Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
176 osób interesuje się tą książką
Jedno znalezisko na drodze. Drugie na odludziu. Dwa śledztwa prowadzące w ten sam mrok.
Kotlina Kłodzka. W rzeczach ofiary wypadku policja odnajduje portfel uszyty ze skóry człowieka – makabryczny dowód na to, że ktoś wykonuje trofea z ludzkich ciał. Na fermie drobiu kilkanaście kilometrów dalej odkryty zostaje mężczyzna więziony jak niewolnik przez ponad dwadzieścia lat.
Sprawę przejmuje elegancki i bezwzględny śledczy podkomisarz Sławbor „Kosmos” Kosmowski. Towarzyszy mu Marta Olszak – miejscowa policjantka próbująca pogodzić pracę z wychowaniem córki.
Kiedy kilka dni później w szpitalu zostaje brutalnie zamordowany właściciel osobliwego portfela, a na jego czole ktoś kreśli krwisty symbol gwiazdy Dawida, pytania mnożą się szybciej niż odpowiedzi.
Portfel z ludzkiej skóry to brutalny kryminał o świecie, w którym ofiary znikają bez śladu, sprawcy są bezkarni, a prawda potrafi być gorsza niż sam koszmar.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 479
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Grupa Wydawnicza Literatura Inspiruje Sp. z o.o., 2025 © Copyright by Janusz Onufrowicz
Wszelkie prawa zastrzeżone
All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie mogą być publikowane ani w jakikolwiek inny sposób powielane w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.
Redakcja: Sylwia Drożdżyk-Reszka
Korekta: Daria Raczkowiak
Projekt graficzny okładki: Izabela Surdykowska-Jurek
Grafiki na okładce: Copyright © by Sirin (blizna), Eira (portfel), Molly P (mężczyzna), Naru (tło) (Stock.adobe.com); Freepik (tekstura skóry) (Freepik.com)
DTP: Justyna Jakubczyk
ISBN 978-83-68249-55-2
Warszawa 2025
Wydawnictwo Prozami e-mail: [email protected] www.literaturainspiruje.pl
Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.
Rasistą jest człowiek bezmyślny. Agresywny sekciarz. Cham. Ludziom, którzy uważają się za coś wyższego, niż są i niż na to zasługują, rasizm jest potrzebny jako mechanizm dominacji i samo wyniesienia. Jako trampolina, która wyrzuci ich w górę. Ciemny poszukuje jeszcze ciemniejszego, by dowieść, że sam nie jest najciemniejszy. Szuka gorszego, ponieważ chce się pokazać lepszym. Musi kimś gardzić, gdyż to daje mu poczucie wyższości, pozwala zapomnieć, że on sam jest marnością.
Ryszard Kapuściński
Jesteśmy elitarnym stowarzyszeniem tych nielicznych przedstawicieli naszej rasy, którzy odważyli się kontynuować świętą misję zachowania czystości krwi oraz białej supremacji w zmieniających się burzliwie czasach.
Filozofia bractwa aryjskiego
Toyota Land Cruiser pędziła ulicami Warszawy, łamiąc wszelkie przepisy. Ktoś patrząc z boku mógłby się zdziwić, że to masywne auto potrafi być tak zwrotne i zrywne. W środku siedziało dwóch policjantów z Biura Kryminalnego Komendy Głównej Policji.
– Zwolnij, Kosmos, na litość boską! Zabijesz nas! – wrzasnął Wojciech Bogacki, starszy, niechlujnie ubrany, otyły, siedzący na fotelu pasażera. Pocił się z nerwów patrząc na rozmazujące się od zawrotnej prędkości obrazy nocnego miasta za oknami auta. Kulił się na swoim miejscu i niekontrolowanie zaciskał prawą dłoń na uchwycie nad drzwiami, jakby mogło to pomóc w przypadku zderzenia.
– Wiem, co robię, Wojtek – mruknął skupiony na prowadzeniu Sławbor Kosmowski. – Nie możemy pozwolić mu uciec.
– Nie wywinie się. Nie ma takiego miejsca na świecie, gdzie by się mógł ukryć. Uważaj!
W tym momencie jego partner o mały włos nie zderzył się z nadjeżdżającym prostopadle sedanem na skrzyżowaniu. W większości przypadków na noc wyłączano sygnalizację świetlną, żeby nie tamować ruchu na pustych ulicach, a wtedy często dochodziło do nieporozumień, kto ma pierwszeństwo.
– Wszystko pod kontrolą...
Skończyło się na pisku hamulców tego drugiego auta i długim, głośnym klaksonie, który szybko ucichł, bo toyota pędziła dalej za mercedesem.
Kosmowski przyśpieszył. Jechali Puławską, zostawiali w tyle wyścigi. Wiedzieli, że w tym tempie zaraz miną też Ursynów w stronę Piaseczna. Chyba że uciekający zacznie kluczyć.
– Rozbijesz to cholerne auto. Musiało kosztować majątek. – Starszy policjant spróbował innego sposobu, żeby zniechęcić partnera do szalonej jazdy. Wolał umrzeć na nadciśnienie i miażdżycę niż zaraz, zmiażdżony w kłębowisku metalu, szkła i plastiku. – Sławbor! Masz prawie dwie paki na liczniku! – zauważył.
– Nie dam mu uciec.
Land Cruiser zrównał się z mercedesem i go wyprzedzał. Kierowca ściganego auta chciał zepchnąć toyotę z jezdni, ale Kosmowski był na to przygotowany. Sam zjechał trochę na prawo, kiedy wyczuł ruch mercedesa, a wtedy uderzył go, kontrując w lewo. Masa Land Cruisera pomogła. Limuzyna znalazła się w tarapatach, a kierowca stracił nad nią kontrolę.
Przez chwilę jechali złym pasem, prosto na czołówkę. Kosmowski zdążył zjechać na prawo. Mercedes musiał lawirować. Pierwsze auto z naprzeciwka, trąbiąc jak oszalałe, przejechało środkiem między nimi. Drugie, z piskiem opon, hamowało i zatrzymało się na trawie pobocza. Mercedes przyśpieszył i wrócił na prawy pas. Obok niego przemknął rozpędzony sedan, dając po klaksonie. Cudem się nie zderzyli.
Kosmowski przyśpieszył, ale mercedes go wyprzedził. Nagle, nie sygnalizując tego, z piskiem opon skręcił w prawo. Sławbor nie zdążył zareagować. Użył ręcznego hamulca, gwałtownie kręcił kierownicą i w drifcie obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni. Opony skrzeczały, jakby zdzierał je do felg.
– Kosmos! Daj już spokój! Nie ma takiego ubezpieczenia, żeby zwrócili ci za to rozbite cacko.
– Nie potrzebuję – wycedził Kosmowski. – Stać mnie.
Starszy policjant otarł krople z czoła. Pocił się obficie i tętno na pewno podskoczyło mu dużo ponad jego zwyczajowe nadciśnienie. Spojrzał na młodszego partnera ubranego w elegancki garnitur z krawatem. Nie dostrzegał w jego spokojnej sylwetce żadnych emocji. Przed chwilą w klubie nocnym obezwładnił dwóch ochroniarzy bandziora, którego ścigali i nawet się nie zdyszał. Garnitury, koszule, krawat – od kiedy pamiętał – stanowiły codzienny ubiór jego partnera.
– Skąd masz na to wszystko pieniądze? – westchnął Wojtek Bogacki.
Miał nadzieję wciągnąć kolegę w rozmowę i rozproszyć go, żeby skończył ten szalony i głupi pościg, ale Sławbor znowu przyśpieszał i siedział na zderzaku uciekiniera.
– Jestem bogaty z domu.
– Ta... Przecież dorastałeś w sierocińcu...
– Ale później znaleźli się moi rodzice i żeby mi wynagrodzić, że mnie porzucili, gdy byłem niemowlakiem, przepisali mi fortunę.
– Powtarzaj te bajki dalej – o mało nie roześmiał się Bogacki, ale naraz oczy mu się rozszerzyły ze strachu i zesztywniał. – Uważaj!
Sławbor Kosmowski był dobrym kierowcą, który wiedział, co robi. Umiejętnie minął dwa rowery, które zauważyli w ostatniej chwili i pędził dalej boczną drogą między Ursynowem a Piasecznem. Mercedes miał niższe zawieszenie. Na nierównej nawierzchni nie mógł sobie pozwolić na tyle, ile mogła toyota Land Cruiser.
Znowu się zrównali. Kosmowski naparł na limuzynę, żeby ją staranować. Przez chwilę ocierali się bokami przy akompaniamencie trzeszczącego metalu. Starszy policjant próbował uspokoić skołatane nerwy, wyrównując oddech, niestety wyszło mu z tego szybkie sapanie.
Przejechali przez teren zabudowany, gdzie na szczęście nikogo nie rozjechali ani z niczym się nie zderzyli. Tylko karoserie obu luksusowych aut straciły prawo do miana „bezwypadkowych”.
Kiedy wyjechali na odcinek kilkuset metrów otwartego terenu, nagle prysnęła boczna szyba w toyocie. Usłyszeli świst kuli.
– Strzela, kurwa! – Z niedowierzaniem wrzasnął Bogacki.
– Strzela... bo to bandzior jest. Czego się spodziewałeś?
Kosmowski sięgnął pod marynarkę po swój pistolet.
– Może skup się na kierowaniu, co? – powiedział starszy policjant, nie potrafiąc ukryć w głosie strachu.
– Ty nie masz dobrej pozycji. Ogarnę to.
Mercedes trzymał się konsekwentnie lewej strony, Sławborowi łatwiej było w niego wycelować przez stłuczone okno obok siebie.
Chwycił broń lewą ręką i oddał dwa strzały, nieprecyzyjne, ale bardziej chodziło o rozproszenie ściganego. Wtedy śmignął kolejny pocisk i roztrzaskał przednią szybę Land Cruisera.
– Teraz mam dobrą pozycję. – Z jadowitą satysfakcją oznajmił Bogacki, pokazując na rozbite okno. – Ty postaraj się nie zabić NAS.
Kosmowski schował pistolet. Partner wycelował i strzelił. Tylna szyba mercedesa rozprysła się. Kolejna kula rykoszetowała na klapie bagażnika.
– Zwolnij trochę. Niech odjedzie kawałek.
– Dobra – odpowiedział Kosmowski.
Kiedy mercedesowi wydawało się, że ma szansę zostawić ścigających w tyle, Bogacki przycelował dokładniej. Strzelał do skutku. Trzecia kula wreszcie przebiła tylną oponę. Mercedes stracił stabilność, zaczęło nim rzucać.
Kierowcy udało się nie wypaść z drogi, ale nie miał już szans wygrać wyścigu. Mimo to jak szaleniec przyśpieszył. Znowu wjeżdżali w zabudowany teren.
– Co on wyprawia? Przecież zaraz w coś się wpieprzy.
Mercedes, zarzucając tyłem, skręcił w lewo i staranował bramę z siatki.
– Budowa? Czemu oni zawsze wybierają ślepe uliczki? – spytał Sławbor.
– Bo nie chcą się poddać, a na drodze zaraz byśmy go dopadli?
Kosmowski pokiwał głową. Land Cruiser skręcił za mercedesem. Jechali po gliniastej, ubitej ziemi, mijając betonowe szkielety. Deweloper tworzył tu osiedle tanich mieszkań w dziesięciopiętrowych wieżowcach. Jechali slalomem między maszynami budowlanymi i budynkami.
Limuzyna mercedesa nie radziła sobie na tak wyboistym terenie. Auto szurało podwoziem po wertepach, na dodatek kapeć w tylnym kole niebezpiecznie utrudniał jazdę. Ryk silników rozdzierał nocne powietrze i odbijał się od betonowych konstrukcji. Uciekający musiał sobie zdawać sprawę, że koniec jest tylko kwestią czasu, a mimo to instynkt nie pozwalał mu się zatrzymać. Kosmowski to rozumiał. Też nie potrafił zatrzymać się w swojej roli, ścigającego.
Wreszcie stało się to, na co zanosiło się już od kilku minut. Mercedes przy kolejnym wirażu stracił sterowność. Kierowca rozpaczliwie usiłował zapanować nad pojazdem, lecz na nic się to zdało. Po chwili auto uderzyło w ścianę niedokończonego wieżowca. Odpaliły poduszki powietrzne, ale kierowca nie stracił przytomności. Kiedy policjanci dojeżdżali do miejsca kraksy, na miękkich nogach wysunął się z samochodu i zataczając się zaczął uciekać.
– Stój, bo dostaniesz kulkę!
Uciekinier zniknął w ciemnym prześwicie przeznaczonym pod przyszłe drzwi na klatkę schodową.
Wojtek Bogacki – blady i spocony, odetchnął z ulgą, kiedy toyota się zatrzymała. Pościg kosztował go jednak tyle nerwów, że przez chwilę nie potrafił się ruszyć ani wydobyć z siebie słowa.
– Wojtek? – warknął partner, jakby chciał go obudzić z letargu. – Nie może nam uciec, dawaj!
Starszy glina patrzył przez chwilę zagubionym wzrokiem, ale w końcu zebrał się w sobie. Spojrzał na prawą dłoń, jakby trzymany ciągle pistolet go zaskoczył.
– Dasz radę? – zapytał Kosmowski.
Bogacki przetarł lewą dłonią twarz i przytaknął.
– Jest uzbrojony. – Sławbor przyjrzał się partnerowi nieprzekonany.
– Wezwę wsparcie.
Przywarli do ściany wieżowca po przeciwnych stronach wejścia, w którym zniknął uciekinier.
– Nie ucieknie. – Bogacki gestem głowy pokazał na szkielet wieżowca. – Gdzie? Ma tylko drogę w górę.
– Nie wiemy, co tam jest. Dźwigi, rusztowania. To sprytny gnój, który wie, że ma ostatnią szansę, by nie wylądować za kratkami.
Bogacki połączył się z centralą i zamówił wsparcie. W tym czasie Kosmos znalazł kawałek deski, który wrzucił do środka budynku. Uderzyła o betonową wylewkę, a wtedy natychmiast rozległy się dwa strzały. Sławbor wykorzystał to, wbiegł do środka, przykucnął pod schodami i wystrzelił w kierunku skąd przyleciały kule.
Nie trafił, ale usłyszał, że bandyta biegnie po schodach, w górę.
– Będą za kwadrans. – Bogacki przykucnął z wysiłkiem za zasłoną schodów.
– Dobrze się czujesz?
– W porządku. Tylko takie pościgi to już nie na moje nerwy.
– Osłaniaj mnie. Na trzy. A ja pobiegnę schodami.
Odliczyli i wtedy Bogacki strzelił w górę, a Sławbor pomknął po schodach. Na pierwszym piętrze przystanął, nasłuchując.
Nie padły strzały. Za to usłyszał miarowy odgłos stóp uderzających o beton.
Kosmos ruszył. Zanim wbiegł w głąb trzeciego piętra, przyczaił się i uspokoił oddech. Ścigany ciągle się oddalał. Jego kroki zadudniły, jakby z betonu przeniosły się na drewnianą powierzchnię.
Sławbor wysunął się z klatki schodowej. Robocze oświetlenie budowy razem z dość jasnym nocnym niebem sprawiały, że poruszał się w półmroku, a nie w ciemności. To pomagało zarówno jemu jak i uciekinierowi, który z powodzeniem zwiększał dystans. Kosmowskiemu zamajaczyły jego plecy na drewnianym rusztowaniu, które łączyło dwa budynki. Wycelował i strzelił. Nie trafił. Bandyta zniknął w sąsiednim wieżowcu.
– Wojtek. Przelazł na sąsiedni blok. Nie daj mu uciec dołem! – krzyknął Kosmos.
– Dobra! – usłyszał zasapany głos, stłumiony przez dwa piętra odległości.
Kosmowski przemknął do rusztowania między budynkami. Przyczaił się. Nasłuchiwał i próbował dojrzeć coś w kwadratach otworów na okna, czerniejących w surowej betonowej konstrukcji. Nic. Nie mógł mieć pewności, że jeśli ruszy po rusztowaniu, nie dostanie kulki.
Ale wtedy usłyszał strzały z dołu. Domyślił się, że to Bogacki powstrzymywał bandytę przed zbiegnięciem na parter.
