Drugi pokój - Andrea Bartz - ebook + audiobook + książka

Drugi pokój ebook i audiobook

Bartz Andrea

3,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Seksowny i prowokacyjny thriller bestsellerowej autorki „New York Timesa”.

Nowe życie Kelly w Filadelfii zamieniło się w koszmar: nie ma przyjaciół ani pracy, a z powodu lockdownu tkwi uwięziona w maleńkim mieszkaniu z mężczyzną, któremu oddała wszystko, a który właśnie odwołał ich ślub. Jedynym pozytywem w jej położeniu jest świeżo odnowiona przyjaźń z przyjaciółką z dzieciństwa – Sabriną, uznaną pisarką. Kiedy Sabrina i Nathan, jej szalenie przystojny i bogaty mąż, proponują Kelly, żeby zamieszkała w ich rezydencji w Wirginii, Kelly widzi dla siebie szansę ucieczki od dotychczasowego życia. Niespodziewanie zakochuje się w tej czarującej parze, a pewnej nocy, gdy zostaje przez nich zaproszona do trójkąta, małżeństwo zaczyna odkrywać przed nią swoje tajemnice. Z początku Kelly jest zafascynowana tym nowym ryzykownym światem, ale gdy odkrywa, że kobieta, którą zaprosili do swojego życia przed nią, zaginęła, domyśla się, że jej kochankowie mogą być niebezpieczni... Zaczyna się zastanawiać, czy nie będzie następna.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 456

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 25 min

Lektor: Maria Guzek

Oceny
3,1 (29 ocen)
4
8
7
6
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Weganka_i_Tajga

Całkiem niezła

Trochę pokręcona, ale niepokojąca i budząca w czytelniku ciekawość historia.
10
Rainbow1986

Nie oderwiesz się od lektury

Zaskakujące zakończenie
10
MariaWojtkowiak

Z braku laku…

Nie przypadło mi do gustu. W połowie się poddałam.
00
Muniette

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
riterra11

Nie polecam

Nuuda, lektorka też beznadziejna
00

Popularność




Prolog

Pro­log

Na osie­dlu Tan­gle­wood Esta­tes ulice są ciche. W gorą­cym słońcu póź­nego popo­łu­dnia jedy­nie koły­szące się gałę­zie i poja­wia­jąca się od czasu do czasu wie­wiórka zakłó­cają mozolny ruch cieni, leniwe falo­wa­nie kształ­tów oble­pia­ją­cych wszystko jak kar­mel. Już od wielu mie­sięcy jedy­nymi dźwię­kami w oko­licy są ćwier­ka­nie nie­świa­do­mych sytu­acji pta­ków i kroki ludzi wlo­ką­cych się za swo­imi psami lub spa­ce­ro­wi­czów, któ­rzy pró­bują prze­ła­mać mono­to­nię i roz­glą­dają się dookoła w poszu­ki­wa­niu odmiany po wielu mie­sią­cach spę­dzo­nych w zamknię­ciu.

Ci ludzie nie mogą oczy­wi­ście zaj­rzeć do domów swo­ich sąsia­dów. Dys­kre­cja w Tan­gle­wood Esta­tes to cecha nie mniej ważna niż poboż­ność. Każda rezy­den­cja jest oto­czona wyso­kim murem, który zatrzy­muje spoj­rze­nia prze­chod­niów i zamyka w swoim wnę­trzu całe światy. W jed­nym z domów nasto­latka podej­muje dwu­dzie­stą czwartą próbę zro­bie­nia uda­nego sel­fie, pod­czas gdy jej matka na pię­trze otwiera sło­iczek żel­ków z kono­piami. W domu obok ojciec dwojga dzieci masuje dło­nią twarz, zanim włą­czy kamerę w kom­pu­te­rze, żeby wziąć udział w czwar­tym tego dnia spo­tka­niu na Zoo­mie. Kiedy nad tą spo­łecz­no­ścią roz­ciąga się noc, na Gothic Revi­val dwoje dzieci ciężko pra­cuje nad cho­re­ogra­fią tańca na Tik­Toka, od wielu godzin wybi­ja­jąc rytm tej samej pio­senki.

Jest też dom przy Tan­gle Drive 327, oka­zała rezy­den­cja z wyso­kimi oknami wycho­dzą­cymi na traw­nik i sąsia­du­jący cmen­tarz. Jest tam dziw­nie cicho, co nadaje temu miej­scu wygląd domku dla lalek, gdzie w ciem­nych sypial­niach łóżka są zasłane mod­nymi koł­drami, a w kuchni i łazien­kach błysz­czy arma­tura.

Przy zle­wie stoi zgar­biona postać. Przyj­rzyjmy się jej – teraz wycho­dzi przed dom i drży jak osika, przy­ci­śnięta ple­cami do muru poro­śnię­tego blusz­czem. Silny dreszcz co chwila wstrząsa jej ple­cami.

Ale naj­bar­dziej widoczny jest ruch jej dłoni, które wiją się i skrę­cają jak robak na haczyku.

Bez końca pociera jedną o drugą, jakby chciała zedrzeć z nich skórę, w któ­rej zagłę­bie­niach zastyga krew.

Rozdział pierwszy

Roz­dział pierw­szy

Wybra­łam strefę ciszy w pociągu Amtraka, żeby łatwiej zdu­sić w sobie chęć pła­czu, krzyku, skom­le­nia z wyczer­pa­nia lub wycia ze stra­chu przed obcymi ludźmi wokół mnie.

To nie­sa­mo­wite, jak łatwo przy­szło mi się przy­zwy­czaić do sie­dze­nia w domu. Teraz podróż w dość wylud­nio­nym pociągu jest dla mnie skom­pli­ko­wana i wyczer­pu­jąca, nie­mal jak poru­sza­nie się po obcym kraju. Virgo miau­czy na sie­dze­niu obok, więc otwie­ram suwak trans­por­tera, żeby podra­pać ją za uchem. Mike nie chciał, żebym ją zabrała – nawet pró­bo­wał mi ode­brać trans­por­ter, kiedy zmie­rza­łam ku drzwiom.

Wycią­gnij rękę po mnie. Zawalcz o mnie. To mnie powi­nie­neś zatrzy­mać.

Oddech mi się rwie. Szloch roz­rywa gar­dło. Patrzę na kanapkę, którą kupi­łam na sta­cji, ale mój żołą­dek jest jak węzeł gor­dyj­ski od pła­czu, który wstrząsa mną od trzech dni. Nie wiem, czy zdo­łam jesz­cze kie­dyś poczuć głód.

Kiedy sie­dzia­łam w prze­past­nym brzu­chu sta­cji na Trzy­dzie­stej Ulicy, czu­łam atmos­ferę pełną stra­chu i pośpie­chu, napię­cie spo­wo­do­wane nie­uf­no­ścią było tak silne, że w powie­trzu nie­mal iskrzyło. Podróżni skry­wa­jący twa­rze za masecz­kami patrzyli na sie­bie podejrz­li­wie. Wyda­wało się, że minęły wieki, odkąd poru­sza­li­śmy się bez ogra­ni­czeń i śmiało wcią­ga­li­śmy powie­trze do płuc, ufnie wypeł­nia­jąc nim ciała niczym dzieci ssące mleko z piersi matki. Kiedy zaję­łam miej­sce w pociągu, poczu­łam ulgę, ale chwilę póź­niej usiadł za mną jakiś facet, który teraz je sałatkę i nasyca powie­trze wokół swoim gorą­cym odde­chem.

Czy na pewno dobrze to prze­my­śla­łam? Wła­śnie mija szes­na­ście godzin, odkąd wysu­pła­łam pięć­dzie­siąt dzie­więć dola­rów na bilet w jedną stronę z Fila­del­fii do Waszyng­tonu. Wiem, że to nie­zbyt impo­nu­jąca suma, ale mój rachu­nek ban­kowy nie pęka w szwach. Naszą prze­pro­wadzkę sfi­nan­so­wała firma Mike’a, a jego pre­mia moty­wa­cyjna w nowej pracy pomo­gła nam prze­trwać moje bez­ro­bo­cie. A w dodatku głu­pia kanapka kosz­to­wała kolejne dwa­na­ście dolców.

No jasne, te obli­cze­nia pozwo­liły mi się ode­rwać od teraź­niej­szo­ści. Mar­twie­nie się o finanse jest bar­dziej kom­for­towe niż sku­pia­nie się na praw­dzi­wym pro­ble­mie wiszą­cym nad moją głową.

Wyglą­dam przez okno, a w oddali widzę ładne domki i wieże kościo­łów góru­jące nad oko­licą. Sabrina będzie na spo­tka­niu, kiedy mój pociąg przy­je­dzie na Union Sta­tion, więc wyj­dzie po mnie Nathan. Gdy tylko sobie o tym przy­po­mnę, prze­szywa mnie dreszcz stra­chu. Już samo spo­tka­nie z Sabriną jest dla mnie wystar­cza­jąco stre­su­jące, a teraz mój wariacki pobyt, który potrwa nie wia­domo ile, roz­pocz­nie się od spo­tka­nia z nie­zna­jo­mym.

Tele­fon wibruje mi w kie­szeni. Mike. W mojej gło­wie poja­wia się iskra nadziei. Może zmie­nił zda­nie?

– Halo? – mówię szep­tem.

W stre­fie ciszy nie można roz­ma­wiać przez tele­fon. Widzę, jak kobieta sie­dząca kilka rzę­dów dalej odwraca się i patrzy na mnie kar­cąco.

– Cześć, Kelly – Mike prze­łyka ślinę, a każda czą­steczka mojego ciała zamiera. – Och. Nie mogę zna­leźć kap­su­łek do pra­nia.

Czuję, że zapa­dam się w sobie.

– Co?

– Pró­buję uprać pościel i…

– Pod zle­wem w kuchni. Z innymi pro­duk­tami do czysz­cze­nia.

Obraz, który poja­wia mi się przed oczami, napeł­nia mnie smut­kiem: Mike stoi w kory­ta­rzu bez­radny i patrzy na pralkę, już teraz chce uprać naszą pościel, pozbyć się z niej mojego zapa­chu. Sły­szę, jak otwiera drzwi.

– Zna­la­złem. Prze­pra­szam, że ci prze­szka­dzam.

Ciszę w słu­chawce zastę­puje biały szum. Oczy mi wil­got­nieją.

Co się z nami stało? Mam ochotę krzy­czeć. Mie­li­śmy teraz pla­no­wać dal­sze wspólne życie.

– Czy masz miłą podróż? – pyta.

Szybko wycie­ram łzy.

– Tak. Jak będziesz chciał mnie o coś spy­tać, to napisz ese­mesa. Dobrze? Nie powin­nam roz­ma­wiać przez tele­fon w pociągu.

– Dobrze. Prze­pra­szam.

– W porządku – waham się. – Ja też prze­pra­szam.

– Słu­chaj, nie wra­cajmy… – prze­rywa i odchrzą­kuje. – Wiem, że dałem ciała. Myśla­łem, że jakoś to prze­trwamy, ale teraz to poczu­cie pew­no­ści już się ulot­niło. – Napisz, kiedy już tam dotrzesz. Cześć, Kelly.

Koń­czy połą­cze­nie, a ja czuję, jak ogar­nia mnie roz­pacz.

Nie tak sobie wyobra­ża­łam trzy­dzie­sty czwarty rok swo­jego życia. Miał być naj­lep­szym ze wszyst­kich dotych­czas, rokiem, w któ­rym moje życie naprawdę się roz­pocz­nie. Zaczy­na­łam wszystko na nowo w Fila­del­fii z odno­szą­cym suk­cesy narze­czo­nym. Mie­li­śmy zapla­no­wać ślub – urze­czy­wist­nie­nie marzeń z mojego pro­filu na Pin­te­re­ście, który w tajem­nicy uzu­peł­nia­łam na długo, zanim pozna­łam Mike’a – zapro­jek­to­wać i roze­słać zapro­sze­nia, a potem bawić się w rusty­kal­nym domu wesel­nym w Illi­nois, nie­da­leko moich rodzi­ców, obec­nie zamknię­tym z powodu pan­de­mii.

Inni jed­nak mają gorzej. Nie zosta­łam wysłana do szpi­tala covi­do­wego i pod­łą­czona do apa­ra­tury kon­tro­lu­ją­cej mój oddech. Mojego ciała nikt nie wrzu­cił do chłodni na tyle jakiejś cię­ża­rówki.

Mimo to jest okrop­nie. Zupeł­nie bez­na­dziej­nie.

To moja wina – Bóg wie, że wystar­cza­jąco mocno biczuję się men­tal­nie z tego powodu – ale firma kate­rin­gowa rów­nież nie jest święta. Pozo­stali dostawcy oka­zali dużo zro­zu­mie­nia: „Rozu­miemy, nikt teraz nie orga­ni­zuje zgro­ma­dzeń”, ale przed­sta­wi­ciele lokal­nej firmy kupu­ją­cej pro­dukty bez­po­śred­nio od rol­ni­ków cią­gle do mnie wydzwa­niali. Żądali usta­le­nia kolej­nej daty, jeżeli nie chcemy stra­cić zaliczki. Tę część wesela finan­so­wał mój przy­szły teść, ale Mike nie chciał do niego zadzwo­nić. Moim zda­niem było tak dla­tego, że był przy­tło­czony całą sytu­acją. Cza­sem myśla­łam jed­nak, że zacho­wuje się tak ze zwy­kłego leni­stwa.

Kłó­ci­li­śmy się o to. Kłó­ci­li­śmy się o wiele rze­czy. Ale potem, trzy dni temu, on roz­łu­pał moje życie na dwie czę­ści, zła­mał je jak zapałkę.

Łapię się na roz­ry­wa­niu paznok­ciem rany we wnę­trzu dłoni. Ten strup przy­po­mina mi o wsty­dzie, o okrop­no­ściach, które się ze mnie wylały w ubie­głym tygo­dniu.

Chwy­tam tele­fon i powtór­nie czy­tam ese­mesa, który wczo­raj nie­spo­dzie­wa­nie odmie­nił moje życie. Wciąż nie mogę uwie­rzyć, że to prawda, że to nie była halu­cy­na­cja.

Powin­naś zatrzy­mać się u nas.

Z walą­cym ser­cem ode­sła­łam śmie­jącą się emotkę, ale Sabrina odpo­wie­działa: Mówię poważ­nie! Mamy wolny pokój gościnny. Bóg mi świad­kiem, że potrze­bu­jemy towa­rzy­stwa.

Wtedy ręce zaczęły mi się trząść. Byłam sama w naszej sypialni w Fila­del­fii. Okna wycho­dzące na ulicę zabez­pie­czono kra­tami, przez co mia­łam poczu­cie, że sie­dzę w wię­zien­nej celi.

Jeste­ście tacy mili. Ale nie chcę się narzu­cać – odpo­wie­dzia­łam.

Od razu zaczęła odpi­sy­wać: Nie będziesz się narzu­cać. Szcze­rze, Nathan jest eks­tra­wer­ty­kiem, dałby się ZABIĆ za towa­rzy­stwo kogoś innego niż ja. (A ja, jako intro­wer­tyczka, dała­bym się zabić za zna­le­zie­nie kogoś innego, kto dotrzy­małby mu towa­rzy­stwa). Nie naci­skam, ale oferta jest poważna! Na tydzień lub dwa? Może oboje na tym sko­rzy­sta­cie.

Oboje. Nauczyła mnie tego matka, przy­kład mał­żeń­skiego szczę­ścia trwa­ją­cego ponad czter­dzie­ści lat. „Ty i twój part­ner to dru­żyna. Wszyst­kie decy­zje podej­mu­je­cie razem”. Kiedy zasu­ge­ro­wa­łam takie podej­ście Mike’owi, był naprawdę zado­wo­lony.

Ale ja rów­nież pra­gnę­łam, żeby o mnie zawal­czył, bła­gał, żebym nie odcho­dziła.

Płacz w maseczce na twa­rzy jest obrzy­dliwy. Nawet rów­no­mierne stu­ko­ta­nie pociągu na torach nie daje rady zama­sko­wać rwą­cego się odde­chu. Tka­nina napina się na ustach z każ­dym sil­niej­szym wde­chem, a łzy i smarki roz­ma­czają jej wewnętrzną stronę. Inni ludzie się odwra­cają i obrzu­cają mnie kar­cą­cym wzro­kiem. W gło­wie sły­szę głos matki: „Ogar­nij się, Kelly! Weź się w garść!”.

Wysy­łam do Sabriny wia­do­mość: Mijam Bal­ti­more! Powin­nam napi­sać też do Nathana, ale wciąż czuję się onie­śmie­lona.

Trudno mi uwie­rzyć, że trzy tygo­dnie temu nie mia­łam nawet numeru tele­fonu do Sabriny. Obser­wo­wa­ły­śmy swoje pro­file na Insta­gra­mie od wielu lat, ale z jakie­goś powodu jej zdję­cia rzadko mi się wyświe­tlały. A potem znu­dziła mnie pan­de­miczna rze­czy­wi­stość, która zda­wała się nie mieć końca, i zaczę­łam prze­glą­dać zdję­cia szczę­śli­wych ludzi w bło­giej nie­wie­dzy, że moje życie za chwilę roz­pad­nie się na kawałki. Algo­rytm przy­pad­kowo wrzu­cił zdję­cie Sabriny Lamont.

Ona jest dosko­nała. Zna­łam ją w liceum jako Sabrinę Bla­zer, dal­szą kole­żankę ze zna­jo­mej grupy ner­dów, ale ni­gdy nie spo­ty­ka­ły­śmy się tylko we dwie. Zapa­mię­ta­łam ją jako zastra­szoną i cichą i przez lata nie wspo­mi­na­łam. O matko – pomy­śla­łam – popatrz na nią teraz.

Gęsta burza pofa­lo­wa­nych brą­zo­wych wło­sów spły­wała jej na ramiona. Miała twarz Franka Lloyda Wri­ghta, z wysta­ją­cymi kośćmi policz­ko­wymi i kwa­dra­tową szczęką, z wyrów­na­nymi brwiami i zie­lo­nymi tęczów­kami. Patrzy­łam na sel­fie wyko­nane na ele­ganc­kim fotelu na tara­sie, a w tle była lazu­rowa woda basenu, iskrząca się w świe­tle sło­necz­nym.

Tam­tej nocy pozwo­li­łam, żeby świat stał się mrocz­niej­szy, kiedy zaczę­łam obser­wo­wać jej aktyw­ność w sieci. Poczu­łam ten nie­chlujny brak dys­cy­pliny, który każe ci dokoń­czyć pół­li­trowy kubek lodów lub zedrzeć strup i ujaw­nić poczer­wie­niałą, słabo zabliź­nioną ranę. Zna­la­złam jej stare blogi oraz nowe arty­kuły i zato­pi­łam się w lek­tu­rze. Zna­la­złam zdję­cia z róż­nych uro­czy­ści oraz kil­ka­na­ście zdjęć na czer­wo­nym dywa­nie.

Każdy ma jakie­goś przy­ja­ciela na Insta­gra­mie, na któ­rego punk­cie ma obse­sję, co nie? Nie mogłam się nasy­cić jej suk­ce­sem: dom godzinę drogi od sto­licy, wędrówki po Górach Błę­kit­nych, #Throw­back­Thurs­days z efek­tow­nymi zdję­ciami z wyda­rzeń, pod­czas któ­rych poka­zy­wała się z mężem, Natha­nem, wyso­kim gościem o sze­ro­kiej kla­cie. Raczej był uro­czy niż przy­stojny – z jasno­rudą brodą i orlim nosem. Para ludzi, któ­rzy odnie­śli suk­ces. On pia­sto­wał ważne sta­no­wi­sko w rzą­dzie, ale ona by­naj­mniej nie była tylko jego ozdobą. Jest cho­lerną autorką best­sel­le­rów „New York Timesa” – myśla­łam. – Chry­ste, któ­rych? Jakich? Jak to się stało?

Od razu zamó­wi­łam całą serię jej roman­sów, które zdo­były nagrody. Przed­sta­wiały gorący romans mię­dzy Arianną Rune, nie­ustra­szoną dzien­ni­karką biz­ne­sową, i Per­rym Cre­igh­to­nem, jej tajem­ni­czym i wpły­wo­wym (i niby przy­pad­kiem sek­sow­nym) infor­ma­to­rem. Kilka godzin póź­niej skoń­czy­łam pierw­szą książkę – The Insi­der – i z pło­ną­cymi policz­kami się­gnę­łam po drugą. Tam­tego wie­czoru nie­mal rzu­ci­łam się na Mike’a.

Odsu­nął się ode mnie i powie­dział, że jest zmę­czony.

Chwilę po zakoń­cze­niu ostat­niej czę­ści wysła­łam do Sabriny wia­do­mość, że uwiel­biam jej książki. Odpo­wie­działa bar­dzo miło i zapy­tała, kim jest ten „uro­czy narze­czony” na moich zdję­ciach zarę­czy­no­wych. W ten spo­sób zaczę­ły­śmy do sie­bie pisać przez cały dzień i to było takie dow­cipne i różne od roz­mów na What­sAp­pie z moimi przy­ja­ciółmi z Chi­cago, któ­rzy tylko narze­kali na poczu­cie uwię­zie­nia w domach z kle­ją­cymi się do nich dziećmi.

Sabrina opo­wie­działa mi o pró­bach zro­bie­nia zakwasu ze star­tera o nazwie Otis („To takie ste­reo­ty­powe, prawda?”), ja opi­sy­wa­łam wszyst­kie dziwne wyda­rze­nia w Fila­del­fii, jakie widzia­łam w cza­sie spa­ce­rów (parady rowe­rów, ludzi tań­czą­cych na ulicy w pia­nie się­ga­ją­cej im do pasa). Roz­śmie­sza­ły­śmy się nawza­jem. Ona rów­nież przy­znała, że z tru­dem czyta wia­do­mo­ści od swo­ich przy­ja­ciół mają­cych dzieci. Ich pro­blemy wyda­wały się jej (nie, raczej nam) bar­dzo odle­głe: cią­gły har­mi­der i nie­moż­ność poby­cia sam na sam ze swo­imi myślami kon­tra nasze samot­ność, brak potrzeby cią­głego pla­no­wa­nia i dłu­gie chwile ciszy, kiedy wewnętrzne mono­logi zdają się krzy­czeć.

Pozwa­la­łam jej być moją odskocz­nią. Może dla­tego zwra­ca­łam mniej­szą uwagę na nastroje Mike’a. Kiedy teraz o tym myślę, żołą­dek mi się skręca. Ego­izm jest tak bar­dzo nie w moim stylu.

Kilka dni temu, gdy Mike nie chciał zmie­nić ter­minu naszego ślubu, napi­sa­łam do niej w ciągu godziny: OMG. Mike mi wła­śnie powie­dział, że powin­ni­śmy zwol­nić. Ta wia­do­mość zda­rzyła mi się jak kich­nię­cie. Pew­nie dla­tego, że w moim odczu­ciu Sabrina nie była realną osobą. Ostatni raz widzia­łam ją jakieś pięt­na­ście lat temu.

Tak naprawdę ona jest jedyną osobą, któ­rej o tym powie­dzia­łam, a Mike rów­nież nie zamie­rza nikogo infor­mo­wać. Był nie­za­do­wo­lony, że zwie­rzam się Sabri­nie. Moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka Amy, moja mama, wszy­scy kocha­jący Mike’a pra­wie tak mocno jak ja nie wie­dzą, że nasz zwią­zek się roz­pada. Że przez ostat­nie trzy noce spa­li­śmy daleko od sie­bie, po prze­ciw­nych stro­nach łóżka. Że nasza wspólna przy­szłość się roz­pa­dła, zga­sła jak zdmuch­nięta świeczka.

To, że Mike chce zacho­wać nasze rela­cje w tajem­nicy, napawa mnie nadzieją. Ludzie mogliby myl­nie inter­pre­to­wać tę infor­ma­cję. Mogliby pomy­śleć, że się roz­sta­li­śmy, co się prze­cież nie wyda­rzyło. Co się nie wyda­rzy.

„Może dobrze byłoby dać sobie tro­chę prze­strzeni – powie­dział wczo­raj. – Muszę prze­my­śleć to wszystko na spo­koj­nie”.

Za oknem sły­chać gło­śny gwizd loko­mo­tywy. Virgo poru­sza się w trans­por­te­rze i patrzy na mnie przez sia­teczkę.

Znowu zer­kam na tele­fon. Na ekra­nie blo­kady mam nasze zdję­cie z wesela Amy: Mike ubrany w smo­king, z krę­co­nymi blond wło­sami zacze­sa­nymi do tyłu, a ja w dłu­giej sukni, z roz­pusz­czo­nymi wło­sami spły­wa­ją­cymi na ramiona. Moja głowa per­fek­cyj­nie mie­ści się pod jego brodą. Tak bar­dzo go kocham, że to aż boli. Dopiero teraz uświa­da­miam sobie, że mogę to wszystko stra­cić.

„Tro­chę prze­strzeni”. Odle­głość, która ura­tuje nasz zwią­zek, ocali to, co naj­bar­dziej cenimy.

Mogę to dla niego zro­bić.

Dla niego mogła­bym zro­bić wszystko.

Rozdział drugi

Roz­dział drugi

Dojeż­dżam do Waszyng­tonu tuż przed połu­dniem, w poło­wie czerwca słońce wisi wysoko i bez­li­to­śnie roz­grzewa mia­sto. Gdy wycho­dzę z wagonu, pra­wie wypusz­czam z rąk Virgo. Moje serce wali jak osza­lałe – może to od siło­wa­nia się z walizką, a może od nagłych złych prze­czuć, kto wie? Wpa­dam do pocze­kalni i wysy­łam wia­do­mość na numer otrzy­many od Sabriny.

– Kelly?

Odwra­cam się gwał­tow­nie i po raz pierw­szy widzę go na wła­sne oczy. Jest chudy i wysoki, ma ponad metr dzie­więć­dzie­siąt, brą­zowe włosy z mie­dzia­nym poły­skiem i modne oku­lary. Ma na sobie schludny ble­zer, lek­kie beżowe spodnie i skó­rzane spor­towe buty. A we mnie wzbiera nowa fala onie­śmie­le­nia.

Wyciąga ku mnie dłoń, na którą tylko patrzę w mil­cze­niu. Wtedy on zmie­nia tak­tykę i wyciąga w moim kie­runku łokieć.

– Jesz­cze nie dopra­co­wa­łam powi­tań w tych cza­sach – sta­wiam Virgo na ziemi, żeby móc stuk­nąć swoim łok­ciem jego.

Kiep­sko tra­fiam i czuję się jesz­cze gorzej. To tak jak nie tra­fić pod­czas przy­bi­ja­nia piątki. On jed­nak zaczyna się śmiać i roz­po­ściera ramiona.

– Może się obej­miemy? Myślę, że tak będzie lepiej.

Cofam się o pół kroku.

– Czy to dozwo­lone?

Wzru­sza ramio­nami.

– Będziemy się izo­lo­wać razem z tobą. Witaj w naszej kap­sule.

Dzi­waczne uczu­cie. Obej­mo­wa­nie się z obcym czło­wie­kiem zwięk­sza kom­fort.

Nathan pod­nosi Virgo, ale mówię mu, żeby zacze­kał jesz­cze chwilę. Kiedy wra­cam z toa­lety kilka minut póź­niej, głasz­cze kotkę w jej trans­por­te­rze. Przy­glą­dam im się. On naprawdę wygląda jak na zdję­ciach, ale nie wszystko oka­zuje się zgodne z moimi wyobra­że­niami. Myśla­łam, że będzie się poru­szał płyn­nie i miękko, tym­cza­sem jego ruchy są ner­wowe i szyb­kie.

– Bar­dzo się cie­szę, że w domu będzie kot – mówi, pro­stu­jąc się.

– Wycho­wy­wa­łeś się ze zwie­rzę­tami?

– Tak. Dwoma kotami i psem – chwyta rączkę mojej walizki i zaczyna iść. – Wpro­wa­dzają do domu dobrą atmos­ferę.

– To prawda. Myślę, że Virgo knuje, jak zawład­nąć świa­tem.

– Rina ni­gdy wcze­śniej nie miesz­kała z kotem – po raz pierw­szy sły­szę zdrob­nie­nie, któ­rym nazywa Sabrinę. Dziwne uczu­cie. Jak­bym została dopusz­czona do intym­nego kręgu. Nathan chi­cho­cze. – Myśli, że nie jest kociarą, ale to dla­tego, że ma kocią oso­bo­wość.

Także się śmieję, ale nie wiem, jak rozu­mieć jego słowa. Chcia­ła­bym zapy­tać, ale oba­wiam się, że nakła­nia­nie go do ana­lizy cha­rak­teru jego żony mógłby uznać za prze­kro­cze­nie jakiejś gra­nicy.

Jedziemy rucho­mymi scho­dami.

– Czy wycho­wy­wa­łeś się w tej oko­licy? – pytam. – Z tymi zwie­rzę­tami?

– W Char­lot­te­sville. Miłe miej­sce, ale nie mogłem się docze­kać wyjazdu do Waszyng­tonu.

Mijamy kolejkę auto­bu­sów, które wyplu­wają spa­liny.

– Iro­nia losu. Ni­gdy nie myśla­łem, że w końcu wylą­duję na przed­mie­ściach.

– Masz cudowny dom – czer­wie­nię się. – To zna­czy… z tego, co widzia­łam na zdję­ciach na Insta­gra­mie Sabriny.

Zre­lak­so­wany śmiech.

– No cóż, za pięć­dzie­siąt minut sama go obej­rzysz.

Ubie­głej nocy wygu­glo­wa­łam ich adres i wysłu­cha­łam opisu nie­ru­cho­mo­ści, który kie­dyś przy­go­to­wał agent. Cena domu wbiła mnie w zie­mię. Agent roz­wo­dził się nad „oka­załą rezy­den­cją w stylu neo­ge­or­giań­skim na naj­bar­dziej eks­klu­zyw­nym osie­dlu zamknię­tym w Górach Błę­kit­nych. Do tego na wzgó­rzu, z któ­rego roz­ciąga się widok na kil­ku­set­letni las i bujną roślin­ność łąk”. Opis uzna­łam za szczy­towe osią­gnię­cie tek­ściar­stwa rekla­mo­wego. Z tego, co udało mi się zoba­czyć, poprzedni wła­ści­ciel pre­fe­ro­wał kwie­ci­ste tapety i fal­banki przy łóż­kach.

Nathan pod­cho­dzi do błysz­czą­cego SUV-a, a po chwili wrzu­camy moje manele do samo­chodu. Wnę­trze jest bar­dzo szy­kowne – kre­mowe gład­kie sie­dze­nia i kok­pit pokryty błysz­czą­cym drew­nem. Męż­czy­zna kła­dzie maseczkę na kon­soli obok swo­jego sie­dze­nia, a potem zamiera jak astro­nauta testu­jący jakość powie­trza.

– Czy też mogę zdjąć swoją? – czuję się jak dziecko, które nie jest w sta­nie samo pod­jąć żad­nej decy­zji.

– Pew­nie – wyjeż­dża z miej­sca par­kin­go­wego. – Zary­zy­kujmy. W prze­ciw­nym razie spę­dzisz cały pobyt na kwa­ran­tan­nie.

Włą­cza kie­run­kow­skaz.

– Od tygo­dni nie mie­li­śmy z nikim kon­taktu.

Cze­kam, aż spu­en­tuje swoją wypo­wiedź pyta­niem „Czy to cię uspo­kaja?”, ale na próżno, w końcu więc zry­wam maseczkę. I oto jeste­śmy – dwoje obcych, któ­rzy stali się miesz­kań­cami jed­nej kap­suły, dzie­lą­cych się tym samym powie­trzem.

– Kiedy prze­pro­wa­dzi­li­ście się do Deer­brook? – pocią­gam za pas zbyt mocno, co go na chwilę blo­kuje.

– Trzy lata temu. Wcze­śniej miesz­ka­li­śmy w Mount Ple­asant – Nathan pro­wa­dzi swo­bod­nie, jedną ręką. – Rów­nież w sąsiedz­twie mia­sta.

Wjeż­dżamy do cen­trum Waszyng­tonu, a ja widzę zwa­li­ste domy zbu­do­wane jakby z kloc­ków Lego, wci­śnięte mię­dzy stare kościoły oraz bogato zdo­bione budynki agen­cji rzą­do­wych. Znam Chi­cago, znam inne miej­skie oazy, ale tutaj jest ina­czej. Czuję się jak na pla­nie filmu o biu­ro­kra­tach z połowy ubie­głego wieku.

– Bra­kuje ci tego?

– Miesz­ka­nia tutaj? Nie – wzru­sza ramio­nami. – Potrze­bo­wa­li­śmy wię­cej prze­strzeni. A w dodatku to nie­zbyt daleko.

Ulice są wylud­nione. Przy chod­ni­kach leżą porzu­cone hulaj­nogi, jakby jakiś sta­tek kosmiczny w jed­nej chwili porwał wszyst­kich ludzi, któ­rzy na nich jeź­dzili.

– Czy teraz pra­cu­jesz tylko zdal­nie? – pytam.

– Pew­nie.

Nie jestem pewna, czy nie jestem zbyt wścib­ska, ale i tak rzu­cam pyta­nie:

– Pra­cu­jesz w Depar­ta­men­cie Obrony?

– Tak. Dużo papie­ro­lo­gii. Nuda.

Zmie­nia pas i przez kilka minut jedziemy w ciszy. Tak bar­dzo tęsk­nię za krze­pią­cym towa­rzy­stwem Mike’a, aż chce mi się wyć. Brzę­czy mój tele­fon. Powia­do­mie­nie z Zil­low, że oferta domu w Fila­del­fii, którą obser­wo­wa­łam, jest już nie­ak­tu­alna. To był prze­stronny dom w stylu kolo­nial­nym, oto­czony drew­nia­nym pło­tem i żywopło­tem z tyłu, ide­alny dla nas. Kiedy wci­skam „Ska­suj”, czuję, jakby następne marze­nie roz­pły­wało się w powie­trzu.

Wjeż­dżamy do tunelu, świa­tełka bły­skają nad nami i wokół nas. Gdy znowu jeste­śmy w słońcu, Nathan poka­zuje mijane miej­sca: rzekę Poto­mak, pomnik Waszyng­tona, mau­zo­leum Lin­colna. Moje serce przy­spie­sza w miarę jak odda­lamy się od mia­sta. Od Amtraka i mojego życia tam, w domu.

Ale czy to w dal­szym ciągu mój dom? Nie jestem pewna, czy gdzie­kol­wiek mam dom.

– Gdzie się wycho­wa­łaś? – sły­szę nagle, jakby Nathan wcze­śniej namy­ślał się nad tym pyta­niem.

Marsz­czę brwi.

– W Liber­ty­ville. Tam pozna­łam Sabrinę.

– O, naprawdę?! Nie mówiła mi o tym.

Uśmie­cha się sze­roko i ja odwza­jem­niam się tym samym, ale wewnątrz czuję kieł­ku­jące podej­rze­nie. Czy naprawdę jestem dla niego taka… ano­ni­mowa?

– Potem miesz­ka­łam w Chi­cago, do lutego. Wtedy prze­pro­wa­dzi­li­śmy się do Fila­del­fii.

– Dla­czego?

– Mój narze­czony dostał wyma­rzoną pracę – recy­tuję, a potem milknę.

Powta­rzam tę for­mułkę od mie­sięcy, ale nie wiem, jak obec­nie mówić o Mike’u. I dla­czego wciąż utrzy­muję pozory, że zmie­nił pracę dobro­wol­nie, pod­czas gdy to jego pra­co­dawca w Chi­cago go zwol­nił?

– Chi­cago to świetne mia­sto – stwier­dza Nathan – ale nie zimą.

Kiwam głową i mru­gam, żeby łzy nie popły­nęły mi na policzki. Mike i ja mie­li­śmy w Chi­cago bar­dzo dobre życie. Mie­li­śmy hobby (hobby!), przy­ja­ciół (przy­ja­ciół!) i ogromne przed­wo­jenne miesz­ka­nie z ozdob­nymi listwami przy sufi­cie pokry­tym wzo­rzy­stymi cyno­wymi pły­tami.

Tuż przed Bożym Naro­dze­niem Mike został zwol­niony w ramach jed­nego z tych okrut­nych cięć, które zarzą­dza zastępca pre­zesa po przej­rze­niu budżetu rocz­nego. Na jego prośbę ukry­wa­łam to przed mamą i pomo­głam mu roz­sy­łać CV. Pod koniec stycz­nia dostał ofertę od firmy kon­sul­tin­go­wej z Fila­del­fii. Byłam tym zachwy­cona, zabie­ra­łam go na naj­lep­sze drinki (drinki!) w wytwor­nym barze (barze!) i rado­śnie poże­gna­li­śmy Chi­cago. Do dia­bła, nawet rzu­ci­łam intratną pracę w mar­ke­tingu jed­nej z marek kosme­ty­ków natu­ral­nych, bo sze­fo­stwo naje­żyło się na pro­po­zy­cję pracy zdal­nej. A iro­nia tej sytu­acji polega na tym, że działo się to zale­d­wie parę tygo­dni przed pan­de­mią.

Zro­bi­łam to, ponie­waż byłam połową nas. MY prze­no­si­li­śmy się do Fila­del­fii. MY wybra­li­śmy apar­ta­ment na pierw­szym pię­trze przy Chest­nut. MY wyru­szy­li­śmy cię­ża­rówką prze­pro­wadz­kową – w walen­tynki, tak, tak – i zno­si­li­śmy kwi­lące miau­cze­nie Virgo przez pra­wie trzy­na­ście godzin. MY mie­li­śmy mieć całe życie przed sobą, mia­łam pójść do ślubu w bia­łej sukni, a potem uro­dzić wesołe tłu­ściut­kie nie­mowlę.

A potem…

Poczu­cie wstydu prze­lewa się przez moje ciało, kiedy myślę o tym raz jesz­cze. Moje wiel­kie, obrzy­dliwe potknię­cie w ubie­głym tygo­dniu. Chwi­lowa utrata zdro­wego roz­sądku. Czarna dziura pożą­da­nia, mroczna i nie­ogar­niona, która wybu­chła w moim wnę­trzu i prze­jęła kon­trolę nad cia­łem, wymia­ta­jąc wszystko, co dobre. Gdy­bym tylko mogła to cof­nąć!

Auto­strada wije się sze­ro­kimi łukami pośród jało­wych kra­jo­bra­zów. Mijamy widoczne w oddali wypło­wiałe drzewa i pro­sto­kątne biu­rowce. W radiu wła­śnie roz­po­czyna się pio­senka Tal­king Heads. Po chwili waha­nia się­gam po pokrę­tło i robię gło­śniej.

Twarz Nathana się roz­ja­śnia, gdy pod­śpie­wuje razem z woka­li­stą pierw­sze słowa pio­senki Once in a Life­time. To ten kawa­łek o szo­pie na dubel­tówki.

– Śpie­waj ze mną, jeśli ją znasz.

Śmieję się, a gdy do niego dołą­czam, coś się zmie­nia. Teraz naprawdę czuję, że odna­la­złam sie­bie w nowej czę­ści świata.

Nathan robi zama­szy­ste gesty – wspa­niale odnaj­duje się za kie­row­nicą dużego samo­chodu. Oboje kiwamy gło­wami w rytm muzyki. Ja się odprę­żam, bo mój towa­rzysz jest eks­tra­wer­ty­kiem podob­nie jak ja. Sabrina tak mówiła. Cho­ciaż nie wiem, dokąd jedziemy, i nie znam oko­licy, w któ­rej będę miesz­kać – nie wiem też, gdzie Virgo będzie chciała spać albo dokąd będę mogła pójść, żeby się wykrzy­czeć lub popła­kać, kiedy będę miała okres – wkrótce się tego wszyst­kiego dowiem.

– Łuu – krzy­czę, kiedy koń­czy się pio­senka, po któ­rej nastę­pują reklamy.

Teraz czuję zupeł­nie inną ener­gię. Jedziemy wiej­skimi ulicz­kami jak sta­rzy przy­ja­ciele w jakimś fil­mie drogi.

– Więc, Natha­nie – szar­pię się z pasem, który obciera mi szyję – nie masz nic prze­ciwko temu, że nie wiem, jak długo będę u was miesz­kać? Powi­nien to być tydzień albo dwa.

– Oczy­wi­ście, musisz sobie zosta­wić moż­li­wość szyb­szego wyjazdu. Może nie będziesz się u nas dobrze czuła.

Prze­ko­ma­rzamy się. Podoba mi się to.

– A może to ja będę dla was kulą u nogi. Wszy­scy potrze­bu­jemy moż­li­wo­ści uwol­nie­nia się od sie­bie.

– Nie. Gdy raz u nas zamiesz­kasz, będziesz musiała zostać na zawsze.

– Czy na waszym domu ciąży jakaś klą­twa? – uśmie­cham się.

– Zde­cy­do­wa­nie. Złe duchy, cza­row­nice z cukier­kami, mamy to wszystko.

– Wieża z oknem wyy­y­star­cza­jąco sze­ro­kim, żeby księż­niczka mogła przez nie spu­ścić włosy – mówię, kiwa­jąc głową.

Nathan się śmieje, a samo­chód wspina się ser­pen­tyną drogi na wyso­kie wzgó­rze. Po pra­wej roz­ciąga się win­nica, dłu­gie linie wino­ro­śli wijące się przez kra­jo­braz.

Po chwili widzę bramę. Po obu stro­nach wrót z kutego żelaza cio­sane kamienne ogro­dze­nie. Słońce skrywa się za chmurą, a z gło­śni­ków leci nowa pio­senka, instru­men­talne intro.

W żela­zne pręty wple­ciono napis: „TAN­GLE­WOOD ESTA­TES”. Nad gło­wami prze­la­tuje nam kos, a moja klatka pier­siowa znowu się zapada.

Mike. Odda­ła­bym wiele, żeby się­gnąć teraz po jego dłoń, ści­snąć ją i poczuć otu­chę, kiedy odwza­jem­niłby mój uścisk.

Natan przy­ci­ska kla­wisz na pilo­cie przy­cze­pio­nym do kok­pitu i brama zaczyna sunąć w naszą stronę, powoli jak władca, który wie, że świat nie ma wyboru i musi na niego cze­kać.

– Witaj w domu – sły­szę, kiedy wjeż­dżamy do środka.

Rozdział trzeci

Roz­dział trzeci

Skrzy­dła bramy gładko się za nami zamy­kają. Myślę o kra­tach w oknie naszej sypialni w Fila­del­fii. Kilka tygo­dni temu obu­dził mnie dźwięk stu­ka­nia w metal. Zdez­o­rien­to­wana, na wpół śpiąca w panice chwy­ci­łam Mike’a za ramię. Ale to była tylko para nasto­lat­ków wałę­sa­ją­cych się po wąskiej ulicy i bez­myśl­nie stu­ka­ją­cych w czarne żela­zne pręty.

– W razie gdy­byś chciała wyjść, będziesz musiała wkle­pać kod przy drzwiach wej­ścio­wych – mówi Nathan. – Cho­ciaż w oko­licy nie ma czego oglą­dać.

Prze­jeż­dżamy obok innych domów, jak sądzę. Cza­sami dom jest poło­żony tak daleko od ogro­dze­nia, że znika w lesie. Nad kamien­nymi ogro­dze­niami lub zza gęsto posa­dzo­nych krze­wów i drzew widać jedy­nie dachy.

Tlen w powie­trzu ma tu inny zapach. Jeste­śmy zamknięci wewnątrz osie­dla, jak­by­śmy byli za drzwiami star­tu­ją­cego samo­lotu, z któ­rego już nie można wysiąść.

Dło­nią poka­zuję do tyłu.

– Czy nie ma stąd innego wyj­ścia?

– Dla samo­cho­dów nie. Jeśli idziesz pie­chotą, jest jesz­cze furtka pro­wa­dząca na cmen­tarz sąsia­du­jący z osie­dlem.

Nie­na­wi­dzę prze­ra­ża­ją­cych miejsc, więc od razu czuję lęk.

– To obok jest cmen­tarz?

– Tak, Brin­smere – Nathan dostrzega gry­mas na mojej twa­rzy. – Nie martw się. On wcale nie jest straszny. Pocho­dzi z początku dzie­więt­na­stego wieku. Stwo­rzył go archi­tekt, który zwy­kle pro­jek­to­wał parki, więc jest bar­dzo ładny. Jeste­śmy na miej­scu.

Skręca w lasek, a przed nami poja­wia się następna brama. Na kamie­niu, po lewej, widać cyfry „327”, a wyso­kie pręty wygi­nają się ku szczy­towi bramy. Kiedy Nathan przy­ci­ska guzik innego pilota, skrzy­dła otwie­rają się ku nam, zapra­sza­jąc do środka.

– Naprawdę lubi­cie tutaj bramy – komen­tuję.

– Bez­pie­czeń­stwo było jedną z zalet tego osie­dla – uśmie­cha się, ale jego twarz jest nie­prze­nik­niona.

Sta­ram się przy­brać lekki ton.

– Pew­nie to dla­tego, że masz ważną, ści­śle tajną pracę w rzą­dzie?

Wzru­sza ramio­nami i odpo­wiada:

– Szcze­rze, to Rina pew­nie bar­dziej potrze­buje ochrony niż ja. Ma naprawdę zbzi­ko­wa­nych fanów.

Kiedy obse­syj­nie guglo­wa­łam infor­ma­cje o Sabri­nie, tra­fi­łam na arty­kuł na ten temat. Kie­dyś napi­sała długi post na Insta­gra­mie o tym, jak prze­ra­ża­jące bywa naru­sza­nie jej pry­wat­no­ści przez fanów. Jest odno­szącą suk­cesy kobietą piszącą o sek­sie…. Więc oczy­wi­ście nie­któ­rzy fani czują, że mogą swo­bod­nie jej coś pro­po­no­wać…

– Czy mie­li­ście jakieś nie­przy­jemne sytu­acje? Ze stal­ke­rem albo coś w tym rodzaju?

Widać już dom i cho­ciaż wcze­śniej oglą­da­łam go na zdję­ciach, moje serce zaczyna łomo­tać. Teraz jest bar­dziej impo­nu­jący, kolory i kształty są wyra­zist­sze. To per­fek­cyj­nie syme­tryczny budy­nek z czer­wo­nej cegły. Wszyst­kie okna mają czarne okien­nice. Dach jest wyko­nany z łupku, na obu krań­cach wystają kominy. Do drzwi pro­wa­dzą sze­ro­kie schody, a biały por­tyk z kolum­nami po obu stro­nach ocie­nia wej­ście.

Ten dom jest jak z filmu, zbyt nad­zwy­czajny, żeby zamia­tać tu okruszki lub oglą­dać w dre­sach kiep­ski pro­gram w tele­wi­zji.

– Jaki piękny – szep­czę, a Nathan mi dzię­kuje.

Dopiero po chwili zdaję sobie sprawę, że moje pyta­nie o roz­wście­czo­nych fanów pozo­stało bez odpo­wie­dzi.

Zapo­mniane albo osten­ta­cyj­nie prze­mil­czane.

– Kelly Doyle!

Sabrina, w prze­ci­wień­stwie do męża, zacho­wuje się dokład­nie tak, jak to sobie wyobra­zi­łam. Jest wspa­niała, swo­bodna, ma piękne oczy i opa­loną, świe­tli­stą skórę. Wło­żyła baweł­nianą sukienkę i ma bose stopy. Wypada z bocz­nych drzwi, nie dostrzega, jak Nathan się ku niej zwraca, i pospiesz­nie go mija, żeby się ze mną przy­wi­tać.

Sabrina we wła­snej oso­bie. Kobieta, którą stal­ko­wa­łam w mediach spo­łecz­no­ścio­wych, a z którą potem cza­to­wa­łam i wresz­cie ubó­stwia­łam ją od tygo­dni, teraz ser­decz­nie mnie przy­tula. Mam poczu­cie, że budzę się ze snu, w któ­rym śni­łam o cele­brytce, tylko po to, żeby odkryć… że ten sen się wła­śnie urze­czy­wist­nił.

– Jak minęła droga?

Sabrina odwraca się wolno do męża i całują się na przy­wi­ta­nie tak czule i długo, że aż muszę spu­ścić wzrok.

– W porządku – mówi Nathan, kiedy już się od sie­bie odsu­wają. – Był mały ruch.

Sabrina zaci­ska dłoń na jego karku, a potem zwraca się do mnie:

– Czy zdą­ży­li­ście się już zaprzy­jaź­nić?

– Jeste­śmy naj­lep­szymi przy­ja­ciółmi – odpo­wiada Nathan. – Masz prawo być zazdro­sna.

Sabrina sze­roko się uśmie­cha.

– Nathan zaprzy­jaź­nia się z każ­dym. Jest jak gol­den retrie­ver.

– A w tym domu ty jesteś jak Virgo – mówi Nathan, wycią­ga­jąc trans­por­ter z tyl­nego sie­dze­nia.

Dro­czą się. Sabrina i ja prze­ko­ma­rza­ły­śmy się w wia­do­mo­ściach. Z Natha­nem też się dro­czy­łam w cza­sie jazdy tutaj i zdzia­łało to cuda. Biorę głęb­szy oddech i uśmie­cham się sze­roko.

– Co? Chcesz powie­dzieć, że tylko ktoś nie­wy­ro­biony chciałby się ze mną zaprzy­jaź­nić?

– No świet­nie, teraz we dwoje będzie­cie mi dawać w kość.

Dow­cip mi się udał, więc czuję ulgę, ale nogi na­dal mam jak z waty.

Sabrina szyb­kim kro­kiem kie­ruje się ku bocz­nym drzwiom i otwiera je sze­roko. Wcho­dzą do środka, a ja zatrzy­muję się przez chwilę na pod­jeź­dzie. Powie­trze ma tu słodki zapach. Wcią­gam je głę­boko do płuc. Po trzech mie­sią­cach lock­downu czuję, że mi się udało – wyrwa­łam się na zewnątrz.

Chcia­ła­bym, żeby Mike’owi rów­nież udało się wydo­stać z zamknię­cia i być ze mną.

– Pozwól, że cię opro­wa­dzę – mówi Sabrina, gdy wpro­wa­dza mnie do środka.

Nawet wia­tro­łap jest tutaj ele­gancki. Wiszące pod sufi­tem modne lampy oświe­tlają tą nie­wielką prze­strzeń, po któ­rej obu stro­nach, na całej powierzchni ścian, stoją białe szafy.

Virgo miau­czy.

– Nie mogę się docze­kać, żeby zoba­czyć cały dom – odpo­wia­dam. – Ale naj­pierw powin­nam zna­leźć miej­sce dla Virgo

– Oczy­wi­ście. Chodź za mną.

Podą­żam za Sabriną do kuchni, a stam­tąd widzę resztę pomiesz­czeń.

– W skró­cie: to tutaj nor­mal­nie jadamy śnia­da­nia.

Idziemy szybko przez strefę śnia­da­niową z okrą­głym sto­łem i tapi­ce­ro­wa­nymi krze­słami.

– A tu jest pokój jadalny, nasz hołd oddany przy­ję­ciom, niech spo­czy­wają w pokoju.

Wyobra­żam sobie inte­lek­tu­alną i arty­styczną elitę Waszyng­tonu sie­dzącą po obu stro­nach tego ogrom­nego rusty­kal­nego stołu.

Sabrina wpada do następ­nego pokoju, bli­żej drzwi fron­to­wych, a Nathan i ja sta­ramy się za nią nadą­żać.

– To jest pokój muzyczny.

Ogromny for­te­pian domi­nuje w tej prze­strzeni, a wokół wisi pół tuzina gitar, jak gdyby ktoś przy­bił do ścian ogromne motyle.

– Grasz? – zwra­cam się do Sabriny.

– Nie, wszystko tutaj należy do mnie – odzywa się Nathan.

Wpa­damy do przed­po­koju ską­pa­nego w roz­pro­szo­nym świe­tle. Ten dom jest olbrzymi. W rogu jed­nego pię­tra można by zmie­ścić całe nasze fila­del­fij­skie miesz­ka­nie. Wciąż czuję ukłu­cie bólu na myśl o Mike’u, ale teraz nie jest ono takie dotkliwe. Ta rezy­den­cja wpływa na mnie kojąco, jakby ściany mojego serca roz­sze­rzały się i dopa­so­wy­wały do tych prze­strzeni.

Wta­czamy się na pię­tro po scho­dach zakoń­czo­nych sze­ro­kim pode­stem. Hol jest ozdo­biony malar­stwem abs­trak­cyj­nym, ogrom­nymi płót­nami, które wiszą pod mie­dzia­nymi kin­kie­tami.

Na końcu kory­ta­rza mie­ści się pokój gościnny. Zwiewne zasłony zdo­bią okna po obu stro­nach pomiesz­cze­nia – z jed­nego widać cmen­tarz, z dru­giego bramę wjaz­dową. Duży drew­niany panel zamon­to­wany na ścia­nie służy jako zagłó­wek łóżka zasła­nego białą piko­waną kapą. W kącie stoi fotel w kolo­rze musz­tar­do­wym.

Sabrina obej­muje Nathana w pasie i po chwili oboje wycho­dzą z pokoju. Na początku Mike i ja zacho­wy­wa­li­śmy się tak samo. Nasze palce były głodne dotyku skóry tej dru­giej osoby. Z cza­sem te pra­gnie­nia gasły nie­po­strze­że­nie, jak dzień z wolna prze­cho­dzący w noc. Oni jed­nak idą we dwoje przez hol, wysocy i zdrowi, jak nor­dyccy bogo­wie. Patrzę na nich przez otwarte drzwi zbyt długo, czu­jąc, jak moje serce ogar­nia smu­tek, choć jesz­cze przed chwilą było prze­peł­nione pod­nie­ce­niem. Tak czę­sto się dziś biłam z myślami, że teraz moje emo­cje są jak dzie­ciak na huś­tawce.

Kilka tygo­dni temu mama wysłała mi arty­kuł o tym, jak ludzie miesz­ka­jący samot­nie są nie­wi­docz­nymi ofia­rami pan­de­mii, jak bar­dzo bra­kuje im dotyku. Była w nim inte­re­su­jąca infor­ma­cja, że na ramio­nach i ple­cach są zakoń­cze­nia ner­wowe szcze­gól­nie czułe na deli­katny dotyk pełen uczu­cia. Dzien­ni­karz zauwa­żył, że jed­nym z powo­dów, dla któ­rych odczu­wamy przy­jem­ność pod­czas gła­ska­nia psa lub kota, jest to, że nasze neu­rony wyobra­żają sobie, jak czuje się zwie­rzę: „Kiedy pie­ścisz swo­jego zwie­rzaka, to jest tak, jakby on pie­ścił cie­bie”.

To dla­tego mama przy­słała mi ten arty­kuł. Następny powód, żeby <3 Virgo! Jestem szczę­śliwa, że macie swoje puszy­ste dziecko i sie­bie nawza­jem – napi­sała. Tę opi­nię powta­rzała czę­sto: „Życie jest lep­sze we dwoje. Mam szczę­ście, że jestem z twoim ojcem. Razem można prze­trwać każdą burzę”. Do dia­bła, prze­cież ich pio­senka weselna to było Just the Two of Us.

Ale trzy dni temu sta­łam się jed­nym z tych samot­nych oca­la­łych – jed­no­oso­bowy świat utkwiony w dwu­oso­bo­wym gospo­dar­stwie. Sie­dem­dzie­siąt dwie godziny tor­tur w emo­cjo­nal­nej otchłani, kapią­cych łez i głę­bo­kiego nie­po­koju wypeł­nia­ją­cego wnę­trze. Moja mama byłaby prze­ra­żona, gdyby wie­działa, w jakim sta­nie jest mój zwią­zek z Mikiem. Przede wszyst­kim już teraz uważa, że za długo zwle­kamy z usta­le­niem daty ślubu. Otwie­ram trans­por­ter Virgo i się­gam, żeby ją pogła­skać, ale ona wyśli­zguje się zwin­nie i ska­cze na łóżko.

Idę do pude­łek z arty­ku­łami, które zamó­wi­łam wczo­raj dla Virgo, gdy pospiesz­nie przy­go­to­wy­wa­łam się do tej wizyty. Na biurku znaj­duję nożyczki i pod­cho­dzę do pudełka, żeby je roz­ciąć. Chwy­tam nie­ostroż­nie za ostrze i roz­ci­nam sobie palec, roz­sma­ro­wu­jąc kar­ma­zy­nową plamę wzdłuż pudełka.

– Cho­lera.

Sia­dam na łóżku, żeby się przyj­rzeć ska­le­cze­niu. Jest dłu­gie i płyt­kie. Krew zazna­czyła linię wzdłuż palca. Świeża rana do pary z roz­cię­ciem we wnę­trzu dłoni, już na wpół zago­jo­nym. Na wspo­mnie­nie o tym, jak pierw­szy raz zoba­czy­łam tę ranę w ubie­głym tygo­dniu, mój żołą­dek się zaci­ska. Stra­ci­łam kon­trolę i zna­la­złam się tak bar­dzo obok sie­bie, że nawet nie zauwa­ży­łam zakrwa­wio­nego rękawa.

Pod­no­szę rękę nad głowę, żeby zata­mo­wać krew (taka jestem!), a potem ją opusz­czam. Zamy­kam oczy, a w mojej gło­wie znów roz­grywa się scena z wczo­raj­szego wie­czoru.

– Mike, musisz mi wyba­czyć. Pro­szę cię. Wiesz, jak bar­dzo cię kocham.

– To… Nie o to cho­dzi.

– Więc o co? Powiedz mi, a ja to zmie­nię, przy­się­gam. Zro­bię wszystko, co będzie konieczne.

– To nie o to cho­dzi.

– Ale… ale ja jestem twoją Kell-Bell.

Nawet zdrob­nie­nia brzmią przy­gnę­bia­jąco w nie­któ­rych kon­tek­stach.

Potem przez kilka minut pła­ka­łam, pra­gnąc, aby on znowu wypo­wie­dział to prze­zwi­sko, żeby mnie nazwał swoją. Zamiast tego objął mnie, pocią­ga­jąc nosem, jakby sam pła­kał. A ja zano­si­łam się pła­czem w ocze­ki­wa­niu, aż on się ode­zwie, zwróci się do mnie i poprosi, abym została.

Wycie­ram łzy z policz­ków. Może moja nie­obec­ność sprawi, że jego serce sta­nie się bar­dziej czułe. Może sie­dząc samot­nie w naszym miesz­ka­niu, jak w psiej budzie, zda sobie sprawę, jak bar­dzo za mną tęskni, jak bar­dzo się kochamy.

Sia­dam pro­sto i pozwa­lam nadziei wypeł­nić moje serce tak jak wino wypeł­nia kie­li­szek.

Rozdział czwarty

Roz­dział czwarty

Zapo­mnieli mi powie­dzieć, gdzie jest łazienka, i muszę otwo­rzyć kil­koro drzwi, zanim tra­fię na te wła­ściwe. Ręcz­niki są białe i mięk­kie. Oczy­wi­ście! Wszystko jest tu per­fek­cyjne.

Oprócz mnie. Patrzę w lustro: maseczka obtarła mi puder z nosa. Na gło­wie widać odro­sty, koniecz­nie muszę je ufar­bo­wać.

Zmę­czona. Roz­czo­chrana. Czy to dla­tego Mike nie chce się ze mną oże­nić?

Pudruję nos i się odświe­żam. Prze­cze­suję mokrymi pal­cami włosy. Cza­sami czuję, że nie wolno mi patrzeć w lustro, jeżeli nie wyglą­dam przy­zwo­icie.

Mam na sobie kol­czyki z opa­lami, które kupił mi Mike na targu ulicz­nym w Kauai. Sprze­dał je nam pod­sta­rzały hip­pis, który zapy­tał, czy jeste­śmy rodzeń­stwem. Oboje ode­bra­li­śmy to jako zarówno prze­ra­ża­jące, jak i śmieszne. Cho­ciaż mamy podobną kar­na­cję, fizycz­nie jeste­śmy prze­ci­wień­stwami. Mike jest wysoki i przy­sa­dzi­sty, a ja niska i drobna. Uwiel­bia­łam fan­ta­zjo­wać o tym, jak zmie­szają się nasze geny – może nasza córka będzie miała mój lekko zadarty nos i dłu­gie rzęsy Mike’a. Być może nasz syn odzie­dzi­czy moje zdol­no­ści kuli­narne i jego smy­kałkę do ogrod­nic­twa. Uśmie­cha­łam się wtedy w ciem­no­ści, ema­nu­jąc miło­ścią do moich wyobra­żo­nych dzieci i cier­piąc z tęsk­noty za nimi.

Była to jedna z wielu wspa­nia­łych rze­czy, które się wyda­rzały pod­czas pierw­szych kilku mie­sięcy z Mikiem. Nie krę­cił ani nie był skryty jak inni faceci, w któ­rych się zako­chi­wa­łam. Nie był też przy­tło­czony ogro­mem mojej miło­ści do niego. To był strzał w dzie­siątkę – zawsze marzy­łam o takim zakoń­cze­niu. Kiedy wyobra­ża­łam sobie, jak idę do ślubu albo spę­dzam waka­cje nad morzem z opa­lo­nymi dzie­cia­kami, czu­łam, że mam wszystko. O rany, jaka to była ulga.

Z czu­ło­ścią myśla­łam o tym, jak Mike wyj­muje wypraną pościel z suszarki i zasta­na­wia się, jak zło­żyć prze­ście­ra­dło z gumką. No tak, on potrze­buje prze­strzeni. Pokażę mu, że nie wiszę na jego ramie­niu, nie lgnę do niego, nie pra­gnę jego miło­ści. Udo­wod­nię mu, że nie jestem tą kobietą, którą widział w ubie­głym tygo­dniu, z rękami czer­wo­nymi od krwi.

Jestem jego Kell-Bell. Na pewno wkrótce za mną zatę­skni.

Kie­ruję się na dół i sły­szę ich głosy, które nasu­wają mi sko­ja­rze­nie z jakąś rado­sną audy­cją radiową. Ale tuż przed scho­dami ogar­nia mnie cie­ka­wość. To tutaj mieszka Sabrina – kobieta, którą obser­wo­wa­łam z oddali, o któ­rej czy­ta­łam i którą uwiel­bia­łam – razem z tajem­ni­czym Natha­nem. Nie mogę się opa­no­wać. Otwie­ram naj­bliż­sze drzwi i zaglą­dam do środka.

To chyba pra­cow­nia Nathana. Mini­ma­li­styczny wystrój z ogrom­nym biur­kiem w stylu skan­dy­naw­skim. Na bla­cie stoi lampa ban­kier­ska, a na ścia­nach wiszą półki. Na jed­nym końcu biurka jest kamienna pira­mida, która wygląda jak prze­ro­śnięty przy­cisk do papieru.

Po dru­giej stro­nie kory­ta­rza otwie­ram drzwi do – z pew­no­ścią – pra­cowni Sabriny. Jest bar­dziej odje­chana, zapro­jek­to­wana z arty­stycz­nym zacię­ciem. Wiszące na ścia­nie kwiaty zaaran­żo­wano tak, że przy­po­mi­nają wystawę w gale­rii. Pod nimi stoi kanapa w kolo­rze obe­rżyny. Biurko jest kola­żem zło­żo­nym z ksią­żek, note­sów i zdjęć pola­ro­ido­wych, ale najbar­dziej ude­rza­ją­cym ele­men­tem pokoju oka­zuje się ściana pomię­dzy oknami. Wiszą na niej setki żół­tych kar­te­czek samo­przy­lep­nych uło­żo­nych według kolo­ro­wych kodów i pokry­tych misterną kur­sywą pisma. Czy­ta­łam w jakimś arty­kule, że pierw­sze szkice ksią­żek Sabrina pisze odręcz­nie w note­sach. To przed­się­wzię­cie, któ­rego nie mogę zro­zu­mieć.

Żółte kar­teczki powie­wają jak pióra na wie­trze. Będę musiała trzy­mać Virgo z dala od tego pokoju. Pew­nie by je wszyst­kie poroz­ry­wała i mia­łaby przy tym nie­zły ubaw.

Ten obraz przy­wo­dzi mi na myśl wspo­mnie­nie tego okrop­nego dnia w ubie­głym tygo­dniu, więc robię krok w tył, a żołą­dek skręca mi się z ner­wów. Powin­nam zejść na dół, prze­stać mysz­ko­wać i być bar­dziej towa­rzy­ska. Oni przy­jęli mnie do swo­jego domu jak sie­rotę i jestem im winna wdzięcz­ność.

Ale… sypial­nia. Ich naj­bar­dziej intymna prze­strzeń. A jeśli jest to moja ostat­nia szansa, żeby zoba­czyć ją bez nad­zoru?

Deski na pod­ło­dze skrzy­pią, kiedy idę na pal­cach kory­ta­rzem i zaglą­dam do pokoju. Świa­tło wlewa się do wnę­trza przez wiel­kie okna, oświe­tla­jąc łóżko w kró­lew­skim roz­mia­rze zwień­czone piko­wa­nym zagłów­kiem. Na ścia­nie obok wisi ogromne lustro. Ni­gdy nie mia­łam lustra tak bli­sko łóżka. Może jest tu po to, żeby mogli się sobie przy­glą­dać?

Jestem w jej pokoju. Jak to moż­liwe, że tu jestem? Gdy­by­ście powie­dzieli mi trzy tygo­dnie temu, kiedy po raz pierw­szy wpa­dłam do tej cyfro­wej kró­li­czej nory, szu­ka­jąc infor­ma­cji o Sabri­nie, że wkrótce będę tu stać…

Zaglą­dam do ich pry­wat­nej łazienki przy sypialni. Wanna jest pół­okrą­gła i ma kolor kości sło­nio­wej, wygląda jak połowa jajka. Za nią dostrze­gam głę­boki bro­dzik z ławeczką i dwiema słu­chaw­kami prysz­ni­co­wymi.

Myślę o sek­sie, który upra­wiają w tej kabi­nie zbu­do­wa­nej dla dwojga. Może to przez jej książki, które czy­ta­łam, zatrzy­mu­jąc się na pod­nie­ca­ją­cych sce­nach, a może przez wie­lo­mie­sięczny brak dotyku Mike’a, ale gdy patrzę na tę łazienkę, w myślach widzę, jak Nathan i Sabrina się tutaj całują, para wodna unosi się jak dym, woda spływa z ich nagich ciał…

– Kelly?

Scena nagle znika, a policzki zaczy­nają mnie palić żywym ogniem.

Sabrina stoi w drzwiach, a na jej twa­rzy gości skon­fun­do­wany uśmiech. Kręcę głową.

– Prze­pra­szam, ja… ja szu­ka­łam Virgo. Pomy­śla­łam, że może tu weszła, więc…

– Ona jest na twoim łóżku – wska­zuje kciu­kiem za swoje plecy. – Zwi­nięta w kłę­bek śpi na samym środku.

– Prze­pra­szam.

Jestem sfla­czała jak obwi­sły worek ze śmie­ciami. Moja twarz pło­nie tak mocno, że można by na niej sma­żyć jajka.

I po wszyst­kim. Przy­je­cha­łam i dałam ciała. Czemu nie mogę być po pro­stu nor­malna?

Ale potem Sabrina wzru­sza ramio­nami.

– To dobra wanna, co nie? Ale pocze­kaj, aż zoba­czysz jacuzzi. Zapo­mnisz, że ta w ogóle ist­nieje. Chodź, zro­bię ci drinka.

Przy­jaź­nie wyciąga do mnie dłoń, a ja zaczy­nam odczu­wać ulgę. Kie­ruję się do drzwi. Czuję się upo­ko­rzona i nie mogę tu zostać ani chwili dłu­żej, ale ona się nie cofa, więc pra­wie na nią wpa­dam.

Jest ode mnie wyż­sza, a teraz jej twarz znaj­duje się zbyt bli­sko mojej. Wbija we mnie wzrok, a kiedy unosi brwi, widzę uśmiech. Jej spoj­rze­nie wędruje w dół mojej twa­rzy i zatrzy­muje się na oboj­czyku. Prze­chyla głowę, roz­po­ściera palce i zaczyna uno­sić ramiona. Gdy jej dło­nie są już bli­sko mojej szyi, czas zwal­nia. Nie oddy­cham, nie mogę się poru­szyć. Co ona robi?

Palce zatrzy­mują się o mili­me­try od koszuli i omia­tają koł­nie­rzyk. Bar­dzo powoli cofa rękę. Pomię­dzy kciu­kiem i pal­cem wska­zu­ją­cym ma poma­rań­czowy włos.

Zdmu­chuje go, jakby zdmu­chi­wała puch mle­cza, a ja stoję jak słup soli. To jest… dziw­nie intymne. Nawet nie jestem pewna, kiedy ostat­nio Mike był tak bli­sko mnie i obda­rzył mnie tak wielką uwagą.

Następne ukłu­cie smutku. Mike. Czuję się, jakby w naszym miesz­ka­niu była kamera, z którą łączę się za każ­dym razem, gdy o nim pomy­ślę. Pra­wie go widzę, jak wła­śnie odgrzewa w mikro­fali wczo­raj­sze gnoc­chi.

– Koci włos – Sabrina się uśmie­cha. – No dobrze, teraz dosta­niesz trzy drinki.

Idzie w kie­runku scho­dów, a w mojej gło­wie huczy, gdy za nią podą­żam. Patrzę na jej koły­szące się bio­dra, gdy tak sunie przez kory­tarz. Poru­sza się ina­czej, niż to sobie wyobra­ża­łam na pod­sta­wie tego, co zaob­ser­wo­wa­łam w mediach spo­łecz­no­ścio­wych.

W kuchni wyciąga z lodówki butelkę szam­pana.

– Nie­co­dzien­nie tra­fia nam się gościni.

– Czy w twoim pokoju jest wszystko, czego potrze­bu­jesz? – Nathan nachyla się nad wyspą kuchenną.

Ależ mu zazdrosz­czę tego odprę­że­nia.

– Wszystko jest dosko­nale – mój pokój. Świa­tło sło­neczne i mięk­kie powierzch­nie, prze­strzeń, którą mogę nazwać swoją. Dziś rano tkwi­łam w zacie­nio­nym miesz­ka­niu i wyglą­da­łam na świat zza krat. A teraz… – Dzię­kuję wam, poważ­nie. Tego wła­śnie potrze­bo­wa­łam.

– Cie­szymy się, że z nami jesteś – Sabrina wyj­muje korek z butelki, a szam­pan strzela. – Czy z kotką wszystko dobrze?

– Już się zacho­wuje tak, jakby to było jej miej­sce – i od razu żałuję tego sfor­mu­ło­wa­nia, prze­cież to ja mysz­ko­wa­łam po ich domu. Biorę kie­li­szek bąbel­ków. – Dzię­kuję. Hm, nie ma pośpie­chu, ale powin­nam wyjąć jej miski na wodę i pokarm.

– Oczy­wi­ście. Słu­chaj, chcę, żebyś trak­to­wała to miej­sce jak swoje. Zwa­riuję, jeśli za każ­dym razem, gdy będziesz cze­goś potrze­bo­wała, będziesz mówić „Sabrino, czy mogę użyć tego garnka?” – pod­cho­dzi do szafki (wszyst­kie są w kolo­rze mięty i wykoń­czone na wysoki połysk, cho­ler­nie zachwy­ca­jące) i otwiera ją jak gospo­dyni jakie­goś tele­tur­nieju. – Tale­rze i garnki są tu. Szklanki i kubki tu…

Roz­po­czyna się zwie­dza­nie kuchni. Urzą­dze­nia wyska­kują z sza­fek, nie­spo­dzianka! Są dwa wbu­do­wane pie­kar­niki i sze­ścio­pal­ni­kowa kuchenka, które powo­dują u mnie coś w rodzaju orga­zmu.

– Umie­cie goto­wać? – pytam ochry­płym gło­sem.

– Nie­stety nie – Nathan wzru­sza ramio­nami. – Wypró­bo­wa­li­śmy różne rodzaje firm dostar­cza­ją­cych pół­pro­dukty do przy­go­to­wy­wa­nia dań, ale i tak jeste­śmy w tym do bani.

– Ja to uwiel­biam! – stu­kam pal­cami w kra­wędź kuchenki. Jest lśniąca i kusząca, jak nie­za­ma­lo­wane płótno. – I chęt­nie wam w tym pomogę. Przy­naj­mniej będę się mogła jakoś odwdzię­czyć. W końcu zapew­ni­li­ście mi dach nad głową, na litość boską.

Sabrina kła­dzie mi dłoń na ramie­niu i pochyla głowę.

– Posłu­chaj uważ­nie: nie myśl, że jesteś nam coś winna. W tym domu mamy równy sta­tus. Jak długo u nas jesteś – tydzień, dwa lub wię­cej – to jest twój dom – patrzy na mnie jesz­cze przez sekundę, a potem uśmie­cha się sze­roko do Nathana. – Szcze­rze mówiąc, my potrze­bu­jemy cie­bie co naj­mniej tak bar­dzo jak ty nas.

Wszy­scy się śmie­jemy, ale ona nie cofa dłoni. W końcu ja robię krok w tył i wycią­gam miskę z szafki.

– Posta­wię wodę i jedze­nie dla Virgo w holu. Potem możesz dokoń­czyć opro­wa­dza­nie mnie po domu, dobrze?

Sabrina znowu się uśmie­cha. Jej oczy są ogromne jak oczy sarny albo por­ce­la­no­wej lalki.

– Oczy­wi­ście – na chwilę unosi brwi. – Wiem, że Fila­del­fia nie była dla cie­bie wła­ści­wym miej­scem. Ale tutaj jest twój dom.

Rozdział piąty

Roz­dział piąty

Dom jest tak piękny, że patrze­nie na niego aż boli.

Wciąż to czuję. Fale żalu i skon­fun­do­wa­nia na widok tych cudów. Ni­gdy bym cze­goś takiego nie osią­gnęła. A czę­ścią tej gma­twa­niny uczuć jest też zazdrość. Podobne uczu­cie mam cza­sami na waka­cjach. Obser­wuję nowe kra­jo­brazy, a w oczy szczy­pią mnie łzy. Jest per­fek­cyj­nie, nie mogę się napa­trzyć na to, co widzę – myślę wtedy.

– Wszystko jest tu wspa­niałe – mówię. Jeste­śmy z Sabriną w nasło­necz­nio­nym wej­ściu. Myśla­łam, że już zaczniemy obchód, ale ona wciąż wpa­truje się w ogromny żyran­dol skła­da­jący się z kon­cen­trycz­nych mie­dzia­nych obrę­czy. Chrzą­kam lekko i kon­ty­nu­uję: – Mia­łaś archi­tekta wnętrz?

– Nie, sama to zapro­jek­to­wa­łam – odwraca głowę i patrzy na mnie. – Czuję przy­jem­ność, kiedy na coś patrzę, i zasta­na­wiam się, jak daleko mogę się posu­nąć doda­jąc nowe ele­menty. Tu – głową wska­zuje kla­wia­turę na ścia­nie przy drzwiach wej­ścio­wych. – Pokażę ci, jak ste­ro­wać alar­mem. Nathan ma obse­sję na punk­cie bez­pie­czeń­stwa – unosi wzrok. – Będziesz potrze­bo­wała tego kodu: 1043. Och, nie rób tego!

Zamie­ram z tele­fo­nem w ręce.

– Wła­śnie mia­łam zapi­sać.

– Nie możesz. Dzi­siaj wszystko można zha­ko­wać – robi prze­pra­sza­jący gest. – Musisz to zapa­mię­tać: 1043.

– Rozu­miem. Prze­pra­szam.

– To przez jego pracę w Depar­ta­men­cie Obrony. Wpo­ili mu, że musi być ostrożny w każ­dej chwili. Chodźmy – pro­wa­dzi mnie do salonu, schlud­nego pomiesz­cze­nia z sofą o twar­dym opar­ciu i krze­słami w kolo­rze kobal­to­wym. – Rzadko wyko­rzy­stu­jemy ten pokój – mówi, idąc do następ­nego pomiesz­cze­nia. – Ale to jest moje ulu­bione miej­sce w domu.

Jeste­śmy w biblio­tece, i to takiej, którą omia­tam wzro­kiem w biblio­fil­skim unie­sie­niu. Półki cią­gną się przez wszyst­kie ściany od pod­łogi aż po sufit, a przy nich dra­bina na rol­kach pochyla się nad grzbie­tami ksią­żek.

– Sabrino, jestem zachwy­cona.

– Dzię­kuję – dotyka półki nad komin­kiem. – Wła­śnie dla­tego kupi­li­śmy ten dom. Gdy zoba­czy­łam tę biblio­tekę, wie­dzia­łam, że musi być moja.

– Jest nie­sa­mo­wita.

Są tu wygodne sie­dze­nia, ele­gancka komoda i kosz z kocami. Chcę się tu zaszyć z her­batą i książką. Chcę wło­żyć kap­cie i zapa­lić fajkę.

– Jestem taka ana­lo­gowa. Uwiel­biam dotyk ksią­żek – kon­ty­nu­uje. – Ich fak­turę i zapach, wszystko razem. To dla­tego ni­gdy nie kupi­łam czyt­nika ebo­oków – z czu­ło­ścią gła­dzi naj­bliż­szą półkę. – Uro­dzi­łam się o dzie­sięć lat za późno. Piszę ręcz­nie, robię zdję­cia pola­ro­idem, jeśli chcę coś zapa­mię­tać, i zacho­wuję wszyst­kie pocz­tówki i listy, które dostaję.

Wokół ścian są setki ksią­żek. To dziwne, ale czuję, jak­bym już znała ten pokój.

– Opi­sa­łaś go w Pene­tra­cji rynku – wypa­lam. – Ostat­niej książce w serii „Pożą­dliwe serce. Ta scena wryła mi się w pamięć: Arianna pochy­lona nad biur­kiem Perry’ego, jego kole­dzy popi­jają bur­bon w salo­nie obok, a on całuje jej kark, jego dło­nie wśli­zgują się pod sukienkę…

– Nie­źle! – Sabrina chi­cho­cze. – Zastą­pi­łam komodę biur­kiem, ale reszta się zga­dza. Cza­sami wyczer­pu­jące jest wymy­śla­nie wszyst­kiego od nowa.

– No pew­nie – odwra­cam głowę, żeby ukryć zaró­żo­wione policzki. – Nie chcę się zacho­wy­wać jak typowa fanka, ale muszę ci znów powie­dzieć, jak bar­dzo uwiel­biam twoje książki.

– Dzię­kuję. Jesteś kochana.

Wiem, że mówi z głębi serca, ale i tak czuję zawód. Wła­śnie tak odpo­wiada na komen­ta­rze w mediach spo­łecz­no­ścio­wych. Nie wiem, czego się spo­dzie­wa­łam, ale… może słów więk­szych i praw­dziw­szych niż ta stan­dar­dowa for­mułka powtó­rzona słowo w słowo.

Macha dło­nią.

– Jestem wdzięczna, że moje książki nas zbli­żyły. Że mia­łaś jaja, żeby się do mnie ode­zwać.

– Ja rów­nież – o to wła­śnie mi cho­dziło. – Szcze­rze mówiąc, jestem od nich uza­leż­niona. Nie mogę się docze­kać następ­nej.

– To dobrze. Wła­śnie nad nią pra­cuję.

Mój uśmiech się posze­rza.

– Gdy­byś potrze­bo­wała kogoś, kto prze­czyta ją przed jej publi­ka­cją, żeby podzie­lić…

– Przy­kro mi. Ni­gdy nie poka­zuję nikomu ksią­żek, nad któ­rymi pra­cuję.

Moją pierś wypeł­nia lodo­waty wstyd. Czemu to powie­dzia­łam?

– Och. Oczy­wi­ście. Prze­pra­szam.

– Nie ma sprawy – wzrok ma utkwiony gdzieś za mną, a potem prze­nosi go na sufit. – A przy oka­zji, zauwa­ży­łam, że drzwi do mojej pra­cowni były otwarte.

– Sabrino, raz jesz­cze cię prze­pra­szam, ja…

– W porządku. Nie wie­dzia­łaś. Rzecz w tym, że jestem bar­dzo skryta w kwe­stii pracy. Zwłasz­cza na tym eta­pie. I Nathan także nie znosi, gdy ktoś u niego mysz­kuje. Do dia­bła, nawet ja nie mogę tego robić.

– Jak naj­bar­dziej. To już ni­gdy się nie powtó­rzy – kiwam głową uro­czy­ście. – A przy oka­zji, Virgo uwiel­bia prze­żu­wać te żółte kar­teczki samo­przy­lepne, więc powin­naś trzy­mać drzwi zamknięte przez cały czas.

– Dobrze wie­dzieć. Życie z kotem będzie inte­re­su­jące.

Zwraca wzrok ku kory­ta­rzowi, jakby zoba­czyła tam Virgo. W tym momen­cie ude­rza mnie, jak bar­dzo jej spoj­rze­nie jest kocie. Wpa­truje się w dal podob­nie jak Virgo, jakby obser­wo­wała ducha.

– OK. Chodźmy dalej.

Sabrina sunie przez kory­tarz i otwiera drzwi do wia­tro­łapu. Idąc za nią, czuję, że wali mi serce. Czy ona jest na mnie zła? Czy prze­kro­czy­łam gra­nicę? Czy powin­nam zacząć się pako­wać? W sute­re­nie są wypło­wiałe per­skie dywany i ogromna narożna sofa. W rogu dostrze­gam barek i pach­nący stę­chli­zną kącik na wino, gdzie rzędy zaku­rzo­nych pó­łek two­rzą labi­rynt.

– Ostatni punkt wycieczki.

Sabrina znów jest pełna życia, a opa­ska uci­skowa opla­ta­jąca moje serce się roz­luź­nia. Szklane drzwi pro­wa­dzą na werandę z fote­lami i wikli­nową sofą wyło­żoną podusz­kami.

– W naszej oko­licy komary są dość krwio­żer­cze. Tutaj da się jakoś wytrzy­mać, dopóki nie zrobi się za gorąco. Wtedy jedy­nym zno­śnym miej­scem jest basen.

Basen. I znowu czuję się tak, jakby ktoś ude­rzył mnie obu­chem w głowę. Jak to w ogóle moż­liwe? Jak­bym była w coś wkrę­cana, pro­wa­dzona przez ogromne prze­strze­nie zapro­jek­to­wane spe­cjal­nie po to, żeby poka­zy­wać dosko­nałe życie. To jest sen, wkrótce się obu­dzę spo­cona i samotna wiele mil stąd.

Gdyby tylko Mike był tu ze mną. Gdyby tylko cokol­wiek tutaj nale­żało do mnie.

Sabrina roz­suwa drzwi, a ja widzę wspa­niały lazu­rowy basem o kształ­cie nie­re­gu­lar­nym jak u ameby. Kiedy robiła tu zdję­cia na Insta­gram, te, które zapo­cząt­ko­wały moją obse­sję, pew­nie sie­działa na jed­nym z tych leża­ków wokół. To było zale­d­wie trzy tygo­dnie temu?

– Umiesz pły­wać? – zerka na mnie.

Czuję, że to pyta­nie testowe.

– Oczy­wi­ście. Byłam w dru­ży­nie pły­wac­kiej, pamię­tasz?

– Tak. Rze­czy­wi­ście.

Pró­buję sobie przy­po­mnieć Sabrinę ze zdjęć gru­po­wych, ale pamię­tam tylko jakieś prze­lotne sytu­acje – wysoka i zgar­biona, ta postawa jesz­cze bar­dziej przy­cią­gała uwagę do jej wzro­stu. Nosiła nija­kie ubra­nia i nisko upięty kucyk, a jej nie­śmia­łość zda­wała się ją przy­ćmie­wać.

Przy­po­mina mi się pewna sytu­acja: lek­cja angiel­skiego w dru­giej kla­sie liceum z panią Dre­ier. Prze­ra­bia­li­śmy Szek­spira i mie­li­śmy napi­sać wła­sny sonet w pen­ta­me­trze jam­bicz­nym i takie tam. Potem nauczy­cielka czy­tała swoje ulu­bione wier­sze na głos i jed­nym z nich oka­zał się sonet Sabriny, który był wpraw­nie napi­sa­nym, melo­dyj­nym wier­szem o przy­pa­try­wa­niu się temu, co jest dosko­nałe w innych dziew­czy­nach. Wciąż pamię­tam ten wers porów­nu­jący włosy upięte w kucyk do „puszy­stych pió­ro­pu­szy błysz­czą­cych w sło­necz­nym świe­tle”. Wpa­try­wa­łam się w nią onie­miała, zdzi­wiona, że tak piękne słowa pocho­dzą od tak pospo­li­tej postaci, a jej policzki przy­bie­rały kolor kar­ma­zynu.

Ni­gdy jej nie powie­dzia­łam, jak bar­dzo mi zaim­po­no­wała tym wier­szem. Może dla­tego się do niej ode­zwa­łam. Żeby napra­wić błędy z prze­szło­ści.

Zauwa­żam okrą­głą bryłę w rogu patio.

– Czy to jacuzzi?

Dło­nią prze­sła­nia słońce.

– Tak. Korzy­staj, kiedy chcesz.

Nad nią wisi sznur świa­teł roz­cią­gnięty na gałę­ziach lipy. Czuję, że moje źre­nice przy­brały kształt czer­wo­nych serc wysta­ją­cych z oczo­do­łów. Jest pięk­nie i per­fek­cyj­nie, bra­kuje tu tylko mojego part­nera.

„Trzy­maj się go – powie­działa moja mama o Mike’u pra­wie pięć lat temu, szcze­rząc się do zdjęć, które poka­za­łam jej w tele­fo­nie. – Oby­dwoje może­cie o sie­bie zadbać”. Uwiel­biała go, jesz­cze zanim poznali się oso­bi­ście.

A ja zako­cha­łam się w nim pra­wie tak samo szybko.

– Jesteś głodna? – Sabrina odwraca się w kie­runku domu.

Gdy znaj­du­jemy się w kuchni, wyj­muje pro­dukty na blat, a ja przy­rzą­dzam deskę serów. Wygląda na to, że Sabrina jest zado­wo­lona z efektu koń­co­wego – wszystko wygląda odlo­towo na mar­mu­ro­wej pły­cie, którą zna­la­złam pod zle­wem. Pękam z dumy, kiedy robi zdję­cie, żeby umie­ścić je na Insta. Nakłada jedze­nie dla sie­bie i Nathana, a potem prze­pra­sza, że musi się zabrać do pracy.

– Pew­nie też chcesz mieć tro­chę czasu dla sie­bie – mówi, ponie­waż nie rozu­mie mojej samot­no­ści, tego, jak bar­dzo pra­gnę czu­ło­ści. – Czuj się jak u sie­bie w domu.

I znowu zostaję sama. W kuchni tak wspa­nia­łej, że mogliby ją poka­zać w pro­gra­mie o odna­wia­niu domów. Jest tak, jak­bym odczu­wała tęsk­notę za życiem, któ­rego ni­gdy nie zaznam. Pio­senka Tal­king Heads wciąż dźwię­czy mi w gło­wie. Wybrzmiewa w niej jakaś prawda: to nie jest mój piękny dom, to nie był mój wielki samo­chód, a ona nie jest moją piękną żoną.

Cią­gle jestem na zewnątrz tego świata. Jak zawsze.

Rozdział szósty

Roz­dział szó­sty

Wysy­łam ese­mesa do mamy, żeby dać jej znać, że doje­cha­łam, a potem spraw­dzam maile – uak­tu­al­nie­nia oferty z Zil­low, z maga­zy­nów dla nowo­żeń­ców, przy­po­mnie­nia o zapo­mnia­nych pla­nach. Nie wiem, co ze sobą zro­bić. W jakiś dziwny spo­sób, prze­ni­ka­jący mnie do szpiku kości, odno­szę wra­że­nie, że pan­de­mia okra­dła mnie z toż­sa­mo­ści – tego, kim jestem bez przy­ja­ciół, hobby, narze­czo­nego, któ­rego kie­dyś mia­łam nazwać swoją lep­szą połową.

Przy­po­mi­nam sobie ten onie­miały wyraz twa­rzy Mike’a, kiedy mnie zoba­czył w ubie­głym tygo­dniu. „Nie wiem, kim jesteś – wymam­ro­tał, a dło­nie zaci­snęły się mu w pię­ści. Jego wzrok stward­niał z szoku i poczu­cia zdrady. – Takiej cie­bie ni­gdy nie widzia­łem”.

Mój żołą­dek zwija się w pre­cel. Czemu nie mogę być dobra? Kochany, lojalny Mike zasłu­guje na kogoś lep­szego niż taka tyka­jąca bomba jak ja.

Osta­tecz­nie sama też nie wie­dzia­łam, że jestem zdolna do tego, co zro­bi­łam.

Wystar­czy. Tłu­mię te myśli, sta­ram się je wepchnąć jak naj­głę­biej w men­talny kanał ście­kowy. Mike zapew­niał mnie, że nie o to cho­dzi. Nie mógł jed­nak wyar­ty­ku­ło­wać, w czym tkwi pro­blem, co być może ozna­cza, że wszystko jest do napra­wie­nia, jeżeli damy sobie tro­chę czasu. Zasta­na­wiam się, co on teraz robi. Z lek­kim smut­kiem wyobra­żam sobie, że woła Virgo i zaraz potem przy­po­mina sobie, że jej nie ma.

Stu­kam w jego imię na ekra­nie tele­fonu – bez odpo­wie­dzi. Nadzieja we mnie pod­ska­kuje i wiruje jak sikorka. Czy naprawdę to chcia­łam osią­gnąć? Prze­wa­lać się z miej­sca na miej­sce w obcym domu. Sama w jadalni? Mam dzi­waczne uczu­cie nie­re­al­no­ści. Być może wcale nie ist­nieję?

Idź na spa­cer, Kelly. Wkła­dam teni­sówki i po chwili wście­kłej debaty wewnętrz­nej wysy­łam Sabri­nie ese­mesa, że wycho­dzę na dwór. Na zewnątrz wcią­gam do płuc powie­trze gęste od gorąca i natych­miast się odprę­żam. Wokół jest morze zie­leni, przy dro­dze rosną polne kwiaty i sosny o spę­ka­nej korze, wyso­kie na kilka pię­ter. Pró­buję się dodzwo­nić do Amy. Otwie­ram Google Maps i powięk­szam teren cmen­ta­rza w Brin­smere. Nathan twier­dził, że nie jest prze­ra­ża­jący. Chcia­ła­bym mieć za sobą pierw­szą wizytę tam, tym bar­dziej że miesz­kam po sąsiedzku. Będę szła wzdłuż ogro­dze­nia, dopóki nie znajdę furtki.

Na końcu pod­jazdu wbi­jam wła­ściwy kod dopiero za dru­gim razem. Zapewne trzeba było wyciąć sporo drzew, żeby zbu­do­wać tę posia­dłość. Podzi­wiam stare drzewa, które pozo­sta­wiono. Mają bli­zny po wycię­tych kona­rach, a wokół gru­bych korzeni mkną wie­wiórki. Widzę cmen­tarz zza meta­lo­wych krat ogro­dze­nia. Następna cela wię­zienna. Tylko czy jestem w środku, czy na zewnątrz?

Tele­fon dzwoni. Uśmie­cham się do ekranu.

– Jak się czuje Wir­gi­nia? – głos Mike’a jest piskliwy i słaby.

W jakiś pokrę­cony spo­sób spra­wia mi to radość. To, że żałuje mojego wyjazdu, jest dobrym zna­kiem.

– Na razie dobrze. Wła­śnie pró­buję zna­leźć wej­ście na cmen­tarz.

– Ty?! Dla­czego? Prze­cież nie­na­wi­dzisz cmen­ta­rzy.

Czuję deli­katne uszczyp­nię­cie w serce – on naprawdę mnie zna.

– Masz rację, ale podobno ten wygląda bar­dziej jak park.

– Park wypeł­niony umar­la­kami?

– No cóż, są pocho­wani pod zie­mią. Nie dzieje się tu nic takiego jak w Szó­stym zmy­śle.

Sły­szę śmiech. Moje serce gubi rytm. A więc wciąż mogę go roz­śmie­szyć.

– Jak ci jest z przy­ja­ciółmi?

– Dobrze, są miłymi gospo­da­rzami.

– Czy na pewno dobrze się tam czu­jesz? Prze­cież tak naprawdę ich nie znasz.

Wyprę­żam pierś. Już chce, żebym do niego wró­ciła!

Ale potem on prze­kłuwa balon.

– Mam na myśli to, że może powin­naś zatrzy­mać się u Amy.

Ramiona mi opa­dają.

– Nie zapro­siła mnie. A poza tym Amy ma dziecko i nie potrze­buje dodat­ko­wej osoby do opieki.

– No tak…

Wzdy­cham i znowu spo­glą­dam za kraty. Po tra­wie drep­czą gęsi.

– Jak się czu­jesz? – pytam.

– W porządku. Zakoń­czy­łem pra­nie suk­ce­sem.

– To dobrze.

Nie­na­wi­dzę tego, że pod­czas każ­dej roz­mowy muszę się z nim obcho­dzić jak z jaj­kiem. Mie­li­śmy ogromne szczę­ście, że się pozna­li­śmy – czy on tego nie rozu­mie?

– Tęsk­nię za tobą – mówię.

Moje serce wali jak mło­tem. Nie mogę uwie­rzyć, że oba­wiam się odpo­wie­dzi Mike’a, mojego uko­cha­nego.

– Bar­dzo dziw­nie jest być tu bez cie­bie – mówi w końcu.

Opa­dają mi ręce. On musi się opa­mię­tać, zro­zu­mieć, że jeste­śmy dosko­nale dobrani.

– Muszę koń­czyć – z trud­no­ścią udaje mi się zapa­no­wać nad drże­niem głosu.

– OK. Cześć, Kelly.

I znowu o mnie nie zawal­czył.

Trudno zauwa­żyć furtkę – od reszty ogro­dze­nia wyróż­nia ją tylko zasuwka. Prze­cho­dzę przez nią i idę na wzgó­rze, gdzie roz­pa­da­jące się pomniki, nie­kiedy kil­ku­set­let­nie, przy­po­mi­nają ogromne kolce.

Kiedy docie­ram na miej­sce, widzę owalną dolinkę z nagrob­kami uło­żo­nymi w kon­cen­trycz­nych krę­gach. W środku stoi wyrzeź­biony anioł. Groby wokół niego nasu­wają mi sko­ja­rze­nie ze słu­cha­czami na kon­cer­cie w parku.

Zwra­cam wzrok ponad ramię i patrzę na dachy Tan­gle­wood Esta­tes. Z tej wyso­ko­ści naj­le­piej widać dom Sabriny, a zwłasz­cza okna pra­cowni Nathana. Będę musiała zacią­gać zasłony, żeby duchy mnie nie pod­glą­dały.

Anioł w środku niecki jest szary z zie­lo­nymi cęt­kami, pozba­wiony cech płcio­wych. Ma wiel­kie skrzy­dła i wie­niec lau­rowy na masyw­nych lokach, które robią na mnie wra­że­nie. W jed­nej z rąk trzyma kamienną książkę ze sło­wem „ATWOOD” wyry­tym na okładce.

W cokole wyryto sym­bol: trój­kąt wpi­sany w poziomy pro­sto­kąt, tak żeby jego wierz­chołki doty­kały gór­nej i bocz­nych ścian. Tro­chę przy­wo­dzi to na myśl dzie­cięcy rysu­nek domu.

– Prze­stra­szyła mnie pani.

Pod­ska­kuję i się obra­cam. Kilka metrów ode mnie stoi osłu­piała kobieta. Jest w śred­nim wieku, jej syl­wetka przy­po­mina awo­kado, ma szorstką skórę i prze­ni­kliwe spoj­rze­nie. Pod pachami pół­księ­życe potu two­rzą ciemne plamy na płó­cien­nej bluzce.

– Prze­pra­szam – mówię, zakła­da­jąc maseczkę. – Myśla­łam, że nikogo tu nie ma.

– Wygląda pani, jakby zoba­czyła ducha.

Jej połu­dniowy akcent się pogłę­bia, a na twa­rzy poja­wia się uśmiech.

– No cóż, prze­cież jeste­śmy na cmen­ta­rzu – pró­buję zażar­to­wać. – Mam na imię Kelly. Przy­je­cha­łam tu z Fila­del­fii. – Poka­zuję kciu­kiem za swoje plecy na Tan­gle­wood Esta­tes.

– Diane. U kogo się zatrzy­ma­łaś?

Oczy­wi­ście, mało­mia­stecz­kowa atmos­fera. Ale ja prze­cież uwiel­biam plo­teczki.

– U przy­ja­ciół. Lamon­tów.

Pro­stuje się.

– To oni mają gości? Teraz?

Przyj­muję postawę defen­sywną.

– Potrze­bo­wa­łam towa­rzy­stwa innych w cza­sie izo­la­cji. Nale­żymy do… paczki.

Krzywi usta.

– Jak dobrze ich pani zna?

– A pani?

Prze­krzy­wia głowę.

– Wiem, że facet pra­cuje dla rządu, a kobieta pisze por­nole.

Uśmie­cham się, żeby nie psuć atmos­fery, ale w środku cała się skrę­cam.

– Sabrina pisze romanse. Jej książki są na liście best­se­le­rów „New York Timesa”.

Diane mruży oczy.

– Miło było panią poznać.

Nie jest mi szcze­gól­nie przy­kro się z nią żegnać.

– Do zoba­cze­nia.

Nad­cią­gnęły oło­wia­no­szare chmury i czuję podmu­chy wia­tru. Teraz, kiedy jestem na samym dnie tej tra­wia­stej dolinki, nie mam pew­no­ści, z któ­rej strony przy­szłam. Wycią­gam tele­fon, żeby spraw­dzić mapę, ale nie­bie­ska kropka pod­ska­kuje, a po chwili usa­da­wia się gdzieś poza cmen­ta­rzem. Daję sobie spo­kój i zaczy­nam iść, pochy­la­jąc się nad miękką trawą. Wiatr znowu szumi nie­spo­koj­nie, a w mojej piersi serce zaczyna galo­po­wać. W końcu dostrze­gam dachy rezy­den­cji i zaczy­nam biec w stronę ogro­dze­nia.

Pierw­sze kro­ple roz­pry­skują się na moich ramio­nach, oboj­czyku, czubku głowy. Jestem przy ogro­dze­niu, ale nie mogę zna­leźć tej cho­ler­nej furtki. Bie­gnę w jedną stronę, potem w drugą, spo­glą­da­jąc na górną część ogro­dze­nia, a wiatr ciska we mnie kro­plami desz­czu.

Znaj­duję zasuwkę, pospiesz­nie prze­cho­dzę na drugą stronę i zaczy­nam biec, kiedy niebo nad moją głową prze­cina bły­ska­wica.

Rozdział siódmy

Roz­dział siódmy

– To kosz­mar­nie, że jest teraz burza – Sabrina usta­wia miskę z sałatką na stole w kąciku śnia­da­nio­wym. – Chcia­łam ci poka­zać zachód słońca nad base­nem w twój pierw­szy wie­czór tutaj.

– To coś zna­czy, ponie­waż Rina zwy­kle uwiel­bia burzową pogodę – komen­tuje Nathan, z brzę­kiem roz­kła­da­jąc sztućce.

– Let­nie burze są miłe! Dobrze mi się pod­czas nich pisze – Sabrina mie­sza sałatkę sze­ro­kimi drew­nia­nymi łyż­kami. – Lubię wtedy uda­wać, że jestem boha­terką powie­ści Brontë.

Stoję z boku, popi­ja­jąc wodę ze szklanki. To donio­sła chwila – wybór mojego miej­sca przy stole.

– Mam nadzieję, że nie Jane Eyre – wtrą­cam, a po chwili namy­słu dodaję: – Cze­kaj, chyba wszyst­kie jej powie­ści są prze­ra­ża­jące?

– Sia­daj­cie – rzuca Nathan.

Zaj­mują krze­sła po obu stro­nach stołu naprze­ciw sie­bie, więc ja sia­dam przy krót­szej kra­wę­dzi, koło obojga. Trzy­dzie­ści minut póź­niej pozwa­lają mi przy­go­to­wać dru­gie danie i mówią, że powin­nam je podać sama, jak gospo­dyni. Sabrina otwiera butelkę wina, które Nathan przy­niósł z piw­niczki.

Kiedy już napeł­ni­łam tale­rze, Sabrina wznosi kie­lich ze sło­wami:

– Za Kelly, która zaszczy­ciła nas swoją obec­no­ścią!

– Za was dwoje! Za to, że przy­ję­li­ście mnie w swoim pięk­nym domu.

Nasze kie­liszki dzwo­nią o sie­bie.

– Uwiel­biam to miej­sce – mówi Sabrina. – To nasz mały świat.

Sze­roko się uśmie­cha, a ja odpo­wia­dam tym samym i czuję falę dzie­cię­cej rado­ści. Tutaj mogę swo­bod­nie oddy­chać, a potem wró­cić do Fila­del­fii jako inna osoba, lep­sza part­nerka, jako ta Kell-Bell, w któ­rej Mike się zako­chał.

– Wspo­mnia­łaś o sio­strach Brontë – rzuca Nathan pomię­dzy kęsami. – Czy Rina mówiła ci, że ten dom jest nawie­dzony?

– Nie… – mówię z uśmie­chem przy­kle­jo­nym do ust i ukłu­ciem lęku w piersi.

– Ten dom ma pra­wie dwie­ście lat. Cza­sami w nocy sły­szymy kroki.

– Nathan, wystar­czy – Sabrina popija wino. – Te dźwięki to przez osia­da­nie domu. Tutaj jest tylko dobra ener­gia. Dom jest bez­pieczny i wygodny.

Nathan ma obse­sję na punk­cie bez­pie­czeń­stwa. Wcze­śniej Sabrina twier­dziła, że to przez jego pracę, ale…

– Czy to dla­tego się tutaj prze­pro­wa­dzi­li­ście? Żeby czuć się bez­piecz­nie?

– Po czę­ści – przy­znaje Sabrina. – Wskaź­nik prze­stęp­czo­ści w Deer­brook jest niski…

– Czy coś się wyda­rzyło w Waszyng­to­nie? – pytam.

– Wła­ści­wie tak – przy­kłada dłoń do szyi. – Wycie­kły moje dane.

– O nie.

– Tak, to było okropne – mówi, wpa­tru­jąc się w talerz. – Wypo­wie­dzia­łam się na temat face­tów, któ­rzy nie upra­wiają seksu, oraz na temat obroń­ców praw męż­czyzn na Insta­gra­mie. Kilku mnie wcze­śniej zacze­piało i w końcu mia­łam dosyć. Ale oni chcieli się zemścić. Zna­leźli mój adres domowy i mailowy i opu­bli­ko­wali je w inter­ne­cie. Otrzy­my­wa­łam mnó­stwo pogró­żek. Musie­li­śmy zgło­sić to na poli­cję. To było… straszne.

Spo­glą­dam na Nathana. Zaci­ska szczęki i pię­ści.

– Tak mi przy­kro – mówię. – To okropne. Widzia­łam arty­kuł w „Us Weekly” o twoim poście na Insta, ale nie wspo­mniano tam o… – prze­ry­wam.

Jezu, Kelly, nie mów jej, że czy­ta­łaś wszyst­kie arty­kuły na jej temat.

– Gli­nia­rze kazali nam sie­dzieć cicho. To tak jak ze stal­ke­rem. Przy­zna­nie, że się wie, tylko pogar­sza sytu­ację – Sabrina unosi ramiona. – Już wcze­śniej zasta­na­wia­li­śmy się nad prze­pro­wadzką, ale to nam pomo­gło pod­jąć decy­zję.

Kiwam głową.

– A jak zna­leź­li­ście Deer­brook?

Nathan spo­gląda na żonę, jakby spraw­dzał, kto powi­nien odpo­wie­dzieć.

– Już wcze­śniej mie­li­śmy to miej­sce na rada­rze, ponie­waż mój zna­jomy ma rodzinę w oko­licy. A poza tym podo­bają nam się tereny zie­lone.

– Natha­nowi było już zbyt cia­sno w sto­licy. A przy tym, szcze­rze mówiąc, kiedy sta­nęło się na środku naszego miesz­ka­nia w kamie­nicy, można było dotknąć obu ścian naraz – wyciąga ramiona jak skrzy­dła samo­lotu.

– Waszyng­ton nie jest dla osób o moich roz­mia­rach – Nathan lekko unosi dłoń nad głową. – W metrze byłem jak…

– Lalka Ame­ri­can Girl wsa­dzona do domku Bar­bie – dopo­wiada Sabrina.

– Dzięki – odpo­wiada Natan, recho­cząc.

Spo­glą­dam na Sabrinę, ocze­ku­jąc try­um­fal­nego spoj­rze­nia, które powie: „To dzięki mnie się roze­śmiał” – wła­śnie takie mia­łam w samo­cho­dzie, gdy tu jecha­li­śmy – ale ona tylko lekko się uśmie­cha. Muszą być przy­zwy­cza­jeni do swo­ich bły­sko­tli­wych żar­ci­ków.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki