Między prawdą a grzechem TOM II - Witold Wyrwa - ebook

Między prawdą a grzechem TOM II ebook

Witold Wyrwa

2,5

Opis

Kontynuacja powieści docenionej za emocjonalność, głębię oraz realizm. Autor zabiera nas w dalszą podróż między prawdę a grzech. Co kryje się na jej końcu?

 

Opinie o pierwszym tomie:

 

„Między prawdą a grzechem” trzeba „przeorać” do ostatniej strony i choć po skończeniu lektury nie sięgniesz po „świąteczny papieros”, ani nie nalejesz sobie „celebrującej dzieło” lampki wina, to będziesz miał poczucie, że było warto. Nie wyzwolisz się spod jej jarzma. Nie oczyścisz już umysłu. Nie będziesz już tym samym człowiekiem, co kiedyś, ale to znak, że przeczytałeś bardzo dobrą książkę. Takie „skutki uboczne” serwuje tylko i wyłącznie wybitna literatura, do której od dziś zaliczam „Między prawdą a grzechem” Witolda Wyrwy.

Agnieszka Kusiak

CZYTELNICZKA

 

To naprawdę świetna książka! Książka, którą nie tylko się czyta, ale i przeżywa całym sobą. Między prawdą a grzechem to zasadniczo książka o miłości, o tym jak bardzo cierpimy, gdy zostanie nam zabrana lub gdy nigdy nie została nam dana. Dotykamy w niej tak bardzo kruchej ludzkiej psychiki, ale bez filozofowania, bez jakichś życiowych wymądrzeń.

KotBazyli

CZYTELNIK

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 442

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,5 (2 oceny)
0
0
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Słońce wyprosiło zimę. Nie wiem kiedy z wiosny zrobiło się lato. Życie w zawieszeniu zawiera w sobie pewną sprzeczność. Każdy dzień niemiłosiernie się dłuży, lecz jako całość zlewa się w jednolitą, beznamiętną maź, która zdaje się ułamkiem sekundy. Ostatnie miesiące przypominają mi żałosne machanie rękoma w smrodliwej sadzawce, z której nieudolnie staram się wypełznąć. Wszystko, co powiedział mi Profesor, zapuszczało we mnie korzenie. Było to dobre, lecz niezbyt miłe. Stworzyło we mnie kolejną sprzeczność. Wiedziałem, że chcę się przestać oszukiwać, wiedziałem, że chcę się wyrwać, jednocześnie przepełniało mnie przemożne poczucie niemocy. Być może przytoczone rozmowy sprawiają wrażenie momentu zwrotnego w mojej historii. To tylko połowa prawdy. Druga — to uzależnienie, które jest silniejsze niż logika. Te niezliczone dni spędzone na poszukiwaniu rozwiązań. Te wszystkie razy, gdy myślisz, że masz dość, że już więcej nie zniesiesz. Te niepoliczalne momenty upadku, gdy błagasz sam siebie o pomoc. I ta przerażająca świadomość, że to przecież ty jesteś katem. Praktycznie codziennie wstawałem z myślą, że pierwszym krokiem do wyjścia z tego bagna jest trzeźwość. Wszystko po to, by wieczorem znów ulec własnym demonom. Z każdym dniem miałem wrażenie, że jest we mnie coraz mniej życia. To samo myślałem rok wcześniej, leżąc w grobowcu. Kiedyś z łóżka podnosił mnie smród, pełen pęcherz lub wymioty. Dziś robi to świadomość, że jeśli nie uzbieram na porcję antidotum, wówczas spędzę kolejną bezsenną noc z marami przeszłości. Długie i ciemne godziny spadną na mnie agonalnymi spazmami. Wiem, ostatnich kilka zdań sobie przeczy, ale na tym polega właśnie obłęd człowieka uzależnionego.

To niesamowite, jak życie bawi się ze mną w kotka i myszkę. Od czasu do czasu wstaję dziwnie wypoczęty. Idę słonecznym osiedlem. Zamiast dymu z papierosa wdycham chłodne powietrze poranka i mam wrażenie, że nie ma nic lepszego. Niespodziewanie całkiem wstydliwie wyglądam zza ściany bólu i otępienia. Nagle świat nabiera barw. Krawędzie się wyostrzają. Galaretowate mleko, które osnuwa moją jaźń co dnia, rozpływa się. Te niezrozumiałe przebłyski każą mi myśleć, że to nie świat odcina mnie od siebie, lecz to ja tak strasznie nie umiem dostrzec w nim piękna. „Świat nie jest taki zły, świat nie jestwcale mdły, niech no tylko zakwitną jabłonie” — dźwięczy mi w głowie utwór Haliny Kunickiej. Przechodzę obok śmietnika. Na kontenerze na odzież ktoś przewiesił piękną skórzaną jasnobrązową kurtkę z frędzlami. Przypomina mi ubiór Ryśka Riedla. Jest całkiem dobra, tylko z tyłu trochę podarta. Postaram się to jakoś zszyć. Niezły fart. Taka stylowa kurtka idealnie pasuje do abnegata takiego jak ja. Nic mi dawno nie sprawiło takiej radości jak ta głupia kurtka. Jakbym znalazł jeszcze kapelusz, wyglądałbym jak prawdziwy bluesman. Przymierzam, pasuje idealnie. Chowam do plecaka, żeby nie powiększać rozdarcia.

Dochodzę nad rzekę. Spotykam Profesora, który wygrzewa się na ławce. Minio podszczekuje, witając mnie radośnie.

— Patrz, co znalazłem. — Pokazuję mu zdobycz. — Tu ma tylko rozdarcie, ale tak jest całkiem dobra.

— Pasuje ci do artystycznego wizerunku. Mam igłę i nitkę. Chcesz?

— Nie wiem, czy umiem.

— Daj, zszyję ci. — Wyjmuje przybory z plecaka. — Zobaczymy, czy pamiętam. Kiedyś w szkole uczyli takich rzeczy, teraz to chyba nie.

— Miałem technikę, ale chyba nie szło mi za dobrze.

Po kilkunastu minutach kurtka jest zszyta. Siedzimy jeszcze chwilę, jemy śniadanie, patrzymy na przepływającą wodę. Jest sobota. Ludzie spacerują po bulwarze. Słońce coraz wyżej, posyła wspomnienie zeszłego, nieznośnego lata. Żegnam się z Profesorem i zmierzam w kierunku starówki. Mija mnie bezimienna rzeka turystów. Dochodzę do mojego ulubionego miejsca. To boczna uliczka, w której nie jestem zbyt na widoku. Moje granie nie zagłusza rozmów bywalców ogródków piwnych, jednocześnie jestem tuż przy jednej z głównych arterii prowadzących do rynku, co sprawia, że ludzie, którym podoba się moja gra, mają zaledwie kilka kroków, by wrzucić mi jakiś grosz. Wyjmuję trąbkę. Zaczynam grać. Po pięknym, oczyszczającym wręcz poranku granie sprawia mi niemałą przyjemność. Po kilku znanych kawałkach gram coś dla siebie — Chet Baker I’m a fool to want you. Wspominam ten teledysk, w którym pali papierosa, jednocześnie grając, a który zaczyna się słowami: „I don’t think life is really worth allthis pain, and effort, and struggling, if you don’t have somebody, thatyou love very much.” I ta jego pomarszczona twarz, jakby dwa wielkie kciuki wcisnęły mu oczy w głąb czaszki. Nie wiem, ile razy widziałem ten materiał, ale dopiero dziś rozumiem go w pełni. Nie tylko słowa, ale i uczucia, a przede wszystkim to, co powiedział samym spojrzeniem. Opieram się o ścianę. Przyciskam do ust rozgrzany już metal. Po ulicy unosi się dekadencko-romantyczne brzmienie. Miesza się z gwarem rozmów i śmiechów. Tak bardzo nie pasuję do tego świata. Wszędzie, gdzie pójdę, jestem wygnańcem. Swoją odmienność wyrażam w dźwiękach. Być może było tak od początku. Nie potrafiłem mówić o tym, co mnie trawi. Każde słowo wydawało mi się nieodpowiednie, zbyt trywialne w porównaniu do uczuć. Jeśli mówiłem coś szczerze, to właśnie dźwiękami. To one niosły prawdę, która grzęzła w gardle.

Przykucam. Wyjmuję papierosa. Palę, trawiąc swoje sprzeczności. Nagle słyszę śmiech. Przechodzi mnie dreszcz. Kark pokrywa szron. To… to TEN śmiech. Śmiech, którego nigdy nie zapomnę. Który tak dawno cieszył moje uszy. Dla którego byłem w stanie robić najdziwniejsze rzeczy, tylko po to, by rozbrzmiewał. Tylko po to, by ujrzeć twoją radość, kurze łapki odchodzące od przymrużonych oczu. Dziś nie jestem pewien, czy ten śmiech wypełniał bardziej mnie, czy ciebie. Być może to była moja potrzeba, byś była szczęśliwa. Mój wzrok wędruje w kierunku, z którego dobiega. Jesteś. Taka sama, lecz całkiem inna. Włosy w innym kolorze, przycięte. Cera jakby zmęczona, podobnie jak podkrążone oczy. Wychudłaś. Zawsze byłaś szczupła, lecz teraz jakby coś z ciebie uszło. Strój w ogóle do ciebie niepodobny — luźno wiszące dżinsy i za duży T-shirt. Wyglądasz tak, jakbyś chciała zabić własną kobiecość. Łudzę się, że sprawiła ci ból. Że także tobie było ciężko. Nigdy nie życzyłem ci źle, ale twój ból świadczyłby o tym, że mimo wszystko byłem dla ciebie ważny, że była jakaś cząstka, która darzyła mnie szczerym uczuciem. Po tym wszystkim, co przeszedłem, nadal chcę w to wierzyć. Brak tego bólu świadczyłby o tym, że wszystko, co stało się później, było potwornie bezsensowne. Dostrzegam twoje oczy, tylko one są wciąż takie same — błyszczą się, emanują tą niesamowitą kobiecością. Zdradzają, że pod zasłoną topornych ubrań kryje się niesamowita piękność. Podobasz mi się nawet w tej rozciągniętej bluzce i poszarpanych spodniach. Twoja kobiecość nie pochodziła z gustownych ubrań, lecz z pewnej aury, którą tworzyłaś. Otaczała cię wręcz poświata, którą najlepiej było widać właśnie wtedy, gdy się śmiałaś. Dźwięk, który kiedyś mnie tak radował, teraz paraliżuje z niezwykłą siłą.

Uświadamiam sobie, że ten urok nie jest już dla mnie. Spoglądasz na faceta. To nie Buźka. To ktoś inny. Ktoś dużo gorszy niż on. Nie ma niczego z jego walorów. Nie jest ani powalająco przystojny, ani męski, ani gustownie ubrany. Zastanawiam się, czym ktoś taki jak on ci zaimponował? Zbliżasz się niebezpiecznie. Wpadam w panikę. Co mielibyśmy sobie powiedzieć? Są takie słowa, które mają termin ważności, czasem bardzo krótki. Muszą zostać wypowiedziane w danym momencie, by mieć odpowiednią moc. Dziś nie wiedziałbym nawet, od czego zacząć. Po tym, co ty, po tym, co ja. Z tym wszystkim, co we mnie. Gromadziłem to długie miesiące. To jest jak beton, który utwardza każdą moją emocję, każdą komórkę. Jest tak twardy, że nie wiem, czy potrafiłbym się z tobą przywitać. Czuję się od stóp aż po ostatni włos skamieniały, jakbym wrósł w tę ulicę. Jednocześnie wpadam w panikę. Nie chcę cię spotkać. Nie chcę wyjść na głupca, który nie potrafi wypowiedzieć paru prostych zdań. Zresztą jak ja wyglądam? Jak jeden wielki łachman, śmieć, nieudacznik bez domu.

Chowam trąbkę. Biorę pieniądze. Zakładam plecak. Idę w przeciwną stronę. Wszystkie mięśnie ściśnięte, jakbym uciekał w obliczu śmiertelnego zagrożenia. Dochodzę do końca ulicy. Opieram się o ścianę. Kucam. Obejmuję się niczym zlęknione dziecko. We wnętrzu dudnią różnorakie odczucia, ze wstydem na czele. Uciekałem przed tobą jak przed najgorszym oprawcą. Powoli łapię oddech. Beton próchnieje złością. Czuję się jak największa pizda. Ktoś niegodny szacunku czy nawet spojrzenia. I znów to poczucie ciągłego poddawania się. Starcie kolejnych frontów. Lód stopniał. Plecy ściekają chłodnym potem. Nagle wstępuje we mnie jakaś agresja. Zaczyna mnie wypełniać wściekłość — nie chcę się znów poddać! Mobilizuję się. Ruszam. Wracam, skąd przyszedłem. Szukam cię. Nie wiem po co. W dalszym ciągu nie umiałbym

