Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Glasviken to małe szwedzkie miasteczko, gdzie na co dzień nie dzieje się zbyt wiele. Dlatego kiedy w nie do końca wyjaśnionych okolicznościach tonie jeden z jego mieszkańców, cała społeczność jest poruszona. Sytuacja staje się jeszcze bardziej zagadkowa, gdy podczas jego pogrzebu zostaje znalezione ciało innego mężczyzny.
Policjanci, którzy prowadzą śledztwo w tej sprawie, szybko trafiają na trop dawnych tajemnic związanych z zamkniętą hutą szkła. Im głębiej sięgają w przeszłość, tym wyraźniej widzą, że grzechy sprzed lat kładą się cieniem na życiu mieszkańców miasteczka.
Czy to możliwe, że w tej spokojnej na pierwszy rzut oka społeczności nikt nie jest całkiem bez winy? Ile mrocznych sekretów trzeba odkryć, by uwolnić się od historii ciążącej nad kolejnymi pokoleniami?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 380
Tytuł oryginału: Syndare ibland oss
Text copyright © Sofia Rutbäck Eriksson 2023 Copyright for this edition © Wydawnictwo ARKADY Sp. z o.o.,Warszawa 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie ani powielana graficznie, elektronicznie czy mechanicznie, w tym za pomocą kopiowania, nagrywania ani przechowywania w informatycznej bazie danych, bez pisemnej zgody wydawcy. Prosimy o przestrzeganie praw twórców do ich własności intelektualnej i nieudostępnianie książki w sieci.
Tłumaczenie: Monika Walczak
Redakcja: Monika Matczak-Nalborska
Korekta: Jowita Kostrzewa
Projekt okładki: Natalia Krzeszczakowska / [email protected]
Skład i łamanie: Krystyna Szych
ISBN 978-83-213-5355-5
Wydanie I, 2025, Symbol 5378/R
CIP Biblioteka Narodowa Rutbäck Eriksson, Sofia Grzesznicy wśród nas / Sofia Rutbäck Eriksson ; [tłumaczenie: Monika Walczak]. - Wydanie I. - Warszawa : LeTra, 2025
Wydawnictwo ARKADY Sp. z o.o. ul. Dobra 28, 00-344 Warszawa tel. 22 444 86 50 e-mail: [email protected], www.arkady.eu Facebook: @Wydawnictwo.Arkady, Instagram: @wydawnictwo.arkady Facebook: @Wydawnictwo.Letra, Instagram: @wydawnictwo_letra księgarnia wysyłkowa: tel. 22 444 86 56www.arkady.info
Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.
Dla wszystkich członków rodziny, którzy ciągle walczą w imię kogoś innego niż oni sami.
Oraz, oczywiście, dla mojego kochanego Pultviken, w którym drzwi domu rodziców są zawsze otwarte dla mnie i mojej rodziny.
Poranna bryza nie dotknęła jeszcze gładkiej jak szkło tafli morza, więc jedynym dźwiękiem był śpiew ptaków wodnych, raczej głośny niż ładny. Poprzedniego wieczoru widział, jak słońce najpierw przemieniło się w krwistoczerwoną kulę, żeby potem skryć się za horyzontem w takiej samej eksplozji barw jak zazwyczaj.
Przez te kilka godzin bez słońca nie spał za dobrze. Budził się co chwilę z jakimś ćmiącym uczuciem w głowie. Ale po tylu latach błądzenia po omacku był bogatszy o doświadczenie, które mówiło, że złe noce przychodzą i odchodzą. I że najlepsze, co może teraz zrobić, to wyruszyć w naturę.
Miękki szlafrok zamienił szybko na strój sportowy, a zrzucone w biegu kapcie na buty do biegania. Pośpiesznie pochłonął pół banana i szklankę wody, żeby zaraz wyruszyć w drogę przez uśpione jeszcze miasteczko.
Asfaltowa szosa wkrótce ustąpiła miejsca wąskiej, leśnej ścieżce. Zawsze wybierał właśnie tę trasę, chciał tak bardzo, jak to możliwe, zbliżyć się do natury. Biorąc pod uwagę to, co w życiu widział i ile wycierpiał, należało mu się to.
Należał mu się śpiew ptaków. Należało mu się leśne runo pod stopami i wciskający się w nozdrza zapach morza. W końcu należał mu się spokój. A miało przecież być tylko lepiej.
Bo już nic mu teraz nie groziło.
Jasne, ciągle nie przestał wszędzie doszukiwać się spisków. Nie po tym, kiedy będąc na dnie, wszystkich uważał za swoich wrogów. Ale wiedział, że tych spojrzeń, które czuł na sobie w miasteczku, tak naprawdę nie było. Mógł już powiedzieć sobie samemu, że to wszystko nie było naprawdę.
Teraz zamierzał tylko dać z siebie wszystko na trasie. Był przygotowany na zakwasy i uczucie pustki w głowie przez pierwsze kilka godzin w pracy, żeby przez resztę dnia mieć spokojny umysł.
Ale nie zdążył jeszcze nabrać tempa, gdy zatrzymał go jakiś trzask w świerkowym zagajniku. Obrócił się tak gwałtownie, że potknął się o kamień i ledwie złapał równowagę.
Czy tam ktoś jest? Tak wcześnie? Zazwyczaj nikogo nie spotykał.
Wolniejszym już krokiem oddalił się od lasku. Zbliżał się do północnego molo i nie miał odwagi biec dalej. Kamienisty teren tuż przy kładce to nie zabawa i wymaga pełnego skupienia, jeśli chce się przez niego przejść.
Jego uszu dobiegł kolejny trzask. A więc jednak ktoś tam był. Serce zabiło mu szybciej. Zawsze bał się i niedźwiedzi, i wilków, ale żadne z tych zwierząt raczej nie zapuszczało się tak blisko morza. Niedźwiedzie trzymały się trochę wyżej, w lesie. Przynajmniej z tego, co wiedział. Wilków też tu nie było. Tylko ten przedziwny pies sąsiadów.
Przez dłuższą chwilę stał bez ruchu. Oddech uspokoił się, puls trochę zwolnił. Kiedy niepokojące odgłosy ucichły, zebrał się na odwagę i postąpił kilka kroków z powrotem na ścieżkę. Na jego ruch kilka ptaków poderwało się do lotu.
Trach!
Pomiędzy drzewami dostrzegł zająca pędem zmierzającego w głąb lasu. Zaśmiał się.
Wreszcie mógł odetchnąć.
Z uśmiechem spojrzał na zegarek. Nadal miał sporo czasu.
Ale właśnie kiedy odgonił od siebie niepewność, zza pleców dobiegł go jakiś odgłos.
Odwrócił się. Wtedy dotarło do niego, że naprawdę nie był sam.
– O kurde, weź nie strasz – rzucił ze śmiechem.
Ale postać nie zaśmiała się w odpowiedzi.
– A więc mówisz, że się cieszysz, że umarł? – Zaniepokojone oczy pastora napotkały jej spojrzenie.
Vivi Storälv bardzo się starała przyjąć jakąś wygodną pozycję w fotelu dla odwiedzających, ale było to zupełnie niemożliwe. Był zdecydowanie za miękki i za niski. Na tyle niski, że zaczęła się zastanawiać, czy w ogóle był wyposażony w jakieś nogi. Czy czcigodny duszpasterz chciał, żeby zasnęła, zamiast opowiadać o swoich problemach?
Odchrząknęła.
– A skąd, jasne, że się nie cieszę, że Wikström wypadł z łodzi. Nie tak powiedziałam. Powiedziałam, że byłam bardzo podekscytowana, a to coś zupełnie innego.
Pastor Lionel pogłaskał się po swojej kręconej brodzie, w której – podobnie zresztą jak we włosach – zaczęły pojawiać się białe nitki.
– Rozumiem.
– Ale nie tym, że umarł! – dodała Vivi, może odrobinę zbyt żywiołowo.
Z niemałym wysiłkiem próbowała podsunąć się w fotelu do przodu, w wyniku czego cały mebel podskoczył, a ona znalazła się chyba trochę zbyt blisko pastora.
– Chcę powiedzieć, że ten dzisiejszy wypadek to pierwsze, co się wydarzyło w Glasviken od niepamiętnych czasów.
– Serio?
– Tak! Niech mi pastor powie, co to się porobiło! Tyle rzeczy się tutaj pozamykało, że dosłownie któregoś dnia człowiek wstaje rano i ekscytuje się z powodu czyjegoś pogrzebu!
Lionel wydał z siebie ciche westchnienie, od którego jego tors pod sutanną podniósł się i zaraz gwałtownie opadł.
– Przyznaję, że to skandal, że klub seniora został zamknięty, ale teraz jest przecież lato, a wiesz, ile się tutaj wtedy dzieje.
Nie dało się zaprzeczyć. Miasteczko Glasviken, Szklana Zatoka, w lecie było w stanie pomieścić dwa razy więcej ludzi. Letnicy przyjeżdżali na działki, a hotel był pełen turystów. Wszędzie roznosił się zapach grilla, a z głośników leciały letnie szlagiery. W całej miejscowości panowała wakacyjna atmosfera.
– Ja wiem, ale tańce i hulanki dla ogółu i aktywności dla nas, seniorów, to są dwie różne rzeczy – odparła Vivi. – Sam pastor wie, że jedyne, co się dzieje w hotelu, to to wieczorne łubu-dubu. Sam pastor narzekał.
Lionel opadł na oparcie, przez co również znalazł się zdecydowanie za nisko, gdyż siedział w takim samym fotelu jak Vivi.
– Czy ja wiem. To tylko ten jeden raz, kiedy mieli raveparty1, i w zasadzie dźwięk mi nie przeszkadzał. Ja się tylko obawiałem, że dostanę ataku epilepsji od tych neonowych bransoletek, którymi wymachiwali mi przed domem – powiedział z tym amerykańskim akcentem, który tak uwielbiała.
Vivi podjęła kolejną gwałtowną próbę podsunięcia się w fotelu wyżej, ale poskutkowało to wyłącznie tym, że gruchnęła kolanami w kolana Lionela i oboje jęknęli z bólu.
– Ojej, przepraszam, wszystko w porządku? – Wyciągnęła rękę, ale zatrzymała ją tuż nad jego kolanem.
Nigdy nie przepadała za kontaktem fizycznym. Ale pastor chyba był w stanie zrozumieć, że miała równie dobre intencje jak inni? Ci wszyscy, którzy się cały czas przytulali i poklepywali po plecach.
– Wszystko w porządku – powiedział, odsuwając się trochę ze swoim fotelem. – Ale co z klubem książki, Vivi? To ci nie daje poczucia celu?
– To jest tylko jeden, jedyny raz w miesiącu, bo Madde i Sofie mają ciągle tyle do roboty. Trochę się wkurzyły, gdy zaproponowałam, że seniorzy mogliby się spotykać każdego tygodnia, a one, młode, mogłyby dołączać raz na jakiś czas. Twierdziły, że je dyskryminuję ze względu na wiek.
Lionel uniósł oczy w górę.
– Taaa, jako homoseksualny, czarnoskóry pastor w Szwecji mogę potwierdzić, że bycie dyskryminowanym to z reguły kwestia odczucia osoby narażonej na dyskryminację, ale i tak mam tylko pięćdziesiąt cztery lata, co oznacza, że znajduję się dokładnie pomiędzy waszym i ich pokoleniem, więc może nie jestem odpowiednią osobą, żeby...
– Tak, tak – odparła. – Może i nikt mnie nie dyskryminuje, ale na pewno strasznie mi się nudzi w życiu.
– Rozumiem.
– Chociaż dzisiaj rano było trochę śmiesznie.
– Ach tak?
– No, Torsten przestraszył naszego wnuka na śmierć. Miał mu wysłać SMS-a, że znaleźliśmy w szopie dwa rowery. Młody zadzwonił spanikowany, bo Torsten podobno napisał „rewolwery”.
Lionel spojrzał na nią z przerażeniem.
– To znaczy, on mówi, że to autokorekta w telefonie – wyjaśniła.
Pastor przez moment aż zatrząsł się ze śmiechu, ale zaraz spojrzał na nią z ukosa.
– A no właśnie, jak tam z wnukiem? I z córką?
– Wszystko dobrze – odpowiedziała Vivi tak szybko, że prawie sama sobie uwierzyła. – To tylko ja się zastanawiam, czy jesień życia nie mogłaby jednak mieć czegoś więcej do zaoferowania.
Lionel wyciągnął się, sięgając po gazetkę parafialną. Vivi widziała, jak desperacko stara się znaleźć dla niej jakąś aktywność. Jednak oboje zdawali sobie sprawę, że lato to czas dla tych, którzy nadal cieszyli się na słowo „urlop”, a nie dla tych, którzy tonęli w oceanie wolnego czasu tak jak Vivi. I tych, którzy mieli już dosyć zbijania bąków, i dla których każde wyjście ze śmieciami to było wydarzenie.
Vivi również spróbowała dosięgnąć do czasopisma, ale mimo długich ramion nie udało się jej. Podjęła kolejną próbę poderwania się z tej pożal się Boże wnętrzarskiej perełki, ale przez to znowu gwałtownie przysunęła się do pastora, powodując kolejną kolizję kolan.
– Au! – zawyła Vivi, trzymając się za artretyczne kolano. – Przepraszam!
– Nic się nie stało! – pisnął cienko pastor.
Vivi poczuła, jak się czerwieni.
– Muszę już chyba iść do domu – wydusiła. – Dziękuję za pogawędkę. I, na Boga, niech pastor kupi nowe fotele. W przeciwnym wypadku następnym razem przyjdę z własnym taboretem.
Wyszedłszy z domu parafialnego, Vivi zatoczyła wzrokiem po miasteczku, w którym spędziła całe życie. Wszystko się pozmieniało. I na lepsze, i na gorsze.
Połyskujące w słońcu fale nadal emanowały takim samym spokojem, a w powietrzu unosił się ten jedyny w swoim rodzaju, czysty zapach morza. Sosny i świerki za jej plecami były wciąż te same, chociaż wyrosły o wiele wyżej. Ale tam, gdzie kiedyś stała wiejska szkoła, obecnie mieścił się hotel, a w miejscu dawnego klubu seniora był teraz sklep ze sprzętem do sportów wodnych.
Vivi daleka była od przedpotopowych poglądów. Zdawała sobie sprawę, że jej małe miasteczko i tak uchowało się przed tym bezguściem i chaosem gigantycznych campingów i parków rozrywki, do których ciągnął najgorszy sort turystów, i była ogromnie wdzięczna, że to brytyjskie małżeństwo otworzyło tu swoje kiczowate food trucki, stanowiące kontrast dla surowego krajobrazu wybrzeża północnej Szwecji.
The Fish and Chips Shop i The Little Bakery były położone na wybrzeżu, niedaleko molo. Niejednokrotnie uratowały puste żołądki mieszkańców miejscowości, a teraz w zasadzie stały się już jej częścią.
Ale ona pamiętała, jak to bywało dawniej.
Kiedy jadłodajnie miały się otworzyć, dużo było jęczenia i narzekania, że przyciągną do miasteczka niewłaściwy rodzaj ludzi. Że molo zrobi się okropnie komercyjne. Ale gdy Vivi poznała się z Onslowem i Doreen, zaraz zaraziła się ich miłością do regionu. Ze względu na tę przyjaźń Vivi pomagała, ile mogła, w załatwianiu wszystkich pozwoleń i innej papierologii.
– Vivi! Vivi!
Aż podskoczyła na dźwięk tego głosu, jednocześnie czując, jak usta rozciągają jej się w uśmiechu.
– Cześć, Malte! – odkrzyknęła. Bo jak bardzo Glasviken by się nie zmieniło, niektóre rzeczy zawsze pozostawały takie same.
Zeszła z pośpiechem w kierunku molo. Tam, przy jedynym rondzie w miasteczku, na składanym krzesełku siedział Malte i czatował na samochody.
Zbliżała się, rytmicznie postukując laską. Nie miała odwagi przejść przez ulicę na skróty, trzymała się chodnika na wypadek, gdyby zza zakrętu nagle miał wypaść jakiś szaleniec za kółkiem.
– Jak się masz? – zawołała Vivi.
– Dobrze! – odkrzyknął, wymachując energicznie ręką z zegarkiem. – Jest ósma. Wstałem dzisiaj o wpół do szóstej. Wpół do szóstej. I zjadłem owsiankę.
– To super, Malte. Jaki piękny dzień dzisiaj mamy.
– Tak, piękny dzień. Słońce świeci. Samochody – odrzekł Malte, targany rozterką, czy siedzieć dalej, czy podejść do Vivi.
– Możesz jeszcze posiedzieć, jeśli masz ochotę! Ale o dziewiątej pijemy z Torstenem kawę. Przed pogrzebem, wiesz. Możesz przyjść!
Malte pokiwał energicznie głową i poprawił czapkę z daszkiem, która kiedyś była granatowa.
– Dziewiąta. Kawa.
Wydawało się, że odetchnął z ulgą, kiedy okazało się, że wszystko odbywa się tak, jak każdego innego dnia. Fakt, że Vivi opuściła dom parafialny już o ósmej, był raczej nietypowy. Ale wczesny ranek to był jedyny czas, który pastor mógł jej zaproponować.
Malte wskazał palcem na coś znajdującego się za jej plecami. Jego podekscytowany wzrok błądził między ulicą a zegarkiem na ręce.
– Czerwone volvo. Ósma zero dwie.
– Tak, tak, czerwone volvo. Do zobaczenia, Malte! – Vivi uśmiechnęła się i odeszła wzdłuż drogi w swoją stronę. Malte był tylko dziesięć lat młodszy od niej. Mimo wrodzonej wady mózgu radził sobie nieźle, również dzięki pomocy społecznej i wsparciu ludzi z miasteczka.
Vivi burczało w brzuchu. Do The Little Bakery ustawiła się spora kolejka, ale myśl, żeby kupić świeże bułeczki dla siebie i Torstena, była bardzo kusząca. Chociaż z drugiej strony przeklęte kolano bolało bardziej niż kiedykolwiek, więc jak najkrótsza droga do domu była chyba rozsądniejszą opcją.
Zawołała tylko swoje zwyczajowe Morning!2 do Onslowa i Doreen, stojących przy zlewie w swojej przyozdobionej czerwoną kratką kuchni na kółkach. Z wyglądu przypominała wielki fartuch. I niezmiennie dolatywał z niej nieziemski zapach.
– Hej, hej, Vivi! – zawołała Doreen.
Małżonkowie pokiwali jej na powitanie, jednocześnie wprawną ręką wydając klientom jeszcze dymiące croissanty.
Vivi westchnęła. No tak, oni cały czas mieli coś do roboty.
Doszła do wniosku, że równie dobrze mogłaby siedzieć przy rondzie na składanym krzesełku i liczyć samochody. To znaczy, jeśli nic nie zacznie się dziać.
Właśnie kiedy się zastanawiała, na jakim rodzaju składanego krzesełka chciałaby siedzieć, w kieszeni zaczął brzęczeć telefon.
Dzwoniła Niunia. Vivi dokładnie wiedziała po co. Żeby przedstawić jej kolejne wspaniałe pomysły, jak mogliby ciekawie spędzać dni. Nijak do niej nie docierało, że jej próby były daremne. Torsten był właśnie u kresu tworzenia swojego drzewa genealogicznego, a sama Vivi – krok od dotrzymywania Maltemu towarzystwa przy rondzie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1raveparty (ang.) – impreza taneczna przy muzyce elektronicznej. ↩
2Morning! (ang.) – skrót od Good morning, tj. dzień dobry. ↩