Poczuł szansę. Mogli osaczyć ściganego. Pobiegł drewnianymi podestami do drugiego wieżowca. Usłyszał uderzenia stóp na betonie. Mógł wbiec do środka i powalić bandytę. Spiął się, ale zachował ostrożność. Wsunął się w otwór wejścia do wieżowca i chyba tylko nadzmysłowy instynkt uchronił go przed kulką.
Rzucił się na podłogę, a pocisk śmignął nad nim. Bandzior nie czekał na kontratak, uciekł po schodach do góry.
Sławbor wstał. Szybko zrobił rekonesans. Żadnych rusztowań ani blisko ustawionych ramion dźwigu. Czyli stąd jego przeciwnik nie miał już innego wyjścia, mógł tylko się piąć. Aż w końcu zabraknie mu pięter.
Kosmowski się rozluźnił. Nie musiał się śpieszyć. Dopóki słyszał bandziora, wiedział, że może czuć się bezpiecznie. Z bronią gotową do użycia, przemykał przy ścianie, pokonując kolejne kondygnacje. Nie przyśpieszał, zachowywał dystans dwóch poziomów. Piąte piętro. Szóste. Siódme...
Dziesiąte oznaczało koniec. Sławbor zrobił się bardziej czujny dopiero kiedy przestał słyszeć odgłosy stóp. Pole widzenia miał jednak ograniczone, widział tylko szparę między kolejnymi betonowymi pochylniami stopni.
Strzelił dwa razy w górę i natychmiast puścił się biegiem po schodach. Znalazł osłonę, gdzie był bezpieczny i wymienił magazynek. W jego stronę nie poleciały żadne pociski. Czyżby ściganemu skończyła się amunicja? A może blefował, żeby policjant się wystawił?
Skupił się, żeby usłyszeć, co dzieje się wyżej. W betonowym szkielecie nie zamontowano jeszcze dachu, więc dziesiąte piętro było ostatnim poziomem.
Nie wychwycił podejrzanych dźwięków, co go zmartwiło. Całkiem nieźle już widział. Oczy przyzwyczaiły się do ciemności rozpraszanej przez księżyc i gwiazdy. Broń stanowiła przedłużenie wzroku, przesuwał ją tam, gdzie patrzył, w najciemniejsze plamy cienia, w których mogło czyhać zagrożenie.
Spodziewał się w każdej chwili ataku, ale dotarł na ostatni poziom wieżowca bez przeszkód. Niewykończona klatka schodowa otwierała się na korytarz. Przykleił się bokiem do krawędzi otworu pod przyszłe drzwi. Nad sobą miał tylko niebo poznaczone gwiazdami.
Szybko wyjrzał. Korytarz ciągnął się kilkanaście metrów w prawo i w lewo. Na ścianach odznaczały się ciemniejsze wejścia do mieszkań. Labirynt, w których chował się gdzieś przestępca. Kosmowski nie potrafił wyczuć, gdzie. Musiał narazić się na niebezpieczeństwo i przeszukać piętro kawałek po kawałku. Albo mógł poczekać na wsparcie.
Wbiegł na korytarz i natychmiast przykucnął, przywierając plecami do ściany. Nic się nie wydarzyło.
Ruszył w stronę najbliższego mieszkania. Nie starał się już zachowywać cicho. Ale też nie mógł zrobić takiego hałasu, żeby ścigany domyślił się, że to teatr. Otarł się, niby niechcący o ścianę, szurał butami. Wreszcie wszedł do pustego mieszkania. Jego działania musiały być słyszalne w nocnej ciszy.
Z podniesionym pistoletem przeszedł aż do balkonu, po czym błyskawicznie, tym razem zachowując absolutną ciszę, wrócił do wejścia. Kiedy usłyszał szybkie kroki, wysunął się na korytarz.
Patryk Golański zatrzymał się krok przed wejściem na klatkę schodową. Nie wydawał się spięty ani zmartwiony.
– Ups... – powiedział drwiąco. – Masz mnie.
Uniósł ręce. W prawej trzymał pistolet.
– Rzuć broń! – krzyknął Kosmowski.
– Okej, okej... powoli... Mogę chociaż opuścić rękę? Czy tak jak stoję?
– Tak jak stoisz.
– Walnie mnie w głowę, gdy będzie spadać – poskarżył się bandyta.
– Przeżyjesz. – Kosmos nie dał się rozproszyć.
Pistolet z tępym stukiem uderzył o beton.
– Kopnij go w moją stronę.
Golański, z uniesionymi wciąż z rękami, wykonał polecenie.
– Jestem nieuzbrojony.
– Uwierzę, jak cię skuję.
– Panie władzo, nie mam nic do ukrycia.
– Dlatego ścigałeś się z nami godzinę po mieście?
– Nie wiedziałem, kto mnie goni. Może bandyci? Czyta pan gazety, to nie jest bezpieczny świat.
Kosmowski zauważył szyderczy uśmieszek.
– Strzelałeś do nas.
– Trochę mnie poniosło. Ale mam pozwolenie na broń.
– Odwróć się i opuść ręce za plecami.
– Po co ta agresja, panie władzo – powiedział Golański rozbawiony, ale wykonał polecenie.
Kiedy stał już odwrócony i opuszczał ręce, nagle zgiął się i rzucił biegiem w stronę najbliższego mieszkania. Zniknął za ścianą. Kosmowski dał się zaskoczyć.
Zgarnął pistolet bandyty. No tak, skończyły mu się kule. Wetknął go za pasek na plecach, pod marynarkę. Ruszył śladem Golańskiego. Miał pewność, że uciekinier nie ma drugiego pistoletu, bo już by go użył. Mógł najwyżej mieć jeszcze nóż.
Kiedy znalazł się w połowie mieszkania, zastanawiając się, o co Golańskiemu chodzi, zrozumiał. Balkony! W tej fazie budowy lokale miały już zamontowane tarasy i balkony, ale jeszcze bez barierek. Skubaniec chciał tamtędy dostać się do klatki schodowej i uciec.
Sławbor wybiegł na betonową platformę, przeznaczoną pod przyszły balkon. Zauważył bandytę. Wycelował.
– Stój, bo strzelam! – ryknął.
– Jestem nieuzbrojony! – krzyknął Golański, ale się nie zatrzymał.
Kosmowski strzelił.
Kula odłupała kawałek betonu w rogu bloku, ale przestępca już za niego skręcił.
Sławbor wrócił na korytarz. Zakradł się w kierunku balkonu obok miejsca, gdzie ostatni raz słyszał uciekiniera. Wyskoczył na zewnątrz. Spłoszony bandyta, oddalony o kilka metrów, pobiegł w przeciwną stronę.
Tym razem Kosmowski najpierw strzelił. Pocisk rykoszetował obok stóp Golańskiego, który szykował się do przeskoczenia na sąsiedni taras, ale się zatrzymał.
– Stój, bo będę strzelał!
– Strzeliłeś już.
– Tym razem celnie.
Patryk odwrócił się w stronę policjanta.
– Jestem nieuzbrojony – powtórzył z uśmiechem.
– Uklęknij i ręce na głowę.
Bandyta wzruszył ramionami.
– I co mi zrobicie? Nie możecie mnie przetrzymać dłużej niż czterdzieści osiem godzin.
– Prokurator jest przekonany, że jednak trzy miesiące. A później dożywocie.
– Oj, naiwny, naiwny. Ile lat jesteś w zawodzie?
Kosmos się nie odzywał.
– Mam dla ciebie propozycję – powiedział Patryk Golański.
– Ja też. Żebyś się zamknął.
– Nic na mnie nie macie. Moi adwokaci najpierw załatwią mi wyjście za kaucją, a gdy dojdzie do rozprawy, zakwestionują wszelkie dowody.
– I co z tego?
– Możesz wszystkim zaoszczędzić czasu. A przede wszystkim wydatków z budżetu państwa na posadzenie mnie, oskarżanie, sądzenie i tak dalej. To się i tak wiadomo, jak skończy, po co powiększać dziurę budżetową?
Uśmieszek rozszerzył się w uśmiech.
– Niby jak?
– Ty i twój partner zapomnicie o całej tej nocnej... – szukał dowcipnego określenia, ale go nie znalazł, prychnął więc – ...przygodzie... A ja pieniądze, które straciłby na sądzeniu mnie budżet państwa, przeleję na twoje konto. I twojego partnera – dodał.
– Jedzie tu już wsparcie.
– Powiesz, że ci zwiałem.
Kosmos pokręcił głową.
– Pomyśl. – Golański zrobił chytrą minę. – Załóżmy... Tylko teoretycznie, że to ty masz rację, a nie ja i moi prawnicy mnie nie wyciągną. Pójdę w koronę. – Odsłonił zęby w uśmiechu.
Sławbor pokiwał głową, jakby naprawdę słuchał z zainteresowaniem.
– Mamy już całą twoją organizację – powiedział zamyślony. – Twoje zeznania aż tak bardzo nam się nie przydadzą.
– Pójście w świadka koronnego rzuciłem tylko teoretycznie. Obiecuję, że wyjdę szybciej niż zdążysz pożałować, że nie przyjąłeś moich pieniędzy.
– Wiesz, że fentanyl zabił prawie milion osób w Stanach?
– Obchodzą cię czarnuchy?
– Nasze tak. Kilkanaście tysięcy ofiar tego gówna, które sprzedajesz.
– Wolna wola. Prawa rynku. Nikomu nic na siłę nie wciskam. Taki jesteś mądry, to powiedz, ile osób zabija w Polsce co roku legalny alkohol albo fajki.
Sławbor skrzywił się z niesmakiem.
– No dobra – mruknął, a twarz mu stężała. – Przekonałeś mnie.
– Czyli dobijemy targu? – Rozpromieniony bandyta wyciągnął rękę do uścisku.
– Nie. Przekonałeś mnie, że nie warto cię wsadzać.
W tym momencie Kosmowski kopnął Golańskiego w brzuch. Siła odrzutu spowodowała, że bandzior postąpił kilka kroków do tyłu i zaczął tracić równowagę na krawędzi tarasu.
Sławbor kopnął drugi raz, zwykłe kopnięcie do przodu – mae geri. Szef fentanylowej mafii nie miał szans ustać na betonowej platformie. Wyglądał na bardzo zdziwionego. Machał bezradnie rękami, a po chwili runął w dół dziesięciopiętrowego budynku, wciąż bijąc rękami powietrze jak ptak nielot, którego ktoś okłamał, że jest sokołem.
Nic to nie pomogło, nieubłaganie zbliżał się koniec jego życia. Zrozumiał to w połowie drogi i wtedy dopiero zaczął wrzeszczeć. Betonowa wylewka, najeżona prętami zbrojeniowymi, zamieniła go w kawałek mielonego mięsa i pogruchotanych kości.
Kosmowski bez emocji popatrzył na krwawą miazgę. Wycofał się z balkonu, wrócił do klatki schodowej i zaczął schodzić.
Okłamał szefa mafii fentanylowej. Te ofiary go nie obchodziły. Nie miał uczuć. Po prostu podjął kiedyś decyzję, że stoi po stronie tego, co ludzie nazywają dobrem. A niektórzy „mniejszym złem”. Wybrał drogę policjanta i swoją pracę wykonywał najlepiej jak potrafił. Bo tak trzeba. Takie są zasady. A nie dlatego, że zależało mu na kimkolwiek.
Nie czuł. Przyglądał się światu i ludziom. Uczył się udawać emocje. I wiedział, że ludzie szanują go za zaangażowanie i dobrze wykonaną pracę.
Już w połowie drogi na dół usłyszał sygnały alarmowe radiowozów i widział kolorowe poblaski wirujących lamp ostrzegawczych. Kiedy wyszedł na zewnątrz zobaczył, że oprócz wsparcia przyjechała też karetka. Tak szybko? Żeby przewieźć zwłoki? – pomyślał. Zbliżył się do niego mundurowy.
– Podkomisarz Sławbor Kosmowski. – Wylegitymował się, bo widział, że policjant łypie na niego podejrzliwie, a jego dłoń wędruje w stronę kabury.
– Sierżant Adam Kolski. – Mundurowy się rozluźnił.
– Ścigałem przestępcę. – Kosmos pokazał w górę na wieżowiec. – Ale niestety gnojek nie miał szczęścia.
– Pański partner też.
– O czym pan mówi? – zdziwił się Sławbor.
– Zawał. Przyjechaliśmy i już odpływał. Wezwaliśmy karetkę.
Kosmowski zrobił zmartwioną minę.
– Ale wyjdzie z tego? – zapytał głupkowato.
– Jestem gliną, a nie lekarzem. – Sierżant wzruszył ramionami.
– Golańskim też trzeba będzie się zająć. – Pokazał w kierunku, gdzie powinno leżeć ciało bandyty. – To przestępca, którego ścigaliśmy.
– Moi ludzie zabezpieczają miejsce, gdzie spadło ciało.
– Zadzwonię po techników. To wszystko ma związek ze śledztwem, które prowadziłem z moim partnerem.
Sierżant skinął głową. Ruszyli w stronę radiowozów i karetki. Kosmos wyprzedził mundurowego i podszedł do ambulansu.
– Co z nim? – zapytał lekarza.
– Stracił przytomność. Ale dopiero w szpitalu będę mógł powiedzieć coś więcej.
Obsługa karetki działała szybko i sprawnie. Przygotowywali się do wyjazdu.
– Chce pan jechać z nami do szpitala? – zapytał niespodziewanie ratownik.
– Nie – szybko odpowiedział Sławbor i dodał, żeby nie wyjść na kogoś pozbawionego współczucia. – Blisko się przyjaźniliśmy. Nie chcę go oglądać w takim stanie. On też by nie chciał.
Medyk skinął głową.
– Może pan zawiadomić jego rodzinę?
– Tak.
Miał trzydzieści sześć lat. Szczupły blondyn z szarymi oczami. Trochę typ skandynawski, trochę taki Legolas, tylko krótko obcięty. Ale nie aż tak ładny jak Orlando Bloom. Bardziej w stronę Michaela Fassbendera.
Stał nagi na dużym tarasie swojego mieszkania na ostatnim piętrze kamienicy przy rynku Nowego Miasta. Noc była pełna gwiazd. Zaczynała się jesień, ale całkiem ciepła, więc nie czuł dyskomfortu.
To nie ekshibicjonizm nim kierował, że wyszedł na taras bez ubrania. Nikt go tutaj nie widział. Wysoko, wręcz nad dachami warszawskiej starówki. Tylko on i gwiazdy. Nieskończony kosmos i on. Nagi, jak przyszedł na świat, i tajemnicza nieskończoność, z której wszystko się wywodziło. Nie tylko on, Sławbor Kosmowski, ale cała Ziemia z jej mieszkańcami i każdą obecną na niej rzeczą. Miliardy innych planet i to co się na nich znajdowało. Wszystkie siły i energie, które przenikały kosmos. Po prostu wszystko.
Nie czuł się nagi. Stał przez chwilę zatopiony w myślach. Przyglądał się widocznym gwiezdnym konstelacjom. Interesował się nimi. Jego koledzy, którzy przezywali go w pracy Kosmosem, od nazwiska, zdziwiliby się, jak bardzo to przezwisko do niego pasowało.
Podszedł do teleskopu, skupił się na wybranych gwiazdach. Konstelacja Byka. Jedenaście gwiazd ułożonych w coś, co bardziej przypominało wydłużony widelec z ogonem niż rogate masywne zwierzę. Może jeszcze proca kojarzyła się z tym gwiazdozbiorem, ale starożytni uznali, że to „byk”.
Sławbor urodził się pod znakiem byka. W maju. Nie znał odpowiedzi, dlaczego rodzimy się w jakimś miejscu i czasie. Nie znał odpowiedzi, po co się urodził. I nie patrzył w gwiazdy, żeby dały mu odpowiedzi na te pytania. Po prostu ta chwila ciszy między nim i wszechświatem była niewerbalnym porozumieniem, że jest na swoim miejscu, tu i teraz. Napełniała go spokojem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Powieści obyczajowe, kryminały, thrilleryWciągające i niebanalneZaczytaj się!
www.prozami.pl
Księgarnia wysyłkowawww.literaturainspiruje.pl
