Opowieść wigilijna - Jacek Ostrowski - ebook + książka
NOWOŚĆ

Opowieść wigilijna ebook

Jacek Ostrowski

4,7

112 osoby interesują się tą książką

Opis

Tym razem Zuza Lewandowska musi się zmierzyć z mroczną tajemnicą rodzinną.

Zuza jest zmuszona zapukać do drzwi rodziny Marcinkowskich, a to jest niczym otworzenie mitycznej puszki Pandory. Trup pada gęsto, zagadka goni zagadkę, a nasza bohaterka nie zważając na trudności stara się dojść do prawdy. Nie wie, że poznanie odpowiedzi na nurtujące ją pytania może okazać się dla niej bardzo bolesne.

Dlaczego ktoś włamał się do grobowca rodzinnego i zbezcześcił szczątki Lewandowskich kradnąc ich czaszki? Kim jest tajemniczy morderca i czemu to czyni? Czy działa sam, czy ma wspólników? A może wykonuje czyjeś zlecenie? Czy kapitan Mariański już na zawsze pożegnał się z szeregami milicji obywatelskiej? Mnóstwo pytań, a gdzie odpowiedzi na nie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 297

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (3 oceny)
2
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
grigori67

Dobrze spędzony czas

Warta spędzonego czasu
00



Ta historia jest prawdziwa prócz fragmentów, które zmyśliłem.

Kozioł siedział przy biurku, bujając się w fotelu i ćmiąc kolejnego już carmena. Bardzo podekscytowany, przeglądał stare wydania Kapitana Żbika, bo był zagorzałym fanem tego komiksu. Zadzwonił telefon. Pułkownik niechętnie odłożył Kapitana Żbika i sięgnął po słuchawkę.

– Czego? –warknął ze złością do mikrofonu.

– Tu generał Janicki – usłyszał i od razu zmroziło go z wrażenia. Janicki to przecież zastępca ministra spraw wewnętrznych, a dla niego pierwszy po Bogu. Poderwał się z miejsca i wyprężył pierś.

– Pułkownik Kozioł melduje się, towarzyszu generale! – ryknął do słuchawki.

– Kurwa mać, czemu krzyczycie? Nie jesteśmy głusi! Chcecie, żeby nam bębenki w uszach popękały?

– Przepraszamy, towarzyszu generale.

– Co tam się u was dzieje? Ostatnio przeglądaliśmy wasze raporty i jesteśmy z was bardzo niezadowoleni. Rozczarowujecie nas, towarzyszu pułkowniku. O co znów chodzi z tym Mariańskim? Czy zdajecie sobie sprawę, że stąpacie po cholernie cienkim lodzie?

– Nie rozumiemy, towarzyszu generale – wydukał zdumiony Kozioł, bo wyrzucenie kapitana z milicji to był prawdziwy majstersztyk. Zresztą Mariański sam się do tego walnie przyczynił. – Przecież to debil.

– Debil nie debil, ale chyba nie wiecie, z kim jest skoligacony ten wasz kapitan.

– Coś wiemy, towarzyszu generale! Ponoć ma kuzyna wysoko postawionego.

– Gówno wiecie! Zaraz was uświadomimy, ale powiemy wam to tylko w wielkim zaufaniu…

Janicki wyszeptał pewne nazwisko.

Twarz Kozioła najpierw nabrała intensywnej czerwieni, by zaraz potem pokryć się siną bladością.

– O kurwa – wyszeptał dopiero po dłuższej chwili, i to z wyraźnym trudem.

– My też tak zareagowaliśmy, kiedy się o tym dowiedzieliśmy – rzekł generał. – Teraz już wiecie, że musicie to wszystko odkręcić.

– Ale jak, towarzyszu generale? To jest niemożliwe. Myśmy tego idiotę wczoraj z hukiem wypierdolili ze służby.

– A co wy, Kozioł? Żyjecie na innym świecie? A mało to idiotów jest w milicji? Ile lat służycie? Już dawno powinniście się do tego przyzwyczaić. Nie wiecie, co macie zrobić? Może go awansujcie albo wystąpcie o Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski? Ostatnio często się go rozdaje właśnie idiotom i durniom. Wierzymy w was, że to jakoś załatwicie. Jesteście inteligentni, wymyślicie coś sensownego. Macie okazję wykazać się kreatywnością. Tylko pilnie to ogarnijcie, bo nie chcemy tu awantury. Rozumiecie nas?

– Tak jest, towarzyszu generale. Załatwimy to, będziecie z nas zadowoleni! Obiecujemy!

– No i to mi się podoba, pułkowniku. – Ton głosu generała wyraźnie złagodniał. – Nie pamiętamy, czy wam wspominaliśmy, ale ostatnio sporo się mówi, że powinniście wreszcie awansować. Tyle lat służby, i to nienagannej, trzeba w końcu jakoś wynagrodzić.

Twarz Kozioła, dotąd zasępiona, natychmiast się wypogodziła.

– Dziękuję, towarzyszu generale. Zrobimy wszystko, żeby was nie zawieść.

– I na to liczymy. Teraz przede wszystkim ogarnijcie sprawę tego Mariańskiego i zróbcie to szybko. Jaruzelski jest akurat w Moskwie i wraca za trzy dni, więc macie jeszcze trochę czasu. Liczę na was, pułkowniku!

– Tak jest! Rozkaz to rozkaz!

Rozmowa dobiegła końca. Kozioł odłożył słuchawkę na widełki i rozmarzony rozsiadł się w fotelu. Już oczami wyobraźni widział na swoim mundurze pagony generalskie. Po dobrym kwadransie ponownie sięgnął po słuchawkę.

