Morderstwo nad jeziorem Garda - Tom Hindle - ebook + książka

Morderstwo nad jeziorem Garda ebook

Hindle Tom

4,3
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jedna szczęśliwa para. Dwie podzielone rodziny. Przyjęcie weselne, za które warto umrzeć.

Na prywatnej wyspie Castello Fiore, otoczonej lśniącymi wodami jeziora Garda, uznana rodzina Heywoodów gromadzi się na ślub swojego syna Laurence'a z włoską influencerką Evą Bianchi.

Jednak gdy ceremonia się rozpoczyna, przeraźliwy krzyk przerywa wszystko, wstrząsając całym wydarzeniem.

Goście weselni zostają uwięzieni, czekając na przyjazd policji, w międzyczasie dawne sekrety wychodzą na jaw, grożąc, że rodzinne rywalizacje wybuchną na nowo.

Wszyscy są zdesperowani, by się dowiedzieć... Kto jest mordercą? I czy uda się go schwytać, zanim zaatakuje ponownie?

Klasyczna powieść kryminalna XXI wieku. Ragnar Jónasson

Podstępna, mistrzowsko zaplanowana i trzymająca w napięciu aż do samego końca. Adam Simcox

Wciągająca i przebiegła. „Sun”

Nowy, ważny głos w brytyjskiej literaturze kryminalnej. „Shots Magazine”

Oszałamiająca. „Crime Monthly”

Pełen napięcia. „Country Life”

Tom Hindle pochodzi z Leeds i mieszka w Oxfordshire z żoną, kotem oraz dwoma zaskakująco przebiegłymi żółwiami. Jest autorem A Fatal Crossing oraz The Murder Game, które zostały zainspirowane przez mistrzów gatunku kryminalnego, takich jak Agatha Christie i Anthony Horowitz. Tom aktualnie pracuje nad swoją kolejną kryminalną zagadką.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 353

Oceny
4,3 (3 oceny)
1
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dedykacja

Dla Lynn

Postacie

Lau­rence Hey­wood oraz Eva Bian­chi mają zaszczyt zapro­sić…

Ze strony Panny Mło­dej

Vita oraz Paolę Bian­chi

Dinę Bian­chi

Giu­lię Russo

Beatrice Marino

Ze strony Pana Mło­dego

Mar­got Hey­wood

Jeremy’ego Lam­bo­urne’a

Ste­phena oraz Abi­gail Dal­to­nów

Cha­dwicka Granta

Milesa Allena

Toby’ego Hey­wo­oda oraz Robyn Whit­ford

W uro­czy­sto­ści udział wezmą rów­nież

Sofia Greco

Har­per Bale

Cam Nolan

Gdy uszu Ste­phena Dal­tona dobiegł krzyk, on i pan młody stali już od kilku minut na miej­scu cere­mo­nii w ocze­ki­wa­niu na przy­by­cie panny mło­dej.

Lau­rence nie wyda­wał się w naj­mniej­szym stop­niu zanie­po­ko­jony tym opóź­nie­niem i dla zabi­cia czasu gawę­dził wesoło z mistrzem cere­mo­nii. Jakim cudem był tak spo­kojny? Ste­phen był tylko drużbą, a jed­nak to odstęp­stwo od har­mo­no­gramu spra­wiło, że czuł się bar­dziej pode­ner­wo­wany niż przed wła­snym ślu­bem.

Ale taki wła­śnie był Lau­rence. W ciągu dłu­gich lat ich zna­jo­mo­ści ani razu nie poka­zał po sobie stra­chu. Ste­phen pomy­ślał z ukłu­ciem gory­czy, że taki jest efekt życia z roz­cią­gniętą pod sto­pami siatką bez­pie­czeń­stwa utkaną z czy­stego złota.

Słońce zaczy­nało pra­żyć coraz moc­niej. Castello Fiore znaj­do­wało się na nie­wiel­kim wznie­sie­niu. Od nabrzeża do bramy pro­wa­dziła w górę krótka ścieżka, a po wej­ściu do środka trzeba było jesz­cze poko­nać strome wie­kowe schody, aby dostać się na taras, na któ­rym miała odbyć się cere­mo­nia. Roz­cią­ga­jący się stam­tąd widok zapie­rał dech w pier­siach. Nie­całą milę dalej, na naj­bliż­szym brzegu, dało się doj­rzeć dachy kryte dachówką i paste­lowe budynki, które leżały niczym w niecce u pod­nóża nie­bo­sięż­nych gór­skich szczy­tów. Jeśli zaś cho­dzi o wodę… Pod­czas lotu do Werony Ste­phen prze­czy­tał, że jezioro Garda ma około trzy­dzie­stu czte­rech mil dłu­go­ści. Jed­nak gdy zoba­czył je na żywo, wydało mu się, że jego olśnie­wa­jąco tur­ku­sowa powierzch­nia cią­gnie się w nie­skoń­czo­ność, aż w końcu, gdzieś na gra­nicy hory­zontu, woda i niebo zle­wają się po pro­stu w jedno.

Od fron­to­wej strony tarasu umiesz­czono nie­wielki bal­da­chim ocie­nia­jący stół przy­kryty śnież­no­bia­łym obru­sem wraz z sie­dzi­skami dla pań­stwa mło­dych i mistrza cere­mo­nii. To wła­śnie pod tym bal­da­chimem stali teraz Ste­phen i Lau­rence. Goście nie mieli tyle szczę­ścia – ich krze­sła wysta­wione były na lejący się z nieba żar połu­dnio­wego słońca. Twa­rze nie­któ­rych spo­śród obec­nych osób, zwłasz­cza tych o anglo­sa­skich korze­niach, przy­bie­rały nie­po­ko­jący odcień czer­wieni. Jed­nak nawet po Wło­chach sie­dzą­cych po prze­ciw­nej stro­nie tarasu widać było oznaki zmę­cze­nia. Świa­tło odbi­jało się od opra­wek ich desi­gner­skich oku­la­rów prze­ciw­sło­necz­nych, a na czo­łach poły­ski­wały kro­pelki potu.

Ste­phen rozej­rzał się po nie­wiel­kiej gru­pie zgro­ma­dzo­nych gości i napo­tkał spoj­rze­nie Abi­gail. Posłał żonie deli­katny uśmiech, ta jed­nak go nie odwza­jem­niła. Nie winił jej za to. Cie­szył się, że udało mu się przy­naj­mniej odwieść ją od pomy­słu powrotu do domu.

Odwró­cił się i spoj­rzał na jezioro. Kwar­tet smycz­kowy zaczął już grać, ale muzyka nie była w sta­nie odwró­cić uwagi gości od coraz bar­dziej nie­zno­śnego upału. Lau­rence uśmiech­nął się do niego, a Ste­phen zdał sobie sprawę, że odpły­nął myślami na dobrą minutę lub dwie. Zmu­sił się do uśmie­chu, po czym zer­k­nął na zega­rek. Dzie­sięć minut spóź­nie­nia.

Co ta Eva wypra­wia, do cho­lery? Prze­cież nie mogła się zgu­bić po dro­dze; już z samego rana przy­była na wyspę wraz ze swo­imi druh­nami. Czyżby zmie­niła zda­nie? Stchó­rzyła?

Naj­praw­do­po­dob­niej jed­nak po pro­stu prze­dłu­żyła się sesja foto­gra­ficzna. W końcu Eva miała zna­leźć się na okładce maga­zynu. Nie zawa­ha­łaby się ani chwili nad zmu­sze­niem ich wszyst­kich do cze­ka­nia w tym upale, jeśli dzięki temu uda­łoby się uchwy­cić ide­alny kadr, zanim powie­dzą sobie z Lau­rence’em sakra­men­talne „tak”.

Poczuł nagły przy­pływ gory­czy i bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej zapra­gnął, by Lau­rence i Eva ni­gdy się nie poznali. Nawet w cza­sach szkol­nych miał wra­że­nie, że z Lau­rence’em łączy go rela­cja bar­dziej biz­ne­sowa niż przy­ja­ciel­ska. Zazwy­czaj to on odwa­lał całą robotę, a Lau­rence przy­pi­sy­wał sobie zasługi. Nie był to układ ide­alny, ale Ste­phen nie narze­kał. Miał moż­li­wość uczęsz­czać do Rush­worth tylko dzięki sty­pen­dium, które szkoła przy­zna­wała bied­niej­szym uczniom, aby uda­wać mniej eli­tarną, więc to, że Lau­rence od pierw­szych dni obda­rzył go sym­pa­tią, jawiło mu się niczym dar nie­bios. Podob­nie wyglą­dało to po stu­diach, gdy dzięki pro­tek­cji Lau­rence’a został zatrud­niony w fir­mie Hey­wo­odów zarzą­dza­ją­cej fun­du­szami hed­gin­go­wymi.

Dopiero gdy na hory­zon­cie poja­wiła się Eva, wszystko zaczęło się psuć. Lau­rence, pra­gnąc się jej przy­po­do­bać, zaczął wtedy ule­gać swoim naj­mrocz­niej­szym impul­som.

Ste­phen ponow­nie się rozej­rzał i dostrzegł foto­grafkę, która stała u szczytu scho­dów pro­wa­dzą­cych na taras. Zmarsz­czył brwi. To ozna­czało, że nie była z Evą. A w takim razie…

Nie potra­fił zapa­no­wać nad falą paniki. Coś było nie tak. Sam nie wie­dział, o co cho­dzi, ale był pewien, że dzieje się coś złego.

Deli­katna bryza owiała taras, wywo­łu­jąc gło­śne wes­tchnie­nia ulgi kilku gości. Wła­śnie wtedy ich uszu dobiegł ten odgłos. Docho­dził z daleka, ale bez wąt­pie­nia z wyspy. Jego źró­dło znaj­do­wało się wewnątrz zamku.

