Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
20 osób interesuje się tą książką
Po I wojnie światowej Jane Wunderly – młoda amerykańska wdowa – wyrusza w podróż, ciesząc się gościnnością angielskiego lorda. Dopóki nie dochodzi do zagadkowej śmierci…
Anglia, 1926 rok. W spokojnej Essex, Jane zatrzymuje się przed powrotem do Ameryki. Jej czas wypełniaj pochłanianie powieści kryminalnych i branie lekcji latania. Spokój burzy śmierć jednego z mechaników pracujących w posiadłości Wedgefield.
Przecięte przewody hamulcowe dowodzą, że nie był to wypadek. Ale czy Simon był na pewno zamierzoną ofiarą?
Posiadłość jest pełna podejrzanych – odwiedzających krewnych, służących i nieznajomych, krążących nocą po okolicy.
Wszyscy w Wedgefield chcą, by Jane pomogła im ochronić rodzinę i rozwiązała zagadkę. Ale czy podczas szukania odpowiedzi na najtrudniejsze pytania, nie przeoczy śladów zabójcy?
Autorka doskonale przyjętej powieści Morderstwo w Mena House, powraca z nowymi bohaterami i kolejną zawiłą zagadką do rozwiązania…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 283
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Z dedykacją dla Beth McIntyre
– za wszystko, na zawsze.
Anglia, rok 1926
Jedno z kół dwupłatowca uderzyło w ziemię, zaś skrzydła przechyliły się niebezpiecznie, zanim drugie koło dotknęło podłoża. Niewielki samolot naprostował się, sunąc po miękkim gruncie, po czym zatrzymał się w sposób niekontrolowany. Silnik dudnił, śmigło rozmywało mi się przed oczami.
Moje serce zaczynało bić swoim rytmem. Przez chwilę byłam pewna, że się rozbijemy.
– Całkiem nieźle jak na pierwsze lądowanie! – Za moimi plecami rozległ się męski głos. – Co powiesz na powtórkę?
Moją twarz rozjaśnił szeroki uśmiech. Tak. Nic nie sprawiłoby mi większej przyjemności niż kolejny lot.
– Naciśnij manetkę tak, jak ci pokazywałem. Steruj pedałami. Dalej!
Pchnęłam de Havillanda1 do przodu, sterując niezgrabnie za pomocą pedałów, które miałam pod stopami, a samolot odbił zbyt mocno w prawo, zanim zdołałam odzyskać nad nim panowanie. Zawróciłam maszynę i ruszyłam w przeciwnym kierunku, tym razem z lekkim wiatrem wiejącym nam w plecy. Ciało miałam napięte, dopóki maszyna nie wzbiła się w powietrze i nie poszybowała ponad linią drzew. Jednak nawet wtedy trudno było mi się w pełni zrelaksować, pomimo świadomości, że instruktor ma odpowiedni zestaw kontrolek i może przejąć władzę nad maszyną, gdybyśmy znaleźli się w poważnych tarapatach.
Miałam wrażenie, jakby oddech anioła mógł nas zdmuchnąć w górę lub w dół – a tych kilka kłębiastych chmurek nie złagodziłoby upadku. Jednak wznosząc się nad angielską wsią, zielonymi wzgórzami, na których pasły się owce, liśćmi zmieniającymi kolor na złoty i pomarańczowy, poczułam, jak ulatują wszelkie troski. Moje serce napełniło uczucie wolności, otwartej przestrzeni i nieskończonych możliwości. Po niesatysfakcjonująco krótkim czasie sprowadziłam samolot w dół i wylądowałam na polnej ścieżce biegnącej wzdłuż krańca posiadłości lorda Hughesa.
Tym razem lądowanie przebiegło znacznie płynniej, oba koła maszyny delikatnie musnęły ziemię, a potem się zatrzymaliśmy. Na sąsiednim trawniku zebrała się niewielka grupka osób czekających na nasz powrót.
– Dużo lepiej! Prawie idealnie. – Pułkownik lotnictwa Christopher Hammond zsunął gogle, odsłaniając swoje błyszczące brązowe oczy, gdy całkiem się zatrzymaliśmy. Dźwignął się z tylnego siedzenia, a ja odsunęłam własne okulary lotnicze na skórzany hełm mocno opinający mi głowę. Nie byłam w stanie zamaskować uśmiechu, który praktycznie nie schodził mi z twarzy.
Do momentu aż napotkałam spojrzenie ciotki.
– Pojęcia nie mam, dlaczego tak się upierasz przy tych lekcjach, Jane. – Głos Millie rozniósł się po okolicy. Wolała się nie zbliżać do błyszczącego żółtego dwupłatowca, jakby sama jego bliskość mogła ją unieść w przestworza. – To potwornie niebezpieczne. Jeśli się rozbijesz i umrzesz, jak wytłumaczę się przed twoim ojcem?
Już miałam ją zapytać, czy konieczność złożenia wyjaśnień wyżej wspomnianemu naprawdę byłaby najgorszą rzeczą po mojej śmierci, ale ugryzłam się w język.
– Całkowicie bezpieczne. – Pułkownik Hammond podał mi rękę i pomógł wstać z przedniego siedzenia, a ja ostrożnie stanęłam na dolnym skrzydle, po czym zeskoczyłam na ziemię. – Ćmy2 notują pod tym względem doskonałe wyniki. – Mrugnął do mnie, po czym odwrócił się do Millie, która stała z rękami skrzyżowanymi na piersi i kwaśną miną.
– Hmm.
Lord Edward Hughes, właściciel posiadłości, na której terenie przebywaliśmy, poklepał Millie po ramieniu, po czym podszedł uścisnąć dłoń pułkownikowi.
– Świetna robota, Hammond. Potrzebujesz pomocy przy odprowadzeniu maszyny? – Lord Hughes nadal był przystojnym mężczyzną, chociaż kilka lat starszym od Millie. Siwe włosy wciąż miał gęste, a do tego był wysoki i szczupły jak jego córka Lillian; zamiłowanie do spędzania czasu na świeżym powietrzu i do sportu dodawało mu wigoru. Biały piesek należący do lorda skakał wokół niego, aż w końcu rzucił się do nóg Hammondowi. Ten schylił się i podrapał psiaka za uszami, po czym rzucił mu patyk. Urwis pobiegł za nim z wywieszonym językiem.