– Wezwać mi tu szefa kryminalnej! I to migiem!

W chwilę potem kapitan Laszczak prężył pierś przed przełożonym.

– Słuchajcie, Laszczak, zostaliście szefem kryminalnej i co? I gówno! – ryknął na niego Kozioł.

Kapitan zaniemówił ze zdumienia, bo jeszcze dzień wcześniej zwierzchnik go bardzo chwalił.

– Ale, towarzyszu pułkowniku, jesteśmy szefem od dwóch dni – wydukał.

– I co z tego? Mieliście dwa dni i co w tym czasie zrobiliście? Nic! Jesteście bardziej nieudolni niż wasz poprzednik. On przynajmniej coś próbował, a wy? Wy nic!

– Ale, towarzyszu pułkowniku, my dopiero przeprowadziliśmy się do jego pokoju. My… – bąkał Laszczak, kompletnie nie rozumiejąc, o co tu w ogóle chodzi.

– No i co wy? Zamiast ścigać zbirów, wy sobie mościliście gniazdko – szydził Kozioł. – Nie na długo, właśnie was zdejmujemy ze stanowiska.

Kapitan wyglądał, jakby w niego piorun strzelił, i zdawało się, że jeszcze chwila, a bez przytomności runie tu na posadzkę.

– A kto będzie zamiast mnie? – wyszeptał.

– Jak to kto? Przywrócimy Mariańskiego. Jak na razie nie ma nikogo lepszego na ten stołek.

– Towarzyszu pułkowniku, ale przecież wyjebaliście go z milicji!

– I co z tego? – prychnął Kozioł. – Jaki w tym problem? Zaraz go od nowa powołamy. Jeszcze damy mu podwyżkę, zasłużył na nią, bo jak się okazuje, to nikt inny się tu nie nadaje.

– Towarzyszu pułkowniku, ale tego, co on teraz o was rozpowiada, to nawet nie chcemy powtarzać. Wczoraj Pod Strzechą łoił gorzałę razem z Komyszem i złorzeczył wam na całe gardło, a jego kompan Kasiniak mu wtórował.

Kozioł zastrzygł uszami.

– A co mówił? Gadajcie?

– Mówił, że z was to kawał… – Laszczak nagle przerwał.

– No, kawał kogo? Mówcie! Śmiało! – ponaglał go Kozioł.

– No, że z was jest kawał chuja – dokończył kapitan ze strachem w oczach.

Pułkownik ze złości zmiął komiks w dłoni.

– Coś jeszcze wykrzykiwał? Gadajcie, co jeszcze wiecie?

– Chyba nic więcej, towarzyszu pułkowniku.

– A ten Komysz to kto? Chyba nie milicjant, bo nie kojarzę nazwiska.

– Był konowałem, ale nie chciał zrobić jednej babie skrobanki i ona przez to walnęła w kalendarz, bo ten jej niemowlak był jak z horroru. Ponoć miał dwie głowy. Tak w każdym razie opowiadał towarzysz Ludwicki.

– Macie na myśli patologa?

– Tak jest, towarzyszu pułkowniku.

– A czemu ten Komysz nie chciał jej wyskrobać?

– Bo twierdził, że wiara mu tego zabrania.

– Ale nie zabroniła mu zabić tej baby? A to skurwiel.

– Chciałem wam, towarzyszu, to wszystko przekazać, żebyście wiedzieli, co jest wart ten cały Mariański. Dobrze, że go wyrzuciliście na zbity pysk.

Kozioł nerwowo poruszył się w fotelu.

– Słuchajcie, kapitanie, powiemy wam tak od serca, jak towarzysz towarzyszowi, musimy was usunąć, to przyszło z góry. Mariański wróci, a wy musicie znów czekać na jego stołek. Mamy za to dla was tajne zadanie. Miejcie na niego oko, no i na tego Komysza. Nie pozwolimy, żeby taki element publicznie złorzeczył nam, władzy ludowej. Takich trzeba karać, i to z największą surowością. Pamiętajcie, ten stołek niebawem się zwolni. Wiecie, co mamy na myśli? – Kozioł puścił do niego oko.

– Tak jest, towarzyszu pułkowniku!

– No to dobrze, idźcie już, opróżnijcie biurko, a po drodze zawołajcie do nas porucznika Olenderka.

W chwilę potem zjawił się porucznik.

– Słuchajcie, Olenderek, macie wziąć radiowóz i pojechać pilnie po Mariańskiego.

Mina oficera świadczyła, że jest co najmniej zdumiony, bo cała komenda żyła sprawą Mariańskiego, ale powstrzymał się od komentarza, jedynie zasalutował i wyszedł, by wykonać rozkaz.

Kozioł wstał zza biurka i podszedł do barku, wyjął z niej butelkę gruzińskiego koniaku i kieliszek.

– Na trzeźwo tego nie zrobię, ni chuja – mruknął pod nosem, nalewając trunek.

Opróżnił kieliszek i ponownie go napełnił. I znowu zrobił to samo. Powtórzył to pięć razy.

Po dobrym kwadransie ktoś zapukał do drzwi.

– Wejść! – ryknął Kozioł.

Do pokoju weszło trzech milicjantów szamoczących się z Mariańskim. Kapitan miał na sobie tylko pidżamę.

Ku zdumieniu Kozioła był zakuty w kajdanki.

– Kurwa mać, czemu go skuliście?! – krzyknął na nich pułkownik. – Czy was zupełnie pojebało? Nie daliśmy takiego polecenia.

– Towarzyszu pułkowniku, kazaliście go przywieźć, a on się opierał – wydukał speszony Olenderek.

– Rozkujcie go i wypierdalajcie!

W pokoju zostali Mariański i Kozioł.

– Usiądźcie! – Pułkownik wskazał krzesło.

– Nie wiemy, czy możemy, bo mieliśmy zakaz – burknął kapitan, cały czas trzymając lewą dłonią spodnie, bo inaczej by mu z tyłka spadły, a to przez pękniętą gumę.

– Dajemy zezwolenie. – Pułkownik posłał mu wymuszony uśmiech. – Napijecie się może koniaku?

– Napijemy – odparł Mariański, zerkając ciekawie na Kozioła. Czego jak czego, ale tej sytuacji nie przewidział. Tym bardziej po tym, jak dwa dni temu został z hukiem wywalony z milicji.

Pułkownik rozlał trunek do kieliszków.

– To wy, kapitan Milicji Obywatelskiej, nie zorientowaliście się, że my was tylko sprawdzaliśmy?

– Ale po co? Na co nas sprawdzaliście?

– Jak to na co? Mieliśmy wytyczne z góry, żeby was sprawdzić, ale po co, to i my nie wiemy. Wiemy za to jedno: zdaliście ten egzamin i wystąpimy o przyznanie wam Krzyża Kawalerskiego Orderu Odrodzenia Polski. Zasłużyliście na odznaczenie jak mało kto.

– Co proszę? – Twarz Mariańskiego wyrażała bezgraniczne zdumienie. – Czy to znaczy, że wracamy do służby?

– Oczywiście! Wasz pokój na was czeka, tak jak i nowe zadania. A teraz idźcie już. Niech was Olenderek odwiezie do domu, żebyście mogli się ubrać. Później udacie się do Lewandowskiej, tej adwokat.

– A po co do niej? – Kapitan po ostatnich wydarzeniach wolał tę kobietę omijać, i to szerokim łukiem. Jakakolwiek styczność z nią zwiastowała kolejne kłopoty.

– Wiemy, że macie z nią problem, ale musicie się przełamać. Obywatelka Lewandowska dostała paczkę, w której była głowa, a właściwie czaszka, ponoć wcześniej wykradziona z jej rodzinnego grobowca. Jutro oczekujemy od was raportu. No to za ten order, towarzyszu kapitanie! – Podniósł kieliszek.

Wypili. Wtedy Kozioł sięgnął po słuchawkę.

– Przysłać mi tu Olenderka!

Zuzanna Lewandowska siedziała przy biurku i jak zahipnotyzowana wpatrywała się w leżącą przed nią czaszkę. Czyja ona była? To pytanie jakiś czas temu zagnieździło się w jej umyśle. Resztki skóry i wyrastające z nich długie czarne kosmyki włosów sugerowały, że należała do jej matki, ale Zuza nie była tego do końca pewna. W sumie wszystkie są podobne do siebie.

Do pokoju zajrzał Kowalski.

– Co z tobą? Przestań się wciąż na to gapić, bo zgłupiejesz! – ryknął na nią. – Nie wiem, czemu milicja jeszcze się tu nie pojawiła. Przecież zgłosiłaś to już dwa dni temu. Może chcą, żeby im to zanieść? Pewnie teraz tam mają niezły bałagan po wyrzuceniu Mariańskiego.

Zuza westchnęła ciężko.

– Nie wierzę, że go usunęli. Nie mam w życiu aż tyle szczęścia, właściwie to nie mam go w ogóle. Mam jedynie kurewskiego pecha, który mi towarzyszy od zawsze. Czy słyszałeś kiedykolwiek, żeby ktoś ukradł komuś głowy z rodzinnego grobowca? To może się przydarzyć tylko mnie.

– Najwyższa pora, żebyś w końcu uwierzyła, że wyjebali tego kretyna. Nowak już ci to oznajmił, a mój znajomy, którego szwagier pracuje na komendzie, dodatkowo potwierdził. Czego jeszcze chcesz? Pisma od komendanta?

Zuza nic na to nie rzekła, jedynie ponownie rozłożyła ręce. Do pokoju weszła Irena.

– Pani mecenas, przyszedł kapitan Mariański, ponoć w sprawie tego. – Popatrzyła na czaszkę.

Na twarzy Zuzy pojawił się triumfujący uśmiech.

– No i co? – warknęła na Kowalskiego. – Ponoć go wyrzucili. I kto miał rację?

– Jestem tym zaskoczony – wydukał ze zdumieniem.

– Ten sukinsyn jest jak pieprzony bumerang i wciąż wraca. On jest niezatapialny! Będzie mi zatruwał życie do końca moich dni – skwitowała. Spojrzała wymownie na sekretarkę.

– Wprowadź go, miejmy to już za sobą.

Mariański, głośno sapiąc, wtoczył się do środka.

– Przyjechaliśmy ustalić, co z tą głową – oznajmił i wyjął kapownik z raportówki. – To ta? – Wskazał palcem czaszkę.

– A widzi tu obywatel kapitan jeszcze jakąś inną? – zakpiła Zuza.

– Kreeetyn! Idioooota! Preeecz z koooomuną! – wydarła się Zgaga.

Mariański rzucił papudze wściekłe spojrzenie, po czym podszedł do biurka, żeby się bliżej przyjrzeć przesyłce.

– Opakowanie od paczki obywatelka ma?

– Owszem. – Podała mu karton i papier, w który był wcześniej zapakowany.

Kapitan zerknął na nazwisko nadawcy, po czym spojrzał na Zuzę.

– Co wy mi tu pierdolicie? Co to za żarty, przecież ten cały Michał Urbański nie żyje. Sukinsyn się utopił, a później rozpierdolił na kawałki. Sami to widzieliśmy.

– My, obywatelu milicjancie, nie pierdolimy, jak się wyraziliście, my wam przekazujemy głowę i opakowanie paczki, a o tym, co wy z tym później zrobicie, jakie wyciągniecie wnioski, to nawet nie chcę myśleć. Ja nie mam żadnych możliwości, żeby dotrzeć do pracownika poczty, który ją przyjął, więc zgłosiłam to zdarzenie wam. Inaczej pewnie bym to wszystko przemilczała, po cichu złożyła czaszkę do grobu i tym sposobem zamknęła sprawę.

– To byście popełnili przestępstwo.

– Myślę, że dużo mniejsze niż zabójstwo niejakiego Baryły. – Z premedytacją wbiła mu szpilę.

Mariański udał, że tego nie usłyszał, ale zauważyła, że to było celne trafienie.

– Zabieramy wszystko na komendę. Głowę musi obejrzeć patolog, bo nie wiemy, czy to jest wasza czaszka.

– Na pewno nie moja, moja jest na szyi i dobrze się ma, w odróżnieniu od tej, co leży na blacie mojego biurka. To czaszka mojej mamy i chcę ją godnie pochować. Radzę się pospieszyć z tym waszym dochodzeniem.

– Będzie trwało tyle, ile trzeba, wy nam tu nie będziecie nic radzić. W odpowiednim czasie dostaniecie urzędową decyzję. Lepiej powiedzcie nam, skąd wiecie, że to głowa waszej matki, bo jak widzimy, nie jest podpisana. To może być głowa każdego innego obywatela, pod warunkiem, że nie żyje.

– Co za trafne spostrzeżenie, godne gwiazdy Milicji Obywatelskiej. Ja bym w życiu na to nie wpadła – zakpiła Zuza i sięgnęła po papierosy. Rzuciła Kowalskiemu znaczące spojrzenie. Niech się w końcu wtrąci do tej rozmowy, bo zaraz będzie tu niezła awantura. Ten w mig odczytał jej intencje.

– Dobra, kapitanie, zabierajcie dowody rzeczowe i idźcie. Już wcześniej mecenas Lewandowska zgłosiła na milicję włamanie do grobowca, więc wszystko wskazuje na to, że czaszka pochodzi z tego włamania.

– Nie wiemy, zobaczymy, co wykaże śledztwo. – Mariański wyglądał na nieprzekonanego. – Może tak, może nie. Wszystko sprawdzimy dokładnie. Jeśli coś ukryliście w tej sprawie, to będzie źle.

– Wiemy o tym, boimy się i pewnie przez to nie będziemy spać, ale proszę teraz to zabrać i już iść.

Kowalski podszedł do biurka i ostrożnie wsadził czaszkę do kartonu, po czym wcisnął go kapitanowi w dłonie.

– Drzwi są tam! – Zuza ostentacyjnie wyciągnęła rękę przed siebie.

Mariański rzucił jej nienawistne spojrzenie i wyszedł bez słowa pożegnania.

Zuza poderwała się z fotela, podeszła do drzwi, po czym zatrzasnęła je za nim z rozmachem.

Kowalski popatrzył z zaciekawieniem na wspólniczkę.

– Co teraz? Co zamierzasz zrobić?

– Nie wiem, czy ci mówiłam, ale ten, którego wysadzili w powietrze, miał na ręce znamię, takie samo jak moje. Czy to był Urbański? Nie wiem, tak w każdym razie twierdzi milicja.

– Może to przypadek? To znamię.

– Nie sądzę, bo ono jest bardzo charakterystyczne. Jak pewnie pamiętasz, identyczne miał Marcinkowski, mój biologiczny ojciec. Myślałam dotąd, że nigdy nie będę zmuszona do kontaktów z jego rodziną, bo to nieciekawi ludzie, ale chyba nie mam innego wyjścia.

– Oni mieszkają w szeregowcu przy Dobrzyńskiej. Dobrze kojarzę? Czy coś pomyliłem?

– Jeśli się nie przeprowadzili, to tak. Nowak mi to zaraz sprawdzi. Być może to jest jedyny trop, żeby ustalić, kto i dlaczego czyha na moje życie.

– Myślisz, że to ktoś z twojej rodziny? Jakoś mi to nie pasuje.

– Nie nazywaj ich moją rodziną! – ryknęła na niego. – Nie są moją rodziną i nigdy nie będą! Nigdy nie utrzymywałam z nimi żadnych kontaktów, jedynie z Marcinkowskim, ale to on się do mnie doczepił niczym rzep do psiego ogona, bo ja się o to nie prosiłam.

– Uratował ci życie.

– Owszem, ale najpierw zabił mojego stryja. Zresztą nie mówmy o nim, bo nie żyje. Naleję ci stocka.

– Nie za wcześnie?

– Kieliszeczek ci nie zaszkodzi, mało tego, pobudzi ci krążenie, bo ostatnio chodzisz jak jakaś śnięta mucha.

Tego dnia mróz zelżał i przyszły roztopy. Zuza, brodząc po kostki w błocie, dotarła na Dobrzyńską. Ten adres potwierdził jej dzień wcześniej sierżant. To była szeregówka, w której mieszkali płoccy prominenci, partyjniacy, lekarze, prawnicy, ludzie z koneksjami i pieniędzmi. Stanęła przed drzwiami i się zawahała. Tyle razy sobie obiecywała, że nigdy więcej tu nie przyjdzie, że jej noga tu nie stanie! Na futrynie zobaczyła urwany przycisk dzwonkowy, ledwie wisiał na kablu. Nacisnęła go. Ze środka doszedł do niej dźwięk gongu, a po chwili drzwi się otworzyły i w progu pojawiła się kobieta w zbliżonym do Zuzy wieku. Zmierzyła przybyłą nieprzyjaznym spojrzeniem.

– O co chodzi?

– Nazywam się Zuzanna Lewandowska, jestem…

– Wiem, kim pani jest – przerwała jej tamta. – O co chodzi?

– Czy zna pani niejakiego Michała Urbańskiego?

– Nie znam nikogo takiego – odparła sucho.

– Na pewno? To ważne. Od jakiegoś czasu prześladuje mnie ktoś podający się za niego.

– Ale czemu przychodzi pani akurat do mnie? Co mnie to obchodzi? Niech pani pójdzie na milicję.

– Słyszała pani zapewne, że jakiś czas temu w Wiśle znaleziono topielca? Według milicji nazywał się Michał Urbański i miał na ręku identyczne znamię jak ja i mój biologiczny ojciec. – Zuza energicznym ruchem podciągnęła rękaw kożucha, odsłaniając gołe przedramię.

– I co z tego? – Na tamtej najwyraźniej nie zrobiło to żadnego wrażenia. – Mój stryj był znanym kobieciarzem. Nie wiem, ile bachorów spłodził, pewnie i on sam tego nie wiedział. Zgaduję, że wielu, więc wielu ma takie znamię. Czy to wszystko, bo mam rosół na kuchni?

– Nie chce mi pani pomóc czy naprawdę nic pani nie wie? – Zuza nie ustępowała. – Czy pani chce, czy nie, to jesteśmy spokrewnione. Widzę pani niechęć do mnie, ja też nie pałam do was sympatią i proszę mi wierzyć, że sporo mnie kosztowało przyjście tutaj. Jednak gdzieś tu w okolicy grasuje jakiś świr, który ma coś do mnie, a być może do człowieka, który mnie wychował, czyli do Ambrożego Lewandowskiego. Chcę go unieszkodliwić i to wszystko. Skoro przypuszczalnie już zabił kogoś skoligaconego z nami, to nie ma żadnej pewności, że nie zapuka i do pani drzwi, a patrząc na jego dotychczasowe działania, uważam, że jest bardzo niebezpieczny i bardzo zdesperowany. Może warto mi pomóc? Oto moja wizytówka. Proszę sobie przemyśleć moje słowa i jeśli ma pani jakąkolwiek wiedzę na ten temat, to proszę do mnie zadzwonić lub przyjść do kancelarii. – Zuza wyjęła z kieszeni kożucha podłużny kartonik i wcisnęła tamtej w dłoń, po czym ruszyła w drogę powrotną.

Już po kilkunastu metrach, przechodząc na drugą stronę ulicy, została ochlapana błotem przez przejeżdżającą ciężarówkę.

– A by cię diabli wzięli. Sukinsyn jeden! – zwyzywała kierowcę.

Cała przemoczona, poszła na skróty przez cmentarz w stronę kancelarii. Przy jednym z grobowców natknęła się na kamieniarza. Był bardzo podekscytowany. Widząc ją, od razu ją zaczepił.

– Pani mecenas, była u mnie milicja i wypytywała o te głowy. Nakrzyczeli na mnie, mówili, że to pewnie moja robota. A po co by mi to było? To przecież obrzydliwe. Przecież pani mnie zna.

– Spokojnie. Nie podejrzewam pana o to. Milicją proszę się nie przejmować, to tylko strachy na lachy i nic więcej. Zabezpieczył pan grobowiec? Zamontował pan nową płytę, tak jak się umawialiśmy?

– Oczywiście. Zrobiłem to od razu i dodatkowo wzmocniłem, żeby ten sukinsyn znów czegoś nie nawywijał.

– I bardzo dobrze – pochwaliła go – Proszę podrzucić mi do biura rachunek, to zapłacę. Teraz muszę biec do siebie, zmienić ubranie. Widzi pan, jak mnie jakiś debil ochlapał?

W kancelarii była tylko Irena, akurat paliła w piecu.

– A co ty? To chyba należy do sprzątaczki? – zauważyła Zuza.

– Znowu jest chora. Rano była jej córka i powiedziała, że matki nie będzie przez tydzień.

– Który to już raz w tym roku, a on się ledwie zaczął. Komuniści motłoch rozpaskudzili. Robić się nie chce, tylko wyciąga się łapy po zasiłki. Pogadam z Leokadią, sprzątaczką mecenasa Siwińskiego, może zgodzi się i tutaj palić w piecu. Widzę, że się w końcu nauczyłaś rozpalać ogień. Ja do tej pory mam z tym problemy i dlatego Geńkę wciąż trzymam, bo gdyby nie to, wywaliłabym ją na zbity pysk, i to już wiele lat temu.

– Pani Zuzo, dzwonił jakiś mężczyzna. Podawał się za kolegę Urbańskiego, gadał bez ładu i składu. Przeraził mnie! – wyrzuciła z siebie Irena i się rozpłakała. – Boję się o panią. On takie rzeczy opowiadał, że aż strach to powtórzyć.

Zuza spojrzała na nią z troską. Ostatnio dziewczyna sporo wycierpiała i właściwie cudem przeżyła napad kanibala.

