała.
Paderska szybko oceniła, że nieznajomy należy do tej grupy ludzi oszpeconych, którzy zaakceptowali swoje fizyczne niedoskonałości. Nie próbował maskować blizny grzywką, korektorem, wystającym z kieszeni brelokiem od porsche. Znamię było wystarczająco paskudne, aby pierwszy lepszy chirurg zalecił mu usunąć je operacyjnie. A jednak brunet tego nie zrobił.
Cholera. Naprawdę było z niego niezłe ciacho… Może nie był doskonale uformowanym eklerkiem, ale apetycznie wyrośniętą, pękniętą muffinką – na pewno.
Gdyby Diana nie była taka, jaka była, gdyby była taka, jaka chciałaby teraz być i… gdyby nie jeszcze kilka innych „gdyby” – z pewnością uległaby pokusie. Tymczasem… odwróciła wzrok na opartą na kolanie filiżankę, by przemyśleć strategię działania wobec niebezpiecznie pociągającego mężczyzny, odpornego na klasyczne metody odstraszania.
– To rzeczywiście ta pierwsza rzecz, której stałem się zwo…
– Co powiesz na taki układ? – weszła mu w słowo. – W zamian za udostępnienie mojego fanpage’a na twoim profilu udam zainteresowanie drugą rzeczą, którą, rzekomo dzięki mnie, polubiłeś. Jak dodasz też rolkę na Insta, udam to nawet bardzo dobrze.
– Zgoda – przytaknął energicznie.
Wskazał palcem miejsce na ławce po prawej stronie Diany.
– Mogę?
Paderska przytrzymała jego wzrok, jakby zadawała mu to samo pytanie, choć… po prostu zapatrzyła się w jego zielone oczy.
Nigdy takich nie widziała. I – zgodnie ze statystykami wskazującymi, że to kolor dwóch procent tęczówek na świecie, z czego dziewięćdziesiąt procent należy do Islandek – już nie zobaczy.
Oderwała plecy od oparcia. Pchnęła leżącą obok niej płócienną torbę i przesunęła się o kilka centymetrów. Nie z powodu braku wystarczającej przestrzeni dla dwóch osób, lecz dla symbolicznego podkreślenia dystansu. Usiadła lekko pochylona w stronę przeciwną do tej, w którą tak naprawdę chciała się pochylić.
– Proszę. – Gestem wskazała wolne miejsce.
Mężczyzna podziękował, lekko skłaniając głowę.
Ledwie jego zgrabny tyłek sięgnął ławki, ona już pożałowała, że wcześniej nie oderwała od siedziska własnych pośladków. Diana poczuła, że ma chęć zrobić coś dokładnie odwrotnego niż to, do czego wzywał ją rozsądek.
Brunet usiadł, wysunął jedną nogę przed drugą i zwrócił ciało w stronę Diany.
– Drugą są twoje prace – oznajmił.
Paderska powoli uniosła powieki, nie ukrywając zaskoczenia. A właściwie z premedytacją okazując wyraźne oznaki niedowierzania.
– Na pierwszy rzut oka wyglądają jak grafiki komputerowe. Ale to malarstwo olejne. Prawda? – kontynuował niespeszony mężczyzna.
Diana zamrugała szybko, jakby inaczej nie mogła przytępić zdumionego spojrzenia.
– Tempera – burknęła.
– Tempera?
Paderska przytaknęła, choć wiedziała, że rozmówcy nie chodzi o potwierdzenie, czy w międzyczasie nie ogłuchł.
– Szybciej schnie – dodała.
Brunet się uśmiechnął.
– Praktyczne – stwierdził.
– Konieczne, żeby się wyrobić – uzupełniła niby od niechcenia. – Cierpię na wieczny syndrom „nocy przed”. Nic nie działa na mnie bardziej inspirująco niż deadline. – Pochyliła głowę i zajrzała do filiżanki. Zastukała dwukrotnie denkiem o kolano, dając sobie minutę.
Tak, minutę.
Potem otrzepie wyobraźnię z jego obrazu. Ba! Wymiecie go z pamięci. A im wcześniej to zrobi, tym szybciej przestanie sobie roić, że znów siedzi obok swojej „ostatniej szansy”. Faceta w podobnym jak ona wieku, a przy tym wolnym, niezapuszczonym jak zblazowani codzienną rutyną wieloletni mężowie, niespłukanym, no i sprawiającego wrażenie całkiem sensownego.
Minuta. Tak, tak.
A raczej: nie, nie. Nie będzie sobie wyobrażać, jak jego usta błądzą po jej skórze, rozdając rozkosznie nieprzewidywalne pocałunki. Jak ten modelowy nos trafia w jej pępek. Jak jego…
– Jestem kompletnym ignorantem w kwestiach technicznych. Wybacz – oznajmił i uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Ale dzięki tej wystawie naprawdę chciałbym dowiedzieć się więcej.
Zrobił celową pauzę, zapraszając Dianę do podjęcia tematu.
Paderska nie skorzystała z zaproszenia. Nie poskąpiła mu za to spojrzeń, pewna, że on pierwszy ulegnie presji ciszy i wznowi wysiłki, by podtrzymać rozmowę. Rozmowę, której toczyć nie chciała i która jednocześnie niepomiernie ją pociągała. Choć bardziej adekwatne byłoby pewnie powiedzieć, że pociągał ją on…
– Najczęściej zwracam uwagę na pomysł i przekaz – podjął mężczyzna. – Dlatego bardzo podoba mi się twoje Zlądowacenie… – Wykonał ręką gest podobny do rysowania w powietrzu linii horyzontu. – Z daleka obraz wygląda jak rzucony na siatkę widok płynącej góry lodowej widzianej z lądu. Ale gdy czyta się go jak tekst… – przerzucił uniesione dłonie z lewej na prawą, jakby przenosił w powietrzu niewielkie pudełko – …kratka po kratce, można odczytać proces zmiany lądolodu w pustynię.
– Bystrzak z ciebie – podsumowała beznamiętnie, darując sobie komentarz, że równie dobrze mógł wyczytać to z opisu obrazu.
– Raczej z autorki.
– Szczęśliwi, którzy nie poznali jej osobiście.
Mężczyzna zaśmiał się bezgłośnie.
Paderska – chcąc, a raczej zdecydowanie nie chcąc – nieznacznie uniosła kąciki ust.
– Czuję się dokładnie odwrotnie – oznajmił zmienionym, głębszym głosem.
