Między prawdą a grzechem - Witold Wyrwa - ebook

Między prawdą a grzechem ebook

Witold Wyrwa

4,1

Opis

Michał nigdy nie należał do facetów o ponadprzeciętnym wyglądzie. Wiódł zwyczajne życie do momentu, w którym spotkał kobietę marzeń, dla której zmienił cały swój świat. Proza jego życia nabrała kolorów i każdy dzień u boku pięknej Lilki sprawiał, że czuł się wyjątkowo. Ze zwykłego chłopaka z trąbką w ręku, stał się kimś kim zawsze chciał być – facetem, który kocha i jest kochany. Niestety krótkie chwile szczęścia zostają zdławione przez nieoczekiwane rozstanie, które pcha Michała w ramiona rozpaczy. Rozpaczy, która jest tak nieznośna, że zatraca się w kolejnych butelkach wódki. Starając się odkryć tytułową prawdę, popełnia niewybaczalny grzech.

----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Między prawdą a grzechem podejmuje odwieczne pytanie: czym jest życie bez miłości? To pełna wrażliwości powieść psychologiczna o odrzuceniu, wpadaniu w uzależnienia, pragnieniu miłości i konsekwencjach, jakie niesie jej brak.

To historia trójki bohaterów z odmienną przeszłością, którzy niczym pnącza pachiry splotą swe losy Między prawdą a grzechem. Powieść w niebanalny sposób opowiada o nieszczęśliwym zauroczeniu, konsekwencjach przemocy szkolnej oraz domowej, poczuciu odmienności i nieprzystawania do świata. To mocna literatura niestroniąca od ciemnej strony ludzkiej natury. W powieści tytułowa prawda i grzech mieszają się, tworząc wielowarstwowe możliwości interpretacji. W rzeczywistości to opowieść o człowieku, jego pragnieniach, słabościach i trudnościach, z którymi musi się zmagać, bez względu na wiek i płeć, gdyż podobne rozterki dotykają każdego z nas.

To pozycja dla wymagających czytelników ceniących emocjonalną literaturę, która skłania do refleksji, porywa i wzrusza. Ta opowieść to poszukiwanie i błądzenie, wzloty i upadki, zachwyt i groza. Czy dasz się zabrać w podróż po labiryncie ludzkich emocji?

 

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

TEMATYKA

Miłość, przyjaźń, muzyka, uzależnienia, socjopatia, zemsta, choroba afektywna dwubiegunowa.

PODOBNI AUTORZY

Jakub Żulczyk, Małgorzata Halber, Hanya Yanagihara, Jakub Małecki.

NARRACJA PIERWSZOOSOBOWA

W powieści występuje troje bohaterów – dwóch mężczyzn oraz jedna kobieta. Każdą relację poznajemy oczami jednej z osób. Pozwala to wczuć się w emocje, które im towarzyszą oraz odsłania motywy niedostępne dla pozostałych bohaterów.

SZUKASZ KSIĄŻKI Z MOTYWEM MUZYCZNYM?

To dobry adres! W Między prawdą a grzechem dwoje bohaterów zajmuje się muzyką. W wielu scenach króluje atmosfera starego, zadymionego baru, w którym kilku narwańców gra brudny, naturalny jazz.

KILKA CYTATÓW

“Nie chcę jej krzywdzić, lecz kochać też nie potrafię. Nie dlatego, że nie chcę, lecz dlatego, że coś we mnie umarło. Ta część odpowiedzialna za miłość. To jak zmoknięte drwa — nie da się rozpalić z nich ogniska, nieważne dla kogo.”

“Gubimy się niepostrzeżenie. Nie jesteśmy w stanie dostrzec momentu, w którym zbaczamy ze szlaku. Idziemy jak koń z zaślepkami. Nagle budzimy się w ciemnej gęstwinie, z której nie ma wyjścia.”

“Z perspektywy czasu wydaje mi się, że zrozumienie zajmuje mniej niż ułamek sekundy.
Pogodzenie się z prawdą i podążanie za nią może zająć całe lata.”

 

POZWÓL SIĘ ZABRAĆ W PODRÓŻ  WGŁĄB LUDZKICH EMOCJI!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 355

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (10 ocen)
4
4
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kasja1

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam. Niesamowita.Czekam na kolejne tego autora. Perspektywa trzech osób w związku. Trzy doświadczenia i punkty widzenia. Smutne, zabawne, prawdziwe.
10

Popularność




Knajpa zaczyna się zapełniać. Goście schodzą się, by odpocząć po całym tygodniu. Robi się duszno. Pijemy ostatnią kolejkę. Żegnamy Saszkę. Chowamy instrumenty na zapleczu. Idziemy w miasto. Od progu uderza nas powietrze odżywające po całodziennej spiekocie. Wdychamy je łapczywie. Zaczynają się śmiechy — ten wyjątkowy moment uwolnił w nas wcześniej nieznaną energię. Czujemy jedność, jakbyśmy byli braćmi. Śmiejemy się nie dlatego, żeby nie było nudno, ale dlatego, że buzuje w nas radość. Ten wieczór, pierwszy od dawna, jest nią przepełniony. Chcę, by trwał jak najdłużej. Wreszcie czuję coś innego niż mój nihilizm. Jestem lekki, wolny od trosk. Nogi niosą mnie same. Jest we mnie coś, za czym tęskniłem — beztroska pijanego nastolatka, ekscytacja z nadchodzącej imprezy, odkrywanie przyziemnych uroków życia. Po wzniosłym cierpiętnictwie chcę być prosty, tępy. Choć przez chwilę nie szukać sensu. Odpuścić, odpuścić, odpuścić. Nie wspominać, nie pamiętać, nie roztrząsać. Pić, krzyczeć, śmiać się. Zapomnieć o wszystkim i po prostu być.

— W kawiarniany gwar jak tornado jazz się wdarł i ja też chciałem grać!

Miętus intonuje legendę. Dołączamy, każdy w innym momencie. Po chwili łapiemy wspólny rytm. Chwytamy się za ramiona. Zbijamy w kręgu. Drzemy się na całe gardło, tak jakby utwór z minionej epoki nie stracił ni grama na aktualności. Braterskość między nami. Wóda w żyłach wyrywa nam z gardeł kolejne fragmenty Autobiografii.

— Stu różnych ról, czym ugasić mój ból…

To zostaje we mnie, lecz tylko na ułamek sekundy, bo już ruszamy przed siebie. Zajmujemy cały chodnik. Po hicie Perfektu nadchodzą kolejne klasyki. Ludzie gapią się na nas, ale jestem zbyt wcięty, by odróżnić, czy z niesmakiem, czy rozbawieniem. W końcu wchodzimy do pubu. Schodzimy po stromych schodach do piwnicy. Wita nas mętne światło i zaduch spoconych, pijanych ludzi. Zamawiamy browar. Pijemy toast za toastem. Za muzykę, za przyjaźń, za plany.

— A pamiętacie, jak Mario schlał się na tej domówce u Pabla? — pyta Miętus.

— Co? Nie — interesuje się Buźka, którego jeszcze wtedy z nami nie było.

— Wszystkim chciało się lać — kontynuuje wyraźnie podekscytowany Miętus — i nagle zrobiła się mega kolejka do kibla. Walimy, stukamy i nic, cisza! Myśleliśmy, że ktoś zasłabł, patrzymy przez kratkę na dole, już chcieliśmy wyważać drzwi, a tu nagle rozlega się głośne chrapanie, jakby ktoś tarł widelcem o tarkę!

— No bo zmęczony byłem! — tłumaczy się Mario. — Chciałem się położyć w sypialni, a tam jakaś parka się gziła, więc poszedłem do łazienki i ta wanna tak na mnie spojrzała, że mówię, zaprzyjaźnię się z nią!

— Czaisz, że Mario rozebrał się do gaci i poszedł spać do wanny!?

— Myślałem, że się wtedy zeszczam! — dodaję.

— I to szczanie z balkonu na czwartym piętrze…! — wspomina z pewnym rozrzewnieniem Maniek.

— Epickie! Pelargonie matki Pabla chyba nigdy nie były tak elegancko podlane! — drze się Miętus.

— Dziwne, że sąsiedzi nie zadzwonili na policję — uzupełnia Maniek.

— To były czasy! — podsumowuję ze szczerym sentymentem.

Przeciskamy się przez tłum. Idziemy w kierunku, skąd dobiega dźwięk muzyki. Wchodzimy na drugą salę. Zespół gra jakiś znany utwór. Na środku seksowna dziewczyna w czarnych dżinsach i koszulce z wycięciem. Włosy opadają jej ponętnie na twarz. Już widzę, że Buźka łowi ją spojrzeniem. Zawsze tak robi — wchodzi i rozgląda się za towarzyszką na najbliższą noc. Kończy się utwór, zaczyna nowy. Przechodzą mnie ciarki, doskonale go znam. Uruchamia się lawina wspomnień. Cała euforia pryska. Znów czuję, że jestem w mojej klatce. Gitarzysta kończy intro, dziewczyna zachrypłym głosem zaczyna krzyczeć: come on, come on, come on, i znów cię widzę…

Nastawiasz płytę w gramofonie. Odwracasz się i patrzysz tym zaczepnym spojrzeniem. Nogą odsuwasz krzesło i sadzasz mnie na nim władczym ruchem. Nachylasz się i nucisz mi słowa Janis Joplin, didn’tI make you feel like you were the only man, po czym całujesz mnie i odsuwasz się szybko. Obracasz się tyłem i zaczynasz zmysłowo kręcić biodrami. Zwiewna sukienka ociera ci się o uda. Przesuwasz dłońmi po ciele. Serce bije mi jak szalone. Chciałbym się na ciebie rzucić, ale posłusznie czekam na to, co zrobisz. Bierzesz drugie krzesło, siadasz na nim. Rozszerzasz nogi, jak w Nagim instynkcie. Dotykasz swoich ud. Zaczynasz się wić, rozpuszczasz włosy i nimi kręcisz. Wstajesz i powolnym krokiem zbliżasz się do mnie, nie spuszczając wzroku. Siadasz na mnie. Łapczywie cię dotykam, lecz ty zabierasz moje ręce. Na tym polega ta gra — doprowadzić mnie do granic szaleństwa. Całujesz mnie po szyi, powoli przesuwasz językiem. Take another little piece of my heart now, baby — nucisz mi wprost do ucha. Znów patrzysz, jakbyś chciała się upewnić, że jesteś wyjątkowa. Zeskakujesz, odwracasz się i znów eterycznie falujesz. Twoje ręce wędrują do szyi, rozwiązujesz wstążkę, która trzyma na tobie sukienkę. Nie pozwalasz jej opaść. Nie wytrzymuję. Wstaję, zdecydowanym gestem odsłaniam twoje piersi. Chwytam cię za szyję, przyciągam do siebie, nie tolerując oporu. Całuję cię drapieżnie jak wilk rozdzierający zdobycz. Obracam cię tyłem do siebie. Zatapiam spragnione dłonie w twoich jędrnych piersiach. Całuje twój kark. Mózg już dawno stracił kontrolę. Nie wiem, co robię, nie zastanawiam się nad tym. Wszystko, co się dzieje, jest zapisane głęboko we mnie. Pożądanie, które zniewala umysł. Ta chwila, w której zapominasz o całym świecie. Nie widzisz dalej niż ciało ukochanej. Przez chwilę nie potrafisz odróżnić, gdzie zaczynasz się ty, gdzie ona. Scalasz się w jedno. Uderzenia gorąca. Twoja gładka skóra, ciche stęknięcia. Fragment życia niepoddany prawom fizyki. Czas poza czasem, przestrzeń poza przestrzenią. Podróż, w którą można udać się tylko we dwoje. Z otępienia wyrywa mnie ostry szturchaniec od Buźki.

— Nie odpływaj, kolego. Jesteś tu i teraz, z nami. Dosyć tego użalania się. Dzisiaj wracasz do żywych.

Piosenka się kończy. Zespół schodzi ze sceny. Wokalistka spotyka przyjaciółkę. Buźka chwyta mnie pod rękę i ciągnie. Poddaję się bezwładnie. Podchodzimy do stolika, przy którym siedzą. Buźka zagaduje. Przysiada się, nie pytając o pozwolenie. W mgnieniu oka kradnie całą uwagę. Przedstawia mnie, rzucając wydumany komplement.

Dziewczyny się cieszą. Buźka odgrywa swoją rolę. Bryluje elokwencją połączoną z luzactwem i humorem. Nawet mnie udało mu się rozśmieszyć. Nagle namawia piosenkarkę, by zaśpiewała coś specjalnie dla niego. Nie pytając jej o zdanie, ciągnie dziewczynę na scenę. Grają Bonnie Tyler — Total Eclipse of the Heart. Dziewczyna jest naprawdę świetna. Ma ciemny, chrypiący głos. Pub trzeszczy w szwach. Rozemocjonowany Mario ściąga koszulkę, odsłaniając owłosiony brzuch. Rzuca ją dziewczynie pod scenę. Chłopaki powstrzymują go przed dalszym striptizem. Buźka się cieszy. Klub jest jego, ona pewnie już też. Chwyta za gitarę i wchodzi razem z nią na refren. Są bezbłędni. Ciarki na plecach. Ludzie krzyczą i gwiżdżą. Nawet mnie się coś wyrwało, choć brzmiało to jak krzyk pisklęcia. Daję się ponieść ich grze.

Rozchmurzam się. Wracają. Buźka nie zwalnia tempa. Piosenkarka cały czas się śmieje. Nie wiem, skąd on bierze te anegdoty. Przy nas nie jest taki wyszczekany. Moja towarzyszka zaczyna rozmowę. Jest miła, bardzo delikatna, spokojna, ale rozmowna. Sprężyste, kręcone włosy za ucho dodają jej uroku. Ma na sobie białą, luźną koszulę z cienkiego materiału, pod którą rysuje się ponętny biust. Dziwię się — dobrze rozmawia mi się z kobietą, która nie jest tobą. Tłumię nieuzasadnione uprzedzenia. Piwo mnie rozluźnia. Nagle gadam jak na mnie naprawdę sporo. Wieczór leci jak szalony. Nie wiem kiedy, knajpa zaczyna pustoszeć. Widzę, jak chłopaki biorą pod ramię Maria, któremu urwał się film. Machają nam na pożegnanie. Maniuś robi głupawą minę. Miętus puszcza oczko.

My też powoli się zwijamy. Wychodzimy z wilgotnego pubu. Oplata nas chłodne powietrze poranka. Buźka bez skrupułów obejmuje wokalistkę i się żegna. Nastaje niezręczna chwila, bo przecież wcale nie miałem ochoty na podryw. Pytam, czy odprowadzić ją do domu. Zgadza się. Patrzy na mnie badawczym wzrokiem. Czuję, że szuka ciepła i bliskości. Po chwili zaczynamy rozmawiać. Jest miło, bez napięcia. Ja, już nieźle wstawiony, plączę się w zeznaniach, ona się śmieje. Ma bystre, niebieskie oczy. Jest inteligentna i apetyczna. Przechodzi ją dreszcz zimna. Odruchowo ją obejmuję. Nie wzbrania się. Wręcz przeciwnie, przylega do mnie. Teraz już jej nie mogę odepchnąć. Nawet nie chcę. Czuję się trochę nieswojo, a z drugiej strony i ja chcę poczuć trochę ciepła. Wsiadamy do autobusu. Opieram się o szybę. Ona przytula się bez słowa. Obejmuję ją. Mam wrażenie, że jesteśmy dwójką poranionych ludzi, którzy szukają w sobie ukojenia. Wysiadamy. Zaczyna świtać. Ptaki śpiewają pieśń poranka. Dochodzimy do klatki. Pocałunek — dziwny, niepewny. To pierwsze usta, których dotykam, odkąd twoje mnie opuściły. Robi się niezręcznie. Porzuciłaś mnie, a ja nadal czuję, jakbym cię zdradzał. Ona uśmiecha się do mnie i pyta, czy wejdę. Kiwam głową. Wchodzimy do mieszkania.

Idziemy do sypialni. Zaczynamy się całować. Staram się to poczuć. Zamykam oczy. Dotykam ją. Rozbieramy się. Lądujemy w łóżku. Pieścimy się. W każdym miejscu jej ciała szukam ciebie. Nie znajduję. Rozpaczliwie chciałbym, byś to była ty. Przez chwilę zamykam oczy i wyobrażam to sobie. Kochamy się. Przez moment jest przyjemnie, lecz czuję, jakbym robił coś złego. Czuję wstręt, nie wiem do kogo. Przyjemność obcowania z kobietą ulatuje. Nagle chcę uciec jak przestępca przyłapany na gorącym uczynku. Nie wytrzymuję, zrzucam ją z siebie. Siadam na rancie łóżka. Czuję, jak jej dłoń delikatnie mnie dotyka. Wstaję jak poparzony. Ona próbuje mnie uspokoić, przekonać, że nic się nie stało. Jestem w amoku. Ona chce dać mi zrozumienie. Chwyta mnie za rękę i przyciąga. Odpycham jej dłoń i wymierzam policzek. Nie wiem, dlaczego to robię. Patrzę na swoją rękę, jakby nie była moja. Nagle wstyd wypiera poprzednie uczucia. Chwytam się za głowę, zaczynam ją przepraszać, nieudolnie tłumaczyć. Ona patrzy na mnie rozżalonym wzrokiem. Może podobnie jak ja chciała znaleźć kawałek dawnego uczucia? Może jak ja nie może sobie poradzić i szuka sposobu na to, jak znów być sobą? Może to Królowa Upadku? Przez zaciśnięte zęby rzuca nienawistne wynoś się. Śpiesznie zbieram rzeczy. Ubieram się. Jeszcze raz błagam o wybaczenie i wychodzę. Nie chcę słyszeć, jak płacze.

IV

Wybiegam z bloku jak oparzony. Idę szybkim, nerwowym krokiem. Myśli niczym szczury na tonącym okręcie wydrapują dziury. Pali mnie wstyd, gniew na siebie i kompletna bezradność. Nie wiem, co ze sobą zrobić. Myślałem, że gorzej być nie może, a jednak niechcący dołożyłem sobie kolejną porcję frustracji. Doszedłem do punktu, w którym straciłem kolejną część siebie. Przyzwoitość — tyle miałem. Teraz już nawet nie będę mógł o sobie pomyśleć jak o porządnym chłopaku. Moja niewinność umarła wraz ciosem wymierzonym kobiecie, która zawiniła tylko tym, że nie była tobą. Biegnę coraz szybciej, bojąc się, że jak się zatrzymam, to stanie mi serce. Nie mogę dojść do siebie. Mam ochotę walnąć głową w mur — dosłownie, bo w przenośni robię to od dawna. Nie zauważyłem, kiedy straciłem samego siebie. Gubimy się niepostrzeżenie. Nie jesteśmy w stanie dostrzec momentu, w którym zbaczamy ze szlaku. Idziemy jak koń z zaślepkami. Nagle budzimy się w ciemnej gęstwinie, z której nie ma wyjścia. Ja szedłem długo, aż twoje oczy i uśmiech straciły barwę. Szedłem tak długo, że nie pamiętam początku. Ani twojego zapachu. Zapomniałem utwór, przy którym tańczyliśmy po raz pierwszy. Nie pamiętam spojrzeń, dotyku. A jednak wiem, że byłaś i pachniałaś jak wiosna, że twój śmiech dźwięczał jak czysty kryształ, że wpuściłaś powietrze w moje stężałe płuca. Nie wiem, kiedy skręciłaś w boczną uliczkę, która prowadzi do miejsca, gdzie nie ma słowa my. Idę i nie wiem, kiedy straciłem siebie.

Wchodzę do mieszkania. Kieruję się prosto do kuchni. Wyjmuję z szafki flaszkę „na wszelki wypadek”. Niczym morfina odetnie nadmiar bólu. Łapczywie biorę łyk do ust, trzymam z wdzięcznością, przełykam, oddycham. Piekące ciepło przepływa przez moje ciało. Niech wypali to wszystko! Nie chcę dłużej, nie chcę tak, nie chcę bez ciebie. Choć dziś po raz pierwszy poczułem, że nie wiem, czy chcę z tobą. Po raz pierwszy poczułem do ciebie nienawiść. Popijam kolejny łyk. Nie żałuję sobie. Żołądek skręca się w rulon. Dopiero teraz przypominam sobie, że oprócz soku pomidorowego niczego nie jadłem. Jestem mokry. Czuję zaduch tego syfnego mieszkania, śmierdzącego starością, przepoconą pościelą i petami. Krzyczę do pustych ścian. To przez ciebie straciłem niewinność! Opróżniam butelkę i rzucam nią z całej siły w ścianę. Resztki alkoholu rozbryzgują się po pokoju. Przez zamach tracę równowagę. Przytrzymuję się framugi. Buzuje we mnie złość. Czekam, aż wódka zrobi swoje — odetnie mnie w końcu od tych wszystkich myśli, uczuć, żalu. Nim to nastąpi, myślę jak zwykle o tobie. O tym, czy byłaś wyrachowana, czy niewinna. Co z odpowiedzialnością? Morderca, posyłając kule, wie, że odbiera życie. A ty? Czy posyłając uśmiech, spojrzenie, jesteś bez winy? Nie widzisz, jak twoja ofiara umiera. Krew nie bluzga na twą twarz. Nie słyszysz jęków konającego, nie widzisz błagalnych spojrzeń, by nacisnąć spust i zakończyć cierpienia. Ulotniłaś się tak samo niewinnie, jak się pojawiłaś. Pewnie nie chciałaś zabić, kochać z pewnością też nie.

V

Budzę się. Serce wali jak oszalałe. Patrzę tępym wzrokiem przed siebie. Leżę tak, jak upadłem. Nie ruszam się dobre pół godziny, bezmyślnie wpatrując się w deski starej podłogi. Stękam. Głowę rozsadza mi kac. Mdli mnie. Leżę tak i zdycham. Mogę się ruszyć, jednak boję się, że będzie boleć jeszcze bardziej. Po godzinie dochodzi mnie mój własny odór potu i alkoholu parującego przez piekącą skórę. Nie wiem, która godzina. Nie ruszając głową, patrzę na światło padające przez okno w dachu. Słońce wstało już dawno temu. Moja nora nagrzała się do nieprzytomności. Niesprzątana od dawien dawna wydziela zapachy trudne do zniesienia. Bardzo dobrze wybrałem swój grobowiec — w końcu ma służyć do umierania. Umarłym niepotrzebne wygody, eleganckie meble i drogie sprzęty. A jednak w tej chwili dałbym wiele, by przestało mnie mdlić. By poczuć chłodną bryzę. Usłyszeć szum fal. Położyć się na piasku i wciągnąć głęboko powietrze.

— Przecież sam sobie wynająłeś tę klitkę.

Odpowiadam stęknięciem.

— Co przesadziło się wczoraj?

— Spieprzaj.

— Huhuhu, Król Straceniec dogorywa?

— Spieprzaj, mówię!

— Przecież sam chciałeś. Sam się schlałeś. Sam wynająłeś tę norę, którą nazywasz grobowcem. Sam pławiłeś się w swoim smutku. Sam chciałeś upaść jak najniżej, nie? Spełniło się, a teraz co? Odechciało się? Nie jest tak fajnie upadać na dno?

Idzie do miejsca zwanego kuchnią. Gwiżdże coś, stuka talerzami, zapala gaz, po chwili słyszę jak śpiewa Sweet little angel. To pewnie cyniczne. Skąd wziął się ten facet? Wciąż mówi, że to ja go zawołałem. Nie pamiętam, musiałem być pijany. Teraz nie chce sobie pójść. Pewnie będzie mnie męczył, dopóki nie przejdzie mi kac i sam go nie wyrzucę. Yes, when she spreads her wings around me, I get joy, and everything — znów zawodzi z zadowoleniem. Wychyla się zza framugi i pyta:

— Du ju indżoj, mister? — specjalnie kaleczy wymowę i śmieje się rzężąco.

Nigdy nie jestem w stanie dostrzec jego twarzy. Dół pokryty bruzdami. Oczy lśniące, mroczne. Na głowie staromodny kapelusz. Nigdy nie widzę tej twarzy w całości, zawsze tylko fragment. Leżę i w dalszym ciągu patrzę w jeden punkt. Co mam zrobić z tym dniem, który przyszedł nieproszony? W końcu tlen zaczyna docierać do głowy. Obracam się na plecy i jęczę jak starzec. Aorta buzuje jak pompa. Krew uderza w mózg, powodując okropny ból.

— Oh if my baby should quit me, Lord I do believe I would die, Yes if you don’t love me little angel, Please tell me the reason why.

Znów wychyla się lekko, żeby ze mnie zakpić. Nagle robi się cicho. Tętno się uspokaja. Oddycham płytko, dysząc jak gruźlik. Przypominam sobie ostatni wieczór. Uśmiecham się nawet lekko na wspomnienie początkowej euforii. Dopiero teraz dociera do mnie mój haniebny czyn.

— Nie chciałem — mruczę pod nosem.

— Nie, nie… samo się stało. Ty jesteś niewinny. Przecież jesteś porządnym facetem, nigdy byś tego nie zrobił. To wszystko przez nią. Sama się prosiła — znów kpi.

Nie odpowiadam. Nie mam siły na dyskusje z tym idiotą. Sapię, jakbym wszedł na szczyt wieżowca. Moja hańba siedzi mi na piersi i dusi. W bebechach kotłują się złość i wstyd. Zaczynają wrzeć. Trzęsę się. Łkam. Wychodzi ze mnie to wszystko, co skrupulatnie zbierałem przez ostatnie miesiące. Otworzyła się puszka Pandory, do której wkładałem cierpienia, marzenia i żądze. Teraz dołożyłem wstyd. Co dzień dorzucałem kolejny kamyk. Wisi mi na szyi i dopiero teraz poczułem, że jest niezmiernie ciężka. Ciągnie mnie ku ziemi. Wygina mi plecy w pałąk. Unosi się z niej zapach zgnilizny. Chcę się jej pozbyć, lecz nie potrafię. Sam pewnego dnia założyłem sobie obrożę z łańcuchem, na nim zawiesiłem puszkę. Przekręciłem klucz i wyrzuciłem go do studzienki. Nie chciałem go nigdy odnaleźć. Droga w jedną stronę. Tak to zaplanowałem. Wszystko albo nic. Miłość albo upadek.

Teraz miotam się, szarpię, ranię szyję. Nie chce zejść. Sam tego chciałem, nikt mnie do tego nie zmuszał. Czy właśnie zmierzam na szafot, który zbudowałem własnymi rękami?