Nigdy nas tu nie było - Andrea Bartz - ebook + audiobook + książka

Nigdy nas tu nie było ebook i audiobook

Bartz Andrea

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Nigdy nas tu nie było

Tytuł, który zrobił na świecie prawdziwą furorę! Bestseller „New York Timesa”, wybór Reese Witherspoon Club, a wkrótce ekranizacja Netflixa. Mocny thriller psychologiczny z napięciem jak u Hitchcocka oraz bohaterkami na miarę duetu z filmu Thelma i Louise.

To miały być idealne babskie wakacje. Z egzotycznymi krajobrazami, drinkami i nocami pełnymi zwierzeń. Bez potłuczonego szkła, krwi i ciała poznanego w barze mężczyzny na środku ich hotelowego apartamentu. Znowu! Jak rok wcześniej. Takie rzeczy nie zdarzają się dwa razy. A jednak. Emily i Kristen to przyjaciółki. Wiedzą o sobie wszystko. Tylko czy na pewno? Tutaj nic nie jest takie, jakie wydaje się na pierwszy rzut oka. Trzeba uważać, komu powierza się sekrety.

Ta książka jest marzeniem każdego miłośnika suspensu. Nie pozwoli ci przewracać stron zbyt wolno... To powieść z szalonymi zwrotami akcji, która sprawi, że porzucisz piątkowe plany dla kolejnych rozdziałów.

Reese Witherspoon

Andrea Bartz

Mieszkająca na nowojorskim Brooklynie dziennikarka, publikuje zarówno na łamach „The Wall Street Journal”, jak i „Vogue’a”. Sekrety kobiet nie są jej obce, pracowała w redakcji „Glamour”, pisała dla „Elle” i „Marie Claire”. Jej thriller The Herd został uznany przez „Real Simple”, „Good Housekeeping”, „Marie Claire” i CrimeReads za najlepszą książkę roku 2020.

fragment

Otworzyłam drzwi i włączyłam światło. Rozbłysło, niebieskobiałe i ohydne, a ja zamarłam.

Kristen siedziała zwinięta na podłodze, płacząc. Jej łzy zmieszały się z kroplami krwi na jej szczęce. Na dłoni i przedramieniu też miała ciemne smugi.

– Co się stało? – zapytałam prawie szeptem, a ona podniosła na mnie oczy. Zobaczyłam coś za jej plecami: dwie nogi wystające zza kanapy.

– Emily – wyciągnęła do mnie ręce jak maluch, który chce do mamusi.

Krew pulsowała mi tak głośno, że przypominała ocean, fale uderzające o wnętrze czaszki. Łup. Łup. Łup.

Jak lunatyk zrobiłam krok do przodu. Potem jeszcze jeden i jeszcze jeden, za Kristen, która znowu patrzyła na swoje zakrwawione dłonie.

– Zaatakował mnie.

Reese Witherspoon Club

Założony przez aktorkę Reese Witherspoon - wielką miłośniczkę książek. Co miesiąc Reese wybiera powieść, której główną bohaterką jest kobieta. Co ważne, nie ma żadnych innych kryteriów, które mogłyby ograniczać ten wybór, choć jest on dokonywany bardzo starannie i rozważnie. Klub istnieje od 2017 roku. Autorkami wybranych książek są pisarki z całego świata.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 396

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 38 min

Lektor: Maria Guzek

Oceny
3,9 (88 ocen)
26
32
22
7
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tedi_now

Dobrze spędzony czas

Polecam audiobooka.
00
Wiosna333

Dobrze spędzony czas

Bardzo wciągająca, ale takich finałów jak w tej książce zdecydowanie nie lubię.
00
Monika434

Nie oderwiesz się od lektury

Trzyma w napięciu. A myśli ii emocje głównej bohaterki tak wnikliwie i obrazowo opisane, że stają się myślami i emocjami czytelnika. Dlatego nie można oderwać się od tej lektury. Akcja zaskakuje, trudno przewidzieć, co za chwilę die wydarzy. Szczerze polecam.
00
MESSY582

Dobrze spędzony czas

"Ale strach – strach jest co naj­mniej tak sil­nym moty­wa­to­rem jak ból." ☆☆ "Ale co, jeśli po­two­ry cho­dzą wśród nas i nie są wcale waria­tami?" "Nigdy nas tu nie było" to dosyć specyficzny, wymagajacy uwagi thriller. Tempo jest tu powolne, ale sama fabuła i kreacja bohaterów to już wyższa szkoła jazdy. Autorka perfekcyjnie wciąga czytelnika w całą intrygę, kluczy, myli tropy, sprawiając, że przez większość książki wiemy, że nic nie wiemy. Trudno się zorientować kto tutaj mówi prawdę i co tak naprawdę wydarzyło się podczas babskich wakacji Emily i Kristen. Z każdym przeczytanym rozdziałem, będzie wam się zdawało, że już wiecie odrobinę więcej, ale to tylko złudzenie, ponieważ końcówka wprawi was w osłupienie. Mocno pokręcona, nieprzewidywalna historia. Przeczytajcie.
00
ewagestwa

Nie polecam

Szkoda czasu
00

Popularność




Roz­dział 1

Kri­sten pod­bie­gła do kra­wę­dzi patia i przy­kuc­nęła, wycią­ga­jąc dłu­gie ramię. Doty­kała pal­cami pną­cza, uno­sząc liście i odsła­nia­jąc ukryte pod nimi deli­katne łodygi. Wyobra­zi­łam sobie, jak się prze­wraca i upada, a widok jej syl­wetki wciąż mia­łam przed oczami. Nie wiem dla­czego. Przez jedną krótką chwilę wyobra­zi­łam sobie, że ją popy­cham.

Zamiast tego pode­rwa­łam się od stołu.

– Kri­sten, nie! – zawo­ła­łam. Drew­niane patio wzno­siło się na palach nad wino­ro­ślami poni­żej i były­śmy same, tak jak wszę­dzie, gdzie zatrzy­ma­ły­śmy się w tym tygo­dniu. Puste restau­ra­cje, puste tar­go­wi­ska, puste cen­tra infor­ma­cji tury­stycz­nej… Spo­ra­dycz­nie zda­rzało się sku­pi­sko innych odwie­dza­ją­cych, któ­rzy stali lub sie­dzieli ści­śnięci bli­sko sie­bie, choć wokół było dużo miej­sca.

Usły­sza­łam trzask i Kri­sten wstała, uno­sząc w górę zie­loną kiść wino­gron. Wło­żyła jedną kuleczkę do ust i prze­żu­wała w zamy­śle­niu.

– Nie­złe. Łap!

Nie udało mi się zła­pać, wino­grona wylą­do­wały na szkla­nym bla­cie. Rozej­rza­łam się i wzię­łam jedno, żeby spró­bo­wać. Kiedy je roz­gry­złam, zro­biło mi się cierpko na języku.

– Powie­dział, że mają marne plony w tym roku. Nie musia­łaś zry­wać całej kiści.

Opa­dła na krze­sło i pod­nio­sła swoje pisco sour, limon­ko­wo­zie­lone i pie­ni­ste.

– Zosta­wię im kilka dodat­ko­wych pesos na koniec. Byłam głodna – stuk­nęła swoją szklanką w moją. – Chyba wola­ła­byś, żebym kra­dła wino­grona, niż żeby spadł mi cukier, prawda?

– Fakt – głodna Kri­sten była nie do znie­sie­nia.

Męż­czy­zna w chu­ście owi­nię­tej wokół głowy obser­wo­wał nas z daleka, sto­jąc na końcu plan­ta­cji, gdzie wino­rośl gra­ni­czyła z rzę­dem roz­ło­ży­stych drzew. W oddali łagodne wzgó­rza prze­ci­nały postrzę­piony hory­zont. Kri­sten poma­chała do pra­cow­nika, a on ski­nął głową.

Roz­ko­szo­wa­łam się ostat­nią kro­plą drinka na języku. Popi­ja­ły­śmy je codzien­nie: sok z limonki, cukier puder i żół­tawą brandy, którą Chi­lij­czycy uwa­żali za star­szą niż peru­wiań­skie pisco. Poczu­łam, jak znowu zro­biło mi się błogo, byłam wolna od stra­chu, który nie dawał mi spo­koju przez ostat­nich trzy­na­ście mie­sięcy. Oto byłam na wycieczce życia: sie­dem nocy w Ame­ryce Połu­dnio­wej, zwie­dza­łam dzie­wi­cze góry i roz­ło­ży­ste doliny z moją naj­lep­szą przy­ja­ciółką od ponad dzie­się­ciu lat. Kom­bi­na­cja tak orzeź­wia­jąca i słodka, że sma­ko­wała jak wcho­dze­nie w mor­skie fale. A zostały nam jesz­cze dwie noce.

Kri­sten spra­wiała, że wszystko było lep­sze. Jej pew­ność sie­bie była jak zawór bez­pie­czeń­stwa w dziw­nym i powi­kła­nym świe­cie. Kiedy pra­wie tydzień temu przy­tu­li­ły­śmy się na lot­ni­sku, łzy ulgi napły­nęły mi do oczu. Nie widzia­łam jej od roku – roku nazna­czo­nego napa­dami paniki, kosz­ma­rami i wrza­skami w poduszkę lub pod prysz­ni­cem, a cza­sami w zaci­śniętą pięść, którą zaty­ka­łam sobie usta. Ale w San­tiago, kiedy ode­bra­ły­śmy nasz wypo­ży­czony samo­chód i poje­cha­ły­śmy na pół­noc sze­ro­kimi auto­stra­dami, Kri­sten była jak zwy­kle nie­sforna. Krzyk­nęła, kiedy ujrzała Pacy­fik, zatrą­biła na stado pucha­tych alpak na pobo­czu drogi. Poka­zy­wała pal­cami przy­drożne sto­iska z owo­cami, falu­jące pola kuku­ry­dzy, któ­rych równe rzędy były jak odmie­rzone od linijki, pola dorod­nych warzyw prę­żą­cych się w słońcu. I jesz­cze to niebo – błę­kit tak przej­rzy­sty, że ema­no­wał nama­calną wręcz rześ­ko­ścią. Z jed­nej strony ten błę­kit spa­dał do oce­anu, a z dru­giej doty­kał pofał­do­wa­nych szczy­tów gór. Obec­ność Kri­sten była jak uspo­ka­ja­jący zapach, jak xanax w sprayu. To dzięki niej pozwo­li­łam sobie na relaks.

Pierw­szą noc spę­dzi­ły­śmy w La Serena, gdzie jadły­śmy ciek­nące lody, cho­dząc po zie­lo­nym rynku. Zatrzy­ma­ły­śmy się w hotelu, w któ­rym z jasno poma­lo­wa­nych ścian spo­glą­dały na nas obrazy świę­tych. Uzna­ły­śmy to miej­sce za zbyt tury­styczne i następ­nego ranka poje­cha­ły­śmy w głąb lądu. W Pisco Elqui poszły­śmy na lek­cję jogi do kobiety, która miała zde­for­mo­wane kolana i włosy do bio­der. Kiedy sta­ły­śmy w Gór­skiej Pozy­cji z pier­siami unie­sio­nymi w górę, oznaj­miła:

– Wasz uśmiech napę­dza wasze cora­zón, wasze serce.

Dru­giego wie­czoru trzech chło­pa­ków z col­lege’u z Nie­miec osa­czyło nas w barze i panika wró­ciła do mnie z rykiem cza­ją­cej się do skoku pan­tery. Kri­sten prze­jęła ini­cja­tywę. Była uro­cza, mogłaby roz­ma­wiać z każ­dym, a kiedy zauwa­żyła strach w moich oczach, grzecz­nie wyplą­tała nas z zaro­zu­mia­łego trio i popro­wa­dziła mnie z powro­tem w noc.

– Już dobrze, to ja, jestem tutaj – mru­czała, gdy wra­ca­ły­śmy ciem­nymi uli­cami do naszego hotelu. – Kri­sten jest tutaj.

Jej głos był bal­sa­mem, jej słowa koł­drą obcią­że­niową. Spa­ko­wa­ły­śmy się i wyje­cha­ły­śmy następ­nego dnia.

A dziś rano przy­by­ły­śmy tutaj, do Quite­rii. Na początku zanie­po­ko­iło mnie, że nie było tu żywego ducha. Zosta­wi­ły­śmy auto na par­kingu i włó­czy­ły­śmy się po pagór­ko­wa­tych uli­cach, walizki cią­gnęły się za nami jak przy­gnę­bione malu­chy przez, jak się wyda­wało, kilka godzin, zanim zna­la­zły­śmy otwarty hotel. Dosta­łam klu­cze do małego apar­ta­mentu, w któ­rym koł­dra była wil­gotna mimo suchego gór­skiego powie­trza. Słońce zacho­dziło i zda­łam sobie sprawę, że pustka w mie­ście będzie atu­tem: mniej męż­czyzn, czyli mniej kło­po­tów dla dwóch kobiet spa­ce­ru­ją­cych nocą po uli­cach. Wia­domo, co mówią o kobie­tach podró­żu­ją­cych samot­nie.

Kri­sten prze­łknęła resztkę swo­jego pisco sour.

– Wiesz, co powin­ni­śmy zro­bić? Wyra­zić życze­nia uro­dzi­nowe.

– Moje uro­dziny są dopiero za dwa tygo­dnie.

– Wiem, ale chcę przy tym być oso­bi­ście. A to jak wygrać tysiąc dola­rów!

To była nasza tra­dy­cja, opo­wia­da­ły­śmy sobie, co zgod­nie z naszymi nadzie­jami przy­da­rzy się tej dru­giej w tym roku. Wpa­dłam na ten pomysł, gdy prze­czy­ta­łam o dwóch naj­lep­szych przy­ja­ciół­kach, które pro­wa­dziły razem biz­nes i pisały sobie nawza­jem posta­no­wie­nia nowo­roczne.

– To ja pierw­sza – powie­działa, obra­ca­jąc się w kie­runku wino­gron. – Życzę ci, moja kochana Emily, żeby twoja firma dała ci wresz­cie ten zasłu­żony awans.

– Byłoby miło.

Kilka mie­sięcy temu zło­ży­łam poda­nie o awans na sta­no­wi­sko dyrek­tora, ale mój pra­co­dawca, Kib­ble, był kiep­sko zor­ga­ni­zo­wany, leniwy i do tego powłó­czył nogami. Jed­nak lubi­łam swoją pracę, nie­za­leż­nie od tego, czy dostanę awans, czy nie. Byłam mene­dże­rem pro­jektu w start-upie, który za duże pie­nią­dze dostar­czał wła­ści­cie­lom zwie­rząt domo­wych surową karmę eko­lo­giczną dla kotów. Mia­łam mło­dych, faj­nych współ­pra­cow­ni­ków, w tym moją pra­cową żonę, Priyę, i zdję­cia kotów dosłow­nie wszę­dzie.

Mimo to nie powie­dzia­łam Kri­sten, że moim ukry­tym życze­niem, gdy tylko zoba­czę spa­da­jącą gwiazdę, zła­pię puszek z dmu­chawca lub spoj­rzę na zegar o 11.11, będzie zna­le­zie­nie wspa­nia­łego part­nera i święty spo­kój. To było zbyt anty­fe­mi­ni­styczne i nazbyt tego pra­gnę­łam, by wyra­zić to sło­wami. Ale mając Kri­sten na dru­gim końcu świata, a przy­ja­ciół dawno już poże­nio­nych (co tam poże­nio­nych, mieli już dzieci!), moja cier­pli­wość była na wyczer­pa­niu. I może wresz­cie szłam we wła­ści­wym kie­runku…

– Mówił, że w tym mie­siącu roz­poczną roz­mowy kwa­li­fi­ka­cyjne z kan­dy­da­tami – powie­dzia­łam jej. – To zabawne, zacho­wuje się, jakby nie miał czasu nawet o tym myśleć. Jakby był zbyt zajęty rato­wa­niem świata, czyli jed­nym wiel­kim kocim prze­wo­dem pokar­mo­wym.

– Ludzie, któ­rzy kochają koty, to naj­gor­sze typy. Mówię to jako peł­no­prawna miło­śniczka kotów, któ­rej prze­szka­dza tylko aler­gia.

– A ja uwa­żam, że jego poświę­ce­nie dla idei jest słod­kie!

Kri­sten prych­nęła.

– To biz­nes oparty na obse­sji ludzi na punk­cie zwie­rzę­cia, które ma wszystko gdzieś.

– Kot Rus­sella taki nie jest. Mochi odwza­jem­nia jego miłość. Widzia­łam na fil­mi­kach – Kri­sten prze­wró­ciła oczami, a ja pochy­li­łam się do przodu. – Daj spo­kój, lubię swoją pracę.

– Prze­pra­szam, prze­pra­szam, prze­pra­szam – mach­nęła ręką. – Dobra, teraz ty.

– No to tak… Moje życze­nia z oka­zji two­ich uro­dzin, pełne cztery mie­siące wcze­śniej, są takie, hmm… – postu­ka­łam w swoją szklankę. Że zdasz sobie sprawę, że nie­na­wi­dzisz Austra­lii. Że wra­casz do Mil­wau­kee. Że wra­camy do tego, jak było. – Mam nadzieję, że ole­jesz swo­jego głu­piego szefa, a twoja praca sta­nie się milion razy lep­sza. Albo znaj­dziesz nową, która cię uszczę­śliwi.

– To nie fair. Zmał­po­wa­łaś po mnie!

– Chyba o to cho­dzi, jak się ma trzy­dzie­ści lat, nie? Marzymy o roz­woju, karie­rze. Ale przy­naj­mniej mamy pracę.

– Prawda. I dzięki Bogu wła­śnie dobrze wyko­rzy­stu­jemy zaro­bione pie­nią­dze!

Wycią­gnęła rękę do wino­ro­śli, któ­rych nie­ska­zi­telne rzędy zwę­żały się w oddali. Za nimi pofał­do­wane góry poczer­wie­niały w zacho­dzą­cym słońcu. Na dachu desty­larni wylą­do­wał ptak i wydał z sie­bie piskliwy trel. Słodka zięba sierra, żółta jak żółtko jaja. Roz­po­zna­łam ją dzięki jakimś bez­sen­sow­nym bada­niom, które prze­pro­wa­dza­łam kie­dyś przy biurku w Mil­wau­kee.

W pobliżu roz­legł się dud­niący dźwięk. Chyba dzię­cioł, ale zanim się zorien­to­wa­łam, prze­mknęło mi przed oczami wspo­mnie­nie. Prze­stań. Prze­stań. Prze­stań. Oczy Kri­sten roz­sze­rzyły się, gdy zro­biła krok do tyłu, a na jej butach poja­wiła się krew. Moment, który wszystko zmie­nił, kiedy życie rów­niutko roz­darło się na przed i po.

Kri­sten popra­wiła oku­lary prze­ciw­sło­neczne i posłała mi pobłaż­liwy uśmiech. Odwza­jem­ni­łam. Bez sensu się zamar­twia­łam. Nawet incy­dent z trójką Niem­ców był nie­szko­dliwy. Nie było żad­nych dziw­nych męż­czyzn, któ­rzy krę­ci­liby się po kątach, a ich oczy podą­ża­łyby za nami zachłan­nie. Żad­nych pija­nych kolesi, któ­rzy stali tro­chę za bli­sko lub szli kilka kro­ków za nami po zaciem­nio­nych uli­cach. Nie ma powodu do nie­po­koju.

Spoj­rza­łam na Kri­sten i poczu­łam przy­pływ cie­pła.

Wszystko poszło ide­al­nie.

Gruba psz­czoła bzy­czała wokół naszych oku­la­rów, a Kri­sten odgo­niła ją ręką.

– Wygląda na to, że jeste­śmy tu jedy­nymi przy­jezd­nymi w pro­mie­niu kilo­me­trów – powie­dzia­łam. Izo­la­cja była zarówno eks­cy­tu­jąca, jak i nie­po­ko­jąca.

– To nie potrwa długo. Mój prze­wod­nik mówi, że wszyst­kie auto­busy tury­styczne przy­jeż­dżają w soboty – wycią­gnęła ręce i skrzy­żo­wała umię­śnione nogi. Kri­sten cho­dziła na cross­fit w Syd­ney i cza­sami jej koń­czyny nie­mal wpro­wa­dzały mnie w błąd. Brą­zowe i napięte wyglą­dały, jakby nale­żały do innego ciała.

Kri­sten prze­pro­wa­dziła się do Syd­ney osiem­na­ście mie­sięcy temu: jej firma badaw­cza otwo­rzyła biuro w Austra­lii, a szef zachę­cił ją, żeby apli­ko­wała. Ku mojemu prze­ra­że­niu zgo­dziła się, mru­cząc pod nosem, jak bar­dzo ma dość Mil­wau­kee – swo­jego rodzin­nego mia­sta – małego, zaścian­ko­wego, peł­nego skłó­co­nych miesz­kań­ców.

Kri­sten w Austra­lii. Wyda­wało się to kapry­sem, prze­lot­nym i dzi­wacz­nym. Nie zna­łam doro­sło­ści bez niej, od kiedy zaprzy­jaź­ni­ły­śmy się na Uni­wer­sy­te­cie Nor­th­we­stern, gdzie stu­dio­wa­ły­śmy eko­no­mię, do czasu, gdy obie zna­la­zły­śmy pracę w Wiscon­sin i dzie­li­ły­śmy roz­pa­da­jące się miesz­ka­nie przy Brady Street. Razem prze­dzie­ra­ły­śmy się przez pody­plo­mowe lata, przez złe randki i dobre wia­do­mo­ści o pracy, cięż­kie noce i jesz­cze trud­niej­sze poranki, aż wyszły­śmy z tego wypo­częte i trium­fu­jące pod koniec lat dwu­dzie­stych – ja z wła­snym miesz­ka­niem przy Fifth Ward, ona kilka mil dalej w River­west. Roz­ma­wia­ły­śmy swo­bod­nie o tym, jak pew­nego dnia będziemy dla sie­bie nawza­jem hono­ro­wymi druh­nami, jak ona w końcu zosta­nie cio­cią moich przy­szłych dzieci. Do tego czasu poko­cha­łam Mil­wau­kee z jego roz­le­głym brze­giem jeziora, nie­zli­czo­nymi festi­wa­lami i przy­ja­zną małą sceną muzyczną, na któ­rej debiu­to­wały praw­dziwe talenty, a nie uda­wa­cze chcący za wszelką cenę wyrwać się do któ­rejś z więk­szych metro­po­lii. Bar­dzo się sta­ra­łam nie odbie­rać jej przy­ty­ków do mia­sta oso­bi­ście.

Oczy­wi­ście cie­szy­łam się jej szczę­ściem, ale jed­no­cze­śnie uża­la­łam się nad sobą, czu­łam się pomi­nięta, zosta­wiona sama sobie na łaskę i nie­ła­skę losu, porzu­cona… Zosta­wiona, zosta­wiona, zosta­wiona… Pod jej nie­obec­ność pogrą­ży­łam się w depre­sji, prze­py­cha­jąc się przez życie, jakby co chwilę osia­dała na mnie war­stwa kurzu. Ale pod­trzy­ma­ły­śmy tra­dy­cję, którą zapo­cząt­ko­wa­ły­śmy w Mil­wau­kee: coroczne wycieczki do egzo­tycz­nych odle­głych miejsc, któ­rych więk­szość ludzi ni­gdy nie pla­no­wała odwie­dzić.

Przed­tem wybie­ra­łam tylko popu­larne mię­dzy­na­ro­dowe desty­na­cje (Lon­dyn, Cancún, Paryż…), więc każde waka­cje z Kri­sten były jakby wśli­zgnię­ciem się do tunelu cza­so­prze­strzen­nego, dzięki któ­remu poja­wia­łam się w innym wymia­rze, przy­pra­wia­ją­cym o zawrót głowy od dźwię­ków, zapa­chów i wido­ków. Wiet­nam był pierw­szy, Hội An i Hanoi, gdzie odkry­wa­ły­śmy wie­lo­po­ko­le­niowe domy, nocne targi i wyszu­kane świą­ty­nie, bar­dziej kolo­rowe niż pola maków. Potem Uganda, gdzie wszyst­kie nasze oszczęd­no­ści wyda­ły­śmy na jedyne w życiu oka­zje, które pię­trzyły się jak śnieg, począt­kowo cudowne, a potem dziw­nie nor­malne: wpa­try­wa­nie się w mar­mu­rowe oczy goryli z Bwindi, pły­wa­nie łodzią po Nilu w pobliżu kro­ko­dyli i tłu­stych hipo­po­ta­mów, kur­czowe trzy­ma­nie się ścian jeepa, gdy lew spo­glą­dał na nas pod­czas wycieczki w Parku Naro­do­wym Doliny Kidepo.

Celem trze­ciej podróży była Kam­bo­dża. Wtedy sprawy poto­czyły się źle. To było nasze pierw­sze spo­tka­nie po zamiesz­ka­niu w prze­ciw­nych zakąt­kach globu i nie mogłam się docze­kać spę­dzo­nego wspól­nie czasu. Miało być tak jak zawsze, kiedy wyjeż­dża­ły­śmy, zanim wypro­wa­dziła się z Mil­wau­kee. Ni­gdy nie sądzi­łam, że ten wyjazd będzie dla mnie tak trau­ma­tyczny i sta­nie się oso­bi­stym hor­ro­rem. Ale Kri­sten, jak zawsze, pomo­gła mi, ura­to­wała mnie, zaopie­ko­wała się mną. I oto były­śmy znów razem, nasze ostat­nie godziny w chi­lij­skiej doli­nie Elqui przy­ga­sały jak pło­mień sta­rej świecy, a mię­dzy nami wszystko było wspa­niale.

Kri­sten zerwała wino­grono z kiści, rzu­ciła je w powie­trze i zręcz­nie chwy­ciła ustami. Uśmiech­nęła się, prze­żu­wa­jąc.

– Otwórz usta, Em – trzy­mała kolejną kulkę jak rzutkę.

– Nie!

– Pozwól mi spró­bo­wać! Mam naprawdę dobre oko.

– Nie ufam ci.

– Hej, roz­ma­wiasz z trzy­krotną zdo­byw­czy­nią tytułu Króla Kró­lów koszy­kówki. Masz, wrzuć mi jedną do buzi – otwo­rzyła usta.

– To się nie skoń­czy dobrze – ostrze­głam, chi­cho­cząc, i rzu­ci­łam wino­grono w jej stronę. Odbiło się od pod­bródka i wylą­do­wało, dość nie­spo­dzie­wa­nie, w jej pustej szklance. Wpa­try­wa­ły­śmy się w nie obie z cichym podzi­wem.

Pod­czas dłu­giej podróży z lot­ni­ska w San­tiago byłam wdzięczna, że znów będę mogła roz­ko­szo­wać się aurą roz­ta­czaną przez Kri­sten, jej swo­bodną pew­no­ścią sie­bie i bły­sko­tli­wym dow­ci­pem. Ale gdy tylko pod­je­chała wypo­ży­czo­nym samo­cho­dem pod budkę z jedze­niem, poczu­łam, że się dener­wuję. Zja­dły­śmy lunch, opie­ra­jąc się o roz­grzaną maskę samo­chodu, a kucharka – tęga dama o brą­zo­wej skó­rze – cały czas się na nas gapiła. Kobieta była tu cał­kiem sama, po hory­zont cią­gnęły się tylko przy­sa­dzi­ste drzewa, które uno­sił gęsty pył. Pró­bo­wa­łam obda­rzyć ją przy­ja­znym uśmie­chem.

W każ­dym pie­rożku było całe jajko na twardo i przy­pra­wione mięso mie­lone, więc bez zasta­no­wie­nia chwy­ci­łam tele­fon, żeby zro­bić zdję­cie.

– Co ty robisz? – Kri­sten prze­łknęła kęs i unio­sła brwi. – Zapo­mnia­łaś?

– Nie zamie­rza­łam tego publi­ko­wać – mruk­nę­łam, rumie­niąc się.

– Oddaj to – słońce ude­rzyło w otwartą dłoń Kri­sten. Pro­mie­nie UV tra­fiały w każde zagłę­bie­nie jej dłoni, w każdy rowek opu­szek pal­ców. Nie poru­szy­łam się, a ona mach­nęła ręką. – Znasz zasady.

Podmuch wia­tru spra­wił, że krzewy wokół nas zaszu­miały. Kobieta pod­nio­sła wzrok znad lady, gdzie wał­ko­wała cia­sto.

Odda­łam Kri­sten tele­fon i uśmiech­nę­łam się.

– Cyfrowy detoks zaczyna się od teraz.

Wię­cej go nie wycią­ga­łam. Trzy­ma­ły­śmy tele­fony w toreb­kach, na wypa­dek nagłych zda­rzeń, ale były wyłą­czone, spo­czy­wały na dnie jak mar­twe bloczki metalu i szkła. Na początku naszej wyprawy do Kam­bo­dży spę­dzi­ły­śmy dwa dni bez tele­fo­nów i obie uzna­ły­śmy, że będziemy to kon­ty­nu­ować. A potem oka­zało się, że ta decy­zja dobrze nam zro­biła. Tyle szczę­ścia, tyle przy­pad­ko­wych detali, które spra­wiają, że jeste­śmy tu i teraz: żywe, bez­pieczne i wolne.

– To gdzie jedziemy w następ­nym roku? – spy­ta­łam.

Kri­sten prze­plo­tła wino­grono mię­dzy pal­cami.

– Tur­cja wciąż jest wysoko na mojej liście. A ty nie mówi­łaś, że sły­sza­łaś dobre recen­zje o Gru­zji?

Pokrę­ci­łam głową:

– Gru­zja, taki kraj? Nic o niej nie wiem.

– Dała­bym sobie rękę uciąć, że o niej mówi­łaś – odparła, mru­żąc oczy.

– Czemu nie, Tur­cja może być fajna – powie­dzia­łam. – Stam­buł jest podobno eks­cy­tu­jący.

– Myśla­łam też o Maroku. Tar­go­wa­nie się na baza­rach, jazda na wiel­błą­dach po pustyni i tak dalej.

Nagle poja­wiła się myśl, ale prze­łknę­łam ją w samą porę: Aaron poje­chał do Mar­ra­ke­szu kilka lat temu. On i ja byli­śmy na czte­rech rand­kach, po mie­sią­cach luź­nego prze­ko­ma­rza­nia się w kawiarni, w któ­rej pra­co­wał. Naj­wy­raź­niej cztery randki wystar­czyły, by prze­jął kon­trolę nad moim umy­słem, a moje marze­nia uno­siły się jak bąbelki w kie­runku poten­cjal­nego związku.

Nie wspo­mnia­łam o nim jesz­cze Kri­sten, nie po tym, kiedy moje pyta­nie zadane pierw­szej nocy: „Spo­tka­łaś ostat­nio jakichś faj­nych face­tów?”, spo­tkało się z drwi­nami i kry­tyką. Kri­sten nie miała żad­nego poważ­nego chło­paka, odkąd ją zna­łam, a po sze­ściu mie­sią­cach w Syd­ney pozbyła się apli­ka­cji rand­ko­wych, roz­cza­ro­wana, gdy dowie­działa się, że szu­ka­nie part­nera jest tam rów­nie fru­stru­jące jak w Sta­nach. To nie tak, że nie chcia­łam jej tego powie­dzieć, po pro­stu uni­ka­łam tematu, żeby gadka o face­tach nie zdo­mi­no­wała tygo­dnia, zagłu­sza­jąc roz­mowy krą­żące wokół naszych marzeń, pla­nów i wewnętrz­nych świa­tów… I prę­dzej umrę, niż opo­wiem jej o moim rand­ko­wym szczę­ściu. Aaron był pierw­szym face­tem od lat, któ­rym byłam tak pod­eks­cy­to­wana, i nie chcia­łam tego zepsuć. Chcia­łam też zro­bić test: nie­długo włą­czę tele­fon i zoba­czę, czy pofa­ty­go­wał się, żeby do mnie napi­sać. Jeśli na­dal był wyraź­nie zain­te­re­so­wany, powiem o nim Kri­sten.

Pod­sko­czy­łam. Wła­ści­ciel desty­larni poja­wił się zni­kąd i pochy­lił nad moim ramie­niem. Zgar­nął obie nasze szklanki. Poczu­łam mro­wie­nie w pal­cach od skoku kor­ty­zolu, tak prze­sad­nie zare­ago­wa­łam.

– Czy jesz­cze coś paniom podać? – zapy­tał. – Nie­długo zamy­kamy.

Wycho­dząc, Kri­sten wycią­gnęła rękę i ponow­nie zapy­tała o jego imię.

– Dzię­kuję bar­dzo, Pedro – powtó­rzyła, a ja, sto­jąc za jej ple­cami, doda­łam po hisz­pań­sku kilka miłych słów. Żar­to­wa­ły­śmy na ten temat w dro­dze z San­tiago. Ona odczy­ty­wała każdy znak dro­gowy po ame­ry­kań­sku, a ja, siląc się na mój naj­lep­szy hisz­pań­ski akcent, wygi­na­łam język, jak uczyli nas w szkole pod­sta­wo­wej.

– Cie­szę się, że mogę ci się odwdzię­czyć za usługi szo­fer­skie moimi, pożal się Boże, umie­jęt­no­ściami trans­la­tor­skimi.

Kri­sten roz­pro­mie­niła się, jej mio­do­wo­brą­zowe włosy powie­wały przez otwarte okno. – Wiesz, że ni­gdy nie musisz mi się za nic odwdzię­czać.

Roz­dział 2

Jecha­ły­śmy w mil­cze­niu z powro­tem do hotelu ser­pen­ty­nową gór­ską drogą, usianą nagłymi spad­kami i od czasu do czasu w tle sły­sza­ły­śmy szcze­ka­nie psów. Region ten był popu­lar­nym miej­scem do obser­wa­cji gwiazd, więc latar­nie uliczne tu nie ist­niały, a świa­tła na weran­dach były słabe i świe­ciły na poma­rań­czowo.

– Co jemy na kola­cję? – zapy­tała Kri­sten. – Zatrzy­mała się, by pową­chać gałązkę kwia­tów fuk­sji. – Nie pachną.

– Wró­ci­ła­bym tam, gdzie jadły­śmy lunch – powie­dzia­łam, grze­biąc w torebce w poszu­ki­wa­niu inha­la­tora. Spa­cery po stro­mych zbo­czach i rzad­kie powie­trze nie prze­szka­dzały Kri­sten, ale ja nie byłam w tak dosko­na­łej for­mie jak ona. – Twoja miska komosy ryżo­wej wyglą­dała obłęd­nie. I, ni­gdy nie sądzi­łam, że to powiem: mam dość tych pie­roż­ków.

– O Boże, ja też – zatrzy­mała się na pod­jeź­dzie do hotelu. – Mia­łam nadzieję, że to powiesz. Idę pod prysz­nic, zanim wyj­dziemy coś zjeść.

– Nie spiesz się – wycią­gnę­łam klu­cze z torebki i zaczę­łam grze­bać przy bra­mie. W ciem­no­ści zer­ka­ły­śmy na ceglaną ścieżkę. Hotel miał dziwną kon­fi­gu­ra­cję: pokoje sku­pione w czte­rech oddziel­nych budyn­kach, z drzwiami otwie­ra­nymi na zewnątrz w stylu motelu. Był bar­dziej ele­gancki niż hotele, które zwy­kle wybie­ra­ły­śmy, a także droż­szy, ale Kri­sten uparła się, by ure­gu­lo­wać rachu­nek, i – wrę­cza­jąc zwi­tek gotówki – zigno­ro­wała moje zastrze­że­nia.

Kri­sten była zamożna w spo­sób, który intry­go­wał mnie na stu­diach i draż­nił mój umysł oby­wa­telki klasy śred­niej. Nie zwra­cała na to uwagi, ale ja zaczę­łam pota­jem­nie zbie­rać dowody. Kiedy ście­li­łam łóżko koł­drą w paski z mar­ketu, Kri­sten roz­kła­dała kre­mową koł­drę, ocie­ka­jącą tur­ku­sami prze­cho­dzą­cymi w kobalt, wyglą­da­jącą jak piękne dzieło sztuki. Mia­łam tanią pla­sti­kową lampkę z tanimi zdo­bie­niami, pod­czas gdy jej była ele­gancką lampą pod­ło­gową, którą usta­wiła w kącie. Wspo­mi­nała o wypra­wach do egzo­tycz­nych miejsc, ich nazwy brzmiały dla mnie jak z książki fan­tasy (Lublana, Brno, Zagrzeb, Baku), ale ni­gdy nie wymie­niała imion, ni­gdy nie nawią­zy­wała do swo­jego pocho­dze­nia z afek­to­waną dumą czy wymu­szoną pokorą.

Prze­krę­ci­łam klucz w drzwiach i wpa­dły­śmy do naszego apar­ta­mentu, czu­jąc ulgę, że wresz­cie tu dotar­ły­śmy. Rzu­ci­łam torbę na krze­sło, a Kri­sten zamknęła się w łazience. Z jakie­goś powodu przy­dzie­lono nam apar­ta­ment – albo dla­tego, że były­śmy tam jedy­nymi oso­bami, albo był to jedyny pokój, jaki pozo­stał. Tyle zro­zu­mia­łam, posłu­gu­jąc się moim prze­cięt­nym hisz­pań­skim. Zwy­kle mogłam poskła­dać wszystko, co chcia­ły­śmy powie­dzieć, ale nabie­ra­łam wody w usta, gdy miej­scowy odpo­wia­dał, mam­ro­cząc z pręd­ko­ścią spa­da­ją­cych ze zbo­cza odłam­ków skal­nych. Bez względu na to, jak bar­dzo ich bła­ga­łam, by zwol­nili (len­ta­mente, por favor, pala­bra por pala­bra), powta­rzali wszystko w tym samym tem­pie, po czym uśmie­chali się wycze­ku­jąco. Kri­sten też się na mnie gapiła – wszy­scy cze­kali, aż mój ospały mózg zacznie pra­co­wać, a ja czu­łam coraz więk­sze roz­draż­nie­nie.

Tutaj mogły­śmy mówić po angiel­sku. Usia­dłam na łóżku wod­nym, dziwna rzecz, i wyj­rza­łam przez okno. Za dnia był tu wspa­niały widok – brą­zowe góry z kil­koma kolo­ro­wymi domami poroz­rzu­ca­nymi u pod­nóża – ale teraz widzia­łam tylko niebo usiane gwiaz­dami. Nasłu­chi­wa­łam szumu wody dobie­ga­ją­cego z łazienki, po czym wycią­gnę­łam tele­fon i połą­czy­łam się z wi-fi. Długi ciąg ese­me­sów od Priyi opo­wia­da­ją­cych o prze­za­baw­nym momen­cie, który prze­ga­pi­łam na zebra­niu. I trzy ese­mesy od Aarona: naj­bar­dziej zwa­rio­wane wia­do­mo­ści z Mil­wau­kee, jakie udało mu się zna­leźć.

Uśmiech­nę­łam się. Zdał mój test, opo­wiem o nim Kri­sten dziś wie­czo­rem, kiedy nadej­dzie odpo­wied­nia pora. Zro­zu­mie, dla­czego o nim nie wspo­mnia­łam. Doce­ni­łaby, że nie chcia­łam spę­dzać całego tygo­dnia na ana­li­zo­wa­niu ran­dek. Oczy­wi­ście nie wymie­nię innego powodu – że chcę wresz­cie zostać mamą. Kri­sten, z jej wyso­kimi wyma­ga­niami wobec mnie, miała ten­den­cję do kry­ty­ko­wa­nia moich zain­te­re­so­wań miło­snych. Zawsze cze­piała się jakichś nega­tyw­nych detali, które prze­ga­pi­łam, zna­ków ostrze­gaw­czych, któ­rych nie chcia­łam widzieć. Dzięki Bogu, że Aaron zdał mój test, ina­czej kry­tyka Kri­sten pra­wie na pewno byłaby ostrzej­sza.

Mimo to Aaron, choć na­dal byłam w szoku, naprawdę wyda­wał się jed­nym z tych dobrych face­tów. Nasze pierw­sze spo­tka­nie wyglą­dało jak scena z kome­dii roman­tycz­nej: roz­ma­wia­li­śmy, pod­czas kiedy on przy­go­to­wy­wał dla mnie latte z mle­kiem owsia­nym w Café Mona, kafejce poło­żo­nej tuż obok mojego biura. Z cza­sem dowie­dzia­łam się, że docho­dzi do sie­bie po roz­sta­niu. Potem, w zeszłym mie­siącu, szczęka mi opa­dła, kiedy popro­sił o mój numer tele­fonu. Lubi­łam uma­wiać się na randki, ale z męż­czy­znami, któ­rych pozna­łam przez apli­ka­cję, ni­gdy nic nie wycho­dziło. A potem, rok temu, przy­się­głam sobie, że nie umó­wię się już na randki: każda męska ręka przy­po­mi­nała mi tę, która zagro­ziła mojemu życiu i posi­nia­czyła mnie tam­tej nocy w Kam­bo­dży. Zasko­czy­łam samą sie­bie, zga­dza­jąc się na pierw­szą randkę z Aaro­nem: kla­ska­nie do melo­dii polki w przy­tul­nym barze, w któ­rym ktoś przy­gry­wał na har­mo­nijce. Poszłam na randkę, czu­jąc przy­ja­ciel­skie wibra­cje, a wró­ci­łam zauro­czona. Był cier­pliwy, ni­gdy nie spra­wiał, że czu­łam się źle, bo nie byłam gotowa, by wyjść poza swoje sche­maty. Wtedy wybu­chła we mnie panika… Prze­stań. Prze­stań. Prze­stań. Był też dziwny, z tymi szyl­kre­to­wymi oku­la­rami, ciem­nymi opa­da­ją­cymi wło­sami i mania­kalną ener­gią poety. Nie w moim typie, a jed­nak…

Aaron w niczym nie przy­po­mi­nał mojego chło­paka ze stu­diów, Bena – może to wła­śnie mi się w nim podo­bało. Cią­gle widzia­łam cie­nie Bena u męż­czyzn z apli­ka­cji rand­ko­wych: wiel­kie „ach” i „och”, wyż­szość, marny gust muzyczny. Wyczu­wam takich na kilo­metr. Aarona cecho­wała otwar­tość, która wydała mi się odświe­ża­jąca. Reali­zo­wał kolo­rowe pro­jekty gra­ficzne w środku nocy. Dora­stał w oko­licy i w wolne dni lubił wędro­wać po sta­ro­mod­nych muze­ach, takich jak rezy­den­cja Pab­sta i nieco prze­ra­ża­jąca eks­po­zy­cja Ulice sta­rego Mil­wau­kee w publicz­nym muzeum. Inte­re­so­wał się wszyst­kim, ale przede wszyst­kim mną.

Kri­sten wyszła spod prysz­nica w obło­kach pary. Wycią­gnęła z szafy sukienkę i usia­dła przed lustrem. Ostroż­nie nało­żyła pod­kład, pocią­gnęła rzęsy tuszem. Zasta­na­wia­łam się, po co wciąż to robimy: w końcu nie wsta­wia­ły­śmy na Insta zdjęć, a Kri­sten nie obcho­dziło zbyt­nio impo­no­wa­nie nie­zna­jo­mym. Wyobra­żam sobie, że była przy­zwy­cza­jona do pięk­nego wyglądu, miała lekko krę­cone włosy w kolo­rze kar­melu i duże orze­chowe oczy.

– Nie mogę uwie­rzyć, że to nasza przed­ostat­nia noc – mówiła zadu­mana Kri­sten, gdy szły­śmy do mia­sta.

– Wiem. Nie­długo wró­cimy do swo­ich kla­tek, brr… – spoj­rza­łam na nią. – Potrze­bu­jemy planu dzia­ła­nia, żeby pora­dzić sobie z Luca­sem – nie­na­wi­dziła swo­jego szefa, przy­sa­dzi­stego szwaj­car­skiego emi­granta, który, jak powie­działa, zaczął jej nie lubić w chwili, gdy firma wydała ponad tysiąc pięć­set dola­rów na jej wizę pra­cow­ni­czą. – Co wiemy o wspar­ciu dla mene­dżera?

– Że to nie­moż­liwe, jeśli jesteś kozłem ofiar­nym – wzru­szyła ramio­nami. – Branża nie osiąga kwar­tal­nych celów, a ja jestem jedy­nym mene­dże­rem, który nie należy do ich klubu waż­nia­ków. Chyba się mnie boją.

– Cie­bie?

– Tak jak wszy­scy męż­czyźni, choć nie zdają sobie z tego sprawy, boją się kobiet – prze­je­chała pal­cami po dzi­kiej wino­ro­śli wiszą­cej nad ulicą.

– Myślisz, że męż­czyźni się nas boją? Uwa­żam, że wręcz prze­ciw­nie. Z dru­giej strony nie jestem tak twarda jak ty.

Czy tak wła­śnie postrze­gała życie? Ja na przy­kład zazdro­ści­łam męż­czy­znom obo­jęt­no­ści na ich oso­bi­ste bez­pie­czeń­stwo, choćby tego, jak potra­fią przejść przez ciemną ulicę bez oglą­da­nia się za sie­bie.

– Oczy­wi­ście, że tak. Dla­tego są tak okrutni. Do tego są szur­nięci i mają bzika na punk­cie kara­bi­nów sztur­mo­wych.

– Dla­czego mia­ły­by­śmy ich prze­ra­żać?

– Ponie­waż wiemy różne rze­czy. Widzimy i wyczu­wamy rze­czy, któ­rych oni nie widzą – prze­szła przez koń­skie łajno. – W końcu to my zja­dły­śmy owoc z drzewa pozna­nia.

– Odnie­sie­nie biblijne. Tro­chę to sta­ro­modne.

Czy wszyst­kie kobiety były mistrzy­niami wykry­wa­nia takich rze­czy? Kri­sten potra­fiła być spo­strze­gaw­cza, odczy­ty­wać inten­cje ludzi w sprytny, inte­lek­tu­alny spo­sób. Ale ja byłam od niej wraż­liw­sza, bar­dziej podatna na kry­tykę i bar­dziej empa­tyczna. Ozna­czało to, że widok umie­ra­ją­cego ptaka na pobo­czu drogi mógł napeł­niać mnie smut­kiem, ale były też zalety: za każ­dym razem, gdy prze­la­ty­wał obok motyl, wypeł­niała mnie radość, jak­by­śmy dzie­lili wspól­nie tajem­nicę.

Skrę­ci­ły­śmy z wąskiej uliczki w bru­ko­waną i na nowo spoj­rza­ły­śmy na uro­czą wege­ta­riań­ską restau­ra­cję: przy­po­mi­na­jąca drzewo paproć zaj­mo­wała śro­dek patia z kolo­ro­wymi łapa­czami snów i wytartą tybe­tań­ską flagą modli­tewną roz­wie­szoną mię­dzy pobli­skimi drze­wami. Nasze pod­eks­cy­to­wa­nie nowymi mia­stami gra­ni­czy z orga­zmem. Kiedy wcze­śniej natknę­ły­śmy się na to miej­sce, obie były­śmy tak przy­tło­czone jego pięk­nem, że przy­tu­li­ły­śmy się spon­ta­nicz­nie do sie­bie, chi­cho­cząc z rado­ści.

Kri­sten uwiel­biała opo­wia­dać ludziom, jak się pozna­ły­śmy, jak byśmy były parą z wie­lo­let­nim sta­żem, wciąż zdu­mioną naszym szczę­ściem. Na dru­gim roku były­śmy jedy­nymi kobie­tami na semi­na­rium zaty­tu­ło­wa­nym Metody sta­ty­styczne w eko­no­mii. Kilku face­tów, głów­nie senio­rów, wyklu­czało nas z dys­ku­sji, prze­wra­ca­jąc oczami na nasze pyta­nia i powta­rza­jąc nasze uwagi z nie­mal komicz­nym poczu­ciem zado­wo­le­nia. Kiedy weszły­śmy z powro­tem na kory­tarz, uśmiech­nę­łam się nie­śmiało do Kri­sten.

– To było… inte­re­su­jące.

– Powin­ny­śmy razem stu­dio­wać – powie­działa. – Choćby po to, żeby zani­żyć tym dup­kom sta­ty­styki. Jestem Kri­sten.

Popra­wi­łam książki, by uści­snąć jej wycią­gniętą rękę. A potem poczu­łam to roz­chwia­nie, takie, jakie czuje się, kiedy scho­dzi się z łodzi: jakaś część mnie wie­działa, że to ważne, że nic już nie będzie takie samo.

Nie dozna­łam tego uczu­cia, odkąd pozna­łam Bena na impre­zie w liceum, kiedy to uro­czy uczeń z pry­wat­nej szkoły pod­szedł i powie­dział „cześć”, a jego lodo­wa­to­nie­bie­skie oczy wpa­try­wały się w moje. W ciągu mie­siąca byli­śmy już ofi­cjal­nie parą. Na dru­gim roku stu­diów, zanim Kri­sten uści­snęła moją rękę, nie byli­śmy już z Benem tacy zako­chani. Ale na­dal go kocha­łam, bo byli­śmy razem od lat. Mia­łam do tego podej­ście oparte na eko­no­mii beha­wio­ral­nej: uzna­łam, że cały spę­dzony razem czas, prze­strzeń, wie­dzę i uczu­cia, które już zain­we­sto­wa­li­śmy, przy­szłość, którą wyobra­ża­li­śmy sobie w Min­ne­apo­lis, skąd oboje pocho­dzi­li­śmy, były już de facto sfi­na­li­zo­waną umową, nie­unik­nione więc, że będziemy już zawsze ze sobą. W prze­ciw­nym razie ozna­cza­łoby to nie­moż­li­wość odzy­ska­nia ponie­sio­nych kosz­tów i pogrze­bane nadzieje.

Tak mało wtedy wie­dzia­łam. Nie mia­łam moż­li­wo­ści cof­nię­cia się o krok i jasnego spoj­rze­nia na wiele rze­czy. On się tobą opie­kuje, mówi­łam sobie, ponie­waż dał jasno do zro­zu­mie­nia, że jest mądrzej­szy ode mnie. On chce tylko dla cie­bie tego, co naj­lep­sze, mówi­łam sobie, ponie­waż nie lubił moich bar­dziej hała­śli­wych kole­gów ze stu­diów, nie­na­wi­dził, kiedy piłam, i pra­wie dosta­wał apo­plek­sji, gdy pró­bo­wa­łam trawki. Chce, żebyś była jak naj­lep­sza, recy­to­wa­łam jak nakrę­cana lalka, bo chciał, żebym poznała ezo­te­ryczną lite­ra­turę rosyj­ską, kino arty­styczne i muzykę, któ­rej słu­chały snoby. Poza tym w naszej dyna­mice była pewna przy­tul­ność. Wie­dzia­łam, jaką pił kawę, w któ­rej restau­ra­cji zjemy przed pój­ściem do kina i jak wszystko się skoń­czy. Spoj­rze­nie w przy­szłość, jak rzu­ce­nie okiem na ostat­nią stronę książki, zanim nar­ra­cja sta­nie się zbyt inten­sywna.

A potem pozna­łam Kri­sten. Pra­wie natych­miast sta­ły­śmy się nie­roz­łączne: odkry­ły­śmy naszą miłość do gier słow­nych oraz głu­pich łami­głó­wek i stwo­rzy­ły­śmy wła­sny sekretny język, nasz her­me­tyczny świat. Spo­ty­ka­ły­śmy się w róż­nych miej­scach na kam­pu­sie, żeby się wspól­nie uczyć, a ich loka­li­za­cję odkry­wa­ły­śmy dzięki wska­zów­kom w ese­me­sach – takie poszu­ki­wa­nie skar­bów z byciem razem jako nagrodą. W aka­de­mi­kach zosta­wia­ły­śmy kryp­to­grafy na tabli­cach naszych drzwi, zaszy­fro­wane skargi na to, że zosta­ły­śmy wyrzu­cone z pokoju, lub zapro­sze­nia na kola­cję do Hin­mana. Skra­da­nie się, zosta­wia­nie sekret­nych rze­czy na widoku, to wszystko powo­do­wało przy­pływ adre­na­liny. Ale któż nie lubi, jak mu się uda?

Tro­chę dziw­nie o tym myśleć, jak sądzę, po tym, co wyda­rzyło się w Kam­bo­dży. Krew na pod­ło­dze two­rząca kałużę.

Na stu­diach prze­by­wa­nie z Kri­sten przy­nio­sło mi wyraźną ulgę, gdy zda­łam sobie sprawę, jak mała i spięta czu­łam się w towa­rzy­stwie Bena. Kri­sten była pierw­szą osobą, która ten zwią­zek zakwe­stio­no­wała, zada­wała wła­ściwe pyta­nia, aż powoli, powoli zaczę­łam roz­po­zna­wać mani­pu­la­cję, kry­tykę. Zaczę­łam sta­wiać się Benowi i wyty­kać mu różne rze­czy. Chcia­łam wie­dzieć, dla­czego nasze plany pody­plo­mowe były naprawdę jego pla­nami ze mną jako zale­d­wie rekwi­zy­tem. To do Kri­sten pobie­głam o dru­giej w nocy, kiedy na ostat­nim roku Ben i ja wda­li­śmy się w kłót­nię stu­le­cia, wrzesz­cząc i wyma­chu­jąc rękami.

On i ja pra­wie ni­gdy się nie kłó­ci­ły­śmy, zamiast tego budo­wa­li­śmy wza­jemną nie­chęć, więc nad­szedł taki moment, gdy część mnie ode­rwała się od ciała i uno­siła nad głową jak dron. Czy to się naprawdę dzieje? Czy tak to ma wyglą­dać? Odwró­cił się, a ja się­gnę­łam po jego ramię. Spójrz na mnie, kiedy do cie­bie mówię, a on odwró­cił się tak gwał­tow­nie, że tył mojej głowy zde­rzył się ze ścianą za mną, zanim zdą­ży­łam się domy­ślić, dla­czego i jak.

– Nie pró­bo­wa­łem cię ude­rzyć – powie­dział groź­nie, zamiast prze­pro­sić. Prze­pchnę­łam się obok niego i pobie­głam do drzwi. Po kilku dniach Kri­sten poszła do Bena i spa­ko­wała moją walizkę, a on patrzył z zaci­śnię­tymi zębami. Ni­gdy nie zerwa­li­śmy oso­bi­ście.

Chcia­łam go znowu zoba­czyć, co było żało­sne. Chcia­łam krzy­czeć i pła­kać, gdy mnie trzy­mał, bo jego ramiona były dla mnie pra­wie tak zna­jome jak moje wła­sne. Ale Kri­sten wie­działa lepiej.

– Dokręć zawór – powie­działa wtedy. – Nie mar­nuj kolej­nej sekundy na tego dziada. Teraz może zna­leźć kogoś nowego, kto spró­buje wci­snąć się do jego maleń­kiego, dusz­nego pudełka, a ty bądź twarda, bo taka naprawdę jesteś.

Teraz Kri­sten pode­szła do kel­nera i unio­sła dwa palce.

– Una mesa para dos1 – powie­działa. Zawsze szybko się uczyła. Pozwo­lił jej wybrać sto­lik, wska­zała mi miej­sce z wido­kiem na salę, a sama zajęła to, z któ­rego patrzyło się na ścianę.

– To był taki fajny tydzień – wycią­gnęła rękę i ści­snęła moje przed­ra­mię. – Taki wylu­zo­wany i magiczny.

– Dokład­nie to, czego potrze­bo­wa­ły­śmy – zgo­dzi­łam się, roz­kła­da­jąc ser­wetkę.

– Od dawna nie byłam tak zre­lak­so­wana.

Prze­stań. Prze­stań. Prze­stań. Krew spływa po meta­lo­wym słu­pie jak farba. Oczy Kri­sten roz­sze­rzają się ze zdu­mie­nia. Krew spły­wa­jąca na jej ręce, nad­garstki, buty…

– Można by pomy­śleć, że jest tak jak zawsze – powie­działa. Otwo­rzyła menu. – Możemy zacząć z tego samego punktu, w któ­rym prze­rwa­ły­śmy, jakby nic się nie zmie­niło. I to wła­śnie ozna­cza, że jeste­śmy praw­dzi­wymi przy­ja­ciół­kami.

Roz­dział 3

Oto co się wyda­rzyło: pewien męż­czy­zna zaata­ko­wał mnie w Phnom Penh w Kam­bo­dży i zabi­ły­śmy go w samo­obro­nie.

Był tury­stą z połu­dnio­wej Afryki, kole­siem z długą blond brodą i ogrom­nymi owło­sio­nymi ramio­nami, pie­go­wa­tym i opa­lo­nym. Odwró­cił się w naszą stronę w wil­got­nym barze, a wła­ści­wie w stronę Kri­sten, zwy­czaj­nie ślicz­nej w spodniach koloru kości sło­nio­wej i bez­rę­kaw­niku, i zapy­tał, jak nam się podoba w Kam­bo­dży. Nazwa­ły­śmy go goguś, co w naszym języku ozna­czało, że jest łobu­zer­ski i gło­śny, ale też uro­czy. Po kilku minu­tach wycią­gnął rękę: „Jestem Seba­stian, tak przy oka­zji”, a Kri­sten powie­działa mu, że ma na imię Nicole. To było coś, co robi­ły­śmy już na stu­diach: poda­wa­ły­śmy fał­szywe imię, aby poka­zać, jak mało liczyła się dla nas inte­rak­cja z daną osobą, jak bar­dzo były­śmy pewne, że ni­gdy wię­cej nie zoba­czymy tego faceta. Po Benie pil­no­wa­łam się, by nie wpaść za szybko w jakiś zwią­zek, zresztą Kri­sten mnie przed tym prze­strze­gała. A pod­czas podróży uży­wa­nie pseu­do­ni­mów nada­wało naszym nocom eks­cy­tu­ją­cego wydźwięku: „Pew­nego razu w Las Vegas”.

Uda­wa­łam razem z nią, przed­sta­wia­jąc się jako Joan. Ale Seba­stian z RPA był naprawdę zabawny. I w jakiś dziwny spo­sób, kiedy poczu­łam się jako ta mniej pożą­dana kole­żanka, włą­czył mi się dow­cip i poczu­cie humoru, zaska­ku­jąc pre­cy­zją i wyczu­ciem czasu. Kri­sten nie miała nic prze­ciwko. I tak gość był bar­dziej w moim typie, a ona usu­nęła się z drogi, odwra­cała się i roz­ma­wiała z nie­zna­jo­mymi.

Czas pły­nął szybko, zro­biło się chłod­niej. Naj­pierw bar ucichł, potem ulice na zewnątrz poszły w jego ślady. Ryk prze­jeż­dża­ją­cych moto­cy­kli cichł w oddali, zagłu­szany oka­zjo­nal­nymi okrzy­kami pija­nych tury­stów. Dotknę­łam szorst­kiego bicepsa Seba­stiana, kiedy mnie roz­śmie­szył, a on przy­ci­snął dłoń do mojej talii, by prze­pu­ścić kel­nera. „Nicole” kupiła nam kolejną kolejkę piwa ang­kor i kiedy wzno­si­li­śmy toast, posłała mi poro­zu­mie­waw­czy uśmiech.

Roz­mowa nie­uchron­nie zmie­rzała ku „czas się stąd zbie­rać”. Zatrzy­mał się w hostelu jesz­cze bar­dziej kiep­skim niż nasz, gdzie wyna­jął łóżko w pokoju wypeł­nio­nym pry­czami, więc święta Kri­sten uparła się, że chce zostać sama w tym mar­twym barze i wypić solo ostat­nie piwo.

– Wrócę do hotelu do… pół­nocy – zapro­po­no­wała, a Seba­stian i ja z wdzięcz­no­ścią kiwa­li­śmy gło­wami i wszystko było jasne dla wszyst­kich.

Kri­sten chwy­ciła mnie za łokieć w dro­dze do wyj­ścia i jesz­cze raz zapy­tała:

– Na pewno?

Zawa­ha­łam się. W końcu nie zna­łam tego faceta. Moje prze­lotne przy­gody typu seks na trze­ciej randce na Środ­ko­wym Zacho­dzie (od zabaw­nych po żało­sne, to może nie do końca było to, czego chcia­łam, ale godzi­łam się, bo nagle znaj­do­wa­łam się z gościem w łóżku), miały w sobie coś oswo­jo­nego. Oko­lice, które zna­łam, tele­fon komór­kowy i trzy cyfry, które mia­łam wykute na pamięć. Tu było ina­czej. Ani Kri­sten, ani ja nie mia­ły­śmy do tej pory żad­nego waka­cyj­nego romansu. Ale potem sta­ra­łam się ode­przeć nie­po­kój, który czę­sto wkrada się, gdy robi się coś tylko dla­tego, że facet był zabawny, sek­sowny i w dodatku mnie chciał.

Dużo myślę o tym momen­cie, kiedy pokle­pa­łam Kri­sten w ramię i odwró­ci­łam się. Jak to zmie­niło bieg naszego życia, mojego i jej. Jak nasza ścieżka roz­wi­dlała się i skrę­cała, pozo­sta­wia­jąc za sobą tak wiele nie­tknię­tych nitek wybie­ga­ją­cych ze środka jak w koron­ko­wej ser­wetce. Gdy­bym wtedy na przy­kład poszła po rozum do głowy i zmie­niła zda­nie, a Seba­stian roz­pły­nąłby się w mroku, albo gdy­bym wybrała inną ścieżkę i ni­gdzie byśmy nie poszli, tylko cało­wa­li­by­śmy się w barze lub gdzieś na rogu ulicy…

Ale stało się tak, jak się stało. Wybra­łam tę naj­bar­dziej supeł­ko­watą nitkę i trzy­ma­jąc się jej, podą­ży­li­śmy w noc. Kiedy wycho­dzi­li­śmy, błysk fle­sza ośle­pił mnie na chwilę, choć nie wie­dzia­łam, kto zro­bił zdję­cie – może ktoś, komu weszli­śmy w kadr w barze. Cza­sami myślę o tym zdję­ciu, o tym, że ktoś je pew­nie usu­nął z chmury, nie­świa­domy, że jest na nim zagi­niona osoba w jej ostat­nich chwi­lach. Może być bar­dzo, bar­dzo źle, jeśli trafi na to wła­ściwa osoba, połą­czy kropki i prze­każe to wła­dzom RPA. Kto wie, co jesz­cze jest przy­pad­kowo udo­ku­men­to­wane w tele­fo­nach, na twar­dych dys­kach i w zaku­rzo­nych albu­mach ze zdję­ciami? W tym szu­mie w tle, który ma różne zna­cze­nia dla róż­nych odbior­ców…

Seba­stian i ja szli­śmy razem, prze­ci­na­jąc pełne koma­rów powie­trze i trzy­ma­jąc się za ręce, a jego dłoń zsu­nęła się w dół, żeby ści­snąć mój tyłek. Gdy dotar­li­śmy do fron­to­wych drzwi hotelu, dyżurny pra­cow­nik spał na sofie w holu. Kciuk Seba­stiana pogła­dził mój, gdy cze­ka­li­śmy, aż nas wpu­ści. Robiło mi się coraz cie­plej mię­dzy nogami, potem sek­sowny, głę­boki poca­łu­nek, gdy tylko zna­leź­li­śmy się sami w pokoju.

Na początku było gorąco i pod­nie­ca­jąco: odkry­łam, że lubi mie­szać przy­jem­ność z bólem, chwy­tał moją dolną wargę zębami, zacze­sy­wał moje włosy do tyłu ostrym szarp­nię­ciem. Nie było to w moim stylu, ale czu­łam się tro­chę jak zdo­bycz, tak pożą­dana, że ledwo mógł powstrzy­mać swój zwie­rzęcy popęd. Przez lata mia­łam dość edu­ka­cji sek­su­al­nej – quizów w cza­so­pi­smach i roz­mów z przy­ja­ciółmi oży­wio­nych winem – by wie­dzieć, że aby zro­bić na kimś pio­ru­nu­jące wra­że­nie, trzeba poka­zać, że się inte­re­su­jesz tym co on, i odbie­rać jego nie­wer­balne znaki. Więc szarp­nę­łam jego blond włosy. Zamie­nił poca­łu­nek w szyję w ugry­zie­nie. Prze­je­cha­łam opusz­kami pal­ców po jego nagich ple­cach i nagle zaci­snę­łam palce, robiąc dzie­sięć drob­nych zadra­pań, i uśmiech­nę­łam się przy jego ustach, kiedy jęk­nął z przy­jem­no­ści.

Ale wtedy coś się zmie­niło.

W tym samym momen­cie dotarło do mnie, że chcę się prze­łą­czyć na zupeł­nie inny kanał. Prze­stań. Prze­stań. Prze­stań.

Odczu­cie dotyku jego ust piesz­czą­cych mój sutek zmie­niło się w ból. Sap­nę­łam i ode­pchnę­łam jego poli­czek, a on zbli­żył się, by znów mnie poca­ło­wać. Potem zaci­snął pięść na moich wło­sach i szarp­nął tak mocno, że łzy napły­nęły mi do oczu. Byłam zasko­czona i oszo­ło­miona:

– Hej, nie tak ostro.

Znów się uśmiech­nął, jego ruchy wciąż były płynne.

– No co ty, tylko się bawimy.

Przy­gryzł zębami pła­tek mojego ucha, aż krzyk­nę­łam. Usia­dłam, opie­ra­jąc się o wez­gło­wie.

– To boli.

– Jesteś tak cho­ler­nie sek­sowna.

– Mówię poważ­nie – strą­ci­łam jego rękę z mojej piersi.

Nagle poru­szył się tak szybko, że ledwo to zare­je­stro­wa­łam, i chwy­cił mój nad­gar­stek w swoją dłoń.

– Chcesz, żebym na to zapra­co­wał, co?

– Skoń­czy­li­śmy – zerwa­łam się z łóżka. – Myślę, że powi­nie­neś iść.

Spoj­rzał na mnie groź­nie.

– Zwo­dzi­łaś mnie całą noc.

Łza spły­nęła mi po policzku, ale wciąż patrzy­łam na niego, wciąż zacho­wy­wa­łam się twardo. – Musisz wyjść.

A potem cof­nął się i ude­rzył mnie w poli­czek.

– A może tak ci się podoba? – szok skry­sta­li­zo­wał się na moim policzku, a ból roz­legł się echem jak bicie dzwonu.

To było jak kubeł lodo­wa­tej wody, w jed­nej chwili pożą­da­nie zamie­niło się w strach, tryb prze­trwa­nia, walkę lub ucieczkę. Ode­pchnę­łam go na ślepo, despe­racko i tra­fi­łam w szczękę. Przy­pad­kowy cios. Roz­sze­rzył noz­drza, zła­pał mnie za gar­dło i przy­ci­snął do ściany; łup – wal­nię­cie moją głową. Wyma­ca­łam jego palce i usi­ło­wa­łam ode­rwać je od mojej szyi. Drugą ręką się­gnął w dół i zsu­nął moją bie­li­znę do gór­nej czę­ści ud. Poczu­łam dziwne poczu­cie wstydu, jak we śnie, kiedy zda­jesz sobie sprawę, że jesteś nago.

Zła­pał mnie za nad­garstki i przy­ci­snął je do ściany nad moją głową, jak­bym była wiedźmą, którą przy­wią­zano do pala na sto­sie. Pamię­tam moment, jak jego bio­dra przy­ci­skają moje do ściany, jego fiut napie­ra­jący na szorty. Uśmiech na jego spo­co­nej twa­rzy, okru­cień­stwo w oczach, gdy zaczę­łam krzy­czeć. Widzę, jak w zwol­nio­nym tem­pie unosi wolną rękę, a potem kie­ruje ją w stronę moich ust. Znowu ude­rzy­łam tyłem głowy w ścianę, tym razem moc­niej – to był ten sam odgłos jak wtedy z Benem, osiem lat wcze­śniej – i zoba­czy­łam tylko błysk roz­my­tej bieli.

Zatrzy­mał się wtedy, a ja prze­sta­łam wal­czyć. Nur­ko­wa­nie z butlą – tam wła­śnie powę­dro­wał mój umysł, odpły­nął, jak­bym była pod wodą. Kri­sten chciała spró­bo­wać tego w Wiet­na­mie lata wcze­śniej, a ja odmó­wi­łam, bo kie­dyś prze­czy­ta­łam, że nur­ko­wie umie­rają nie z powodu braku tlenu, ale z dez­orien­ta­cji. Wpa­dają w panikę i usu­wają wszystko, co mają przed nosem i w ustach. Wła­śnie o tym pomy­śla­łam, gdy Seba­stian sku­pił cały swój cię­żar na mojej szczęce: coś przed moimi ustami, coś, co despe­racko chcia­łam wyrwać, ale wie­dzia­łam, że już za późno i mam prze­rą­bane.

Zabije mnie.

– Emily!

Oboje zamar­li­śmy. Odwró­cił się, by spoj­rzeć na drzwi i cho­ciaż nie mogłam odwró­cić głowy, poczu­łam, że ucisk zelżał. Ogar­nął mnie gniew, roz­chy­li­łam usta i wto­pi­łam zęby w kawa­łek ciała, coraz moc­niej i moc­niej, aż poczu­łam posmak żelaza na języku.

– Pier­do­lona suka! – puścił moje nad­garstki i cof­nął się, ści­ska­jąc krwa­wiącą dłoń. Koronka mojej bie­li­zny wpiła mi się w udo, gdy kop­nę­łam go kola­nem, ale z jęku, jaki wydał, wywnio­sko­wa­łam, że tra­fi­łam tam, gdzie chcia­łam. Zła­pał się za kro­cze i upadł na mnie.

Brzdęk i jego ciało znów się poru­szyło, a ja mogłam się spod niego wydo­stać. Kri­sten stała nad nami, oddy­chała ciężko i szcze­rzyła zęby jak praw­dziwa Buffy Pogrom­czyni Wam­pi­rów. Trzy­mała ciężką lampę sto­jącą, a kiedy cof­nę­łam się na tyłku, zamach­nęła się ponow­nie i z obrzy­dli­wym hukiem wal­nęła Seba­stiana w plecy. Upadł na zie­mię, ude­rza­jąc głową o pod­łogę cen­ty­metr od nogi meta­lo­wej ramy łóżka.

Widzia­łam, jak moja wście­kłość odbija się echem w spoj­rze­niu Kri­sten, na chwilę spoj­rza­ły­śmy sobie w oczy. Potem wykry­łam ruch, zanim zdą­ży­łam go prze­two­rzyć.

Prze­stań. Prze­stań. Prze­stań.

Widzę tylko prze­bły­ski, jak w świe­tle stro­bo­skopu: głowa Seba­stiana oparta o ramę łóżka. Trzy kop­nię­cia, cztery, krew plami meta­lową nogę i zbiera się w pęk­nię­ciach lami­no­wa­nej pod­łogi.

Chwy­ci­łam Kri­sten, odcią­gnę­łam ją i uści­ska­łam. Opar­ły­śmy się o sie­bie, dygo­ta­ły­śmy.

Zosta­ły­śmy tak przez jakiś czas. Sekundy, minuty, może godziny. Moto­cy­kle prze­mknęły za tanimi zacią­gnię­tymi zasło­nami, błysk i ryk. Seba­stian leżał nie­ru­chomo. To Kri­sten odsu­nęła się pierw­sza. Jej oczy były teraz czy­ste, zwę­żone.

– Musimy się stąd wydo­stać – powie­działa sta­now­czo.

Myślała na głos, wyli­cza­jąc, jakie mamy opcje. Wpa­dła też na pomysł wezwa­nia gli­nia­rzy: w końcu była to ewi­dentna samo­obrona. Ale nasz prze­wod­nik wspo­mniał o trud­no­ściach we współ­pracy z tutej­szą poli­cją i od czasu kłótni z Benem wie­dzia­łam, że zgło­sze­nie napa­ści, co roz­wa­ża­łam wtedy i kilka razy w kolej­nych mie­sią­cach, jest bar­dziej skom­pli­ko­wane, niż więk­szo­ści ludzi się wydaje. Ostat­nią rze­czą, jakiej chcia­ły­śmy, to wylą­do­wać w kam­bo­dżań­skiej celi wię­zien­nej ze skon­fi­sko­wa­nymi pasz­por­tami, oskar­żone o mor­der­stwo. Widzia­ły­śmy film W matni i czy­ta­ły­śmy o Aman­dzie Knox.

Drża­łam i mio­ta­łam się, ale Kri­sten zacho­wała zimną krew. Spraw­dziła puls, a kiedy stwier­dziła jego brak, przy­go­to­wała plan. Nie­do­rzeczne w tak pechową noc szczę­śliwe zbiegi oko­licz­no­ści: led­wie obsa­dzona recep­cja, nikt nie spraw­dził naszych pasz­por­tów, kiedy przy­je­cha­ły­śmy i zapła­ci­ły­śmy z góry gotówką, a bar­man usły­szał imiona Nicole i Joan. Seba­stian podró­żo­wał przez dzie­więć mie­sięcy z ple­ca­kiem w ramach wyprawy, która nie miała okre­ślo­nych ram cza­so­wych, i tak jak my był dumny z tego, że unika mediów spo­łecz­no­ścio­wych i nie dzwoni do domu.

Powie­działa, że obcią­żymy ciało i prze­rzu­cimy je przez pobli­ski klif do rwą­cej rzeki. Że musimy zatrzeć ślady. Opu­ścimy Phnom Penh, zanim kto­kol­wiek zorien­tuje się, że coś jest nie tak. Poczu­łam się odrę­twiała, jakby ktoś pod­łą­czył mnie do kro­plówki z nowo­ka­iną. Kri­sten i Emily ni­gdy nie pozby­łyby się ciała, ale „Nicole” i „Joan” mogły. I zro­biły to. Kolejne godziny były jak mon­taż filmu, o któ­rym będę myślała, że ni­gdy, przeni­gdy nie zosta­nie wyświe­tlony. Były wyczer­pu­jące i okrutne, wszystko mnie bolało przez tydzień, ale Kri­sten oka­zała się nie­zmor­do­wana, dzia­łała z zaci­śnię­tymi zębami i ze zde­cy­do­wa­nym wyra­zem twa­rzy. Zro­bi­łam dokład­nie to, co mi powie­działa, i cudem się udało.

Kiedy skoń­czy­ły­śmy, poje­cha­ły­śmy auto­bu­sem do Laosu. Było cicho i sen­nie przez całą dzie­się­cio­go­dzinną jazdę, a ostat­nie kilka dni spę­dzi­ły­śmy, nie zwra­ca­jąc na sie­bie uwagi, w dwu­gwiazd­ko­wym hotelu. Nie pamię­tam lotu do domu, jazdy tak­sówką z lot­ni­ska, nie­prze­spa­nej nocy przed powro­tem do pracy. Cią­gle widzia­łam czaszkę Seba­stiana wgnie­cioną w miej­scu, w któ­rym sty­kała się z nogą ramy łóżka, krew two­rzyła owal jak rubi­nowy dymek w komik­sie.

Byłam w roz­sypce. Mój mózg wyda­wał się nie­wy­raźny i nie­prze­zro­czy­sty, pokryty czarną ple­śnią. W nocy zapa­da­łam w nie­spo­kojny dzie­się­cio­go­dzinny sen, a w ciągu dnia wybu­cha­łam nie­kon­tro­lo­wa­nym pła­czem. W nie­które poranki prze­sy­pia­łam dzwo­nie­nie budzika i szłam do pracy dopiero w połu­dnie, mia­łam spuch­nięte oczy i nie mogłam się sku­pić. Całymi dniami nie jadłam, potem budzi­łam się w nocy ze skur­czem żołądka. Mój mene­dżer ostrzegł mnie, że jeśli się nie ogarnę, to mnie zwolni. Patrzy­łam na niego tępo, zbyt zała­mana, żeby się tym przej­mo­wać.

Seba­stian nie powi­nien był umrzeć: nie popie­ra­łam kary śmierci i na pewno nie podo­bało mi się, że zacho­wa­ły­śmy się jak samo­zwań­czy stróże prawa, bio­rąc spra­wie­dli­wość we wła­sne ręce. To był wypa­dek, samo­obrona, która poszła za daleko. Ale nie żało­wa­łam, że zamiast wezwać poli­cję, pozby­łam się jego ciała. Doszłam do prze­ko­na­nia, że to był nasz jedyny wybór. Dużo czy­ta­łam na temat Ame­ry­ka­nów aresz­to­wa­nych za gra­nicą na całym świe­cie i jak ich życie zostało zruj­no­wane. Kobieta z Ore­gonu przez lata cze­kała na pro­ces w Argen­ty­nie za śmier­telne wepchnię­cie kie­szon­kowca pod samo­chód. Uwię­ziony detek­tyw z Wir­gi­nii upie­rał się, że nie miał nic wspól­nego z ata­kiem na hostessę w restau­ra­cji w Aca­pulco. Tylu podróż­ni­ków wal­czą­cych o powrót do domu lub spę­dza­ją­cych mło­dość w obskur­nych celach.

Prze­ra­ża­jące histo­rie, obrzy­dliwy dreszcz, który mógł też stać się moim udzia­łem. Ale cho­ciaż prze­czy­tane histo­rie wyma­zały poczu­cie winy, nie zła­go­dziły traumy i poczu­cia nie­spra­wie­dli­wo­ści. Dla­czego wszech­świat wci­snął nas mię­dzy dwa potwory: Cha­rybdę i Scyllę?

Nie­długo po powro­cie do domu powie­dzia­łam Kri­sten, że chcę poroz­ma­wiać z tera­peutą. Wie­dzia­łam, że roz­ma­wiała z tera­peutą jako dziecko, po śmierci rodzi­ców, przez co była jedyną znaną mi osobą, która cho­dziła do psy­chia­try. Płatne, bez­stronne, współ­czu­jące ucho wyda­wało mi się cał­kiem dobrym pomy­słem. Mia­łam kosz­mary, ataki paniki, bole­sne echa bez­rad­no­ści, czu­łam wszech­ogar­nia­jący strach.

– Wybacz, nie chcę cię znie­chę­cać – powie­działa mi przez tele­fon. – Ale uwa­żam, że nikt nie powi­nien poznać związku mię­dzy nami a tym face­tem.

– Nawet jeśli skła­mię o tym, gdzie i kiedy i… jak to się wszystko skoń­czyło?

Bar­dzo długa cisza.

– Tak naprawdę tera­pia tak nie działa.

– A nie pomo­gło ci to? Prze­cho­dzi­łaś prze­cież przez coś… trau­ma­tycz­nego?

– Byłam dziec­kiem, stra­ci­łam rodzi­ców, a dziad­ko­wie nie mieli poję­cia, jak ze mną roz­ma­wiać. Więc dok­tor Bri­ght­side2 pomo­gła mi nauczyć się pew­nych mecha­ni­zmów radze­nia sobie. Ale ty jesteś odporna, Emily. Jesteś silna jak dia­bli. Znam cię.

Długa cisza. Wresz­cie:

– Naprawdę nazy­wała się Bri­ght­side?

Par­sk­nęła śmie­chem.

– Bar­dzo w punkt, co? Patrząc na to z per­spek­tywy czasu, to musiał być pseu­do­nim – kiedy Kri­sten znów się ode­zwała, jej głos był miękki. – Ja tylko chcę, żebyś była szczę­śliwa. I zdrowa. Powin­naś zro­bić wszystko, co musisz, aby tak się stało.

Wie­dzia­łam, o co jej cho­dziło.

– Wiem, że masz rację. Nie potra­fię jasno myśleć. Na­dal prze­twa­rzam.

– Będzie łatwiej, obie­cuję. I do tego czasu jestem tu dla cie­bie, o każ­dej porze dnia i nocy. Nie byłam pewna, czy chcesz o tym roz­ma­wiać, więc nie poru­sza­łam tego tematu, ale jestem tutaj – dodała już bar­dziej oży­wio­nym tonem. – Mogę być twoją dok­tor Bri­ght­side.

– A jak ci zajdę za skórę? – chcia­łam zabrzmieć żar­to­bli­wie, ale wylą­do­wa­łam gdzieś pomię­dzy zra­nie­niem a zazdro­ścią.

– Nie chcę, żebyś myślała, że nie słu­cham. Sły­szę cię, przy­się­gam, że tak – powie­działa pra­wie pona­gla­jąco, a ja zauwa­ży­łam, że kiwam głową. – Od tego czasu też się mio­tam. Oczy­wi­ście, że tak. Ale to, co mnie zawsze ugrun­to­wuje, to świa­do­mość, że mnie wspie­rasz, bez względu na wszystko. A ja cie­bie. Jeste­śmy dla sie­bie. Prawda?

Nie wie­dzia­łam jesz­cze, jak bar­dzo poważ­nie mówiła. W następ­nych tygo­dniach i mie­sią­cach dzwo­niła do mnie każ­dego wie­czoru i rano, przed pracą, żeby się zamel­do­wać, zapy­tać, jak się czuję, żeby mnie zasko­czyć czymś tak zabaw­nym, że nie mogłam się powstrzy­mać, by znów poczuć się sobą. W week­endy roz­ma­wia­ły­śmy długo na wideo, raz przez całą noc, pełne dzie­sięć godzin. I oglą­dała ze mną filmy, zama­wiała dla mnie jedze­nie, wysy­łała do mnie firmy, które odbie­rały pra­nie, ekipę sprzą­ta­jącą, aby wyczy­ściła moją smutną, lepką kuch­nię. Zama­wiała te wszyst­kie rze­czy, które zro­bi­łaby oso­bi­ście, gdyby tylko mogła. Wie­dzia­łam, że gdyby tu była, zmu­sza­łaby mnie, żebym jadła, czule myłaby mi włosy i obci­nała paznok­cie. Kiedy powie­działa, że będzie moją dok­tor Bri­ght­side, nie poję­łam jesz­cze, jak bar­dzo sta­nie się moim ratun­kiem, jak poskłada mnie z powro­tem w całość.

Ale wie­dzia­łam, że chciała mi pomóc, że była dla mnie, cokol­wiek by się działo. Wzru­szy­łam się, gula uro­sła mi w gar­dle i odchrząk­nę­łam.

– Nie wiem, co bym bez cie­bie zro­biła – powie­dzia­łam jej zalana łzami i nie­mal zdrę­twiała w moim zaciem­nio­nym salo­nie.

Zachi­cho­tała.

– Miejmy nadzieję, że ni­gdy nie będziemy musiały się dowie­dzieć.

Roz­dział 4

– Chcia­łam z tobą o czymś poroz­ma­wiać – Kri­sten odło­żyła wide­lec i oparła łok­cie na stole.

Pocią­gnę­łam łyk mojej ciem­nej carménère. Chi­lij­skie wino było pyszne.

– Tak? – zabawne, wła­śnie mia­łam jej opo­wie­dzieć o Aaro­nie.

– Nie chcia­łam od razu o tym mówić. Chcia­łam… Chyba naj­pierw cię wyczuć. Ale zaraz ci powiem – roz­ło­żyła dło­nie, a ja obser­wo­wa­łam w zwol­nio­nym tem­pie, jak roz­sze­rza palce. Skrę­ciło mnie w środku. Na pewno ma to zwią­zek z Kam­bo­dżą.

W końcu prze­rwała dra­ma­tyczną pauzę:

– Myślę, że powin­ny­śmy podró­żo­wać po świe­cie przez sześć mie­sięcy. Począw­szy od tego lata. Two­jego lata.

Nie dotarło do mnie. Jakby mówiła szybko po hisz­pań­sku i teraz patrzyła wycze­ku­jąco.

– Podró­żo­wać po świe­cie?

– Masz mnó­stwo pie­nię­dzy zaosz­czę­dzo­nych dzięki wygod­nej pracy z tą karmą dla kotów – kon­ty­nu­owała. – I myśla­łam, żeby wziąć urlop w swo­jej pracy. Mój pod­na­jem koń­czy się w czerwcu. Mówię cał­ko­wi­cie poważ­nie, Emily. Mogły­by­śmy to zro­bić, prawda?

Pokrę­ci­łam głową. Wystar­cza­jąco dziw­nie było wyobra­zić sobie Kri­sten na spo­dzie kuli ziem­skiej, gdy dźwięcz­ność jej słów została wzmoc­niona sil­nie akcen­to­wa­nym austra­lij­skim „prowda?”. Ale Kri­sten była pio­nie­rem, poszu­ki­waczką przy­gód. Ja zaś – sta­bilna, nie­za­wodna Emily – po pro­stu od czasu do czasu skła­da­łam jej eks­cy­tu­ją­cemu światu wizytę. Czy naprawdę mogłam zawie­sić na pół roku swoje życie? Teraz, kiedy mia­łam trzy­dzie­ści lat i wresz­cie pozna­łam kogoś, kogo lubię?

– Nie zro­zum mnie źle – powie­działa to, co ludzie mówią tylko wtedy, gdy mają zamiar cię obra­zić – ale co cię trzyma? Nie jesteś przy­wią­zana do niczego, nie masz zasmar­ka­nych dzieci, nud­nego męża ani kariery, która wydaje się twoim powo­ła­niem, ani rodziny, z którą jesteś bli­sko. Prawda?

Przy­gry­złam wargę. W więk­szo­ści miała rację: brak rodzeń­stwa, mama i ojczym w St. Paul, tata i maco­cha w pół­noc­nym sta­nie Iowa, nie kon­tak­to­wa­łam się z nimi od mie­sięcy.

Kri­sten i mnie połą­czyło to na stu­diach: pod­czas gdy wszy­scy nasi kole­dzy dzwo­nili do matek przy­naj­mniej raz dzien­nie, my rzadko roz­ma­wia­ły­śmy z naszymi opie­ku­nami. Mniej wię­cej wtedy zaczę­łam zda­wać sobie sprawę dla­czego. Zauwa­ży­łam, jak mimo­wol­nie okrutni potra­fią być moi rodzice, lek­ce­wa­żący i ego­cen­tryczni. Dziad­ko­wie Kri­sten, Nana i Bill, wycho­wali ją po śmierci rodzi­ców, od kiedy miała dwa­na­ście lat. I cho­ciaż oboje zawsze wyda­wali mi się dość mili, Kri­sten twier­dziła, że Bill był tyra­nem, a Nana kłęb­kiem ner­wów.

Kri­sten rozej­rzała się po restau­ra­cji, a potem uśmiech­nęła się do mnie z bły­skiem w oku. Wie­dzia­łam, o co jej cho­dziło, jak na tele­pa­tię mię­dzy przy­ja­ciółmi przy­stało, wyczy­ta­łam: to może być nasze życie. Wspólne prze­mie­rza­nie świata. Odkry­wa­nie dzi­kich zakąt­ków cywi­li­za­cji, kąpa­nie się w tak sur­re­ali­stycz­nych kra­jo­bra­zach, jakie widy­wało się tylko w fil­mach o podró­żach kosmicz­nych.

Ale Aaron… Nie żebym miała pla­no­wać całe życie wokół kogoś, z kim byłam tylko na czte­rech rand­kach. Ale jed­nak.

Pochy­liła się do przodu.

– Pamię­tam, że kiedy ty i Ben się roz­sta­li­ście, mówi­łaś: „To jest to, teraz mogę żyć peł­nią życia. Mogę robić, co mi się rzew­nie podoba” – mach­nęła ręką. – Wiem, że ja to widzę ina­czej, bo to moje rodzinne mia­sto, ale czy Mil­wau­kee to naprawdę miej­sce, w któ­rym chcesz być?

– Kocham Mil­wau­kee. W prze­ci­wień­stwie do cie­bie uwiel­biam tam miesz­kać.

– Ale powie­dzia­łaś o tej pełni życia tak, jak­byś chciała opu­ścić Środ­kowy Zachód.

– Hmm…

Poja­wił się kel­ner i Kri­sten zapy­tała, jakie piwa mają w ofer­cie, a ja pocią­gnę­łam za nitkę, która odry­wała się od mojej pod­kładki.

Zerwa­nie z Benem było jak wbi­cie noża w naj­de­li­kat­niej­szy punkt mojej psy­chiki. Zosta­łam wygnana do miesz­ka­nia Kri­sten, byłam zdez­o­rien­to­wana i smutna. W tam­tym cza­sie moja przy­ja­ciółka Angie, dzielna rudo­włosa spe­cja­listka z lin­gwi­styki, którą pozna­łam w klu­bie sza­cho­wym, dzie­liła cię­żar pie­lę­gno­wa­nia mojego zła­ma­nego serca, wkra­cza­nia z lodami i współ­czu­cia, kiedy potrze­bo­wa­łam prze­rwy od cią­głego gada­nia Kri­sten, żeby pie­przyć Bena. Kiedy kilka tygo­dni po roz­sta­niu Angie zasu­ge­ro­wała, że faj­nie byłoby, gdy­bym poje­chała do domu na święta, żeby mama mogła poroz­czu­lać się nade mną, wybuch­nę­łam śmie­chem.

– Kiedy powie­dzia­łam mamie, że zerwa­li­śmy, powie­działa tylko: „No pro­szę, a ja dopiero zaczy­na­łam go lubić”.

Angie opa­dła szczęka.

– Nie zapy­tała, co się stało?

– A po co? – moi rodzice, któ­rzy roz­wie­dli się, gdy byłam nasto­latką, speł­nili fizyczne wyma­ga­nia „akcep­to­wal­nego wycho­wa­nia dziecka”, a gdy poszłam na stu­dia, wyda­wało się, że im ulżyło, że nie muszą już sobie zawra­cać głowy, z kim wycho­dzę i kiedy wrócę.

Angie zasta­no­wiła się.

– Nie wiem, o czym ona mówiła, wszy­scy go nie zno­si­li­śmy.

Patrzy­łam na nią przez chwilę. Opi­nia Angie, o któ­rej wie­dzia­łam od tygo­dni, była wciąż palącą tajem­nicą, którą wszy­scy na uczelni ukry­wali przede mną prak­tycz­nie od pierw­szego roku stu­diów. Wszy­scy oprócz Kri­sten.

W następ­nym tygo­dniu, kiedy byłam w domu, łama­łam sobie głowę, dla­czego ani mama, ani ojczym nie wspo­mnieli o Benie pierw­szego, dru­giego, trze­ciego dnia. Temat mojego wie­lo­let­niego chło­paka wyraź­nie przy­cichł w mojej gło­wie, oto­czyła go mar­twa cisza. Kri­sten i ja spę­dzi­ły­śmy kolejne dwa święta Bożego Naro­dze­nia samot­nie w cie­płych miej­scach: Fort Lau­der­dale, potem Por­to­ryko. Wycieczki były genial­nymi pomy­słami Kri­sten, ską­pane w słońcu wypady, które ugrun­to­wały jej miej­sce na moim oso­bi­stym drze­wie gene­alo­gicz­nym, tym, które ma zna­cze­nie: wśród rodziny, którą wybie­rasz.

– Twoi rodzice mają w dupie twoje uczu­cia – zauwa­żyła. – Dla­czego poświę­casz im swój czas?

Kri­sten wybrała chi­lij­skiego lagera i wysłała po nie kel­nera. Zło­żyła ręce.

– Pomyśl o tym, Emily. Sama powie­dzia­łaś, że wszy­scy twoi przy­ja­ciele poże­nili się i mają dzieci.

Ale ja tego wła­śnie chcę. Łzy napły­nęły mi do oczu, kilka pasm fru­stra­cji zlało się w jedno: iry­ta­cja na sie­bie, że żało­śnie pra­gnę chło­paka, żal, że nie potra­fi­łam być tak bez­tro­ska jak Kri­sten, że nie potra­fi­ła­bym rzu­cić wszyst­kiego ot tak, na sześć mie­sięcy, z żądzy włó­cze­nia się po świe­cie.

– O Boże, nie płacz! – ręka Kri­sten opa­dła na moją, prze­ci­snęła się przez moje palce. – Prze­pra­szam, mówię to wszystko źle. Cho­dzi mi o to, że… tak wielu ludzi zabi­łoby, aby być na twoim miej­scu. Wszy­scy nasi kole­dzy ze stu­diów dźwi­gają teraz torby na pie­lu­chy, prawda?

Obie zachi­cho­ta­ły­śmy.

– Myśla­łam… Hej, koń­czymy trzy­dzie­ści lat. Czy to nie naj­lep­szy moment na spró­bo­wa­nie cze­goś nowego? I byłam pod­eks­cy­to­wana, myśląc, jak mogłoby wyglą­dać nasze życie w tra­sie. Tak jak kie­dyś, tylko lepiej, bo teraz jeste­śmy doro­słymi kobie­tami.

Usia­dła wypro­sto­wana, wciąż trzy­ma­jąc mnie za rękę.

– Wiesz, że kocham nasze wycieczki. Ale zoba­cze­nie cię raz, może dwa razy w roku to za mało. Tęsk­nię za tobą jak sza­lona – spoj­rzała na pod­kładkę. – I… w zeszłym roku, kiedy prze­ży­wa­łaś trudne chwile, czu­łam się okrop­nie, że nie mogłam być przy tobie oso­bi­ście. Jesteś dla mnie naj­waż­niej­sza, wiesz?

O tej porze w zeszłym roku. Żołą­dek pod­sko­czył mi do gar­dła, kiedy przy­po­mnia­łam sobie zeszłą wio­snę, po Kam­bo­dży: jak cho­dzi­łam otę­piała do pracy… o ile udało mi się tam dotrzeć. Jak waha­łam się mię­dzy głę­bo­kim, spa­stycz­nym szlo­chem a dziką, mio­ta­jącą paniką i jedna myśl koła­tała mi się po gło­wie: umrę.

– Ale nie tylko to – kon­ty­nu­owała. – Tęsk­nię za oglą­da­niem Net­flixa w łóżku, kiedy jeste­śmy zbyt leniwe, żeby wyjść. Bra­kuje mi oma­wia­nia jed­nego tematu przez dni lub tygo­dnie, zamiast zda­wać sobie rela­cje przez tele­fon o tym, co się u nas dzieje pod­czas trzy­go­dzin­nych roz­mów. Nie wiem. Tylko ja tak mam?

Pokrę­ci­łam głową i zaśmia­łam się.

– Tak, nie, ja też. Po pro­stu… ni­gdy nie przy­szło mi to do głowy. Ni­gdy sobie tego nie wyobra­ża­łam – usia­dłam, pocią­gnę­łam łyk wina. – Kri­sten Czar­necki, ty sza­lona suczo.

Zaśmiała się. Miała naj­mil­szy na świe­cie śmiech, pełny i melo­dyjny.

– Możemy to zro­bić. Dla­czego nie? Inni robią tak cały czas. Cho­lera, jak spo­ty­kamy ich na wyciecz­kach, to zawsze jestem o to zazdro­sna. Mogły­by­śmy być tymi, któ­rym inni zazdrosz­czą!

Spoj­rzała na mnie wtedy z sze­ro­kim uśmie­chem i bła­gal­nym wzro­kiem, tym samym spoj­rze­niem, któ­rym obda­rzała mnie, gdy pró­bo­wała mnie prze­ko­nać, żebym wyru­szyła z nią na przy­godę. Wejdź ze mną do tej opusz­czo­nej jaskini, podą­żaj za tymi nie­zna­jo­mymi do baru w innej dziel­nicy. Jej nama­wia­nie zawsze się opła­cało, zawsze pro­wa­dziło do naj­bar­dziej magicz­nych i zapa­da­ją­cych w pamięć frag­men­tów podróży, więc ni­gdy nie żało­wa­łam, że podą­ża­łam za jej nie­ustra­szo­nym prze­wod­nic­twem.

Zobaczmy, co się stało, kiedy dla odmiany chcia­łam zro­bić coś spon­ta­nicz­nego.

Prze­stań. Prze­stań. Prze­stań.

Przez myśl by mi to teraz nie prze­szło. Napo­tka­łam spoj­rze­nie Kri­sten nad naszymi pustymi tale­rzami, na któ­rych były resztki awo­kado i komosy ryżo­wej. Wszystko było już za nami. Ten tydzień i jej pro­po­zy­cja, która zbiła mnie z tropu, dowio­dły tego.

– Pro­szę, Em, obie­caj mi, że się nad tym zasta­no­wisz – powie­działa.

– Obie­cuję.

Zapisz­czała i kla­snęła, a ja poczu­łam, że się rumie­nię. Dobra, znowu nie powie­dzia­łam jej o Aaro­nie, nie zamie­rza­łam teraz psuć tej chwili. Zoba­czymy, czy rano będzie oka­zja.

Wró­ci­ły­śmy do naszego pen­sjo­natu, kie­ru­jąc się krę­tymi kamien­nymi scho­dami na górę, gdzie owalny basen mru­gał leni­wie w stronę gwiazd. Leża­ły­śmy na ledwo trzy­ma­ją­cych się leża­kach i liczy­ły­śmy spa­da­jące gwiazdy. Zoba­czy­łam pięć, Kri­sten sześć.

Ostatni dzień przy­wi­tał nas mgli­stym powie­trzem prze­sy­co­nym nostal­gią, któ­rego każdy haust był słodko-gorzki. Wdy­cha­ły­śmy widoki i łap­czy­wie je chło­nę­ły­śmy, marząc, by te chwile ni­gdy się nie skoń­czyły. Obu­dzi­łam się wcze­śnie, aby odwie­dzić ładny miej­ski kościół poma­lo­wany na biało, który, gdy weszłam do środka, przy­wi­tał mnie błę­kit­nym sufi­tem i pro­stym witra­żem. Kri­sten, nie­gdyś oddana pro­te­stantka, teraz zacie­kle prze­ciwna zor­ga­ni­zo­wa­nej reli­gii w jakiej­kol­wiek for­mie, nie chciała sły­szeć o kościele i zamiast tego przy­wi­tała mnie w hote­lo­wym lobby wła­ści­wym odcie­niem mlecz­nej kawy i goto­wym pla­nem dnia.

Wypo­ży­czy­ły­śmy rowery i jeź­dzi­ły­śmy krę­tymi dróż­kami, zatrzy­mu­jąc się, by w mil­cze­niu popa­trzeć na góry, jak­by­śmy się z nimi żegnały. Zało­ży­ły­śmy kostiumy kąpie­lowe i zanu­rzy­ły­śmy stopy w lodo­wa­tym base­nie hote­lo­wym, po czym wyle­gi­wa­ły­śmy się w jesien­nym słońcu, dzie­ląc się butelką char­don­nay i czy­ta­jąc książki w przy­ja­znej ciszy. Hote­lowy dozorca, pogwiz­du­jąc, otwo­rzył drzwi do szopy i poma­chał nam, zanim z plą­ta­niny narzę­dzi wycią­gnął gra­bie, a Kri­sten zerwała się i popro­siła go, żeby zro­bił nam zdję­cie moim apa­ra­tem. Wyku­pi­łam dla nas obu masaże w maleń­kim spa o zie­lo­nych ścia­nach, gdzie leża­ły­śmy na zatę­chłych sto­łach, pod­czas gdy grube kobiety maso­wały nasze plecy z więk­szą szyb­ko­ścią niż pre­cy­zją. To był ide­alny ostatni dzień. Kri­sten nie wspo­mniała już o pla­nach wyprawy, ale czu­łam, że ta kwe­stia wisi mię­dzy nami, obiet­nica przy­szło­ści uno­siła się w powie­trzu jak wspólne wspo­mnie­nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

hiszp. – sto­lik dla dwojga. [wróć]

ang. – jasna strona. [wróć]