Tyle wystarczyło, by trzewia Paderskiej wykonały piruet, zachęcając jej ciało do otwarcia się przed brunetem niczym sezam pod wpływem magicznego zaklęcia. Rozum na szczęście skutecznie nakazał jej zamknąć podwoje.
Wiedziała jednak, że brakowało już jedynie kilku minut, by łechtająca zmysły fizyczna bliskość tego faceta zmieniła się w jej wielomiesięczną paranoję. Nocne tęsknoty za człowiekiem, którego Diana natychmiast by wyidealizowała, choć o tej fascynacji nie poinformowała. Za dnia zaś wypatrywanie go w każdej męskiej sylwetce – do tego z narastającą trwogą, że za kolejnym zakrętem spotka go, owszem. Ale z kobietą u boku i dziecięcym wózkiem.
Częsta przypadłość singielki po trzydziestce… Do tego naznaczonej czymś, co Diana nazywała klątwą Konrada. Od czasu zakończenia tamtej relacji zaliczała przecież wtopę za wtopą, nieświadomie wplątując się w trójkąty, o których trójkątności nie miała nawet pojęcia.
– Możesz go kupić – poinformowała, pragnąc jak najszybciej zmienić temat. Tak szybko, żeby nawet nie zdążyła się zastanowić, czy on powiedział to, co ona usłyszała, czy zrozumiała to, co on sobie myślał, i czy on myślał, że ona zrozumiała to, co chciał, by usłyszała.
– Miej na uwadze, że jeśli przepuścisz tę okazję dziś, gdy jest nic niewart, twoje potomstwo straci szansę na sprzedanie go za miliony po mojej śmierci. Muszę już iść – oznajmiła na jednym oddechu.
Spojrzała w brunatną kałużę na dnie filiżanki, po czym energicznie wypiła ostatni łyk kawy. Rozprostowała nogi, zamierzając wstać.
W tym samym momencie mężczyzna wyciągnął rękę.
– Jakub Lange. Piszę dla „Pulsu Wielkopolski”.
Paderska zastygła zaalarmowana. „No… w samą porę, panie redaktorze”.
– Aha – podsumowała, obrzucając niechętnym spojrzeniem dłoń dziennikarza.
Zamiast ją uścisnąć, sięgnęła po leżącą obok torbę. Zawiesiła płócienny worek na ramieniu, chwyciła palcami filiżankę od góry i z cieniem ulgi zrobiła to, co od dawna zamierzała. Wstała.
Jakub natychmiast zrobił to samo. Energicznie uniósł ręce, kierując otwarte dłonie w stronę Diany.
– Przychodzę w pokoju.
Zabrzmiało to dość poważnie, ale wyglądało tak komicznie, że Paderska nie mogła się nie uśmiechnąć.
– No to albo pracujesz tam od niedawna, albo długo już nie popracujesz – oznajmiła, przywracając kąciki ust do pierwotnej pozycji.
– To pierwsze jest względne, drugie prawdopodobne – odparł Lange, opuszczając ręce. – Wiem, co myślisz.
– Odważne stwierdzenie.
Paderska zrobiła krok w bok, by go wyminąć.
Lange odpowiedział nieznacznym uniesieniem ręki.
– Proszę.
– O co?
– O pięć minut wzajemnego nieoceniania się z góry.
– Rozsądna propozycja. – Diana ironicznie skinęła głową. – Tylko że w przypadku redakcji, którą reprezentujesz, spóźniona co najmniej o kilka setek numerów.
Paderska wyminęła dziennikarza w kilku sprężystych krokach i skierowała się w stronę wejścia do budynku.
Chwilę potem, po pokonaniu kilku metrów usłyszała za sobą podniesiony głos Jakuba:
– Chcę porozmawiać o twoim liście do Henryka Wagnera!
Tyle wystarczyło, by po plecach przebiegł jej dreszcz, a na policzki wystąpiło nieprzyjemne ciepło. Zatrzymała się.
– O czym? – rzuciła, spoglądając na dziennikarza przez ramię. Usłyszawszy swój głos, stwierdziła, że w zakresie wyrażenia zarazem ignorancji i nonszalancji wobec tematu, zabrzmiała przekonująco. W trybie emergency potrafiła zresztą łgać tak gładko, że gdyby badano ją wariografem, wykresy tempa oddechu, ciśnienia krwi i aktywności gruczołów potowych przypominałyby płaskie pola golfowe Prowincji Północno-Zachodniej RPA.
– O tym znalezionym dziś rano w jego posiadłości w Broniewicach.
– „Znalezionym”? – powtórzyła, unosząc brew. – To listów już się nie otrzymuje, tylko się je znajduje?
– Pan Wagner go otrzymał. Można jednak powiedzieć, że ktoś inny znalazł. Do tego w dość niefortunnych okolicznościach.
Paderska ściągnęła brwi. Miała świadomość, że utrzymywanie sztywnego kontaktu wzrokowego jest zachowaniem charakterystycznym dla kłamcy, kogoś, kto blefuje, zatem bacznie śledzi reakcje okłamywanego, by móc dostosowywać do nich swój komunikat. W reakcji na skupiony na niej w podobnie podejrzany sposób wzrok redaktora stwierdziła zatem:
– Bredzisz! – po czym zawahała się. – A właściwie… masz rację. Przyznaję się – poprawiła wypowiedź, odwracając się w stronę dziennikarza. – Zredagowałam kilka pism do Henryka Wagnera, a raczej jego firmy. Zawsze robiłam to na prośbę podobnych do mnie freelancerów albo ludzi z jakichś organizacji pozarządowych, bo jako nazwijmy-to-dla-uproszczenia-artystka mam niepoślednie doświadczenie w życiu za pieniądze sponsorów. Dziwię się jednak, że to mnie o te pisma pytasz, bo tylko pod nielicznymi się podpisałam. No, może ostatnio… Na jednym czy dwóch. Tylko że jeśli to o nie ci chodzi, pod nimi było także kilkaset zebranych na ulicy podpisów innych osób. – Machnęła filiżanką, jakby coś nią przeganiała.
– O tych pismach nic nie wiem, Diano – oznajmił spokojnie Lange.
Paderska wiedziała, dla jakiego efektu użył jej imienia. Skrócenia dystansu, wywołania sympatii, zdobycia zaufania… A jednak aż dostała gęsiej skórki.
Gdyby w myślach nie dała sobie w twarz – zawyłaby w uniesieniu, błagając o jeszcze. Zamiast tego jednak rozsądnie wskazała podbródkiem stojącą za dziennikarzem ławkę.
– I po to było to urocze pierdu-pierdu? Żeby pogadać o śmieciach wyjętych z kosza twojego chlebodawcy? – wypaliła.
Jakub trafił dłońmi do kieszeni spodni i uciekł wzrokiem na bruk. Ten arogancki gest rąk nijak nie pasował do jego dotychczasowej postawy.
Zastanawiał się? Chciał ją sprowokować? Został szczęśliwym znalazcą błyskającej spomiędzy kostki brukowej jednogroszówki?
Tak czy inaczej chwilę później podniósł głowę i zrezygnował z trzymania rąk w kieszeniach. Co więcej, wyciągnięcie dłoni miało widocznie znaczenie podobne do podnoszenia kotwicy, bo zaraz po tym odcumował i dobił do miejsca tuż przed Paderską.
Stanął tak blisko niej, że znów poczuła upojny zapach jego perfum. Było to zresztą o tyle prostsze, że nos Diany w linii prostej sięgał do kołnierza jego marynarki.
Gdy Jakub uniósł obie dłonie, niewiele brakowało, by posądziła go o próbę przytulenia jej. A co za tym idzie – by podjęła kroki konieczne do samoobrony. Dziennikarz poprzestał jednak na oparciu rąk na biodrach.
– Wagner nie jest moim chlebodawcą – oznajmił.
Z zaskakująco poważnego tonu dziennikarza Diana błyskawicznie wysnuła wniosek, że kwestia powiązań „Pulsu Wielkopolski” z finansowymi wpływami Henryka Wagnera musi być dla niego niewygodna.
– Lepiej, żebym pozostała przy tym określeniu – drążyła z założonymi rękami, świadoma, że trafiła w czuły punkt. – Dużo gorzej brzmiałoby, na przykład, gdybym mogła go nazwać sponsorem twoich tekstów. Bo chyba nie zaskoczę cię opinią, że ten dziennik szczuje na wszystkich, tylko nie na tych, którzy mu płacą.
Opuszczając ręce, koniuszkami palców dotknęła przedramienia Jakuba. Natychmiast schowała dłoń za siebie, jakby nie tylko chciała ją skutecznie cofnąć, ale zaprzeczyć, że doszło do jakiegokolwiek przypadkowego kontaktu.
Mimowolnie rozchyliła usta.
Lange przeciwnie – wyraźnie zacisnął wargi, jakby w ostatniej chwili udało mu się powstrzymać od wypowiedzenia jakiegoś słowa.
– Nie mówię o żadnym oficjalnym piśmie, Diano – powiedział nieoczekiwanie. – Mam na myśli list, w którym szantażujesz pana Wagnera.
Paderska natychmiast otrzeźwiała, zjeżyła się i zmobilizowała do szorstkiej riposty:
– Chyba coś ci się przyśniło, Jakubie.
Dziennikarz skinął głową.
– Coś tak. Ale nie list, który pokojówka znalazła wczoraj rano w rezydencji Henryka Wagnera – oznajmił zdecydowanie. – W jego gabinecie było też zaproszenie na dzisiejszy wernisaż w magistracie. Treść twojego listu bezpośrednio dotyczy tego wydarzenia, więc nietrudno się domyślić, że znajdowały się w tej samej kopercie.
Diana odwróciła wzrok. Zatrzymała go na wycieczce szkolnej opuszczającej budynek urzędu.
– To ręcznie napisana wiadomość. Zwracasz się do niego w drugiej osobie, a podpisałaś się „DP”. Rozumiem więc, że znacie się osobiście?
Paderska wiedziała, że pytanie było retoryczne. Jakub zadał je wyłącznie po to, by podtrzymać formę dialogu i nie dopuścić, żeby wyłączyła się z rozmowy. Choć chciała postąpić zupełnie odwrotnie, odparła:
– „Znamy się” to dużo powiedziane. Przeszliśmy na ty jakiś czas temu.
– Mogę wiedzieć przy jakiej okazji?
– Chciał kupić ode mnie obraz – odpowiedziała, powoli prostując głowę i kierując spojrzenie w oczy dziennikarza.
– Kupił?
– Chciał go w pakiecie z czymś, co nie było na sprzedaż. – Paderska wzruszyła ramionami, jednocześnie buntowniczo krzyżując ręce. Oparła filiżankę o przedramię. – Nie masz po co pytać dalej, bo nawet gdybym opowiedziała ci prawdę ze wszystkimi szczegółami, on nie pozwoliłby ci jej wydrukować. To wszystko? – zapytała impertynencko, wskazując na rozmówcę podbródkiem. – Czy chcesz mi jeszcze coś powiedzieć o tym liście? Bo rozumiem, że używasz tego wybujałego słowa dla nazwania trzech, czterech zdań.
– Istotne, jakich zdań.
Diana cicho prychnęła.
– Napisałam, że o ile mi wiadomo, jedyne, co Wagner ma wielkie oprócz ego, to stan konta. Oto wyborna okazja, by zamanifestował i jedno, i drugie. Podczas aukcji liczę więc na jego hojność… Jakoś tak.
Wymownie nachyliła się w stronę dziennikarza, skręcając głowę.
– I ty to nazywasz szantażem? – zapytała, nie oczekując odpowiedzi. Wyprostowała się. – Chciałam, żeby przyszedł na wernisaż i kupił któryś z obrazów. Na pewno grzecznie słuchałeś części powitalnej, a tam jasno zostało powiedziane, że wszystkie obrazy oddałam na licytację. Cały dochód zostanie przeznaczony na remont świetlicy w Kowalskich. To chyba nie jest karalne, że osobiście wysłałam zaproszenie do milionera, którego znam, sugerując mu, żeby w ramach dbania o reputację przynajmniej raz na jakiś czas wydał trochę pieniędzy nie na siebie samego?
Paderska gniewnie ściągnęła brwi. Tak gniewnie, że te dwie włochate, czarne linie powinny się ze sobą zderzyć i wykoleić.
Tymczasem Lange jak szybko otworzył usta, tak szybko je zamknął i przełknął ślinę.
Diana już miała skwitować rozmowę słowami pożegnania, gdy dziennikarz oznajmił:
– On zaginął.
– Kto?
– Pan Wagner. Zniknął w sobotę wieczorem. Mija druga doba, od kiedy nie daje znaku życia.
Diana zamrugała nerwowo.
– Co znaczy: zniknął? – zapytała, nie zdejmując z dziennikarza skonfundowanego spojrzenia.
– Na razie nie wiadomo nic więcej. Przynajmniej mi.
– No to skąd wiadomo, że zaginął, a nie wyjechał? – podniosła mimowolnie głos.
Lange pokręcił głową.
Paderska sądziła, że ten ruch będzie tylko ilustracją szerszej odpowiedzi, ale… sądziła błędnie. Dziennikarz albo nie wiedział, albo poinformować jej nie chciał.
Obstawiła to drugie.
– No to jaki związek ze zniknięciem Wagnera ma mój list? – zapytała tonem, który sam w sobie stanowił oznajmienie, że ów związek przyczynowo-skutkowy nie zachodzi.
– To ja ciebie chciałem zapytać, czy ma.
– Nie ma.
– Podobno Henryk Wagner planował spotkać się z tobą w miniony weekend.
Zapadła cisza.
Cisza, podczas której ona wpatrywała się w niego, bo potrzebowała zawiesić gdzieś wzrok, by pomyśleć. On zaś wytrzymywał jej spojrzenie, najpewniej licząc, że sprowokuje ją tym do jakiejś reakcji.
Niewiele wymyśliwszy, Diana rzuciła oskarżycielsko:
– Jesteś z prasy czy z policji?
– Współpracuję z obiema instytucjami.
– Więc marnujesz czas.
– Mam czas.
– Nie mówiłam o twoim czasie. Marnujesz mój czas.
Obróciła się bokiem, przytrzymując zawieszoną na ramieniu torbę.
– Nie szantażowałam go. Nie spotkałam się z nim. Nie mam pojęcia, gdzie jest – skłamała gładko. – I wiesz, co?
– Co?
– Nic mnie to nie obchodzi!
I tak zakończywszy spotkanie, Paderska pomyślała, że od dziś kolor worków na szkło będzie nazywać „zielenią oczu Jakuba Lange”.
11:27
„Zabierz go, Boże. Spraw, żeby zdechł” – Piotr Bryza powtarzał tę myśl jak modlitwę.
Bóg dał życie jego dwóm córkom – Oldze i Adzie. Czym wobec cudu narodzin jest więc zadanie śmierci jednemu człowiekowi? Do tego śliskiej gnidzie, lubującej się w perorowaniu o interesach, o których robieniu nie miał pojęcia. Zniedołężniałemu prykowi, po pijaku szczycącemu się, że fantazjuje o własnej szwagierce – Helenie. Żonie Piotra. A wreszcie hipokrycie dotrzymującym jedynie gróźb.
Bryza chciał takiego Boga. I do takiego Boga się modlił. Do sprawiedliwego sędziego niezwlekającego z egzekucją. Równie hojnie wynagradzającego za dobro, co dotkliwie karzącego za zło. Natychmiast.
Piotr zrobił na korytarzu magistratu dwa ostatnie, sprężyste kroki. Zatrzymał się, by pchnąć drewniane drzwi wychodzące na dziedziniec urzędu.
Minęło dwadzieścia pięć lat od chwili, kiedy zobaczył to miejsce po raz pierwszy. Był wtedy zwykłym chłopcem ze wsi, uczestniczącym w szkolnej wycieczce organizowanej na rozpoczęcie ósmej klasy szkoły podstawowej. Ten potężny, czterokondygnacyjny gmach zrobił na nim wówczas ogromne wrażenie.
W XVIII wieku, w którego pierwszych latach rozpoczęto budowę, mieściło się tu kolegium jezuickie. Z tego okresu pochodziły elewacje wykonane według projektu Jana Catenazziego, zdobione barokowymi i neobarokowymi dekoracjami. Pół wieku po wzniesieniu budowli rozbudowano jej wschodnie skrzydło i zakończono skrzydłem od strony placu Kolegiackiego. W ten sposób teren zamknięto piętrowym budynkiem z bramą, a nad nią wzniesiono wieżę.
To właśnie powstały w tamtych czasach dziedziniec wydawał się Piotrowi szczególnie piękny. Doskonały w swojej prostocie. Niestety ostatni z remontów pozbawił plac zarówno dawnej surowości, jak i wynikającego z niej dostojeństwa.
Według Piotra największą wadą tego miejsca byli jednak ludzie. Miejski plebs. Mieszkańcy Poznania i turyści, którzy w każde słoneczne popołudnie rozpierzchali się po placu niczym gatunek inwazyjny i pożerali ciszę. To dla nich teren zadrzewiono i wyłożono pospolitą kostką brukową, ułożoną we wzór przypominający nachodzące na siebie pióra.
Bryza nimi gardził.
Gardził zresztą także pracownikami magistratu. A im silniejszą czuł pogardę, tym lepiej rozumiał, dlaczego każdy demokratyczny polityk musi być hipokrytą.
Jeśli chce zagrabić dla siebie jak najwięcej partykularnych korzyści, to na ustach musi mieć równość w podziale dóbr. Jeśli chce pozostać nietykalny – musi udawać, że czuje się częścią ludu.
Nie inaczej było pewnie w przypadku dziedzińca.
Chcąc odwrócić uwagę społeczeństwa od rozdzielania między sobą istotniejszych przywilejów, na ołtarzu demokracji złożono ten urokliwy zakątek. Zabytkowy plac jeszcze do niedawna pełnił bowiem funkcję wewnętrznego parkingu, zarezerwowanego tylko dla urzędników.
Piotr dostrzegł Damiana, będąc jeszcze na schodach.
Krępy niziołek stał oparty plecami o czarnego jeepa grand cherokee. Nogi skrzyżowane w kostkach, ramiona założone na piersi i ten tępy wyraz twarzy… Słodki Jezu! Gdyby nie wspomnienia z dzieciństwa, Piotr nie uwierzyłby, że są rodzonymi braćmi.
Różniła ich niemal każda cecha fizyczna.
Na początek wzrost. Dwadzieścia dwa centymetry na korzyść trzy lata starszego Piotra. Towarzyszący temu brak istotnej różnicy w zakresie wagi wynikał z tego, że Damian walił w siebie niezliczone ilości anabolików.
Starszy miał gęste, czarne włosy, z cięciem typu pompadour, przyprószone na skroniach siwizną dokładnie w taki sposób, by dawać świadectwo życiowego doświadczenia i właściwego wiekowi autorytetu. Młodszy golił się na zero. Piotr miał wysokie czoło, smukłe rysy, delikatnie opaloną, gładką skórę. Nie można było dostrzec na niej niczego, co choćby przypominało rozognione, ropne krosty, jakimi upstrzona była pełna twarz młodszego brata. Szare oczy starszego, podkreślone prostymi, krzaczastymi brwiami, posiadały naturalną bystrość – cechę niedostępną rozmytym, błękitnym tęczówkom młodszego Bryzy, do tego oprawionym w wyjątkowo krótkie rzęsy i jakby wyskubane w przypadkowych miejscach brwi.
O spiczastych małżowinach młodego bracia żartowali, że powstały na skutek ciągłego wyciągania go za uszy z tarapatów. Do dziś zdarzało im się powtarzać ten dowcip. Humor w nim zawarty był już jednak mocno zwietrzały, a los Damiana – mimo wszelkich wysiłków Piotra – tak nijaki, że radny zamiast serdeczności i troski czuł przede wszystkim frustrację.
Na widok zbliżającego się do samochodu brata Damian odbił się od drzwi pasażera. Obciągnął czarną wiatrówkę, stanowiącą kompromis między jego bezguściem a nawoływaniami Piotra, by ubierał się do roboty u Henryka jak przystało na kogoś, kto odziedziczy lwią część jego konta.
– No i co? – zagadnął Damian.
Mówiąc, trochę buczał, trochę syczał. W zasadzie mówił tak, jakby głos zatrzymywał się gdzieś w górnej części jego nosa. Przede wszystkim jednak nie mówił. Gdy zaś już to robił – nie wykazywał najmniejszych oznak zainteresowania tym, czy został wysłuchany, a tym bardziej czy otrzymał odpowiedź.
Charknął i wypluł gumę na bruk.
Piotr gwałtownie wciągnął powietrze przez nos. W pierwszym odruchu chciał warknąć na brata. Kazać mu tę gumę zlizać z ziemi i połknąć! Zamiast tego zamknął powieki, zagryzł zęby i mocniej zacisnął dłoń na uchwycie skórzanej torby.
– A co ma być? – wycedził. Powoli otworzył oczy.
Damian wskazał ruchem głowy budynek magistratu.
– Co z nią? – zapytał.
– A co ona tak cię nagle zaczęła obchodzić? – zirytował się Piotr.
– Bo jest podobna.
– Kurwa, każdy jest do kogoś podobny!
Damian posłał mu pozbawione wyrazu spojrzenie.
– Żyje – burknął starszy Bryza, opanowawszy się.
– Poinformowała gliny?
– Skąd mam…
Radny przerwał, zreflektowawszy się, że znów traci kontrolę nad głosem. I to traci ją tutaj. Na placu wypełnionym wścibską hołotą. Gwałtownym gestem podał bratu teczkę.
– Jeszcze nie wiem – dokończył.
– Gadałeś z nią? – zapytał Damian, odbierając torbę.
Zamiast udzielić odpowiedzi, Piotr powiódł wzrokiem po dziedzińcu. Upewnił się, że Helena i dziewczynki – tak jak prosił – nie czekały na niego. Zapewne poszły na spacer. Bryza miał się z nimi spotkać w „Delicji”, zostało mu więc jeszcze półtorej godziny… Mało.
Zawsze było mało.
Potrzebował pół godziny, żeby do niej dojechać i wrócić. Zostawała godzina, żeby porozmawiać… Nie, nie porozmawiać. Żeby po prostu z nią być. Wtulić ją w siebie. Scałować z jej czoła wszystkie obawy… Przy okazji zaś powiadomić, że cokolwiek Wagner robił z Paderską w Broniewicach, półtora dnia później dziewczyna nie wyglądała, jakby spędziła tam jakiś szczególnie znaczący wieczór.
Damian obszedł samochód.
Piotr przyglądał się, jak brat otwiera tylne drzwi i wsuwa skórzaną aktówkę za fotel kierowcy. Radny wiedział, że nie czeka na odpowiedź. Może nawet nie pamięta zadanego pytania. Zmienił zatem temat.
– Opowiedz mi wszystko jeszcze raz. Słowo w słowo, tak, jak będziesz odpowiadał na policji.
Wypowiedź Piotra zagłuszył trzask drzwi, zamkniętych przez Damiana z typowym brakiem delikatności. Polityk poczekał więc, aż brat podejdzie. Wtedy spróbował raz jeszcze, inaczej:
– Dlaczego Henryk Wagner zostawił w sobotę auto przy zakręcie do posiadłości?
Damian wzruszył ramionami. Pochylił głowę, skierował pusty wzrok na bruk i zaczął grzebać paznokciem w przednich zębach.
– Pewnie podjechał tam, żeby ją stamtąd zgarnąć – wybełkotał, nie odejmując dłoni od ust.
– Dlaczego nie mogła sama dotrzeć do Broniewic?
– Bo droga przez las nie nadaje się dla osobówek.
Tak… To brzmiało rozsądnie.
Bryza odetchnął.
– Zapytają, czy widziałeś go w sobotę – kontynuował. – Co odpowiesz?
Damian opuścił rękę. Wyprostował się. Po raz pierwszy od dłuższego czasu spojrzał prosto na Piotra. Próżno byłoby jednak doszukiwać się w oczach młodego nie tylko przejęcia, ale choćby cienia zainteresowania.
– Że nie.
– A co tego dnia robiłeś?
– Byłem w domu. Rano skoczyłem po zakupy. Wieczorem przyszedł kumpel. Oglądaliśmy koszykówkę na Eurosporcie.
– Twój znajomy może to potwierdzić?
Młody prychnął.
– Mogę powiedzieć, że było nas dziesięciu – odparował.
Piotr zamknął oczy. Wziął głęboki wdech, by opanować szybko wzbierającą irytację.
– Wystarczy jeden – skwitował ściszonym głosem.
Podniósł powieki.
– Reasumując. Ojciec…
– Ojczym – wciął się Damian.
Piotr zgromił go spojrzeniem.
– Ciebie w ogóle obchodzi, co się z nim teraz dzieje? – zapytał opryskliwie.
– Nie. I ciebie też nie.
– A skąd ty możesz wiedzieć, co mnie obchodzi, a co nie?
Piotr natychmiast pożałował, że podniósł głos.
Rozejrzał się po dziedzińcu, z ulgą stwierdzając, że nie zwrócił niczyjej uwagi.
Wrócił spojrzeniem do brata.
– Podsumowując… – podjął zniecierpliwionym tonem. – Henryk Wagner zadzwonił do ciebie o wpół do ósmej, żebyś przyjechał i kogoś odwiózł. Wyraźnie brzmiał, jakby się schlał. Odmówiłeś, bo sam piłeś. A skoro ty nie przyjechałeś, ojczym musiał sam zawieźć Paderską do głównej drogi. Podejrzewasz, że na tamtym zakręcie przesiedli się do jej auta. Potem stary gdzieś zniknął. Tyle. Ani słowa więcej. Zrozumiałeś? Czy musisz to sobie zapisać?!
Damian poruszył szczęką tak, jakby wciąż żuł jakieś cholerstwo. Otworzył przed bratem drzwi jeepa.
– No – bąknął.
Przez chwilę Piotr – wbijając wzrok w zarumieniony profil brata i trąc zębami o zęby – czekał na dalsze słowa. Szybko zrozumiał jednak, że żadne nie padną. Odwrócił spojrzenie i westchnął cicho.
Ilu jeszcze dowodów potrzebował, by w końcu przestać się łudzić? Po prostu przyjąć, że to kretyn. Że jego brat prędzej czy później i tak zrobi coś, za co trafi za kraty. Choćby Piotr załatwił Damianowi sztab doradców, zainwestował w jego rozwój wielkie pieniądze i poddał operacji plastycznej jego łudząco podobną do ojcowskiej facjatę – nikogo więcej z niego być nie mogło. A nie mogło, bo Damian nikim więcej nie chciał być.
– To się musiało na nim zemścić – wymamrotał młody, omijając radnego.
Polityk rozchylił wargi, ale nic nie powiedział.
Rozpiął górny guzik marynarki i sięgnął do wewnętrznej kieszeni. Wyjął telefon, by włączyć wyciszony na czas przemówienia dźwięk.
Nowa wiadomość. Z nagłówka odczytał imię.
Jej imię.
Rozkoszny prąd natychmiast przeszył każdy jego nerw.
Otworzył SMS-a i odczytał… A wtedy poczuł się, jakby coś rozpruło mu głowę i wpuściło do niej trochę światła.
11:31
Gdy Paderska obudziła się w niedzielę we własnym łóżku, pomyślała, że albo wciąż się nie ocknęła, albo wypadła z tunelu czasoprzestrzennego.
Obwąchała wtedy włosy i sukienkę. Zapach męskich perfum świadczył, że nie, Wagner jej się nie śnił. Naprawdę się z nim spotkała. Sprawdziła listę połączeń, potem SMS-ów. Obejrzała się dokładnie przed lustrem w łazience. W pokoju przeprowadziła wnikliwe oględziny torby. Przeszukania garderoby wierzchniej nie dokonała, bo nigdzie jej nie namierzyła.
Wniosek? Wyglądało na to, że w czasie prawie dziesięciogodzinnej amnezji straciła nie tylko czas, ale i ulubiony płaszcz oraz dwie szpiegowskie minikamery.
Szybko prześledziła w głowie wszystko, co pamiętała. Przywołała sobotnią podróż z Poznania i przesiadkę na zakręcie prowadzącym do Broniewic. Stamtąd biznesmen zabrał ją swoim autem.
Podczas ich zeszłotygodniowej rozmowy telefonicznej zaproponował tę podwózkę, ostrzegając, że droga przez las, prowadząca do jego posiadłości, usiana jest koleinami i trudnymi do zapamiętania zakrętami. Po zmroku na mapie Google’a Diana zobaczyłaby ponoć tylko „jedno wielkie…”. Wiadomo co.
Paderska wyraziła zgodę, spodziewając się przyjazdu szofera. Zdziwiła się, że Wagner pofatygował się osobiście.
Wyszedł z samochodu, otworzył tylne drzwi i zaprosił ją do środka niczym VIP-a. Co byłoby adekwatne, pod warunkiem że rozwinięciem tego skrótu byłoby very irritating person. Jedyną bowiem rzeczą, którą Paderska z pewnością mogła powiedzieć o ich relacji, było to, że oboje od lat działali sobie na nerwy.
Z lusterka wstecznego lexusa w kolorze ultrasonic blue zwisał brelok w kształcie karabinowego pocisku oraz zawieszony na smyczy identyfikator. Ten drugi wystawiony na Damiana Bryzę, z dopiskiem „kierowca” łamane przez driver łamane przez – logicznie rzecz biorąc – słowo o tym samym znaczeniu, tylko zapisane cyrylicą.
Nazwę koloru auta Wagner sam jej podał, pytając, „co to według niej znaczy po angielsku”. Paderska z tylnego siedzenia odpowiedziała, że mniej więcej to samo, co świnka morska w przypadku kawii domowej. „Nie jest świnią, a wodę lubi, ale tylko pić. Do tego nie słoną”.
Do kratki nawiewu przyczepiony był odświeżacz powietrza o zapachu, od którego ją mdliło. Gdy zapytała milionera, „co ma przypominać ten smród”, odparł, że owoce tropikalne. Skomentowała więc, że „chyba zaczęły już gnić”. Na tapecie odtwarzacza multimediów widniało zdjęcie nagiej kobiety. Modelka obiecywała patrzącej na nią osobie coś, czego Paderska nie wyświadczyłaby Wagnerowi, choćby Wszechświat zaproponował, że w zamian obdaruje ją takim biustem, a jego pozbawi jąder.
Diana pamiętała, że na ten widok poczuła nieokreślony niepokój, szybko jednak przypomniała sobie, że jest przygotowana na każdy scenariusz. Na ten scenariusz także. Najmniej spodziewała się przecież rzeczowej rozmowy.
Mniej więcej od tego momentu jej wspomnienia stawały się coraz bardziej mgliste. Wszystko, czego była absolutnie pewna, sprowadzało się właściwie do dwóch faktów.
Pierwszy: około osiemnastej piętnaście w sobotę, dwudziestego ósmego października, zaparkowała samochód przy zakręcie prowadzącym do Broniewic.
Drugi: kilkanaście godzin później – w niedzielę, około szóstej rano, gdy odzyskała przytomność – auto stało w Poznaniu, przed kamienicą, w której mieszkała.
Skoro Paderska nie mogła polegać na pamięci – musiała zaufać liczbom. Pierwsze dane matematyczne oznaczały współrzędne parkowania jej czarnego volvo S80. Innymi słowy: zostawienie go w miejscu całkowicie sprzecznym z jej przyzwyczajeniami.
Diana nigdy, naprawdę nigdy nie parkowała w miejscach przeznaczonych do parkowania. A już ostatnią rzeczą, która przyszłaby jej do głowy, było zostawienie samochodu w tym zakątku otoczonego kamienicami podwórza, które wyglądało na przeznaczone dla mieszkańców jej budynku.
Po pierwsze miała, zdaje się, genetyczną skłonność do wybierania tego, co osamotnione, odrzucone, nieładne, skrzywdzone i słabsze. (Wdawała się w nieswoje kłótnie, kibicowała pewnym przegranym, zakochiwała się w facetach, których miejsce było bynajmniej nie w jej łóżku, ale na kozetce u psychologa). Do tej kategorii zaliczała się więc przestrzeń parkingowa przy śmietnikach komunalnych.
Po drugie zaś dlatego, że trzymała się możliwie najdalej od zaułków, które uniemożliwiały szybką ewakuację. Z wyżej wymienionymi preferencjami Paderska regularnie pakowała się bowiem w kłopoty. A przynajmniej musiała się z nimi liczyć.
Jak to zatem możliwe, że w nocy jej auto zostało zaparkowane tuż przed klatką schodową?
Drugi zestaw budzących podejrzenie liczb odnosił się do ilości paliwa. Paderska nigdy, naprawdę nigdy nie tankowała wcześniej niż przed zapaleniem się ostrzegawczej kontrolki i nigdy nie więcej niż dwadzieścia litrów.
Ostatni nawyk wiązał się jeszcze z czasami studenckimi, gdy nie zawsze była na tyle wypłacalna, by móc pozwolić sobie na wydatek z karty przekraczający dwie stówy. Pierwszy zwyczaj miał zaś uzasadnienie w jej buntowniczej postawie. Wiedziała bowiem o zaleceniach, by zawsze tankować pod korek – zwłaszcza od jesieni do wiosny – ponieważ utrzymywanie wysokiego poziomu paliwa w baku ogranicza skraplanie się wody na ściankach zbiornika, gdy w ciągu doby temperatura oscyluje wokół zera. W przypadku aut, w których bak wykonany jest z metalu, zapobiega to korozji.
Gdyby poinformował ją o tym ktokolwiek inny niż wyniosły właściciel komisu, w którym kupowała tego grata, Diana na pewno by posłuchała. Jednak z powodu całkowicie pozbawionej sensu przekory – do dziś banowała jego radę.
Droga z poznańskich Jeżyc do skrzyżowania pod Broniewicami i z powrotem liczyła sześćdziesiąt cztery kilometry. Różnica na wskaźniku poziomu paliwa, przy siedemdziesięciolitrowym baku, nie byłaby zatem ewidentnie widoczna.
A raczej… nie byłaby, gdyby Diana doskonale nie pamiętała, że dotarła tam „na rezerwie”. Tymczasem ilość benzyny w zbiorniku stwierdzona przez nią w niedzielę rano znacząco (bardzo znacząco) przekraczała rezerwowy poziom paliwa!
Paderska nie miała pojęcia ani kiedy, ani przede wszystkim: jak zatankowała.
Więcej. Gdy sprawdziła historię transakcji na koncie internetowym, doszła do kuriozalnego wniosku, że paliwo chyba samo się rozmnożyło. Za żadną benzynę w weekend nie płaciła…
Siedząc w samochodzie na parkingu pod magistratem, Diana sprawdziła w Google Maps potencjalnie mijane przez nią w weekend stacje benzynowe. Nie mogła wykluczyć, że którejś niechcący nie okradła.
Przesunęła palcem po mapie. Stacji nie było dużo.
Paderska niechętnie korzystała z błyszczących stacji korporacyjnych. Za to prywatna stacja w Kobusznicy – niecałe dziewięć kilometrów od posiadłości Henryka Wagnera – wyglądała na zdjęciach na tyle nędznie, że warto było ją sprawdzić. Do warsztatów, które prowadziła, zostało w końcu jeszcze półtorej godziny…
*
Dwadzieścia pięć minut później Diana podjechała pod wiejską stację paliw, po drodze dwukrotnie grzesząc w myślach z Jakubem Lange.
Szybko oceniła, że niewielki, ale zapewne dobrze zaopatrzony w używki obiekt, jest zarazem punktem handlowym, szaletem, informacją turystyczną i miejscem spotkań towarzyskich.
Temu ostatniemu służyły dwie przyśrubowane do betonu ławki, stojące wzdłuż bocznej ściany sklepu przylegającego do stacji. Zapewne nie było warunków pogodowych zdolnych zrazić obsiadających je mężczyzn do odreagowywania tu męki trzeźwości po każdym dniu pracy.
Diana zaparkowała auto na wprost owej „sceny” zadaszonej dwoma parasolami z logotypem lokalnego browaru. Niczym z czterokołowej loży obserwowała przez chwilę pantomimę odgrywaną przez trupę podchmielonych aktorów. W pięciu przypadkach na sześć – o cerze ogorzałej i pomarszczonej jak składniki świątecznego suszu. O szóstym trudno było cokolwiek stwierdzić, bo głowę miał schowaną między kolanami.
W końcu zdecydowanym ruchem pociągnęła za klamkę, dziarsko wyszła z samochodu i z impetem zatrzasnęła drzwi.
Sąsiad z drugiego piętra opowiadał jej kiedyś o nieprawdopodobnym zjawisku, którego doświadczył po sześciu miesiącach odbywania służby wojskowej. Bosy po raz pierwszy udał się wtedy na przepustkę do miasta sąsiadującego z koszarami. Na początku myślał, że nastąpił jakiś cudowny przypadek. Jednak po potwierdzeniu tego „przypadku” na kilkunastu, a potem kilkudziesięciu przykładach szeregowy Bosacki doszedł do wniosku, że to nie świat na zewnątrz się zmienił, ale w nim zaszła drastyczna zmiana. Otóż… biusty wszystkich kobiet wydawały mu się wyraźnie większe, biodra szersze, a każda z nich – niezależnie od wieku – stawała się w jego oczach ponętnie młoda.
Teraz Diana czuła się podobnie jak kobiety spotkane wtedy przez Bosego. Wymodelowana wyobraźnią sześciu facetów dawno już chyba nieobcujących z widokiem młodych babek.
Jeden z dżentelmenów gwizdnął przeciągle. Drugi wygłosił pean składający się sylab „no, no, no” i „u la la”. Zanim skończył, dwóch innych zdążyło pokłócić się na temat tego, czy Paderska grała w jakimś porno, czy nie. Piąty był łaskaw nie zwrócić na nią uwagi. Szósty, gdy już dźwignął głowę spomiędzy kolan, wyraźnie próbował zahipnotyzować ją wzrokiem.
– Dzień dobry, panowie – rzuciła. Stanęła przed ławkami, uważając przy tym, by w coś nie wdepnąć. – Mam pytanie. – Odciągnęła na boki rozpięty płaszcz. Położyła ręce na biodrach. – Próbuję sobie przypomnieć, co robiłam w sobotni wieczór. Może któryś z was był tu wtedy?
W pierwszej kolejności odpowiedziało jej milczenie. Potem odchrząknięcie i splunięcie flegmą. Jako trzeci odezwał się gardłowy, zachrypnięty głos na oko trzystuletniego mężczyzny w odblaskowej kamizelce. W wolnym tłumaczeniu z bełkotu na polski brzmiało to:
– Niestety nie robiłaś tego ze mną!
Zaśmiał się jakby resztkami sił, w czym zawtórował mu pozbawiony nie tylko wigoru, ale i czystych głosów chór kolegów.
– Czyli żaden z was mnie tu wcześniej nie widział? – skonstatowała Paderska, licząc na potwierdzenie.
– Wsna czeto cie yduje, sienżniii… – stwierdził inny, unosząc się z ławki.
Młodszy, lepiej ubrany. Ze swoją kolarską sylwetką i włosami na młodego Michaela Boltona nawet całkiem atrakcyjny… Oczywiście gdyby się umył i przestał odzywać. Po oderwaniu pośladków od deski stracił równowagę, jakby od głośno zaakcentowanej samogłoski „i” odepchnęła go siła odśrodkowa. Opadł plecami na ramię siedzącego za nim mężczyzny. Tamten odepchnął przystojniaka tak, że ten niemal wykonał przewrót w przód. Niedoszły upadek nieco Boltona otrzeźwił.
– Wslepie siepani zayta – poradził. Skinął głową na ścianę barwy białych skarpetek wypranych z ubłoconymi trampkami.
Rzeczywiście… Bez tego skinięcia można by się nie domyślić, że ten zapuszczony przybytek zawierał coś więcej niż gruz.
Paderska podziękowała, zasalutowała niedbale i odmaszerowała w kierunku wejścia do budynku.
Na pierwszy rzut oka lokal stacji był dobrze zaopatrzonym sklepem typu mydło i powidło. Po kolejnych rzutach oka wrażenie to przerodziło się w pewność. Patrząc na otaczające ją zewsząd półki z towarami, skrzynki pełne warzyw i owoców, leżące na podłodze kosze z produktami, stoisko z gazetami, zamrażarki służące jednocześnie za blaty oraz filary obwieszone tandetą, Diana odniosła wrażenie, że wdepnęła w sam środek wielkiego pawia.
– Dzień dobry – zwróciła się do blondynki stojącej za ladą, nienagannie ufryzowanej i w iście sylwestrowym makijażu.
Ekspedientka siedziała na wysokim stołku i przeglądała gazetę. W odpowiedzi na powitanie dotknęła prawego zausznika niebieskich, okrągłych oprawek. Odgięła przy tym mały palec, zakończony spiczastym paznokciem w kolorze ostrzegawczego pomarańczu. Traktowany jako narzędzie samoobrony sam w sobie wystarczyłby do wyszarpnięcia rdzenia kręgowego. Znad szkieł zmierzyła nieznajomą klientkę wzrokiem kogoś, kto zna wszystkie hasła w krzyżówkach.
Nie czekając na więcej oznak gościnności, Diana podeszła do kasy i zapytała możliwie najprościej:
– Czarne volvo z epoki kamienia łupanego, o numerach PO147TX. Czy nie zalegam tu przypadkiem z jakimś paragonem? – Chciała zabrzmieć uprzejmie, a wyszło jak zwykle. – Choć to chyba nie mój największy problem – dodała, nie licząc na odpowiedź. – Tak naprawdę to się zastanawiam, czy w weekend nie zabiłam kogoś z tej okolicy. – Zmusiła się do uspokajającego uniesienia kącików ust.
Kobieta zamrugała dwukrotnie. Po chwili milczącego wpatrywania się w klientkę zamknęła kolorowe pismo, zeszła ze stołka i położyła na nim gazetę.
Zajęło jej to chwilę.
Właściwie to tak długą, że Diana zaczęła wątpić, czy zdąży nie tylko na dzisiejsze, ale i na przyszłotygodniowe warsztaty.
– Co ci podać, pani? – zapytała ekspedientka, kładąc zwinięte w pięści dłonie na krawędzi lady.
– Najlepiej coś na przywrócenie pamięci – odparła Paderska, wodząc wzrokiem po półkach.
Sklepikarka zmrużyła oczy. Spod brokatowych powiek spojrzała na Dianę tak, jakby to ją próbowała sobie przypomnieć. Paderska uznała to za dobry moment, by wyjaśnić:
– Byłam w tej okolicy w sobotę wieczorem. Chyba nawet zabawiłam do nocy. Mogłaby pani sprawdzić na monitoringu, czy tu nie tankowałam? A może pracowała pani wtedy i mnie kojarzy?
Ledwie pytanie wybrzmiało, Paderska z góry założyła negatywną odpowiedź. Zwłaszcza że tymczasem kobieta odchyliła się od lady, jakby chciała prewencyjnie zdystansować się od interesantki. Zacisnęła na sobie błękitny kardigan i włożyła dłonie pod pachy.
– Jak coś, pani, kupisz, to sprawdzę ci na kamerach – zaproponowała nieoczekiwanie.
Zdziwiona Diana aż się wyprostowała.
Bezzwłocznie odwróciła się w stronę części sklepowej. Przebiegła wzrokiem po najbliższych regałach. W ciągu dwóch minut wybrała pierwszy lepszy produkt i zapłaciła. W ciągu kolejnych dwudziestu dowiedziała się tego, czego mogła się dowiedzieć… po czym odniosła wrażenie, że wie jeszcze mniej.
Ze sklepu wychodziła w podłym nastroju.
Gdy sięgnęła do kieszeni, by schować zakupione chwilę temu figi, wyczuła pod palcami niewielki kartonik. Uświadomiwszy sobie, co to takiego, pomyślała z ironią, że nie mogła kupić niczego gorszego niż jakaś lipna bielizna.