– Nie, wasza lordowska mość. Na razie wtoczę go do stodoły. Pewnie trzeba będzie uzupełnić paliwo przed kolejnym lotem. Czy nasza popołudniowa lekcja wciąż jest aktualna?
Gdy Hughes przytaknął entuzjastycznie, zaczęli krążyć wokół maszyny, dyskutując na temat logistyki i kwestii technicznych. Mężczyźni znali się od lat, a lord zaprosił tego doświadczonego instruktora lotnictwa do swojej posiadłości w ramach swoistego barteru – Hammond miał zapewnione wakacje na wsi, a Hughes lekcje latania.
Zdjęłam skórzany kask i potrząsnęłam kasztanowymi włosami ostrzyżonymi na pazia. Byłam lekko rozczarowana tym, że musiałam wrócić na ziemię. Odwróciłam się plecami do mężczyzn i z uśmiechem odwzajemniłam surowe spojrzenie Millie. Nie byłam w stanie wytłumaczyć ciotce, że szybowanie w przestworzach jest dokładnym przeciwieństwem klaustrofobii, która dręczyła mnie od czasów małżeństwa. Ani jak okropnie się w nim czułam.
– Wracamy do domu?
Millie bez słowa odwróciła się na pięcie, a ja potruchtałam za nią.
Poranek był tak rześki, że widziałam wydychane przez siebie powietrze skroplone w obłoczek pary. Przynajmniej ten jeden raz Anglia obdarzyła nas błękitnym niebem, a jasne słońce dzielnie walczyło z chłodem. Szłyśmy z Millie ścieżką między domem a stodołą, w której przechowywano kilka samochodów, a także samolot, którym przed chwilą wylądowałam – lord Hughes wynajął go od jednego z królewskich aeroklubów. Obok prowizorycznego garażu znajdowała się stajnia, w której trzymano już tylko dwa konie; resztę sprzedano lata temu.
Zbliżyliśmy się do dworu, pokaźnego budynku z szarego kamienia z portykiem i białymi marmurowymi kolumnami zdobiącymi frontowe wejście. Rezydencja była duża i imponująca, zwłaszcza w porównaniu z niewielkimi ceglanymi domami, do których widoku przywykłam w Bostonie. Skorzystałyśmy z kuchennego wejścia na tyłach domu, przy którym mogłyśmy zostawić nasze długie wełniane płaszcze i chusty. Usiadłam na ławce, ściągnęłam ciężkie buty, pożyczone od Lillian, oraz grube wełniane skarpety i przebrałam się w płaskie pantofle. Zanim skończyłam, Millie zdążyła zniknąć w korytarzu. Nie chciałam sobie psuć humoru, więc za nią nie poszłam.
Zajrzałam do ciepłej kuchni, w której unosił się zapach świeżego chleba. Przestronne pomieszczenie musiało kiedyś służyć znacznie większej liczbie domowników i personelu, ale teraz było wyłączną domeną Marthy Fedec. Lord Hughes zadbał o szereg udogodnień – między innymi instalację wodno-kanalizacyjną – by ułatwić jej pracę. Po jednej stronie kuchni stała nowoczesna kuchenka; duże kamienne palenisko zajmujące jedną ze ścian było praktycznie nieużywane, a garnki i patelnie wiszące nad porysowanym drewnianym stołem lśniły nowością.
Martha uniosła wzrok znad dużego garnka z bulgoczącą zawartością, który stał na kuchence i spojrzała na mnie.
– W tę albo we w tę, pani Jane. Na progu to się diabeł czai.
Nie znałam tego powiedzenia, ale i tak bez zwłoki weszłam do środka.
– Coś tu pięknie pachnie, Martho.
Uśmiechnęła się do mnie; rude loki wymykały jej się spod białego czepka. Była wysoka i szczupła, czego nikt by się nie spodziewał po tak znakomitej kucharce. Fartuch, włożony na szarą sukienkę, był pobrudzony mąką, której ślady dostrzegłam również na bladym policzku kobiety. Martha prowadziła gospodarstwo lorda Hughesa od wielu lat, a jej jasna cera i energiczny sposób bycia sprawiały, że nie sposób było stwierdzić, czy ma trzydzieści pięć, czy pięćdziesiąt lat. Albo gdzieś pomiędzy. Jej bliżej nieokreślony akcent – wraz z zamiłowaniem do pożywnych gulaszów – sprawiały, że zaczęłam się zastanawiać nad jej pochodzeniem.
– Na potrawkę trzeba będzie zaczekać do kolacji. W pokoju śniadaniowym zostało trochę jedzenia, jeśli jest pani głodna.
Uśmiechnęłam się do niej z wdzięcznością i wyszłam, żeby mogła pracować.
Po naszych egipskich przygodach – łącznie z bliskim spotkaniem ze śmiercią – ciotka Millie postanowiła spędzić trochę czasu w Anglii razem ze swoją córką, Lillian, zamiast wracać do Ameryki, jak pierwotnie planowałyśmy. Z radością przystałam na tę zmianę, ponieważ miałam ochotę lepiej poznać kuzynkę, o której istnieniu niedawno się dowiedziałam, i tym oto sposobem trafiłyśmy do posiadłości lorda Hughesa na wsi w hrabstwie Essex. Życie płynęło tu niespiesznym rytmem, chyba że ktoś interesował się golfem. Lord stworzył tu bowiem pole golfowe, żeby Lillian miała gdzie ćwiczyć, czemu ta poświęcała każdą wolną chwilę. Jej pasja do golfa nie znała granic, a przy kiepskiej pogodzie dziewczyna również nie próżnowała, trenując uderzenia w specjalnie do tego przeznaczonym miejscu w dawnej sali balowej.
Osobiście nie interesowałam się tym sportem. Ani żadnym innym.
Każdy mój dzień spędzony w posiadłości Hughesów, pieszczotliwie nazywanej przez rodzinę Wedgefield, wyglądał mniej więcej tak samo, w przeciwieństwie do naszej pełnej niebezpieczeństw i przygód podróży do Egiptu. Początkowo rozkoszowałam się ciszą i spokojem, jednak szybko zaczęła mnie roznosić nerwowa energia. Na szczęście miałam pod ręką pułkownika Hammonda, który uczył mnie latać – wzbijaliśmy się w powietrze każdego ranka, jeśli tylko pozwalała na to pogoda. W dwa tygodnie wylatałam aż dwadzieścia godzin i czułam się już dosyć pewnie podczas startów. Miałam nadzieję, że lądowania zaczną mi niedługo przychodzić równie naturalnie.
Popołudnia spędzałam na spacerach albo zwinięta w kłębek na fotelu w przytulnej bibliotece z dobrą książką w ręku. Był tam bogaty zbiór współczesnych powieści, a ja umilałam sobie czas spędzony na ziemi lekturą zagadek kryminalnych. Nawet rozwiązanie tajemnicy prawdziwego morderstwa nie ostudziło mojego zapału do tego rodzaju literatury.
Wróciłam myślami do tamtej sprawy i do osoby, z którą prowadziłam śledztwo, ale szybko je przegoniłam. Nie interesowało mnie, co porabiał Redvers, ani nawet gdzie się podziewał. Od czasu przyjazdu do Anglii nie miałam od niego żadnych wieści ani też się ich nie spodziewałam. Energicznie pokręciłam głową i poszłam do pokoju śniadaniowego przekąsić coś po locie.
Popołudnie upłynęło mi leniwie, a po przyjemnej kolacji towarzystwo przeniosło się do salonu. W kominku rozpalono ogień, który przegonił lekki chłód po tym, jak słońce schowało się za wzgórzami. Lillian i jej przyjaciółka Marie podeszły do nowego radia i zaczęły majstrować przy pokrętłach.
– Ciociu Millie, czy masz ochotę na partyjkę madżonga? – Zbliżyłam się do stołu przy kominku, na którym rozłożono grę.
– Tylko jeśli lord Hughes zgodzi się do nas dołączyć. – Millie uśmiechnęła się do niego, a on odwzajemnił się tym samym. Właśnie w takich chwilach jak ta zaczynałam się zastanawiać, czy uczucia, które połączyły Millie i lorda wiele lat wcześniej, nie rozpaliły się na nowo. Wciąż nie mogłam uwierzyć, że moja przysadzista ciotka o ciętym języku wdała się w romans – którego owocem była Lillian – z miłym arystokratą stojącym przed nami.
Skrzywiłam się. Lepiej za bardzo się w to nie zagłębiać.
– Oczywiście. – Lord Hughes odwrócił się. – Czy zostaniesz naszym czwartym graczem, pułkowniku?
– Z największą przyjemnością.
Usiedliśmy do gry, a ciocia Millie potasowała kamienne płytki, wydające dźwięk zwany „świergotem wróbli”. Gdy zaczęła nam je rozdawać, do pokoju wszedł kapitan lotnictwa Simon Marshall i dołączył do Lillian i Marie. Dziewczęta przeglądały pokaźny stos płyt leżący w pobliżu gramofonu, porzuciwszy radio, gdy nie trafiły na nic ciekawego. Lillian przywitała się radośnie z Simonem i przekazała mu część płyt. Młodzieniec był schludnie ubrany w koszulę zapinaną na guziki z podwiniętymi rękawami i parę stylowych brązowych szelek przypiętych do wielokrotnie cerowanych tweedowych spodni. Był jednym z kilku weteranów zatrudnionych przez lorda Hughesa w posiadłości. Z tego, co się orientowałam, zajmował się samochodami i wszystkim, co mechaniczne, gdyż podczas wojny służył jako mechanik lotniczy, zanim awansowano go na kapitana lotnictwa. Nie zdążyłam go dobrze poznać, ale jego obecność w posiadłości wydawała się nieodzowna.
Lord Hughes zajął się kamieniami, a dziewczęta włączyły jazzową płytę z Kit-Cat Club3. Simon odsunął na bok kilka tapicerowanych foteli i porwał dziewczęta w wir szalonego charlestona, chociaż łatwo było zauważyć, że bardziej podoba mu się Lillian. Kątem oka obserwowałam ich trio i widziałam, że Marie również zauważyła, jak szczególną uwagę Simon poświęcał jej przyjaciółce; gdy razem tańczyli, obserwowała ich zmrużonymi oczami, z ramionami skrzyżowanymi na piersiach. Jednak trudno było się oprzeć dobremu humorowi Simona i jego swobodnemu zachowaniu na parkiecie, a kiedy przyszła kolej na Marie, by się z nim pokręcić, szybko sprawił, że na jej twarzy ponownie zagościł uśmiech.
– Pung! – krzyknęła Millie. Już w pierwszym rozdaniu miała trzy jednakowe kamienie. Ponownie skupiłam się na grze.
Kiedy Hughes bacznie studiował układ płytek przed sobą, Millie zwróciła się do Hammonda:
– Służył pan jako pilot podczas wojny, pułkowniku? – Byłam ciekawa, do czego zmierza.
– Tak. – Zaczął się wiercić na krześle. Widziałam, że nie czuje się komfortowo, rozmawiając o swojej wojennej przeszłości, podobnie jak wielu weteranów.
– I nigdy się pan nie ożenił?
Przewróciłam oczami. Machinacje ciotki służące mojemu ponownemu zamążpójściu nigdy nie były subtelne.
– Miałem żonę, ale rozwiedliśmy się po wojnie – odparł ze spokojem Hammond, uśmiechając się grzecznie do Millie.
Nieomal parsknęłam śmiechem na widok udręczonej miny ciotki. Słowa pułkownika ucięły jej przesłuchanie – za nic w świecie nie pozwoliłaby mi poślubić rozwodnika.
Skupiła się na swoich płytkach, a Hammond wstał od stołu.
– Napijecie się czegoś?
– Chętnie. – Uśmiechnęłam się do niego przepraszająco. – Poproszę gin rickey4.
Pułkownik puścił mi oczko i ruszył w stronę świetnie zaopatrzonego mobilnego barku, gdzie szybko dołączył do niego lord Hughes. Hammond był łatwy w obyciu i trudny do wytrącenia z równowagi – o czym zdążyłam się przekonać, spędzając z nim sporo czasu w powietrzu. Pytanie Millie raczej nie sprawiło mu przykrości, ale i tak byłam poirytowana jej niezdarną próbą swatania mnie. Kolejną już. Millie nie chciała przyjąć do wiadomości, że nie jestem zainteresowana ponownym zamążpójściem i delektuję się ciężko wywalczoną wolnością. I chociaż pułkownik był atrakcyjnym mężczyzną – miał brązowe włosy i przyjemną dla oka aparycję – był tego samego wzrostu co ja. Prawdę mówiąc, gdybyśmy stanęli zwróceni do siebie plecami, mogłam się okazać o parę centymetrów wyższa.
Pozostawała jeszcze kwestia wysokiego, nieziemsko przystojnego mężczyzny, którego wspomnienie czaiło się w zakamarkach mojego umysłu, chociaż skwapliwie je od siebie odpędzałam.
Hammond zjawił się z koktajlem dla mnie i wysokoprocentową miksturą w smukłej szklance dla siebie. Lord Hughes wrócił na swoje miejsce ze szklaneczką whisky dla Millie i szkocką. Był to zapewne drogi single malt, który przeleżakował dziesiątki lat w jakiejś wyszukanej beczce. Lord był szczerym, prostolinijnym człowiekiem, ale potrafił docenić dobre trunki.
Pod tym względem jego i Millie wiele łączyło.
Korzystając z przerwy w grze, moja ciotka skupiła uwagę na młodzieży wywijającej szaleńczo po przeciwnej stronie pokoju. Patrzyła, jak Simon obraca Lillian w tańcu, a potem przechyla ją nisko, zerkając w dekolt jej skromnej sukienki. Czułam, jak się najeża. Muzyka na moment ucichła, a Simon i Lillian opadli na krzesła obok Marie, roześmiani i zarumienieni.
– Edwardzie – donośny głos Millie rozszedł się po całym pokoju. – Czy myślisz, że wypada, aby jeden z twoich służących spoufalał się z dziewczętami?
Aż mnie zatkało, podobnie jak resztę osób zgromadzonych w salonie.
Nie licząc Simona. Ten milczał tylko przez chwilę, po czym zerwał się z krzesła; wściekłość wykrzywiła jego miłe dla oka rysy. Policzki chłopaka przybrały odcień dojrzałego pomidora; ruszył przez pokój z zaciśniętymi pięściami.
– Co pani może wiedzieć, do cholery? – krzyknął.
Millie otworzyła szerzej oczy i ostrożnie odłożyła trzymaną w dłoni płytkę, nie odrywając wzroku od młodego mężczyzny, który tak nagle stracił panowanie nad sobą. Stukot kamiennej tabliczki zabrzmiał głośno niczym wystrzał w pogrążonym w ciszy pokoju.
– I kogo obchodzi, co wy, Amerykanie, macie do powiedzenia na jakikolwiek temat? – Simon zatrzymał się parę kroków od stołu, z pięściami zaciśniętymi przy bokach. – Co wy, Amerykanie, kiedykolwiek dla nas zrobiliście? No co? Może mi pani odpowie, Pani Wielce Napuszona? – Simon mówił coraz głośniej, a gdy skończył, jego ciężki oddech był jedynym słyszalnym dźwiękiem w salonie.
Hammond spokojnie odsunął się od stołu, podszedł do Simona i położył mu rękę na ramieniu. Chłopak strącił ją, ciężko dysząc, ale pułkownik wciąż stał przed nim bez słowa i patrzył na niego ze spokojem. Za moment wściekłość wyparowała z twarzy Simona; odwrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju.
Po kilku chwilach wypuściłam oddech, nawet nie zdając sobie sprawy, że go wstrzymuję.
– Millie! Jak mogłaś? – Krzyk Lillian przerwał ciszę.
Słysząc jej oskarżycielski ton, zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem nie odwzajemnia uczuć Simona. Po minie ciotki widziałam, że myśli o tym samym i wcale jej się to nie podoba.
Dziewczyna wybiegła z pokoju z gniewnym fuknięciem. Millie chciała wstać od stołu, ale lord Hughes położył jej dłoń na ramieniu zdecydowanym gestem.
– Zostań – powiedział cicho. – Poradzą sobie sami.
– Na pewno? – Millie usiadła na krześle, ale jej leżące na podołku dłonie wciąż drżały. – Nie wiem, czy powinna przebywać sama z tym młodym mężczyzną. Ależ on ma tupet!
Rzadko widywałam ją tak roztrzęsioną, choć wiedziałam, że dzięki miłości do Lillian złagodniała. Miałam jednak pewność, że nie weźmie na siebie odpowiedzialności za wybuch Simona.
Hammond wrócił do stołu.
– Zaraz się uspokoi. Po prostu… łatwo się unosi. – Pułkownik zawiesił głos i widziałam, że próbuje zdecydować, jaką ilością informacji powinien się z nami podzielić. – Wielu weteranów boryka się z tym problemem.
Przez chwilę panowała cisza, aż w końcu Millie postanowiła się odezwać.
– Ale co miał na myśli, mówiąc o Amerykanach? Przecież nie próżnowaliśmy w czasie wojny, więc skąd ten jad?
Hammond i lord Hughes wymienili ze sobą szybkie spojrzenia. Domyśliłam się, że ta historia ma drugie dno, którego nie zamierzają nam zdradzić. Zanotowałam w pamięci, by zapytać o to później pułkownika. Może wyjaśni mi, o co chodziło – wiedziałam, że Edward odmówi „kłopotania dam” takimi szczegółami.
– Oczywiście, że tak – zapewnił nas pocieszająco lord Hughes. – Po prostu zapomnijmy o całej sprawie, dobrze? Nie pozwólmy, żeby ten incydent popsuł nam wieczór.
Millie z westchnieniem machnęła ręką i sięgnęła po swój kieliszek. Byłam trochę zaskoczona tym, że nie domaga się dalszych wyjaśnień, ale najwyraźniej martwiła się o Lillian.
Kiedy wróciliśmy do gry – z trudem – ciszę wieczoru przeszył odgłos silnika. Reflektory jednego z pojazdów lorda Hughesa rozświetliły na moment okna salonu, gdy samochód przeciął podjazd, strzelając drobinkami żwiru spod kół. Chwilę później w salonie pojawiła się Lillian, z pobladłą, napiętą twarzą.
– Pojechał. Znowu.
Lord Hughes zdawał się nie przejmować faktem, że jedno z jego kosztownych aut opuściło teren posiadłości z dużą prędkością.
– Ochłonie i wróci za parę godzin. Jak zawsze. – Uśmiechnął się uspokajająco do córki, po czym wrócił do gry. – Chow – powiedział, układając przed sobą rząd płytek.
Marie kręciła się w pobliżu gramofonu, ale podeszła do przyjaciółki, która wciąż stała przy drzwiach, i zaprowadziła ją do odtwarzacza. Lillian usiadła, wpatrując się niewidzącym wzrokiem w okna, podczas gdy Marie próbowała zachęcić ją do powrotu na parkiet. W końcu dała za wygraną i opadła na krzesło obok, nie wyłączając płyty. Zapaliła cienkiego papierosa i zaciągnęła się dymem w milczeniu.
Przez chwilę wpatrywałam się w atramentową ciemność za oknami i poczułam lekki dreszcz. Miałam nadzieję, że Simon będzie ostrożny.
Rano obudziłam się nieco później niż zwykle. Po całym tym wieczornym zamieszaniu postanowiliśmy z Hammondem przesunąć nasz lot i musiałam przyznać, że byłam zadowolona z dodatkowego czasu, który mogłam spędzić w łóżku. Długo nie mogłam zasnąć, gdyż nasłuchiwałam odgłosów silnika wracającego samochodu. Nie znałam Simona zbyt dobrze, lecz i tak martwiłam się o niego. Ciekawe, czy Millie miała problem ze snem, skoro to jej wypowiedź tak go zdenerwowała; na jej miejscu czułabym się przynajmniej w pewnym stopniu odpowiedzialna za Simona. Jednak znając ciotkę, wątpiłam, by mogło jej to spędzić sen z powiek.
Włożyłam prostą dzianinową sukienkę, odświeżyłam się i zeszłam do pokoju śniadaniowego. Wypełniało go ciepłe światło odbijające się od ścian w złotawym odcieniu. Na ścianach wisiały portrety ludzi o surowych minach, którzy, jak przypuszczałam, byli przodkami lorda Hughesa. Nałożywszy sobie na talerz jajka, tosty i plastry angielskiego bekonu, usiadłam naprzeciwko Lillian, która dziobała widelcem w porcji pieczonej fasoli.
– Dzień dobry, Jane. – Hammond uśmiechnął się do mnie serdecznie, zajmując miejsce po mojej lewej stronie.
– Dzień dobry, Chris.
Pułkownik zaproponował mi przejście na „ty” już drugiego dnia naszych wspólnych lekcji latania. Siedząca nieco dalej Millie uniosła brwi w reakcji na tę zażyłość i uśmiechnęła się z zadowoleniem, jednak szybko przypomniała sobie, co powiedział pułkownik zeszłego wieczoru i skrzywiła się kwaśno. Skupiłam uwagę na porannej kawie, nie przejmując się ciotką.
Lord Hughes przeglądał „The Morning Post”, jedną z trzech gazet, które codziennie mu dostarczano. Jego ręka od czasu do czasu znikała pod stołem, gdy podsuwał kąski Urwisowi, który bardzo poważnie traktował swoją rolę ogrzewacza stóp. Napięcie z poprzedniego wieczoru nie ulotniło się całkowicie i jedliśmy posiłek w ciszy; w pomieszczeniu słychać było tylko szczęk srebrnych sztućców i szelest gazety. Właśnie miałam przeprosić i opuścić towarzystwo, gdy od strony drzwi dobiegł męski głos:
– Dzień dobry wszystkim. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam.
Serce podeszło mi do gardła na ten głęboki dźwięk. Odwróciłam się powoli w stronę jego źródła.
To był Redvers.
Serce na moment przestało mi bić, po czym załomotało jak szalone. Byłam ciekawa, czy wyglądam równie idiotycznie, jak się czuję. Kiedy przyjrzałam się minie Redversa, zorientowałam się, że coś jest nie tak. Uśmiechnął się do mnie ciepło, ale jego twarz ponownie przybrała poważny wyraz, gdy odwrócił się w stronę reszty osób siedzących przy stole.
– Miło pana widzieć – przywitała się z nim Millie. – Zna pan wszystkich?
– Tak sądzę.
Ledwo słyszałam ich wymianę zdań.
– Czy coś się stało? – zapytałam.
Redvers spojrzał najpierw na mnie, a potem na lorda Hughesa.
– Zdarzył się wypadek.
Millie wydała z siebie zdławiony okrzyk, upuszczając widelec na stół. Zauważyłam, że z twarzy Lillian odpłynęła cała krew.
– Simon – szepnęła dziewczyna.
Marie przykryła dłoń córki swoją, ale ta szybko ją strząsnęła i złożyła ręce na kolanach.
– Nie znam imienia ofiary, ale niedaleko stąd doszło do wypadku. Obawiam się, że kierowca nie przeżył.
Nie miałam wątpliwości, kto był owym kierowcą, i wystarczyło spojrzeć na twarze pozostałych, by wiedzieć, że oni też ich nie mieli. Oblicze siedzącego przy mnie Hammonda przybrało kamienny wyraz – całkiem inny niż zwykle. Odsunął krzesło i wstał od stołu, zanim zdążyłam się odezwać.
Oprócz tego, że uczył latania, pomagał weteranom w szukaniu pracy – przypomniałam sobie, że to on polecił Simona lordowi Hughesowi. Pewnie czuł się za niego w pewien sposób odpowiedzialny.
– Pójdę z panem – oznajmił cicho.
Odsunęłam swoje krzesło, rzucając serwetkę na stół obok niedokończonego śniadania.
– Ja też.
– Jane. – Hammond wypowiedział moje imię w tym samym momencie co ciotka.
Spiorunowałam ich oboje spojrzeniem i odwróciłam się w samą porę, by zobaczyć, jak Redvers patrzy znacząco na pułkownika. Zanim zdążyłam się zastanowić nad jego reakcją, wzruszyłam ramionami i skierowałam się w stronę drzwi.
– Chodźmy.
Wszyscy troje wsiedliśmy w milczeniu do czarnego sedana ze sztywnym dachem należącym do Redversa. Hammond uparł się, bym usiadła z przodu, obok kierowcy. Zaczęłam nerwowo poprawiać dół sukienki, nagle skrępowana widokiem Redversa po czasie, który zdawał się wiecznością, chociaż od naszego ostatniego spotkania minęły niespełna dwa miesiące. Mój smutek w reakcji na wieść o śmierci Simona walczył z radością spowodowaną niespodziewanym pojawieniem się Redversa – chociaż miałam wrażenie, że Millie nie jest zbytnio zaskoczona jego widokiem. Przez chwilę zastanawiałam się, czy ma coś wspólnego z jego przyjazdem.
Redvers spojrzał na mnie ukradkiem.
– Przykro mi, że nie spotykamy się w milszych okolicznościach.
– Mnie również – odparłam posępnym tonem, choć miałam ochotę go objąć i podziękować niebiosom za jego podnoszącą na duchu obecność.
Na miejsce wypadku dotarliśmy już po kilku minutach jazdy wąskimi dróżkami przecinającymi pola. Po wejściu w zakręt ujrzałam lambdę5 rozbitą o potężny dąb w zagajniku tuż przy drodze. Redvers zjechał na trawiaste pobocze, zostawiając wystarczająco dużo wolnego miejsca dla innych pojazdów. Wysiedliśmy z auta, a kiedy rozejrzałam się dookoła, zrozumiałam, dlaczego Simona znaleziono dopiero teraz. Znajdowaliśmy się gdzieś pomiędzy posiadłością a niewielką wioską, zaś droga nie była zbyt mocno uczęszczana. Posiadłość lorda Hughesa stała na uboczu, a w promieniu wielu kilometrów nie było innych domostw.
– Wygląda na to, że wszedł w zakręt i stracił kontrolę nad pojazdem.
Redvers obszedł samochód i całą trójką ruszyliśmy do przodu, aby przyjrzeć się miejscu wypadku. Hammond próbował zasłonić sobą makabryczny widok, ale zręcznie go ominęłam, choć i tak widziałam wszystko doskonale ponad jego ramieniem. Nie był na tyle wysoki ani dobrze zbudowany, by cokolwiek przesłonić.
– Na pewno powinnaś to oglądać, Jane?
Zignorowałam jego pytanie, a Redvers zapewnił pułkownika, że widziałam już w swoim życiu gorsze rzeczy. Uśmiechnęłam się do niego z wdzięcznością i uważnie przyjrzałam się scenie.
Dwaj policjanci w towarzystwie, jak przypuszczałam, miejscowego lekarza byli już na miejscu wypadku, ale robota jakoś nie paliła im się w rękach. Przód pojazdu był złożony w harmonijkę, a ciało kierowcy wgniecione w kierownicę. Nawet z tej odległości rozpoznałam strzechę kręconych ciemnych włosów i ubranie, które Simon miał na sobie wieczorem. Nie musiałam się nawet zbliżać do samochodu, by to potwierdzić – mogłam zachować stosowny dystans i pozwolić funkcjonariuszom wykonywać swoją pracę.
– Poznajecie go? – Redvers spojrzał na mnie i Hammonda.
Oboje przytaknęliśmy.
– To Simon Marshall – powiedziałam.
– Na pewno?
Posłałam Redversowi krzywe spojrzenie, a on tylko skinął głową.
– Kapitan lotnictwa Marshall był bardzo dobrym kierowcą – stwierdził wolno Hammond. – Znał te drogi jak własną kieszeń. Jestem zdumiony, że się rozbił.
– O której godzinie opuścił posiadłość? – Redvers popatrzył w kierunku, z którego przyjechaliśmy.
– Było już ciemno – odparłam. – Ale nie jestem pewna, kiedy wyszedł. Nie patrzyłam na zegar.
Hammond pokręcił głową.
– Ani ja. Ale potrafił jeździć po ciemku.
– Coś mogło mu wyskoczyć przed maskę.
Westchnęłam. Jeśli tak, raczej nie zdołamy ustalić, co to było. Zamyśliłam się jednak nad słowami Redversa.
– Gdyby coś wyskoczyło na drogę, Simon nacisnąłby hamulec, prawda? – Obaj przyznali mi rację. – Jak wtedy wyglądałaby nawierzchnia?
Sądziłam, że znam odpowiedź, ale wolałam się upewnić.
Redvers uniósł brwi.
– Cóż, pani Wunderly, myślę, że na ścieżce widoczne byłyby ślady opon, które zaryłyby w ziemię.
Zignorowałam to, że zwrócił się do mnie per „pani”, i spojrzałam na drogę, którą pokonał samochód, zanim rozbił się o drzewo. Co prawda nie była idealnie gładka, ale nic nie wskazywało na to, by Simon wcisnął hamulec do deski. Żadnych kolein czy dziur.
– Nic takiego tu nie ma. Czy zablokowane opony nie zostawiłyby głębszych śladów?
Podniosłam wzrok i zobaczyłam, że Redvers wpatruje się we mnie oczami koloru gorzkiej czekolady. Poczułam rozlewający się po szyi rumieniec.
Jak za starych dobrych czasów.
– Potrzebujemy mechanika, żeby rzucił okiem na samochód. – Hammond ruszył w kierunku miejsca wypadku, ale nagle się zatrzymał. Zerknęłam w tamtą stronę i zobaczyłam, że właśnie wyciągano pogruchotane zwłoki Simona z kabiny. Odwróciłam się, czując, jak śniadanie kładzie mi się kamieniem na żołądku.
Redvers przytaknął.
– Na pewno podpowiem to policji. Czy Simon miał jakąś rodzinę, którą należałoby powiadomić?
Hammond potrząsnął smutno głową.
– Nie. Porozmawiam z lordem Hughesem o tym, co możemy dla niego zrobić.
Wróciliśmy z Hammondem do auta, a Redvers poszedł jeszcze zamienić słowo z przełożonym funkcjonariuszy. Droga powrotna do domu upłynęła nam w ciszy; każde z nas było pogrążone w myślach. Samochód ledwo się zatrzymał, gdy Hammond z niego wyskoczył i ruszył w stronę domu. My również wysiedliśmy, ale stanęliśmy na chwilę na podjeździe.
– Co tu robisz? – zapytałam.
– Nie cieszysz się, że mnie widzisz? – rzucił Redvers z błyskiem w oku.
Przewróciłam oczami, a on uśmiechnął się szeroko. Nie chciałam łechtać mu ego, przyznając – również przed sobą – jak bardzo ucieszył mnie jego widok, chociaż serce zaczynało mi szybciej bić za każdym razem, gdy nasz wzrok się spotykał. Rozłąka ani trochę nie wpłynęła na to, jak na niego reagowałam.
Chociaż nie miałam znów aż takich powodów do zadowolenia. Nasz pożegnalny pocałunek w egipskim hotelu Mena House świadczył o tym, że na krótką chwilę straciłam zdrowy rozsądek, który nakazywał mi się trzymać z daleka od przystojnych czarusiów. Nie wolno mi było o tym zapominać.
– Chyba nie przysłali cię tu do wypadku samochodowego.
– Cóż, nie wiemy, czy to na pewno był wypadek, prawda? Przynajmniej na razie.
Zmarszczyłam nos. Nie wydawało mi się możliwe, by podejrzewał coś innego. Miałam jednak swoje przypuszczenia odnośnie do powodu, dla którego zjawił się na progu posiadłości lorda Hughesa w tak tajemniczych okolicznościach.
– Znasz lorda Hughesa, Redvers?
– Mieliśmy okazję się poznać.
– Mmm-hmm. – To akurat było oczywiste. – Jak miło.
– Prawda?
– Ale założę się, że to ciocia Millie do ciebie zadzwoniła.
Redvers wytrzeszczył swoje ciemne oczy z miną niewiniątka.
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz.
Starałam się nie uśmiechać, kiedy szliśmy w stronę domu. Co prawda niekończące się próby wyswatania mnie przez ciotkę działały mi na nerwy, ale jeśli to ona poinformowała Redversa o naszej obecności tutaj, nie miałam jej tego za złe.
Nagle podbiegł do nas Urwis i zaczął obskakiwać mojego towarzysza.
– Spokój, piesku. – Psiak całkiem mnie zignorował, a gdy spojrzałam na Redversa, ten wpatrywał się w niego z rozdziawionymi ustami. – Pewnie uciekł z domu, gdy Chris otworzył drzwi.
– Tak, ale co to jest? Owieczka?
Roześmiałam się. Zareagowałam podobnie, gdy po raz pierwszy zobaczyłam jedynego w swoim rodzaju psa lorda Hughesa. Jego puszystą białą sierść rzeczywiście przystrzyżono tak, że przypominał niewyrośniętą owcę.
– To bedlington terier.
– Ale dlaczego tak wygląda?
– Nie wiem, dlaczego go tak strzygą. Widocznie ma to jakiś związek z rasą. – Wzruszając ramionami, ruszyłam w stronę drzwi, a Redvers podążył za mną. Urwis podskakiwał przy nim, z językiem wywieszonym w wyrazie czystej radości. Trudno było go winić o to, że tak szybko zapałał sympatią do Redversa.
Mnie w jego obecności też poprawiał się humor.
Gdy weszliśmy do domu, panowała w nim cisza, a rodzina siedziała w salonie – tym samym, w którym widzieliśmy Simona Marshalla po raz ostatni, zanim pojechał na spotkanie ze śmiercią. Wydawało się to dość ponure, lecz również w pewien sposób zrozumiałe, że zebraliśmy się akurat w tym miejscu, by porozmawiać o Simonie. Meble wróciły na swoje miejsce, a Martha rozstawiła tacę z herbatą i kanapkami, które w większości leżały nietknięte. Jedynym dźwiękiem był szmer rozmowy mojej ciotki i lorda Hughesa przy oknie. Edward łagodnie chwycił Millie za rękę.
Kiedy odwróciłam wzrok, zauważyłam w salonie nową osobę. Młody mężczyzna w eleganckim wełnianym garniturze siedział na tapicerowanym fotelu obok Lillian, klepiąc ją po ręku. Miał ciemne blond włosy i delikatne rysy twarzy z długim rzymskim nosem; można by go uznać za klasycznie przystojnego, gdyby nie to, że jego lodowato błękitne oczy były osadzone ciut zbyt blisko siebie.
Lillian wstała, gdy tylko nas zobaczyła.
– Czy to Simon?
Przytaknęłam, a wtedy ona opadła z powrotem na swoje miejsce. Lord Hughes podszedł do córki, poklepał ją po ramieniu, po czym wyciągnął rękę, by uścisnąć dłoń Redversowi.
– Dobrze cię widzieć, Redvers. Cieszę się, że udało ci się przyjechać.
– Przykro mi, że zostałem posłańcem złych wieści.
Pokręciłam lekko głową. Lord Hughes najwyraźniej wiedział o przybyciu Redversa, co oznaczało, że prawdopodobnie maczał palce w planie Millie, by sprowadzić go do posiadłości.
– A to mój bratanek, Alistair. Właśnie przyjechał.
Blondwłosy młodzieniec wstał i podszedł do nas, po czym uścisnął nam dłonie i uśmiechnął się powściągliwie. Był wysoki i szczupły – przypominał mi trochę charta. Zerknęłam na Redversa, ale chyba wreszcie pojawił się ktoś, kogo jeszcze nie znał.
– Paskudna sprawa – zauważył Alistair. – Cieszę się, że mogę wesprzeć Lillian. – Posłał jej krzepiący uśmiech, po czym znowu zwrócił się do nas: – Wiem, jak lubiła towarzystwo kapitana Marshalla. – Jego słowa zabrzmiały lekko fałszywie, ale kiedy popatrzyłam na Alistaira, sprawiał wrażenie szczerego.
Omiotłam wzrokiem pokój, ale nigdzie nie dostrzegłam Hammonda ani Marie.
Lord Hughes zauważył, że się rozglądam.
– Pułkownik poszedł wykonać kilka telefonów i zająć się… wszystkim.
Skinęłam głową.
– A Marie?
Edward wzruszył ramionami.
– Chyba udała się do siebie.
Zastanawiałam się, czy poirytowało ją zainteresowanie, jakie okazywał Lillian kolejny młodzieniec. Była szczerze oddana przyjaciółce, ale nie lubiła się nią dzielić.
W oddali rozległ się dzwonek, a chwilę później do pokoju wszedł John Shaw, również weteran wojenny. Wysoki, w okularach i z ciemnymi, zrośniętymi nad nosem brwiami. Miał ponure usposobienie i świetnie się sprawdzał w roli kamerdynera – nawet Millie nie udało się go przyłapać na żadnym uchybieniu, chociaż widziałam, że jego wyraźny akcent, typowy dla klasy robotniczej, nie dawał jej spokoju. Rzadko zawracał sobie głowę wymawianiem litery „h”.
– Przepraszam, że przeszkadzam, ale jest telefon do pana Redversa.
Kiedy razem z Shawem wyszli z pokoju, odprowadziłam ich wzrokiem z nadzieją, że ta wiadomość nie pozbawi mnie towarzystwa Redversa. Dopiero co przyjechał, więc pewnie nie byłby zachwycony, że nie może odpocząć po trudach podróży. Nie miało to nic wspólnego z moim pragnieniem spędzenia z nim czasu. Jednak mój żołądek i tak fiknął koziołka.
Karcąc się w duchu za to, że znowu pozwoliłam myślom zbłądzić tam, gdzie nie powinny, rzuciłam się na tacę z herbatą i odkryłam, że Martha przygotowała specjalnie dla mnie dzbanuszek kawy. Upiłam łyk letniego napoju, po czym dołączyłam do Millie i lorda Hughesa przy oknie.
– Millie, czy to ty sprowadziłaś Redversa? – Bacznie obserwowałam twarz ciotki. – Byłoby dziwne, gdyby zjawił się tu bez zaproszenia.
Millie niezobowiązująco wzruszyła ramionami, a lord Hughes zaczął przyglądać się zasłonom z nagłym zainteresowaniem.
– Najważniejsze, że możemy liczyć na jego pomoc w obliczu tragedii. Prawda, Edwardzie?
Lord Hughes mruknął twierdząco, a ja tylko potrząsnęłam głową. Nie potrzebowałam więcej dowodów – znalazłam winowajczynię.
Chwilę później Redvers wrócił do salonu z ponurą miną. Podszedł do mnie i usiadł na sąsiednim fotelu, a Lillian i Alistair podnieśli się szybko i stanęli za kanapą, którą zajmowali lord Hughes i Millie.
– Dzwonił inspektor policji. Niedługo tu będzie.
Zapowiedź przyjazdu inspektora nie była jedynym powodem, dla którego skontaktował się z Redversem – widziałam to po jego minie.
– Znaleźli coś, prawda?
Popatrzył na mnie.
– Wygląda na to, że ktoś majstrował przy przewodach hamulcowych.
1 De Havilland – brytyjska wytwórnia lotnicza działająca w latach 1920–1964, tu: określenie samolotu tej firmy.
2 De Havilland Moths – seria lekkich samolotów sportowych i trenażerów wojskowych zaprojektowanych przez Geoffreya de Havillanda. W późnych latach dwudziestych i trzydziestych XX wieku były to najpopularniejsze samoloty cywilne latające w Wielkiej Brytanii, a każdy lekki samolot powszechnie określano jako Moth (z ang. ćma), niezależnie od jego pochodzenia.
3 Modny Kit Cat Club, powstały w Haymarket, dla wielu do dziś pozostaje symbolem wyzwolonych i beztroskich lat dwudziestych. Otwarty latem 1925 roku, stał się jednym z najbardziej znanych nocnych klubów w Londynie.
4 Drink na bazie ginu lub burbona, soku z limonki oraz wody gazowanej.
5 Lambda – samochód osobowy produkowany w latach 1922–1931 przez włoską firmę Lancia.
Tytuł oryginału:
MURDER AT WEDGEFIELD MANOR
Copyright © 2021 by Erica Ruth Neubauer
First published by Kensington Publishing Corp. All Rights reserved
Polish edition copyright © 2025 Agencja Wydawniczo-Reklamowa
Skarpa Warszawska Sp. z o. o.
Polish translation copyright © 2025 Grażyna Woźniak
Redakcja
Anna Płaskoń-Sokołowska
Tłumaczenie
Grażyna Woźniak
Korekta
Janusz Sigismund
Projekt graficzny okładki
Paweł Panczakiewicz
Skład i łamanie wersji do druku
Marcin Labus
Wydanie pierwsze
ISBN 9788383299723
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
WYDAWCA
Agencja Wydawniczo-Reklamowa
Skarpa Warszawska Sp. z o.o.
ul. K.K. Baczyńskiego 1 lok. 2
00-036 Warszawa
tel. 22 416 15 81
www.skarpawarszawska.pl
@skarpawarszawska
Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum
Okładka
Strona tytułowa
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Przypisy
Strona redakcyjna
Spis treści
Dedykacja