wykrztusić z siebie słowa. Jednocześnie mam potrzebę oznajmić ci mój ból. Dać do zrozumienia, jak bardzo skrzywdziłaś mnie swoim odejściem. Wykrzyczeć ci prosto w twarz to, czego nigdy nie byłem w stanie przyznać, nawet przed samym sobą. Jesteś. Zamawiasz lody. Ten chudy pizduś gładzi twoje plecy. Nienawidzę go, nawet bardziej niż Buźki. Nie jest ciebie godzien. Żałosny bękart w hipsterskich ciuchach.

Przemykam bokiem. Skręcam w uliczkę, w której jest brama. Wchodzę w nią. Biorę trąbkę. Kilka oddechów na uspokojenie. Przykładam ustnik i zaczynam grać. Po ścianach niesie się ta sama melodia, którą kiedyś zagrałem dla ciebie w Absencji. Dziś nadaję jej inną wibrację. To wibracja miesięcy tęsknoty i cierpienia. Drga słoną łzą, dygocze żalem. Niesie się jak echo dawnych chwil. Mięśnie twarzy ściśnięte. Cały stres napina moje ciało. W bramie jest chłodno, mimo to pocę się jak saper. Nie gram całego utworu. Boję się, że nasze spojrzenia się spotkają. Chowam trąbkę i idę przed siebie. Nie obracam się. Paraliżuje mnie strach, że gdy się obrócę, zastygnę jak słup soli. Wszystko we mnie wrze. Dlaczego to zrobiłem? Chyba po prostu chciałem powiedzieć ci to wszystko, co przeżyłem od czasu naszego rozstania. Tak samo jak w Absencji wyznałem ci miłość bez jednego słowa, tak dziś w tych kilku dźwiękach opowiedziałem cały swój ból. Dopiero teraz dociera do mnie, że nigdy ci nie wybaczyłem. Setki razy powtarzałem, że miałaś prawo odejść. Jednak to były tylko słowa. Wybaczyłem ci słowem, a nie sercem. Dziś rozumiem, jak wielki mam do ciebie żal. Jak bardzo za złe mam ci to, że zabiłaś moją miłość. Niczym mantrę powtarzałem w kółko te same usprawiedliwienia. Teraz dociera do mnie, że tymi słowami chciałem zagłuszyć niezmiernie wielką pustkę, którą stworzyłaś, odchodząc. Gdzieś głębiej nieustannie kryła się we mnie ta świadomość, że cały mój ból spowodował ten śmiech i te oczy. Jest mi z tym źle. Nigdy nie chciałem cię winić, nigdy nie chciałem oskarżać. Chciałem zachować w pamięci twój nieskazitelny obraz. Tak bardzo chciałem cię dalej kochać. Nawet w momencie, gdy nie było już nas. Zaczynam rozumieć, że bez wypowiedzenia tej urazy nigdy się jej nie pozbędę. Już zawsze będę człowiekiem z zadrą w sercu. Nie wiem, czy tego chcę. Ostatnie miesiące uświadomiły mi, jak ciężka jest moja korona. Nie chcę jej. Chcę w końcu wrócić do siebie, do normalności, nawet jeśli jest tylko fasadą czegoś, czym była niegdyś. Mam dość, mam tak bardzo dość. Mam dość ciebie, mam dość siebie, mam dość chlania, wstydu, obrzydzenia. Nie chcę kontynuować tego szaleństwa. Nie chcę czekać jak Profesor przez wiele kolejnych znojnych lat na akceptację tego, co mnie spotkało. Nie mogę dłużej żyć w poczuciu zaszczucia. Chcę wrócić. Wykąpać się. Położyć w czystej pościeli. I znów przenika mnie ta świadomość, że nie mam gdzie, nie mam dokąd, nie mam do kogo. Nic nie ma. Nie ma zespołu, nie ma nas, nie ma nawet mnie. Pozostał mi tylko wybór: szaleństwo lub szafot.