Har­per Bale sie­działa sama na tyłach zgro­ma­dze­nia, gdy usły­szała krzyk.

Powinna była towa­rzy­szyć foto­grafce, upew­nia­jąc się, że ta ma wszystko, czego potrze­buje. W końcu w takim celu się tu zna­la­zła. Nie jako gość. Eva ni­gdy nie pomy­śla­łaby, by wysto­so­wać takie zapro­sze­nie do swo­jej skrom­nej agentki. Jak zawsze rola Har­per ogra­ni­czała się do asy­sto­wa­nia jej.

Rozej­rzała się po tara­sie, przy­glą­da­jąc się usia­nej płat­kami róż alejce, roz­cią­ga­ją­cej się pomię­dzy szpa­le­rem gości, druż­bom w lnia­nych gar­ni­tu­rach i pano­ra­mie jeziora. Har­per powinna być zachwy­cona. Zdję­cia bez wąt­pie­nia wyjdą osza­ła­mia­jąco. Ale w tym momen­cie miała na gło­wie więk­sze zmar­twie­nia niż arty­kuł w maga­zy­nie.

Po wszyst­kich tych wysił­kach, które wło­żyła w pomoc Evie Bian­chi… Tyle pracy. Tyle stresu. Tyle czasu. Har­per wsta­wiła się za Evą, kiedy agen­cja chciała ją zwol­nić. Haro­wała dniami i nocami, by ura­to­wać jej repu­ta­cję, kiedy żadna marka nie chciała nawią­zać z nią współ­pracy. Gdy Eva jed­nym nisz­czy­ciel­skim ude­rze­niem naiw­no­ści pra­wie dopro­wa­dziła swoją karierę do ruiny, to Har­per wła­snymi rękami ją odbu­do­wała.

Teraz bar­dzo tego żało­wała, bo zdała sobie sprawę, że Eva nie wyka­zuje wobec niej żad­nej wdzięcz­no­ści.

Har­per zawsze wie­działa, że Eva nie doce­nia jej wysił­ków. Nie­kiedy podej­rze­wała nawet, że ta kobieta nie jest w pełni świa­doma, jak wiele agentka dla niej robi. Ale ni­gdy, w żad­nym momen­cie, nie przy­pusz­czała, że może nie mieć bla­dego poję­cia o tym, że grozi jej zwol­nie­nie.

Wzięła głę­boki oddech, sta­ra­jąc się za wszelką cenę powstrzy­mać atak paniki.

Popeł­niła błąd. W zło­ści stra­ciła pano­wa­nie nad sobą. Jedyne, co teraz jej pozo­sta­wało, to uda­wać, że nie ma o niczym poję­cia. Poczeka, aż ktoś inny zauważy, co się stało, a następ­nie zrobi wszystko, by spra­wiać wra­że­nie nie­świa­do­mej całej sytu­acji. A jeśli jed­nak jakimś cudem jej wina wyj­dzie na jaw – jeśli zosta­nie zde­ma­sko­wana – będzie musiała bła­gać o litość. Eva ją zdra­dziła. Lek­ce­wa­żyła ją od dawna i nie doce­niała jej wysił­ków. Czy w takiej sytu­acji można ją winić za nie­for­tunną decy­zję pod­jętą w afek­cie?

Har­per wachlo­wała się pro­gra­mem uro­czy­sto­ści, zupeł­nie nie­przy­go­to­wana na bez­li­to­sny lip­cowy upał. Spoj­rzała zazdro­śnie w stronę bal­da­chimu, w któ­rego cie­niu stał Lau­rence ze swoim drużbą, wesoło gawę­dząc z mistrzem cere­mo­nii. Przez chwilę zazdro­ściła nawet jego matce kape­lu­sza z ron­dem tak sze­ro­kim, że rów­nie dobrze mogłaby sie­dzieć z para­so­lem na gło­wie.

Mru­żąc oczy, roz­glą­dała się po jezio­rze, wypa­tru­jąc łodzi, któ­rymi wszy­scy przy­byli na wyspę. Wie­działa jed­nak, że to daremne. Od sta­łego lądu dzie­liła ich zale­d­wie mila, czyli nie wię­cej niż pięt­na­ście minut drogi. Łodzie wró­ciły do portu już co naj­mniej pół godziny temu. Nie zoba­czy ich ponow­nie aż do pół­nocy, kiedy przy­płyną, by ode­brać ich po zakoń­cze­niu przy­ję­cia.

Zaklęła pod nosem. Nie dało się stąd wydo­stać w żaden inny spo­sób.

Wyjęła tele­fon i spraw­dziła godzinę. Eva spóź­niała się już pra­wie dzie­sięć minut. Prych­nęła. W ogóle jej to nie dzi­wiło; Eva jak nic spóźni się kie­dyś na wła­sny pogrzeb. Jed­nak teraz niech już ktoś inny się tym mar­twi. Ona zamie­rzała upew­nić się tylko, że foto­grafka jest zado­wo­lona i tyle. Od dziś koniec z nad­ska­ki­wa­niem Evie Bian­chi.

Gdy roz­legł się krzyk, który prze­szył taras wraz z falą nagłego powiewu chłod­nego powie­trza, Har­per gwał­tow­nie pod­nio­sła wzrok. Muzycy prze­stali grać, a ona natych­miast zapo­mniała o sesji zdję­cio­wej. Prze­stała nawet odczu­wać upał, a krew zasty­gła jej w żyłach.

Vito Bian­chi pani­ko­wał już od kilku minut.

– Zna­leźli ją? – zapy­tał ostro. – Gdzie jest?

– Lada moment ją znajdą, signore – uspo­ka­jała orga­ni­za­torka wesela. – Wyspa jest mała. Nie ma wielu miejsc, w które mogła udać się pań­ska córka, a wszyst­kie trzy druhny jej szu­kają. Jestem pewna, że za kilka minut będziemy mogli roz­po­cząć cere­mo­nię.

– Nie dener­wuj się, amore – zwró­ciła się do niego Paola. – Wiesz, ile zna­czy dla niej ten maga­zyn. Pew­nie po pro­stu robi sobie kolejne zdję­cie.

Zmu­sił się do uśmie­chu. Jego żonie łatwo było zacho­wać spo­kój. Nie miała poję­cia o kłótni, do któ­rej doszło tego ranka mię­dzy nim a Evą. Ani o tym, że wraz z resztą gości na wyspę zakra­dło się dwóch prze­stęp­ców.

Ale przy­naj­mniej było już po wszyst­kim. Postą­pił dokład­nie tak, jak kazali; być może był to naj­gor­szy czyn, jakiego kie­dy­kol­wiek się dopu­ścił. Jeżeli jed­nak dotrzy­mają słowa, wresz­cie zosta­wią go w spo­koju. Cią­głe nęka­nie. Groźby pod adre­sem jego rodziny. To wszystko miało się wresz­cie skoń­czyć.

Pod­szedł do okna i otwo­rzył okien­nice. Z tarasu pły­nęła muzyka, wypeł­nia­jąc znaj­du­jący się poni­żej dzie­dzi­niec. – Fot­tuto inferno – wyszep­tał. – Gdzie ona jest?

– Vito… – Paola poło­żyła mu rękę na ramie­niu. – To tylko kilka minut spóź­nie­nia. Nic wiel­kiego.

Spoj­rzał jej w oczy, ale nie był w sta­nie wydu­sić z sie­bie ani słowa. Przez cały rok tak dobrze uda­wało mu się ukry­wać przed nią ich kło­poty. Wszyst­kimi moż­li­wymi spo­so­bami, prośbą i groźbą, sta­rał się trzy­mać dłuż­ni­ków z dala od ich drzwi.

– Masz rację – odparł w końcu. – Oczy­wi­ście.

Żona chwy­ciła go za ręce i zaczęła koły­sać się w rytm odle­głych dźwię­ków kwar­tetu smycz­ko­wego.

– To ślub Evy – powie­działa, uśmie­cha­jąc się do niego. – Naszej pier­wo­rod­nej córki. Będziemy kie­dyś wspo­mi­nać ten dzień jako jeden z naj­szczę­śliw­szych w naszym życiu.

Koły­sał się razem z nią, pozwa­la­jąc, by go pro­wa­dziła. Jeden z naj­szczę­śliw­szych dni w ich życiu… Zasta­na­wiał się, czy Eva na­dal tak uważa, po tym, jak tego ranka poznała prawdę. Po tym, jak dowie­działa się, co zro­bił.

Wziął głę­boki oddech. Nie warto się przej­mo­wać. Naj­gor­sze już minęło. Lada chwila Eva się odnaj­dzie, a on popro­wa­dzi ją do ołta­rza. Potem, po uro­czy­sto­ści, poroz­ma­wiają. Wytłu­ma­czy jej wszystko, wyja­śni, przed jak wiel­kim nie­bez­pie­czeń­stwem ich uchro­nił, a ona mu wyba­czy. Zro­zu­mie.

Kwar­tet smycz­kowy wciąż grał, a on przy­cią­gnął Paolę tro­chę bli­żej, przej­mu­jąc pro­wa­dze­nie.

– Dzień ślubu Evy – powtó­rzył. – Jeden z naj­szczę­śliw­szych w naszym życiu.

Wtedy przez otwarte okien­nice wdarł się inny dźwięk, w jed­nej chwili zagłu­sza­jąc muzykę.

Zalany kolejną falą paniki Vito pod­biegł do okna, ale na dzie­dzińcu nie było nic widać. Odgłos musiał docho­dzić z innego miej­sca na wyspie. Zresztą on nie musiał tego widzieć. Dosko­nale wie­dział, co usły­szał.

To był krzyk. Wyraz nie­kwe­stio­no­wa­nego prze­ra­że­nia.

Dwa dni przed ślubem

1

Robyn nie byłaby w sta­nie zli­czyć, ile razy prze­czy­tała wia­do­mość od Jess, odkąd ją otrzy­mała przed tygo­dniem. Bez pro­blemu była w sta­nie zacy­to­wać ją słowo w słowo. Nie powstrzy­mało jej to jed­nak przed bez­wied­nym się­gnię­ciem po tele­fon, pod­czas gdy prze­mie­rzali kolejną niczym się nie­wy­róż­nia­jącą wło­ską drogę, i przed ponow­nym prze­czy­ta­niem ese­mesa:

Hej, Rob, jak leci? Dawno nie gada­ły­śmy! Moja redak­torka dziś rano ogło­siła, że będzie szu­kała kogoś nowego na sta­no­wi­sko młod­szego redak­tora. Zain­te­re­so­wana? Jeśli tak, mogę jej szep­nąć słówko na twój temat. Roz­mowy kwa­li­fi­ka­cyjne będą za kilka tygo­dni. Może wysko­czymy któ­re­goś dnia na drinka? Xx

Podob­nie jak wcze­śniej, kciuk Robyn zawisł nad kla­wia­turą, a odpi­sa­nie na tę wia­do­mość wyda­wało się poza zasię­giem jej moż­li­wo­ści.

Dosko­nale zda­wała sobie sprawę, że ludzie zabi­jają się o uzy­ska­nie sta­łej posady w „Cosmo­po­li­ta­nie”. Więk­szość jej daw­nych kole­gów z kursu sko­czy­łaby w ogień, by dostać taką sza­snę. A jed­nak nie mogła się do tego zmu­sić. Wszystko przez mały iry­tu­jący głos, zako­rze­niony w jej pod­świa­do­mo­ści na tyle mocno, że nie spo­sób go było uci­szyć, który w kółko szep­tał jej, że to nie ma sensu. Że nawet gdyby, jakimś cudem, udało jej się dostać tę pracę, i tak by się do niej nie nada­wała.

Odło­żyła tele­fon i wyj­rzała przez okno.

Podróż z lot­ni­ska Vil­la­franca w Wero­nie począt­kowo prze­bie­gała ruchli­wymi auto­stra­dami pośród drzew oliw­nych i wino­ro­śli, następ­nie zaś prze­je­chali przez kilka niczym nie­wy­róż­nia­ją­cych się mia­ste­czek. Mijali super­mar­kety, sta­cje ben­zy­nowe i przy­drożne hotele tak obskurne, że trudno było uwie­rzyć, że kto­kol­wiek mógłby się w nich zatrzy­mać. Teraz jed­nak, po pra­wie godzi­nie jazdy, zbli­żali się do jeziora. Droga wiła się przez gęsty las, drzewa zwie­szały się nad nią nisko, a w prze­świ­tach pomię­dzy liśćmi Robyn dostrze­gała migo­czącą świa­tłem powierzch­nię wody.

Poczuła ucisk w żołądku.

Z rodziną swo­jego chło­paka widziała się ostat­nio w cza­sach stu­denc­kich, kiedy wciąż jesz­cze żywe były jej nasto­let­nie ambi­cje poświę­ce­nia się dzien­ni­kar­stwu śled­czemu. Jego rodzice przy­je­chali wtedy do Lon­dynu na week­end, a ona dołą­czyła do nich pew­nego wie­czoru pod­czas kola­cji. To było bar­dzo stre­su­jące doświad­cze­nie, ale przy­naj­mniej nie trwało długo. Tym razem cze­kało ją o wiele trud­niej­sze spo­tka­nie. Oczy­wi­ście sytu­acji nie popra­wiała też dodat­kowa, drobna kwe­stia w postaci ślubu. Ale nawet bez tego kon­kret­nego wyzwa­nia zapo­wia­dało się to nie­ła­two. Byli za gra­nicą, w kraju, któ­rego ni­gdy nie odwie­dziła, i mieli spę­dzić razem trzy noce w luk­su­so­wej willi.

Robyn odwró­ciła się od okna i spoj­rzała na Toby’ego, który sie­dział obok niej na tyl­nym sie­dze­niu mini­vana.

Nie ode­zwał się ani sło­wem, odkąd ich samo­lot ode­rwał się od płyty lot­ni­ska w Gatwick. Samo w sobie nie było to niczym szcze­gól­nym. Czę­sto zda­rzało mu się popaść w zadumę. Ale przez cały rok ich związku ani razu nie widziała, by zastygł w takim bez­ru­chu. Zawsze przy­tu­py­wał stopą, bęb­nił pal­cami na kola­nach albo kiwał głową w rytm jakiejś wewnętrz­nej melo­dii. Teraz jed­nak ani drgnął i tylko wpa­try­wał się sze­roko otwar­tymi oczami w okno.

Robyn się­gnęła po jego dłoń.

– Wszystko w porządku?

Przy­tak­nął i uśmiech­nął się nie­prze­ko­nu­jąco.

– Naprawdę sądzisz, że znowu będą pró­bo­wać? – zapy­tała. – Wiem, jak bar­dzo two­jemu bratu zależy na tym, żebyś z nim pra­co­wał, ale to prze­cież jego ślub. Czy to nie byłaby… prze­sada?

Toby zaśmiał się głu­cho.

– W zeszłym roku pró­bo­wali w moje uro­dziny, w Boże Naro­dze­nie i na pogrze­bie wujka Gra­hama – odparł. – Nie sądzę, żeby dla Lau­rence’a miało zna­cze­nie, że to dzień jego ślubu.

Robyn się skrzy­wiła.

– Naprawdę uwa­żam, że powi­nie­neś po pro­stu powie­dzieć im, że zło­ży­łeś wnio­sek o pożyczkę. Rozu­miem, że nie pochwa­lają pomy­słu z barem, ale w ten spo­sób poka­zał­byś im, że jesteś zde­ter­mi­no­wany. Może wtedy daliby ci wresz­cie spo­kój?

Toby pokrę­cił głową.

– Wnio­sek nie został jesz­cze nawet zaak­cep­to­wany, Rob. I praw­do­po­dob­nie nic z tego nie wyj­dzie. Nie ma sensu ich dodat­kowo roz­draż­niać.

– A jeżeli zosta­nie ci przy­znana pożyczka? Czy to nie będzie kolejna bomba, którą będziesz musiał na nich zrzu­cić?

Nie odpo­wie­dział.

– Gdy­byś im powie­dział… – nie dawała za wygraną Robyn – czy nie byliby z cie­bie cho­ciaż odro­binę dumni? Z tego, że pró­bu­jesz to zro­bić po swo­jemu?

Uśmiech­nął się po raz kolejny, jesz­cze mniej prze­ko­nu­jąco niż poprzed­nio, i pogła­dził kciu­kiem grzbiet jej dłoni.

Jechali w mil­cze­niu przez kolejną minutę. Samo­chód piął się deli­kat­nie w górę drogą pro­wa­dzącą przez las. Następ­nie ich oczom zaczęły uka­zy­wać się wille, każda z okien­ni­cami w żywych kolo­rach i tara­sem wyło­żo­nym tera­kotą.

– A co z tobą? – zain­te­re­so­wał się nagle Toby. – Ja tu smęcę, a to prze­cież ty będziesz musiała sta­wić czoła cam­bridge’owskiej inkwi­zy­cji. Dobrze się czu­jesz?

Robyn przy­gry­zła wargę. Była teraz tak zde­ner­wo­wana, że zaczy­nało ją mdlić. Sta­rała się jed­nak tego po sobie nie poka­zy­wać. Toby wyda­wał się jesz­cze bar­dziej niż ona prze­ra­żony wizją spę­dze­nia tych trzech dni ze swoją rodziną. Nie chciała dokła­dać mu zmar­twień.

Samo­chód zwol­nił w tym momen­cie, jakby pra­gnąc uchro­nić ją przed koniecz­no­ścią udzie­la­nia odpo­wie­dzi, i skie­ro­wał się ku bra­mie z kutego żelaza. Pro­wa­dziła ona do dwu­pię­tro­wego budynku z sza­rego betonu i przy­ciem­nia­nego szkła, oto­czo­nego niskim murem z bia­łej cegły. Ogród fron­towy, ze żwi­ro­wym pod­jaz­dem i pal­mami w donicz­kach, wyło­żony był sztuczną trawą. Miej­sce to bez wąt­pie­nia robiło wra­że­nie, ale wyglą­dało raczej, jakby znaj­do­wało się w Beverly Hills, a nie nad brze­giem wło­skiego jeziora. Robyn była prze­ko­nana, że widok po dru­giej stro­nie willi musi być iście baj­kowy. W tej chwili jed­nak nie widziała jeziora, a całe jej pole widze­nia wypeł­niał budy­nek, niczym gniewna kamienna bary­kada, która zda­wała się chcieć zacho­wać dla sie­bie wszyst­kie kra­jo­brazy.

Jedy­nym ele­men­tem tej sce­ne­rii, który nie wyglą­dał, jakby znaj­do­wał się nie na swoim miej­scu, był jasno­czer­wony samo­chód spor­towy. Robyn ni­gdy nie inte­re­so­wała się moto­ry­za­cją, ale nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że jest to fer­rari, z wierz­ga­ją­cym srebr­nym ruma­kiem pysz­nią­cym się na środku maskow­nicy. Co wię­cej, był to naj­wy­raź­niej zabyt­kowy model, ze szkar­łat­nym nad­wo­ziem o łuko­wa­tym kształ­cie, maską sze­roką na kilka stóp i dachem opa­da­ją­cym w kie­runku tyl­nego zde­rzaka niczym grzbiet mor­skiej fali. Nawet dla nie­wpraw­nego oka Robyn jasne było, że nie jest to zwy­kły pojazd, a praw­dziwe dzieło sztuki.

Kie­rowca zga­sił sil­nik, a następ­nie wysiadł z mini­vana, aby otwo­rzyć przed Robyn drzwi. Gdy zna­la­zła się na zewnątrz, upał ude­rzył ją natych­miast z taką siłą, że zaparło jej dech w pier­siach, mimo że była czwarta po połu­dniu, więc naj­go­ręt­sza pora dnia dawno minęła. Cho­ciaż Robyn ni­gdy wcze­śniej nie była we Wło­szech, spo­dzie­wała się oczy­wi­ście, że w środku lipca będzie gorąco. Nie zda­wała sobie jed­nak sprawy, że skwar będzie aż tak inten­sywny. W ciągu kilku sekund skóra zaczęła ją piec, a powie­trze było tak gęste, że zda­wało się opa­dać jej na ramiona niczym ciężki płaszcz.

Gdy kie­rowca wyjął ich walizki z bagaż­nika, drzwi wej­ściowe do willi otwo­rzyły się i dał się sły­szeć czyjś dziar­ski głos.

– Nie wie­rzę wła­snym oczom! Wygląda na to, że musia­łem zor­ga­ni­zo­wać ślub, aby wywa­bić mojego bra­ciszka z ukry­cia.

Robyn poświę­ciła sporo czasu na prze­stu­dio­wa­nie pro­filu Lau­rence’a Hey­wo­oda na Insta­gra­mie i już sama jego inter­ne­towa aktyw­ność dowo­dziła, jak bar­dzo róż­nił się od Toby’ego. Gdy jed­nak zoba­czyła ich razem na żywo… Lau­rence wyglą­dał, jakby wybie­rał się na Regaty Kró­lew­skie w Hen­ley, ubrany w różową koszulę, dopa­so­wane szorty i klapki. Toby nato­miast miał na sobie ciemny T-shirt, dżinsy i stare reeboki. Mimo to, patrząc na ich twa­rze, nie spo­sób było nie dostrzec podo­bień­stwa; obaj mieli pia­skowe włosy, mocno zary­so­wane kości policz­kowe i spi­cza­ste pod­bródki. Toby był cztery lata młod­szy od Lau­rence’a, ale gdyby zamie­nili się ubra­niami, można by uznać ich za bliź­nia­ków.

Lau­rence uści­snął opie­ra­ją­cego się nieco Toby’ego, po czym zwró­cił uwagę na Robyn.

– Miło cię wresz­cie poznać – powie­dział. – Zaczy­na­li­śmy się już zasta­na­wiać, czy kie­dy­kol­wiek to nastąpi. Mini­van wyje­chał z powro­tem za bramę, a Lau­rence zapro­sił ich do środka. W willi dzia­łała kli­ma­ty­za­cja, i to naj­wy­raź­niej na wyso­kich obro­tach, bo pano­wał tam taki chłód, że Robyn mimo­wol­nie ode­tchnęła z ulgą.

Hol wej­ściowy był tak prze­stronny, że mie­ściło się w nim kilka sof i sto­lik kawowy. Robyn rozej­rzała się wokół, podzi­wia­jąc oszklone schody i wiszący na ścia­nie ogromny obraz abs­trak­cyjny w jaskra­wych kolo­rach. Z innego pomiesz­cze­nia sączyły się dźwięki muzyki. Nina Simone.

– Przy­je­cha­li­ście jako pierwsi – zawo­łał Lau­rence przez ramię. – Lot Ste­phena jest opóź­niony. Chad­ders i Miles chyba są już w dro­dze.

– A co z Jere­mym? – zapy­tał Toby.

– Wkrótce tu będzie.

Robyn spoj­rzała na Toby’ego, marsz­cząc brwi.

– Chad­ders? – zapy­tała pół­gło­sem.

Toby prze­wró­cił oczami.

Podą­ża­jąc za braćmi, Robyn prze­szła do otwar­tego salonu, któ­rego powierzch­nia mogła być spo­koj­nie dwu­krot­nie więk­sza niż całe jej miesz­ka­nie w Gre­en­wich. Część wypo­czyn­kową pomiesz­cze­nia zdo­biły zestaw śnież­no­bia­łych sof oraz tele­wi­zor, któ­rego ekran spo­koj­nie nada­wałby się do nie­wiel­kiego kina. Nato­miast w czę­ści wydzie­lo­nej na jadal­nię znaj­do­wał się lakie­ro­wany stół, wystar­cza­jąco duży, aby mie­ściło się przy nim dzie­sięć krze­seł z wyso­kimi opar­ciami. Roz­glą­da­jąc się za źró­dłem muzyki, Robyn zauwa­żyła, że gło­śniki zamon­to­wane są w każ­dym rogu pokoju.

Wystrój pomiesz­cze­nia nie przy­kuł jed­nak jej uwagi na długo, gdyż za oknami się­ga­ją­cymi od sufitu do pod­łogi i zaj­mu­ją­cymi całą ścianę, roz­po­ście­rał się zapie­ra­jący dech w pier­siach widok na jezioro Garda, który uka­zał się Robyn po raz pierw­szy.

Cho­ciaż czy­tała tro­chę o tym miej­scu i rzecz jasna widziała mnó­stwo zdjęć, była zupeł­nie nie­przy­go­to­wana na to, co ujrzała w rze­czy­wi­sto­ści. Jezioro roz­ciąga się na wiele mil, a przy obu jego brze­gach wzno­szą się nie­bo­siężne grzbiety jasnych skał i żywej zie­leni, niczym ściany, które zostały stwo­rzone wyłącz­nie po to, by pomie­ścić ten ogromny zbior­nik lśnią­cej wody. Robyn pode­szła do okna i zoba­czyła też leżącą poni­żej miej­sco­wość Mal­ce­sine, mozaikę dachów z tera­koty, opa­da­ją­cych w kie­runku jeziora.

Znaj­do­wał się tam rów­nież, zawie­szony nie­mal ide­al­nie mię­dzy wschod­nim a zachod­nim brze­giem, Castello Fiore.

Wyspa była nie­wielka, a zamek znaj­do­wał się tak bli­sko jeziora, że jego mury w pia­sko­wym kolo­rze wyda­wały się nie­omal wynu­rzać z wody. Robyn z zachwy­tem przy­glą­dała się wiją­cej się w górę krót­kiej ścieżce pro­wa­dzą­cej od nie­wiel­kiego molo w głąb wyspy. Nie­liczne budynki i oto­czone murami dzie­dzińce wyglą­dały jak zestaw matrio­szek goto­wych do uło­że­nia. Gdzie­nie­gdzie dało się też dostrzec plamy zie­leni, praw­do­po­dob­nie w miej­scach, gdzie na tere­nie zamku rosły drzewa. Nad wszyst­kim zaś góro­wała wieża straż­ni­cza, która z tej odle­gło­ści zda­wała się mniej­sza od zapałki.

– To miej­sce wydaje się bar­dzo w twoim stylu – zauwa­żył Toby.

– Eva je wybrała – odparł Lau­rence. – Od dziecka chciała wziąć tu ślub. Zadzwo­niła do nich na drugi dzień po moich oświad­czy­nach i usta­liła ter­min. Skromna cere­mo­nia, tylko dla rodziny i naj­bliż­szych przy­ja­ciół. Oczy­wi­ście wie­dział­byś o tym, gdy­byś śle­dził jej konto na Insta­gra­mie. Nie­ustan­nie publi­kuje posty na temat tego miej­sca.

– A gdzie ona teraz jest?

– Dołą­czy do nas jutro. Wybrała się na kilka dni do domu w Bolo­nii i przy­leci tu z rodzi­cami.

W kory­ta­rzu za ich ple­cami roz­legł się odgłos kro­ków, odbi­ja­jący się echem od kamien­nych ścian. Robyn odwró­ciła się i zoba­czyła pięć­dzie­się­cio­kil­ku­let­nią kobietę wkra­cza­jącą do salonu.

Poczuła, jak całe jej ciało napina się z ner­wów. Ni­gdy nie miała oka­zji jej spo­tkać, ale widziała ją na zdję­ciach, poza tym obaj bra­cia byli do niej tak podobni, że nie ule­gało naj­mniej­szej wąt­pli­wo­ści, że to ich matka, Mar­got Hey­wood.

– Toby – zwró­ciła się do syna bez­na­mięt­nym tonem. – Mogłeś wło­żyć jakąś koszulę z koł­nie­rzy­kiem.

Toby zro­bił krok w jej kie­runku, a ona nad­sta­wiła mu poli­czek do poca­ło­wa­nia.

– Mamo – powie­dział. – To jest Robyn.

Mar­got Hey­wood zmie­rzyła Robyn wzro­kiem z nie­od­gad­nio­nym wyra­zem twa­rzy. Miała nie­wiele ponad pięć stóp wzro­stu, więc musiała przy tym lekko zadrzeć brodę, ale mimo to Robyn poczuła się bole­śnie skrę­po­wana. Każdy ele­ment ubioru Mar­got cecho­wał się sub­telną, lecz nie­za­prze­czalną ele­gan­cją, od błysz­czą­cych kol­czy­ków po buty na wyso­kim obca­sie. Robyn żało­wała, że nie miała czasu, by nieco się odświe­żyć, choć i tak nie sądziła, by mogło to cokol­wiek zmie­nić. Była pewna, że nie­za­leż­nie od tego, jaki strój by wybrała, nie dorów­na­łaby mamie Toby’ego, która wyglą­dała tak, jakby spo­koj­nie mogła być modelką dla Har­rodsa.