– I tak musisz mi powiedzieć. Wszystko mi zrelacjonuj słowo w słowo, a w ogóle to nie musisz się o mnie martwić. To nie pierwszy czubek, co się na mnie uwziął, i jak dotąd jakoś sobie z nimi radzę.

– Odgrażał się, że jak panią dorwie, to panią poćwiartuje, ale najpierw na żywca obedrze ze skóry.

– Nic nowego, już takie groźby padały pod moim adresem. – Zuza się zaśmiała i usiadła w fotelu. Zapaliła ekstra mocnego. – I co więcej wygadywał?

– Że wydłubie pani oczy i je zje.

– To też już kiedyś słyszałam.

– Że wbije panią na pal jak wbito Azję w Panu Wołodyjowskim.

– No proszę, oczytany koleś. Widzę, że mamy podobny gust, bo ja też lubię Trylogię Sienkiewicza.

Irena była zdumiona reakcją swojej pracodawczyni.

– Pani Zuzo, ale on nie żartował. On to mówił głosem pełnym nienawiści, tak na serio.

– Wiem. Tak jak ci wcześniejsi, ale żadnemu z nich nie udało się spełnić swoich gróźb, mimo że się bardzo starali. Dlaczego miałoby się to udać akurat jemu?

– Trochę mnie pani pocieszyła.

– No to dobrze. Widziałaś może Kowalskiego? Przedwczoraj od południa go nie było, wczoraj też, to dla niego nietypowe.

– Nie widziałam go. Czy mam do niego zadzwonić?

– Nie, sama to zrobię. Potrafię obsługiwać telefon. Lepiej zaparz mi herbatę, ale najpierw skocz naprzeciwko po ciastka.

– A może lody?

– Za zimno, nie mam na nie ochoty. Jeśli ty chcesz, to kup dla siebie, ale ja wolę ciastko.

Irena wyszła, a Zuza zadzwoniła do wspólnika. Nie odebrał telefonu, co tylko wzmogło jej niepokój. Próbowała kilka razy i wciąż bez skutku. Coś się musiało wydarzyć, bo to do Kowalskiego nie pasowało. W końcu chwyciła kożuch, z biurka w sekretariacie wzięła zapasowe klucze do mieszkania Kowalskiego i pospiesznie opuściła kancelarię. Na schodach spotkała Irenę wracającą z Hortexu.

– Z herbatą poczekaj, bo idę do Kowalskiego. Łudzę się, że to jedynie uszkodzony telefon.

– Może iść z panią?

– Spokojnie, sama sobie poradzę. Ty lepiej w tym czasie zjedz lody, bo ci się rozpuszczą.

Ulica Piękna była pusta, jakby wymarła. Jedynie gapy siedziały gromadnie na okolicznych drzewach, co i raz znacząc chodniki cuchnącymi plackami. Mieszkańcy byli w pracy, a uczniowie pobliskiego liceum w szkole na lekcjach. Drzwi do domu Kowalskiego były zamknięte na jeden zamek, co świadczyło, że powinien być w domu. Wspólnik Zuzy od zawsze chorobliwie bał się włamań i jak wychodził, to zamykał drzwi na wszystkie cztery patentowe zamki, które kilka lat temu sprowadził zza żelaznej kurtyny. Zuza podświadomie czuła, że coś się musiało stać. Przez chwilę nawet żałowała, że nie wzięła ze sobą parabellum, które niedawno sprezentował jej sierżant, ale bała się je nosić, bo było nielegalne.

W domu panowała grobowa cisza, przez co niepokój Zuzy wzrósł. Zaczęła się skradać, czujnie się rozglądając. Znała dobrze układ pomieszczeń oraz ich wyposażenie, więc od razu zauważyła, że nikt domu nie splądrował, co ją uspokoiło, ale nie do końca, bo los Kowalskiego wciąż był dla niej wielką niewiadomą. W salonie na kominku stał ciężki mosiężny świecznik. Na wszelki wypadek chwyciła go w dłoń i od razu poczuła się pewniej.

Obeszła cały dom i nic. Nigdzie nie było gospodarza. Gdzie on się podział? – zastanawiała się. Do sprawdzenia została jej już jedynie piwnica. Żarówka w lampie na schodach była przepalona, a Zuza nie miała przy sobie latarki. Co robić? Pozostała jej wędrówka po omacku, nie było alternatywy. Powoli, krok za krokiem, schodek za schodkiem schodziła, wciąż kurczowo trzymając świecznik w dłoni. Kiedy wreszcie dotarła na sam dół, wymacała na ścianie włącznik. Przekręciła go i piwnicę zalało światło z jarzeniówki umieszczonej w suficie. Odetchnęła z ulgą. Rozejrzała się ciekawie, tym bardziej że wcześniej nigdy tu nie była. Wszędzie czysto, ściany świeżo bielone, przy ścianach regały na przetwory, a na nich rzędy słoików. Kto mu je robił? Te panienki, co się tu przez te lata przewinęły? Chyba nie. Może gosposia, nieraz wspominał o pani Julce, która przychodziła sprzątać. Nagle zmroził ją dziwny odgłos dochodzący zza stalowych drzwi. Tak, nie mogło być pomyłki, nie przesłyszała się. Podeszła bliżej i przyłożyła ucho do metalu, żeby to jeszcze raz sprawdzić. Nie myliła się, dźwięki dochodziły stamtąd. Ktoś tam był i dawał znaki. Lewą dłonią chwyciła klamkę, w prawej wciąż mocno ściskając świecznik. Jeśli tam po drugiej stronie zastanie przestępcę, to go użyje, nawet się nie zawaha. Tak czy owak, najpierw walnie, a dopiero potem sprawdzi personalia, inna kolejność nie wchodziła w rachubę. Pchnęła drzwi.

To była nieduża, dobrze oświetlona piwnica, po sufit zapełniona jakimiś klamotami, głównie starymi meblami. Na jednym z krzeseł siedział jej wspólnik i walił w dłuto młotkiem. Stąd były te odgłosy. Wyglądał źle: wychudzona twarz, zapadłe policzki, kilkudniowy zarost, oczy zapadnięte w oczodołach. Zdumiał się na widok Zuzy.

– Już zwątpiłem, myślałem, że nikt mnie nie odnajdzie, że przyjdzie mi tu zdechnąć – wyszeptał, wyraźnie wzruszony. Podniósł się i rzucił się Zuzie w ramiona. Odepchnęła go energicznie. Ostentacyjnie zatkała nos palcami.

– Cuchniesz niczym skunks! Obrzydlistwo! Co z tobą?

– Nie ma tu wody i ubikacji, więc się nie dziw.

– Kto cię tu zamknął? Pewnie ta blondyna, z którą się ostatnio prowadzałeś? Puściłeś ją kantem i się zemściła? Przyznaj się! Pierwsza twoja miłość z jajami, bo poprzednie popłakiwały po kątach. Już mi się podoba.

– Nikt mnie nie zamknął, głupoty opowiadasz, drzwi się same zatrzasnęły i tym samym znalazłem się w pułapce. Dziękuję. Tego ci nie zapomnę! – I znów chciał ją objąć.

– Jak już chcesz mnie przytulać, to najpierw weź kąpiel, a teraz lepiej chodźmy na górę, bo tu panuje taki zaduch, że nie ma czym oddychać – rzekła i pospiesznie ruszyła do wyjścia. Kowalski podążył za nią i jak tylko weszli do mieszkania, to od razu pobiegł do kuchni. Otworzył lodówkę, chwycił pęto kiełbasy i zaczął ją łapczywie jeść. Nic dziwnego. Efekt kilkudniowej głodówki.

– Co tam rzeźbiłeś na tym stole? – spytała Zuza.

– Moją ostatnią wolę. Nie chciałem, żeby coś z mojego majątku dostało się w ręce Tomka, ciotecznego brata, bo to okropny chuj.

W duchu przyznała mu rację, ponieważ dobrze znała Tomka i wiedziała, co to za gagatek.

– Wracam do kancelarii, a ty się tu ogarnij i lepiej nie schodź już do piwnicy. – Poklepała wspólnika przyjacielsko po plecach i wyszła.

Stanęła na chodniku i głęboko zaczerpnęła powietrza. Ulicą jechała długa kolumna wojskowych ciężarówek wiozących pontony. Pewnie szykowano się na ewentualną powódź. Po tej, która miała miejsce na początku stanu wojennego, władza dmuchała na zimne. Poczekała cierpliwie, aż przejadą, i brnąc w błocie, ruszyła ulicą Trzeciego Maja w stronę Tumskiej.

Kozioł akurat wrócił z kantyny z siatkami zakupów, kiedy zjawił się Mariański.

– Towarzyszu pułkowniku, co mamy zrobić z tą głową?

Kozioł spojrzał na niego zdumiony.

– Kurwa mać, z jaką głową? O czym wy mi tu pierdolicie?

– No, z tą od obywatelki Lewandowskiej.

– To nie głowa, tylko czaszka, i na dodatek wykradziona z grobu. Czytaliśmy wasz raport. Oddajcie ją grabarzom i zamknijcie sprawę.

– Ale my daliśmy ją temu medykowi od trupów do obejrzenia.

– A po chuja? Myślicie, że on mało czaszek widział? Gdybyście byli tacy wysocy, jak jesteście głupi, tobyście na kolanach księżyc w dupę całowali. Odbierzcie ją od niego, i to migiem, i się jej pozbądźcie. W ostateczności przekażcie ją Lewandowskiej. Tylko nie zapomnijcie o pokwitowaniu. Porządek w papierach musi być. Kiedy się z tym uporacie, jedźcie do ogrodu zoologicznego. Mają tam jakiś kryminalny problem i musicie im pomóc. Zgłosicie się do kierownika, towarzysza Kutmana. On wam wszystko powie.

– Tak jest, towarzyszu pułkowniku!

Mariański wsiadł do radiowozu.

– Wieźcie nas do prosektorium! Tylko na kogutach, bo nam się kurewsko spieszy, mamy pilne zadanie do wykonania! – rozkazał Pietrusze.

Kiedy się tam zjawił, Ludwicki akurat wychodził. Na widok kapitana ostentacyjnie głośno westchnął.

– Co znowu? Zaczynam mieć tego serdecznie dość! Przestaniecie mi w końcu zwozić te cholerne kości? Na co mi one? Skąd mam wiedzieć, do kogo należały? Tego nie wywróży nawet z fusów. Może za kilkadziesiąt lat wymyślą jakieś metody, za pomocą których da się to ustalić, ale dzisiaj jest dzisiaj i powiem wam tylko tyle, że czaszka należała do nieboszczyka. Wystarczy? – Spojrzał prowokacyjnie na Mariańskiego.

– Dobra, zabieramy głowę i oddamy ją tej suce Lewandowskiej – zdecydował kapitan. – Niech się nią udławi.

– Chyba z tym będzie problem – zakpił patolog. – Lepiej chodźmy do Pod Strzechą. Mam dziś chujowy dzień, bo robiłem sekcję siedmiolatka i łyknąłbym setkę wódki. Może mi pomoże odreagować. Ja stawiam!

– Skoro stawiacie, to niech będzie, my też chętnie się napijemy. – Kapitan przystał ochoczo na propozycję.

Pół godziny później byli w restauracji, usiedli przy stoliku. Pudło z czaszką postawili na jednym z krzeseł i zamówili wódkę z zakąską. Wybrali śledzika.

Pili już od godziny. Zamroczony Mariański zawołał kelnerkę. Kołysał się na krześle niczym marynarz na łajbie na wzburzonym morzu.

– Słuchaj, mała, dwie flaszki przesłuchane, wyprowadzić je i przyprowadzić następne! – rzekł rozkazującym tonem.

– A nie czas zakończyć przesłuchanie? Jesteście obydwaj nawaleni jak bąki. Lepiej idźcie do domu.

– Nie słyszeliście? Sprzeciwiacie się Milicji Obywatelskiej? To rozkaz! Wykonać! I to migiem!

– Jak chcecie. – Kelnerka wzruszyła ramionami i się oddaliła.

– Słuchajcie. – Kapitan, bełkocąc, zwrócił się do Ludwickiego. – A może ona się z nami napije?

– Nawet jej tego nie proponuj, ona nie pije. Znam ją.

– Ale ja nie mówię o tej piździe kelnerce, tylko o głowie.

Nachylił się nad krzesłem, na którym stało pudło, wyjął z niej czaszkę, po czym postawił ją na stoliku. Akurat wróciła kelnerka, przyniosła kolejne dwie butelki wódki. Z obrzydzeniem spojrzała na czaszkę.

– A to co? Co wy tu odpierdalacie?

– Nie co, tylko kto? – mamrotał Mariański, wskazując czaszkę palcem. – To towarzysz pułkownik Kozioł. Przynieś dla niego szkło. On też będzie przesłuchiwał flaszki. Stawiaj je tu na stole i zjeżdżaj. Tylko nie mów nikomu, bo to przesłuchanie to tajemnica państwowa. – Wybuchnął gromkim śmiechem, a po chwili Ludwicki mu zawtórował.

Było koło północy, kiedy kapitan z pudłem w ręku, kołysząc się na nogach, wyszedł z knajpy i ruszył w stronę domu. Na Tumskiej tuż przy skrzyżowaniu z Kolegialną napadło go trzech oprychów z pończochami na głowach. Jeden z nich zdzielił go gazrurką w czoło. Zamroczony Mariański zalał się krwią i runął na chodnik. Napastnicy wyrwali mu z ręki pudło i uciekli. W chwilę potem nadjechał radiowóz. Milicjanci w pierwszej chwili chcieli napadniętego zawieźć do izby wytrzeźwień, ale rozpoznawszy w nim szefa kryminalnej, wezwali karetkę. Po opatrzeniu obrażeń odwieziono go do domu.

Następnego dnia już z rana Mariański został wezwany do szefa.

– Towarzyszu pułkowniku, meldujemy się na rozkaz!

Kozioł podniósł wzrok znad dokumentu, który akurat studiował.

– Właśnie czytamy raport krawężników o waszym zdarzeniu. Co wy wczoraj odpierdalaliście na mieście?

– My? – Kapitan zrobił zdziwioną minę. – To nas napadnięto, towarzyszu pułkowniku.

– Tak i skradziono wam pułkownika Kozioła, a właściwie jego głowę. Tak zeznaliście.

Mariański czuł, jak oblewa się potem. Cholera, nie pamiętał w ogóle wczorajszego wieczoru. Wszystko by teraz dał, żeby wiedzieć, co zapisano w tym przeklętym raporcie.

– To jak było z tą głową? Gadajcie, gdzie się tak napruliście? Z kim to już wiemy. Powiedzcie nam więcej o tej głowie, boście nas nią bardzo zainteresowali – drążył pułkownik. – Aż tak nas nienawidzicie, że w pijanym widzie widzicie naszą głowę oddzieloną od ciała?

– To jakaś pomyłka, towarzyszu pułkowniku. To jakieś nieporozumienie.

– Dość! – warknął Kozioł. – Przestańcie mi tu głupoty pierdolić. Ciekawi nas tylko, czyją głowę wam skradziono. Jeśli to jest ta, o której myślę, to nie chcę być w waszej skórze, jak się mecenas Lewandowska o tym dowie. Nam się nie udało was wypierdolić ze służby, ale chyba wiecie, że jak ona się uprze, to swoje osiągnie. A teraz precz nam z oczu i szukajcie tej przeklętej czaszki. I jeszcze jedno, dzwonił kierownik ogrodu zoologicznego, ponoć wcale nie byliście u niego. Na co czekacie? Aż was tam zaniesiemy? Nie chcemy mieć jutro następnego telefonu od towarzysza Kutmana, zrozumiano?

– Tak jest!

Redakcja

Monika Orłowska

 

Korekta

Dorota Honek-Sac

 

Projekt graficzny okładki, skład i łamanie wersji do druku

Agnieszka Kielak

 

© Copyright by Skarpa Warszawska, Warszawa 2025

© Copyright by Jacek Ostrowski, Warszawa 2025

 

Wydanie pierwsze

ISBN: 9788384300909

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w Internecie.

 

 

 

WYDAWCA

Agencja Wydawniczo-Reklamowa

Skarpa Warszawska Sp. z o.o.

ul. K.K. Baczyńskiego 1 lok. 2

00-036 Warszawa

tel. 22 416 15 81

[email protected]

www.skarpawarszawska.pl

@skarpawarszawska

 

Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum

Spis treści

Okładka

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Punkty orientacyjne

Spis treści