– Dzię­kuję za zapro­sze­nie – powie­działa. – Miło panią poznać.

Mar­got mil­czała przez chwilę, a kąciki jej ust unio­sły się w led­wie zauwa­żal­nym uśmie­chu.

– Napi­jesz się cze­goś? – zapy­tała. – Mie­li­ście długą podróż. Lau­rence może podać ci kie­li­szek wina.

– Prze­cież oni są bar­ma­nami – burk­nął Lau­rence. – Więc to chyba ona powinna mi nale­wać wino.

Robyn zauwa­żyła, że Toby się skrzy­wił, ale ode­tchnęła z ulgą, bo nie zare­ago­wał na zaczepkę brata. Wdał się za to w poga­wędkę z Mar­got, opo­wia­da­jąc jej o ich locie. Lau­rence nato­miast odda­lił się do innego pomiesz­cze­nia. Robyn usły­szała dźwięk otwie­ra­nej lodówki i brzęk szkła wyj­mo­wa­nego z szafki. Po chwili wró­cił, podał jej kie­li­szek bia­łego wina i opadł na sofę.

– Opo­wiedz nam coś o sobie, Robyn – zwró­cił się do niej. – Nie pra­cu­jesz chyba w tym samym barze co Toby?

– Nie, ja pra­cuję w restau­ra­cji.

– O, czy mogłem o niej sły­szeć?

– Nie­wy­klu­czone. To Wil­lows w Soho.

Ski­nął głową.

– Miłe miej­sce. Byłem tam raz z klien­tem.

Robyn napięła się lekko. Być może Toby miał rację i oni fak­tycz­nie zamie­rzali roz­ma­wiać tu na tematy zawo­dowe.

– Tak się tylko zasta­na­wiam – kon­ty­nu­ował – gdzie wy się wła­ści­wie pozna­li­ście? Jeste­ście razem od roku, a Toby pra­wie nic nam o tobie nie opo­wia­dał.

– Wyobra­ża­li­ście sobie, że spo­tka­li­śmy się na impre­zie speed dating dla bar­ma­nów?

Toby zdu­sił śmiech, lecz Lau­rence nie wyda­wał się roz­ba­wiony. Podob­nie jak Mar­got.

– Pozna­li­śmy się przez przy­ja­ciół – wyja­śniła Robyn. – Cho­ciaż byłam kilka razy w barze Toby’ego i muszę powie­dzieć, że robi naj­lep­sze kok­tajle, jakie kie­dy­kol­wiek piłam.

– Naprawdę? Może w takim razie powi­nie­nem był popro­sić go o ser­wo­wa­nie drin­ków na weselu.

Toby zro­bił kwa­śną minę. Naj­wy­raź­niej ta zło­śli­wość ubo­dła go zbyt mocno, by mógł nie zare­ago­wać.

– Na­dal pla­nu­jesz wpu­ścić tu stada papa­raz­zich, żeby kłę­bili się po całym obiek­cie?

– Nikt nie będzie się tu kłę­bił. Przy­sy­łają jedną foto­grafkę. Moż­liwe, że nawet nie zauwa­żysz jej obec­no­ści.

– Wciąż nie potra­fię zro­zu­mieć, dla­czego maga­zyn zamie­rza rela­cjo­no­wać twój ślub.

– Prze­pra­szam, czyż­byś nie zauwa­żył wło­skiego zamku? – Lau­rence wyko­nał dło­nią gest w stronę okna. – Redak­torka śle­dzi Evę na Insta­gra­mie i naj­wy­raź­niej posta­no­wiła zro­bić olśnie­wa­jący repor­taż z baj­ko­wego ślubu influ­en­cerki.

– To brzmi eks­cy­tu­jąco – wtrą­ciła Robyn.

– O, widzisz – odparł Lau­rence, wska­zu­jąc na nią. – Robyn to rozu­mie. Foto­grafka zrobi mnó­stwo zdjęć, a kiedy wró­cimy do Lon­dynu, dzien­ni­karz prze­pro­wa­dzi z nami wywiad, w któ­rym opo­wiemy, jak się to wszystko odbyło. „Lon­don Living” zali­czy wzrost sprze­daży dzięki fanom Evy, a ona z kolei będzie mogła pochwa­lić się światu, że cza­so­pi­smo o zasięgu ogól­no­kra­jo­wym rela­cjo­no­wało jej ślub. Wszy­scy na tym zyskają.

– To zupełny brak klasy. – Głos Mar­got był jak stal, a jej słowa wybrzmiały z taką mocą, że przez kilka sekund Lau­rence zda­wał się kom­plet­nie roz­bro­jony. Ostroż­nie obró­cił w dło­niach kie­li­szek wina, a w powie­trzu zawi­sła bole­sna cisza.

– Gdzie jest nasz pokój? – zapy­tał Toby.

– Na pię­trze, po lewej stro­nie – odparł Lau­rence, a z jego głosu ule­ciał wszelki entu­zjazm. – Dru­gie drzwi po pra­wej.

Toby ski­nął głową, a następ­nie wziął Robyn za rękę i popro­wa­dził ją z powro­tem na kory­tarz.

– Na twoim łóżku leży koperta – zawo­łał za nim Lau­rence. – Wykaz obo­wiąz­ków służ­bo­wych, o któ­rych powin­ni­śmy poroz­ma­wiać, skoro już tu jeste­śmy.

Toby natych­miast zesztyw­niał z napię­cia.

– Ile razy zamie­rzasz do tego wra­cać, Lau­rence?

– Tak wiele, aż wresz­cie to do cie­bie dotrze. Tata zało­żył tę firmę dla nas. Nie tylko po to, byśmy ją odzie­dzi­czyli, ale też żeby­śmy ją roz­bu­do­wy­wali. Aby się roz­wi­jała. To twoja odpo­wie­dzial­ność. Twoja i moja.

– HCM pro­spe­ruje dosko­nale beze mnie.

– A czym zamie­rzasz się w takim razie zaj­mo­wać?

Toby nie odpo­wie­dział i wbił wzrok w pod­łogę.

– Chyba nie masz wciąż żalu o ten cho­lerny bar? – zapy­tał Lau­rence. – Toby, daj spo­kój. Mama nie wyda­łaby ci wcze­śniej two­jej czę­ści spadku po to, żebyś go zmar­no­wał na…

– Zmar­no­wał? To nie miała być jakaś pod­rzędna spe­luna. Gdy­byś tylko spoj­rzał na stwo­rzone przeze mnie plany, zoba­czył miej­sce, które zna­la­złem, wie­dział­byś, jak eks­klu­zywny miał być to lokal.

– Dość. – Mar­got nie musiała pod­no­sić głosu. Sam jej ton wystar­czył, by obaj bra­cia zamil­kli. – Nie będziemy teraz tego roz­trzą­sać.

Robyn spoj­rzała na Toby’ego. Przez cały rok ich związku ni­gdy nie widziała go tak zre­zy­gno­wa­nego.

– Mar­got… – zaczęła ostroż­nie. – Wiem, że być może nie powin­nam się wtrą­cać, ale naprawdę myślę, że warto byłoby, aby przej­rzała pani biz­ne­splan przy­go­to­wany przez Toby’ego. Wło­żył w niego mnó­stwo pracy i jestem pewna, że roz­wia­łoby to nie­które z waszych obaw w związku z…

– Daj spo­kój, Robyn – syk­nął Lau­rence.

– Ja chcę tylko powie­dzieć, że…

– A ja mówię, żebyś dała spo­kój. To sprawa rodzinna.

Toby zro­bił krok do przodu, krzy­wiąc się ze zło­ści. Robyn ści­snęła jego dłoń, by zatrzy­mać go w miej­scu. Zapa­dła gro­bowa cisza, którą w końcu prze­rwała Mar­got, pod­no­sząc kie­li­szek do ust z taką swo­bodą, że Robyn zasta­na­wiała się, czy zauwa­żyła, jak bli­sko wymiany cio­sów byli jej syno­wie.

– Przy­kro mi, Toby – powie­działa. – Ale nie zmie­nię zda­nia.

On zaś nic na to nie odpo­wie­dział, tylko odwró­cił się i popro­wa­dził Robyn w stronę kory­ta­rza. Ani Lau­rence, ani Mar­got nie ode­zwali się, by ich zawró­cić, ale Robyn z każ­dym kro­kiem czuła na ple­cach ich świ­dru­jący wzrok.

2

Zna­leźli swój pokój, w któ­rym – zgod­nie z zapo­wie­dzią – na łóżku cze­kała na nich koperta z nadru­ko­waną nazwą firmy Hey­wood Capi­tal Mana­ge­ment. Toby wyrzu­cił ją bez otwie­ra­nia do kosza na śmieci.

Robyn utkwiła w nim spoj­rze­nie pełne poczu­cia winy.

– Prze­pra­szam. Mogłam się nie wtrą­cać. Nie chcia­łam pogor­szyć sytu­acji.

– To ich wina, nie twoja. – Uśmiech­nął się nie­wy­raź­nie. – Ale chyba teraz rozu­miesz, dla­czego nie chcę im mówić o pożyczce. Choć­bym pro­wa­dził naj­le­piej pro­spe­ru­jący, naj­bar­dziej eks­klu­zywny kok­tajl­bar na świe­cie, dopóki będę nale­wał ludziom drinki, oni będą twier­dzić, że mar­nuję sobie życie. Nie zależy mi na prze­ko­ny­wa­niu ich, że sobie pora­dzę, a już tym bar­dziej na tym, by byli ze mnie dumni.

– Na czym więc ci zależy?

Toby zawa­hał się i zamy­ślił na chwilę.

– Lau­rence ni­gdy tego nie zro­zu­mie – powie­dział powoli. – W jego mnie­ma­niu jeśli nie pra­cuję dla HCM, to tak jak­bym pluł na grób taty. I wiesz co? Nie­wy­klu­czone, że tata by się z tym zgo­dził. Ale byłem taki młody, kiedy umarł… Dla Lau­rence’a to zna­czy coś wię­cej. Był bar­dzo zwią­zany z ojcem. Jed­nak ja nie zamie­rzam poświę­cić życia na próby zado­wo­le­nia kogoś, kogo led­wie pamię­tam.

– Czy to z tego powodu tak bar­dzo nie cier­pia­łeś Rush­worth?

Toby jesz­cze moc­niej zmarsz­czył czoło.

– Chyba tak. To też wyglą­dało ina­czej w przy­padku Lau­rence’a. W tej szkole każ­dego dnia powta­rzają ci, że zasłu­gu­jesz na to, by tam być, ze względu na to, kim jest twoja rodzina. Kim są twoi rodzice. Lau­rence wie­rzył w to wszystko. Ale ja nie wie­dzia­łem, kim tak naprawdę był mój tata. Przez długi czas po jego śmierci mama nawet o nim nie wspo­mi­nała. Więc jedyne, czego byłem świa­domy, to że każdy dzień spę­dzam z trzy­stoma dzie­cia­kami w mun­dur­kach, z któ­rych każde wie­rzy, że uro­dziło się, by zostać pre­mie­rem. Jesz­cze zanim stam­tąd odsze­dłem, wie­dzia­łem, że chcę robić coś innego. Coś, co byłoby moje.

Robyn ski­nęła głową.

– Czy oni naprawdę nie oglą­dali pla­nów baru, które spo­rzą­dzi­łeś?

– Nawet na nie nie spoj­rzeli. Przy­go­to­wa­łem pre­zen­ta­cję w Power­Po­in­cie, Robyn. Dla mojej wła­snej rodziny. W pie­przo­nym Power­Po­in­cie. Ale mama nawet nie chciała o tym sły­szeć.

Robyn zamil­kła na chwilę, a gdy się ode­zwała, sta­ran­nie ważyła każde słowo.

– A czy nie mógł­byś po pro­stu pocze­kać z otwar­ciem baru do trzy­dziestki? Wtedy otrzy­masz spa­dek po ojcu, prawda? Wtedy nie mia­łoby już zna­cze­nia, co myśli na ten temat twoja mama; nie mogłaby dłu­żej blo­ko­wać ci dostępu do tych pie­nię­dzy, nawet gdyby chciała.

– To dopiero za trzy lata. Nie mogę cze­kać tak długo. Poza tym jakaś część mnie nie chce teraz ich pie­nię­dzy. Wiem, że brzmi to, jak­bym był nie­wdzięczny. Naprawdę. Ale może wła­śnie w tym rzecz. Nie cho­dzi o to, żeby poka­zać im, że jestem w sta­nie to zro­bić. Cho­dzi o udo­wod­nie­nie tego samemu sobie.

Minęły pra­wie dwie godziny, zanim wró­cili na dół. Ruszyli, dopiero gdy usły­szeli, że przy­byli druż­bo­wie, a Toby uznał, że odgłosy muzyki i śmie­chów odbi­ja­ją­cych się echem po scho­dach są na tyle gło­śne, że Lau­rence będzie zbyt roz­pro­szony, by zapy­tać go o HCM, i że wypada, aby dołą­czyli do reszty towa­rzy­stwa.

W salo­nie Ninę Simone zastą­pił Calvin Har­ris, a dźwięki syn­te­za­to­rów sączyły się z gło­śni­ków w każ­dym rogu pokoju. Przez pano­ra­miczne okno Robyn zoba­czyła, że Lau­rence stoi przy base­nie na patio w towa­rzy­stwie dwóch innych mło­dych męż­czyzn, popi­ja­jąc butel­ko­wane piwo.

– To Cha­dwick i Miles – wyja­śnił Toby. – Rasowi absol­wenci Rush­worth. Cha­dwick stu­dio­wał zarzą­dza­nie glo­bal­nym biz­ne­sem na LSE, a teraz pra­cuje w branży tech­no­lo­gicz­nej, cokol­wiek to zna­czy. Miles jest spad­ko­biercą impe­rium jubi­ler­skiego. Na razie zaj­muje się bran­din­giem, wybie­ra­niem mode­lek, influ­en­ce­rów, tego typu rze­czami. Ale pew­nego dnia będzie zarzą­dzał całą firmą.

– Dzi­wię się w takim razie, że nie pra­co­wał z Evą.

– Pra­co­wał. Jak myślisz, w jaki spo­sób ona i Lau­rence się poznali?

Robyn prze­nio­sła spoj­rze­nie na czwar­tego męż­czy­znę, który stał w pew­nej odle­gło­ści i wystu­ki­wał coś na kla­wia­tu­rze tele­fonu ze wzro­kiem wle­pio­nym w ekran.

– A to kto?

– Ste­phen. Drużba Lau­rence’a.

– On też jest z Rush­worth?

– To szcze­gólny przy­pa­dek. Co roku przyj­mują kil­koro uczniów w ramach sty­pen­dium. Chcą w ten spo­sób poka­zać światu, że nie są tak eks­klu­zywni, jak wszy­scy sądzą.

Zanim zdą­żyła zadać Toby’emu kolejne pyta­nia, pod­szedł do nich star­szy męż­czy­zna. Jego aku­rat Robyn roz­po­znała. Toby nie­chęt­nie dzie­lił się z nią infor­ma­cjami na temat swo­jej rodziny pod­czas pierw­szych mie­sięcy ich związku, więc przej­rzała stronę inter­ne­tową HCM, aby spraw­dzić, czy uda jej się cze­go­kol­wiek stam­tąd dowie­dzieć. Męż­czy­zną, który teraz do nich pod­szedł, był ojciec chrzestny Lau­rence’a, Jeremy Lam­bo­urne.

Przy­glą­dała mu się, nie mogąc wyjść ze zdu­mie­nia. To była praw­do­po­dob­nie jedyna osoba, którą kie­dy­kol­wiek spo­tkała, a która na żywo wyglą­dała dokład­nie tak, jak na zdję­ciu – od oku­la­rów w gru­bych opraw­kach spo­czy­wa­ją­cych na wysmu­kłym nosie po spo­kojny, nie­wzru­szony wyraz twa­rzy. Zda­wał się grubo po sześć­dzie­siątce, miał schlud­nie zacze­sane ciem­no­szare włosy, a ubrany był – ze względu na upał – w jasną lnianą mary­narkę. W oczach Robyn spra­wiał wra­że­nie wypie­lę­gno­wa­nego stra­cha na wró­ble. W dłoni trzy­mał kie­li­szek wina, choć wyglą­dało na to, że jesz­cze go nie skosz­to­wał.

– Miło cię widzieć, Toby – prze­mó­wił chłodno, wycią­ga­jąc do niego rękę. – A to musi być Robyn. – Nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, uści­snął rów­nież jej dłoń. – Mam nadzieję, że podróż dobrze wam minęła.

– Tak, dzię­ku­jemy. A tobie?

Jeremy odchrząk­nął.

– Zanim dołą­czy­cie do reszty, chcia­łem tylko powie­dzieć, że wiem o wyka­zie obo­wiąz­ków, o któ­rym wspo­mniał ci Lau­rence. Powin­ni­śmy to omó­wić. Rozu­miem, że nie czu­łeś się wcze­śniej na to gotowy, ale w HCM dzieje się mnó­stwo eks­cy­tu­ją­cych rze­czy i twój ojciec z pew­no­ścią chciałby, żebyś był w to wszystko zaan­ga­żo­wany. Mam nadzieję, że uda nam się przy­naj­mniej poroz­ma­wiać.

Wymu­szony uśmiech Toby’ego nieco przy­gasł.

– Może po ślu­bie. Nie wydaje mi się, żeby teraz był naj­wła­ściw­szy moment.

Jeremy nic nie odpo­wie­dział, a wyraz jego twa­rzy pozo­stał nie­od­gad­niony. Po chwili nie­zręcz­nej ciszy ponow­nie uści­snął dłoń Toby’ego, jesz­cze raz zapew­nił, że miło go widzieć, a następ­nie wyszedł na zewnątrz i dołą­czył do Mar­got przy sto­liku na patio.

– Jest bar­dzo kon­kretny – zauwa­żyła Robyn.

– Zawsze taki był. Zasta­na­wiam się, co mówi to na temat mojego taty, że jego przy­ja­cie­lem był ktoś taki jak Jeremy.

– Czy on jest też twoim ojcem chrzest­nym?

Toby pokrę­cił głową.

– Nie, tylko Lau­rence’a. Mój też był absol­wen­tem Rush­worth, ale prze­pro­wa­dził się do Hong­kongu, gdy byłem dziec­kiem. Nie mam poję­cia, co póź­niej się z nim działo. Prawdę mówiąc, nawet nie pamię­tam, jak wygląda.

– A Jeremy jest pre­ze­sem HCM, prawda?

– For­mal­nie tak. Ale w rze­czy­wi­sto­ści to on wszyst­kim zarzą­dza. Może i Lau­rence jest twa­rzą HCM, ale uwierz mi, to Jeremy jest jej mózgiem.

– Czy Lau­rence też tak to widzi?

Toby prych­nął.

– Powi­nien. Bez Jeremy’ego miałby prze­rą­bane. Ale tak było od zawsze. Gdy Lau­rence narobi bała­ganu, choćby nie wiem jak masa­krycz­nego, Jeremy wkra­cza do akcji, pociąga za odpo­wied­nie sznurki i spra­wia, że wszyst­kie pro­blemy zni­kają.

Robyn była w sta­nie to sobie wyobra­zić. Zauwa­żyła nutkę gory­czy w gło­sie Toby’ego, więc zapy­tała, siląc się na moż­li­wie bez­tro­ski ton:

– Masz ochotę na drinka?

– Och, tak. Zaraz nam je przy­niosę.

– Ja się tym zajmę. Ty idź poga­dać z Lau­rence’em. – Widząc, że zamie­rza zapro­te­sto­wać, lekko unio­sła głos. – To jego ślub, Toby. To twój brat. Jeśli nie spę­dzisz z nim tro­chę czasu w ten week­end, ni­gdy ci tego nie wyba­czy. No już. Wiem, że teraz nie masz na to ochoty, ale póź­niej będziesz zado­wo­lony.

Toby zgo­dził się nie­chęt­nie, a Robyn prze­szła z salonu do rów­nie impo­nu­ją­cej kuchni. Wszyst­kie blaty wyko­nane były z czar­nego mar­muru, a szafki z ele­ganc­kiego drewna sosno­wego. Przez chwilę stała, przy­wo­łu­jąc w myślach roz­pa­da­jące się domki kem­pin­gowe, w któ­rych spę­dzała w dzie­ciń­stwie waka­cje z rodzi­cami. To był inny świat i z chwili na chwilę coraz bar­dziej nara­stało w niej poczu­cie, że do niego nie pasuje.

Wycią­gnęła butelkę różo­wego wina z prze­past­nej lodówki i zaczęła roz­glą­dać się po szaf­kach w poszu­ki­wa­niu kie­lisz­ków.

– Nad eks­pre­sem do kawy.

Odwró­ciła się na dźwięk nie­zna­nego głosu i ujrzała sto­jącą w skle­pio­nym przej­ściu młodą kobietę w luź­nej sukience w kwiaty. Zda­wała się nieco star­sza od Robyn, mogła mieć może z trzy­dzie­ści lat. Miała usiane pie­gami policzki i jasne włosy upięte w kok.

– Widzia­łam, jak Mar­got je stam­tąd wycią­gała kilka minut temu – wyja­śniła z cie­płym uśmie­chem. – Jestem Abi­gail. A ty pew­nie jesteś dziew­czyną Toby’ego.

– Robyn – odparła, uno­sząc brew. – A ty jesteś tu z…

– Jestem żoną Ste­phena.

Robyn skie­ro­wała się w stronę eks­presu do kawy, który wyglą­dał, jakby mógł kosz­to­wać tyle, ile wyno­siła jej mie­sięczna pen­sja w barze. Otwo­rzyła górną szafkę, w któ­rej fak­tycz­nie znaj­do­wało się kil­ka­na­ście równo usta­wio­nych kie­lisz­ków.

– Nalać ci wina?

– Chcia­ła­bym, ale nie mogę. – Abi­gail poło­żyła dłoń na brzu­chu. – Jestem w czwar­tym mie­siącu. Nie ma w lodówce jakiejś lemo­niady? Mam na nią straszną ochotę.

Robyn pokrę­ciła głową.

– Widzia­łam tylko wodę gazo­waną. Może być? Mogę dodać do niej kro­plę soku poma­rań­czo­wego?

– Och, fan­ta­stycz­nie.

Robyn się­gnęła więc z powro­tem do lodówki i zabrała się do przy­go­to­wy­wa­nia napoju.

– Chłopcy dobrze cię trak­tują? – zapy­tała Abi­gail. – Te dzie­ciaki z Rush­worth potra­fią czło­wieka onie­śmie­lić. Kiedy pierw­szy raz spo­tka­łam Cha­dwicka i Milesa, mia­łam wra­że­nie, że mówimy w róż­nych języ­kach.

– Wła­ści­wie to jesz­cze ich nie pozna­łam.

– W takim razie możemy pójść tam razem. Nie zno­szę być jedyną kobietą w towa­rzy­stwie, gdy ci dwaj się spo­ty­kają. Zacho­wują się, jakby znów mieli po trzy­na­ście lat i miesz­kali w swoim inter­na­cie.

– A Ste­phen taki nie jest?

– Oj, skądże. W prze­ciw­nym razie raczej bym za niego nie wyszła. – Uśmiech­nęła się ponow­nie, się­gnęła po swoją szklankę z wodą gazo­waną i wska­zała w stronę wyj­ścia.

– To, co, idziemy? Przed­sta­wię cię.

Prze­mie­rzyły salon i wyszły na patio. Zbli­żał się już wie­czór, a słońce zawi­sło na tyle nisko, by oświe­tlić szczyty gór po prze­ciw­nej stro­nie jeziora. Tem­pe­ra­tura była teraz o wiele przy­jem­niej­sza niż po połu­dniu. Robyn sły­szała śpiew pta­ków w oko­licz­nych lasach i odle­gły zgiełk mia­sta.

Zauwa­żyła, że Toby’ego i Lau­rence’a nie ma z resztą chło­pa­ków, rozej­rzała się więc i dostrze­gła ich na dru­gim końcu patio.

– Zaraz wra­cam – powie­działa do Abi­gail, uno­sząc kie­liszki. – Podam tylko wino Toby’emu.

Idąc przez patio, poczuła, że jej zde­ner­wo­wa­nie zaczyna nieco ustę­po­wać. Nie liczyła na to, że kie­dy­kol­wiek zdoła się tu poczuć jak w domu, ale miała silne prze­czu­cie, że uda jej się zaprzy­jaź­nić z Abi­gail. Pomy­ślała też, że może spró­bo­wać raz jesz­cze zro­bić dobre wra­że­nie, skoro w pobliżu są druż­bo­wie Lau­rence’a.

Jej rosnący opty­mizm został jed­nak szybko zdu­szony, kiedy zbli­żyła się do braci i jej uszu dobie­gły strzępki ich roz­mowy.

– Słu­chaj – mówił Lau­rence. – Nie możesz pozwo­lić, żeby tobą mani­pu­lo­wała. Wygląda na miłą dziew­czynę, ale jeśli zachęca cię, żebyś brnął dalej w ten sza­lony pomysł otwar­cia jakie­goś baru, to naj­wy­raź­niej ma na cie­bie zły wpływ.

– Zły wpływ? – obu­rzył się Toby. – To mocne słowa, bio­rąc pod uwagę to, co Eva ci kazała…

Dostrze­gł­szy Robyn, Toby urwał zda­nie w poło­wie. Lau­rence zmarsz­czył brwi i podą­żył wzro­kiem za spoj­rze­niem brata, zasta­na­wia­jąc się, co odwró­ciło jego uwagę. Na widok Robyn skrzy­wił się, następ­nie przy­gryzł wargę i naj­wy­raź­niej uznał, że roz­mowa dobie­gła końca, bo skie­ro­wał się ponow­nie w stronę Cha­dwicka i Milesa. – Prze­pra­szam – powie­działa Robyn, gdy tylko znik­nął z pola widze­nia. – Chcia­łam ci tylko to podać.

Toby wziął od niej jeden z kie­lisz­ków, a następ­nie splótł palce ich dłoni i zło­żył poca­łu­nek na jej czole.

– Nie masz za co prze­pra­szać – powie­dział. – To było tylko typowe glę­dze­nie Lau­rence’a. Chcesz wró­cić do środka?

Robyn pokrę­ciła głową.

– Powin­ni­śmy dołą­czyć do reszty. Ukry­wa­jąc się w pokoju, raczej nie zdo­łam prze­ko­nać do sie­bie two­jej rodziny.

Już z odle­gło­ści kilku stóp poczuła zapach wody po gole­niu. Gdy pode­szli bli­żej, zauwa­żyła złoty zega­rek na nad­garstku Cha­dwicka i naszyj­nik z pereł na szyi Milesa. Obaj byli ubrani w kwie­ci­ste koszule i luźne szorty. Cha­dwick miał sta­ran­nie wysty­li­zo­waną brodę i desi­gner­skie oku­lary. Miles nato­miast był gładko ogo­lony, z głę­boką opa­le­ni­zną i śnież­no­bia­łymi zębami. O żad­nym z nich nie można było powie­dzieć, że jest nie­atrak­cyjny. Jed­nak ich spo­sób bycia, przy­po­mi­na­jący – jak słusz­nie zauwa­żyła Abi­gail – zacho­wa­nie trzy­na­sto­lat­ków w inter­na­cie, zda­wał się co naj­mniej odpy­cha­jący. Ste­phen stał obok nich w towa­rzy­stwie Abi­gail. Uśmiech­nął się w odpo­wie­dzi na jakiś żart Cha­dwicka, choć Robyn odnio­sła wra­że­nie, że był to raczej wymu­szony gry­mas. Gdy pode­szli bli­żej, Miles wsu­nął tele­fon do kie­szeni.

– No dobra – powie­dział. – Tak­sówka już jedzie.

– Wybie­rasz się gdzieś? – zapy­tał Toby.

– Wysko­czę do mia­sta na jakieś drinki i szamę. Dołą­czysz?

Toby spoj­rzał pyta­jąco na Robyn. Nic nie jadła od czasu wylotu z Gatwick i myśl o restau­ra­cji wyda­wała jej się bar­dzo kusząca. Chcąc jed­nak pozo­wać na wylu­zo­waną przed przy­ja­ciółmi Lau­rence’a, wzru­szyła non­sza­lancko ramio­nami.

– Jasne, nie zaszko­dzi rozej­rzeć się po oko­licy. Może uda nam się nawet przyj­rzeć zam­kowi z bli­ska.

– Łaaa! – Sły­sząc, jak Robyn wyma­wia słowo „zamek”, Cha­dwick zro­bił krok w tył i wyszcze­rzył zęby w sze­ro­kim uśmie­chu. – Cho­lera jasna, Toby. Nie ostrze­głeś nas, że ona jest z pół­nocy. Nie jestem szcze­piony.

Toby rzu­cił mu posępne spoj­rze­nie, ale Robyn unio­sła rękę, zmu­sza­jąc się do śmie­chu.

– Tak, to prawda, przy­znaję się do winy. Ale nie ma powodu do paniki. Miesz­kam w Lon­dy­nie od osiem­na­stego roku życia, więc obę­dzie się bez szcze­pień.

– Czy to dia­lekt York­shire? – chciał wie­dzieć Miles. – Lan­ca­shire.

– Szkoda. Cał­kiem lubię York­shire. A czym się zaj­mu­jesz?

Zanim zdą­żyła odpo­wie­dzieć, do roz­mowy włą­czył się Lau­rence.

– Pra­cuje w branży winiar­skiej.

– Naprawdę? – Miles uniósł brew, zacie­ka­wiony. – U kogoś, o kim mogli­śmy sły­szeć?

Robin poczuła, że sto­jący obok niej Toby tężeje, więc chwy­ciła go za rękę.

– Pra­cuję w Wil­lows. W Soho.

– Jesteś tam mene­dżerką?

– Bar­manką.

Powie­działa to, siląc się na moż­li­wie bez­tro­ski ton. Mimo to Miles prze­wró­cił oczami.

– Na litość boską, Lau­rence.

– No już dobrze, dobrze – powie­dział Lau­rence. – Jestem okrutny. Tak, Robyn pra­cuje jako bar­manka. Ale zamie­rza kie­dyś zostać dzien­ni­karką.

– Pla­nuje pisać dla „Grimsby Times”, jak mnie­mam? – zapy­tał Miles.

– Albo dla „Big Issue” – dodał Cha­dwick.

Męż­czyźni ponow­nie zanie­śli się śmie­chem. Tym razem jed­nak Robyn nie wie­działa, co odpo­wie­dzieć. Posłała Toby’emu zasko­czone spoj­rze­nie, cał­ko­wi­cie zbita z tropu tym, że wszy­scy sły­szeli o jej stu­diach dzien­ni­kar­skich.

– Dość – ode­zwał się Toby z wyczu­walną w gło­sie ostrą nutą. Jeżeli jed­nak druż­bo­wie nawet to zauwa­żyli, nie dali nic po sobie poznać. – Powie­dzia­łem, dość. Lau­rence, każ im prze­stać.

Lau­rence wzru­szył lekko ramio­nami i uśmiech­nął się drwiąco, bio­rąc łyk piwa pro­sto z butelki.

– Ale w czym rzecz? Wydaje mi się, że Robyn świet­nie by się nada­wała do „Grimsby Times”.

Toby wark­nął, wykrzy­wia­jąc usta w gry­ma­sie wście­kło­ści.

– Chodź – zwró­cił się do Robyn, cią­gnąc ją za rękę.

– Dobra, cze­kaj – powie­dział ostro Lau­rence. – Daj spo­kój. To tylko żart, Toby. Nie musisz się tak naje­żać.

Zmarsz­czył brwi i wycią­gnął z kie­szeni wibru­jący tele­fon z roz­świe­tlo­nym ekra­nem.

– Eva? – zain­te­re­so­wał się Cha­dwick.

– Klient. Wybit­nie namolny.

– Nie możesz go spła­wić?

– Jasna sprawa. Ste­phen – zwró­cił się do swo­jego drużby Lau­rence. – Prze­dzwoń do niego, co? Będzie się do mnie dobi­jał, dopóki ktoś z nim nie poroz­ma­wia.

Ste­phen się zawa­hał, a Robyn dostrze­gła na jego twa­rzy z tru­dem skry­waną iry­ta­cję. Jeżeli jed­nak nawet był sfru­stro­wany, nie dał tego po sobie poznać. Ski­nął głową pota­ku­jąco i wyjął swój tele­fon, posy­ła­jąc Abi­gail nie­wy­raźny uśmiech, któ­rego ta jed­nak nie odwza­jem­niła.

– Ale tak poważ­nie, Robyn – kon­ty­nu­ował Lau­rence. – Jestem cie­kaw. Dla­czego nie jesteś dzien­ni­karką? – Słu­cham?

– Nie sądzę, żebyś chciała stać za barem do końca życia. Niby dla­czego mia­ła­byś to robić? Toby mówi, że stu­dio­wa­łaś dzien­ni­kar­stwo. Zasta­na­wiam się więc, dla­czego nie pra­cu­jesz w zawo­dzie?

– To… – Zawa­hała się, bole­śnie zda­jąc sobie sprawę, że wszyst­kie spoj­rze­nia są teraz skie­ro­wane na nią. Miała nawet wra­że­nie, że Mar­got i Jeremy mogą nasłu­chi­wać jej odpo­wie­dzi z dru­giego końca patio. – Pla­no­wa­łam zostać dzien­ni­karką. Kie­dyś naprawdę bar­dzo tego chcia­łam. Ale oka­zało się, że to jed­nak nie dla mnie.

– Dla­czego?

– Słu­cham?

– No cóż, po pro­stu to chyba strata czasu, prawda? Zada­wać sobie trud, by się cze­goś nauczyć, a póź­niej tego nie robić.

– Ja… – Robyn spoj­rzała bez­rad­nie na Toby’ego. Był wście­kły.

– Opo­wiedz nam coś o tym repor­tażu, Lau­rence – włą­czyła się do roz­mowy Abi­gail. – Czy foto­grafka będzie z nami przez cały dzień?

– Pocze­kaj – odparł Lau­rence. – Nie zmie­niajmy tematu. Chcę wie­dzieć, co Robyn zamie­rza zro­bić ze swoim życiem. Stu­dio­wa­łaś dzien­ni­kar­stwo, ale nie pra­cu­jesz w tym zawo­dzie. Więc jaki masz plan? Chcesz pra­co­wać w barze Toby’ego?

– Naprawdę nie wiem.

Przez kilka sekund Toby i Lau­rence mie­rzyli się spoj­rze­niem, a wiszące w powie­trzu napię­cie było tak wyczu­walne, że nawet Cha­dwick i Miles zda­wali się zakło­po­tani. Bra­cia ode­rwali od sie­bie wzrok dopiero na dobie­ga­jący sprzed willi dźwięk sil­nika i chrzę­stu opon na żwi­rze.

– Tak­sówka – oznaj­mił wesoło Miles. – Dopi­jaj­cie drinki, chło­paki.

Grupka zaczęła się szybko roz­cho­dzić, opróż­nia­jąc kie­liszki i wkła­da­jąc klapki.

– Jedziemy z nimi? – zapy­tała Robyn.

Toby nie odpo­wie­dział. Stał tylko, wpa­tru­jąc się w tył głowy odda­la­ją­cego się Lau­rence’a.

Bli­ska roz­pa­czy Robyn napo­tkała spoj­rze­nie Mar­got sto­ją­cej po prze­ciw­nej stro­nie patio. Zda­jąc sobie sprawę, że ta ich obser­wuje, posłała jej deli­katny uśmiech. Roz­cza­ro­wała się jed­nak, jeśli liczyła na to, że Mar­got go odwza­jemni. Z wypi­sa­nym na twa­rzy wyra­zem ledwo skry­wa­nej pogardy, odwró­ciła się z powro­tem do Jeremy’ego, a Robyn poczuła gulę w gar­dle, uświa­do­miw­szy sobie, jak fatal­nie prze­biega ten pierw­szy wie­czór.

3

Tuż przed pół­nocą Lau­rence pozwo­lił im wresz­cie wró­cić do willi. Ste­phen zamknął za sobą drzwi do sypialni i ode­tchnął z ulgą, wie­dząc, że fizyczna bariera odgra­dza go od reszty towa­rzy­stwa.

Kiedy poznał Lau­rence’a Hey­wo­oda, był mu ogrom­nie wdzięczny za każdy okruch uwagi. Nawet teraz był w sta­nie przy­wo­łać w pamięci w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach swój pierw­szy dzień w Rush­worth. Pamię­tał poże­gna­nie z rodzi­cami i ich dumę z tego, że ich syn był na tyle zdolny, by zostać przy­ję­tym do tej sza­cow­nej insty­tu­cji. Pamię­tał, jak mijali go na kory­ta­rzach inni chłopcy w mun­dur­kach. Śmiali się i nawo­ły­wali do sie­bie; znali się od przed­szkola, więc byli ze sobą mocno zżyci. Pamię­tał korty teni­sowe, hek­tary pól wokoło i góru­jącą nad wszyst­kim wieżę z zega­rem wybi­ja­ją­cym godziny. Dormi­to­ria, do któ­rych wszy­scy zostali przy­dzie­leni, szkolny hymn i wiszące na ścia­nach tablice poświę­cone uczniom i pro­fe­so­rom, któ­rzy pole­gli pod­czas wojen świa­to­wych.

Ale tym, co przede wszyst­kim utkwiło mu w pamięci, było poczu­cie zupeł­nego wyob­co­wa­nia. Zna­lazł się w nie­zna­nym miej­scu, ni­gdy wcze­śniej nie czuł się tak samotny. Przez te wszyst­kie lata ni­gdy nie zdo­łał zro­zu­mieć, dla­czego Lau­rence Hey­wood zwró­cił na niego uwagę.

Nie trzeba było jed­nak być geniu­szem, by wie­dzieć, co spra­wiło, że póź­niej pod­trzy­my­wał swoje zain­te­re­so­wa­nie nowym kolegą.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki