Czwarta pieczęć - Mariusz Walczak - ebook + audiobook + książka

Czwarta pieczęć ebook i audiobook

Mariusz Walczak

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Płatny morderca, Paul Canterbury, przyjmuje zlecenie zgładzenia wampira ukrywającego się w muzeum. To, co miało być jedynie łatwą okazją do zarobienia paru groszy, staje się początkiem problemów, które odmienią życie bohatera. Już wkrótce Paul zostanie wplątany w wojnę pomiędzy Niebem a Piekłem, stanie się świadkiem śmierci nieśmiertelnego, przemierzy Piekło w imię miłości… A wszystko to tylko dlatego, że łasy na pieniądze przyjmie parszywe zlecenie, którego nigdy nie powinien akceptować.
Oto opowieść o trzech antybohaterach, utkana z mrocznych epizodów i wciągająca swoim diabolicznym klimatem. Poznajcie zupełnie nową wersję Apokalipsy!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 664

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 17 godz. 43 min

Lektor: Krzysztof Plewako-Szczerbiński

Oceny
4,3 (6 ocen)
2
4
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




AKT I: NIEŚMIERTELNY

ROZDZIAŁ I

Na wschodnie wybrzeże dzisiejszych Stanów Zjednoczonych spadł przed wiekami olbrzym imieniem Ymir. Ranny, wierzgał kończynami, formując doliny, nakreślając paznokciami wyżłobienia, które później wypełniły się jego krwią. Rzeki, nazwane tak w późniejszych czasach, przecinać będą wschodnią część kontynentu, tworząc jeziora.

Gigant po latach męczarni zmarł, a w miejscu jego śmierci, tysiące lat później, człowiek wybudował miasto Eddington, które stało się karykaturą Los Angeles. Huczne centrum metropolii zostało założone tam, gdzie w przeszłości biło serce potwora. Jak niegdyś, tak i dzisiaj jest to miejsce przepełnione fałszywym blaskiem. Tysiące neonów zawieszonych na wysokich wieżowcach rozjaśnia noc.

Omamieni różnokolorowymi, figlarnymi lampionami nowoczesności mieszkańcy powtarzali swój rytuał co wieczór. Asystentki swoich szefów, pracownicy korporacji, sprzątaczki, kurierzy, nudni księgowi, dyrektorzy – nie miało znaczenia to, kim byłeś w blasku dnia. Gdy zapadał mrok, a melodia skwiercząca jak smażone jajka na patelni wypełniała nocne kluby, ludzie odkładali swe nudne, irytujące życie głęboko do szafy. Zakładali uśmiechnięte maski, przyozdabiali się pstrokatymi ozdobami i jako nowomiejska społeczność żyjąca na kredytach bawili się do białego rana.

Zamiast krwi płynącej w żyłach zmarłego olbrzyma w krwioobiegu współczesnego miasta alkohol mieszał się z narkotykami, tworząc dudniący jazgot hipokryzji. Ulice jak tętnice transportują miliony krwinek, upewniając się, że każda znajdzie swoje miejsce, by w późny piątkowy wieczór przyłączyć się do modłów.

Jadąc jedną z żółtych taksówek wzdłuż zmarłej szyi olbrzyma, wtopionej w ekosystem Ameryki, dojechać można do cichego z pozoru zakątka Eddington. Czaszka Ymira skrywała rozum, obecnie zakryty cegłą formującą się w miejski ratusz, bogatymi willami prawdziwych monarchów tej aglomeracji oraz wiernymi złoczyńcami, którzy płacą grubą gotówką za swoje przywileje.

Odnóża potwora pochłonął ocean, a na brzegu, gdzie wnętrzności wylały się z cielska, założono port, który przeobrażał się w nocy w miasto duchów. Świszczący wiatr smagał swym zimnym, wilgotnym dotykiem czekające na swoich panów kontenery przyozdobione niechlujnym graffiti. Zmęczeni strażnicy siedzieli znużeni na niewygodnych krzesłach, wpatrując się w czarno-biały ekran monitorów i wodząc wzrokiem za czymś podejrzanym.

W całym tym życiorysie miasta uformowanego na ciele zmarłego olbrzyma ważnym elementem historii jest miejsce zbudowane na palcu wskazującym, na rogu Trzydziestej i Trzydziestej Pierwszej Ulicy. Stał tam pomnik historii – Muzeum Amerykańskie, duma Ameryki, która swą sławą dorównywała Muzeum Brytyjskiemu. To tam ludzie od pokoleń składali hołd przeszłości, kolekcjonując mistyczne artefakty, nie wiedząc nawet, że część z nich wciąż emanuje magią.

Po drugiej stronie, na ławce, siedział mężczyzna w długim płaszczu i zagiętym z jednej strony kapeluszu. Żując nie pierwszej już świeżości gumę, spoglądał na budynek, obserwując, jak trzy kondygnacje pięknie układają się w arcydzieło nowoczesnej sztuki architektury. Ręce zawiesił na oparciu i wystukiwał nimi rytm znanej melodii. Gibał się lekko na boki, przypominając alfonsa, który czeka na jedną ze swoich dziewczyn.

Prawda była jednak bardziej fascynująca niż zwykłe odbieranie należności od prostytutki. Gładko ogolony mężczyzna o mocno zarysowanym podbródku, z płaskim bokserskim nosem i nozdrzami jak u wściekłego byka nazywał się Paul Canterbury. Nie bez powodu tkwił, lekko znużony, w tym miejscu.

Kilka dni temu otrzymał intratną ofertę, której – z racji wysokości honorarium – nie mógł odrzucić. Nawet on, najlepszy płatny morderca wampirów, nie mógł przejść obojętnie koło dziesięciu milionów dolarów za wykonanie kolejnej egzekucji na pracującym we wspomnianym wcześniej muzeum krwiopijcy.

Początkowo zastanawiał się, czemu anonimowy klient próbuje skrócić o głowę wampira ukrywającego się jako nocny stróż, ale widząc zaliczkę na swoim koncie, postanowił zignorować dobrą radę przyjaciela, który odradzał mu przyjęcie zlecenia. Co tak naprawdę może się wydarzyć? Powtarzał to zdanie za każdym razem, gdy słyszał wywody partnera, z którym pracował w tym niecodziennym zawodzie od kilku dobrych lat.

– Spokojna noc – powiedział Paul, rozmawiając przez słuchawkę bluetooth z Brandonem. Wciąż kołysał się na ławce.

– Mam nadzieję, że wiesz, co robisz. – Odpowiedź została zagłuszona przez rzężenie spowodowane słabym połączeniem. Dopiero po paru minutach trzasków Paul mógł usłyszeć powtórzone nerwowo zdanie.

– Spokojnie. To nie pierwsza nasza akcja, więc skąd u ciebie tyle niepewności? – Zanim usłyszał odpowiedź, dodał uszczypliwie: – Wiem, wiem. Masz przeczucie. Powtórzę raz jeszcze: a czy kiedyś się ono sprawdziło?

W rezultacie usłyszał jedynie głośny oddech, który wskazywał, że jego wierny kompan się zdenerwował. Zabójca uśmiechnął się pod nosem, wystawiając na widok publiczny swoje krystalicznie białe zęby. Po chwili energicznie wstał z ławki. Otrzepał się z miejskiego kurzu, a jego dotychczas błękitne oczy zapaliły się jak dwie żarówki o karmazynowej barwie. Nie był zwykłym człowiekiem. Świat pełen wampirów, upadłych aniołów, skrzatów, krasnali oraz innych dziwnych stworzeń nazywał go autsajderem. Byli to ludzie o nadprzyrodzonych zdolnościach, których – ze względu na ludzkie pochodzenie – wykluczono z życia Podświata.

– Paul, mamy pewien problem. – Brandon Harper, jego przyjaciel, nerwowo wydusił z siebie słowa, widząc na swoim monitorze włączony alarm. Przysiadł się bliżej ekranu, obserwując miganie czerwonych napisów i starając się zrozumieć, jak to w ogóle możliwe.

Canterbury zatrzymał się na środku ulicy, słysząc niepewny, łamiący się głos w słuchawce. Dostrzegł w tym samym momencie wyrwaną bramę, która miała pilnować podjazdu prowadzącego do głównego wejścia. Płaszcz zatrzepotał na wietrze, odsłaniając dwa półautomaty wiszące w kaburach. Spokojna noc miała się okazać zwiastunem nadciągających zmian – niczym cisza przed burzą.

– Co ty nie powiesz – odparł bez emocji, ukrywając ekscytację. – Ile mam czasu, zanim psy pokrzyżują nam plany?

– Skąd… – Harper w pierwszej chwili próbował wyrwać się z pytaniem, które pojawiło się w jego głowie: „skąd wiesz, że policja już jedzie?”, by po chwili samemu się ukarać poprzez zagryzienie warg. Pomyślał, że to było głupie pytanie.

Brandon od zawsze miał problemy z pewnością siebie. Był człowiekiem bez nadprzyrodzonych zdolności, który – ze względu na niefortunny zbieg okoliczności – posiadł ogromną wiedzą o Podświecie, o wampirzych kastach i klanach. Czytał dużo zapomnianych ksiąg, na które przeznaczył ogromną część swojego majątku. Paul bardzo cenił zdanie przyjaciela. Jednak pomimo tego Harper, jak stereotypowa kobieta przedstawiana często w dowcipach, doszukiwał się między wierszami docinków ze strony zabójcy. Taką już miał naturę.

– Masz góra dziesięć minut – odpowiedział, wydychając ciężko powietrze i brzmiąc trochę jak lokomotywa wypuszczająca parę przez komin tuż przed ruszeniem z miejsca.

– Wystarczy – oznajmił spokojnie Paul.

Przeszedł żwawym krokiem przez ulicę, minął zniszczone wejście na teren posiadłości oraz tabliczkę informującą, że teren należy do Muzeum Amerykańskiego. Zatrzymał się przed frontowymi drzwiami, a raczej tym, co z nich zostało. Roztrzaskane drewno wpadało do wnętrza budynku. Zerkając przez próg, zabójca zauważył panujący w środku mrok i porozrzucane lampy, niektóre z nich były wciąż sprawne i mrugały rytmicznie. Gabloty z cennymi przedmiotami leżały na ziemi, nosząc ślady zaciętej walki.

Karmazynowe oczy zabójcy zapłonęły mocniej, ukazując intensywnie czerwony kolor. Wyciągnął spluwy płynnym, teatralnym ruchem. Szedł wzdłuż niepokojącej ścieżki krwi, która wiła się jak rzeka, wpadając do drugiego pomieszczenia. Tam ujrzał podobny widok zniszczonych eksponatów oraz wyraźne ślady pazurów na podłodze. Oglądając pobojowisko, dostrzegł w kącie leżące nieruchomo ciało. Zbliżając się do ofiary, zauważył rozcięty brzuch, z którego wylały się wnętrzności. Liczne rany na torsie wskazywały na niezbyt wyrównany pojedynek.

Przyklęknął, zbliżając się do posrebrzanej twarzy. Z otwartych ust wystawały rekinie zęby z dwoma charakterystycznymi siekaczami. Uniósł powiekę trupa do góry. Musiał umrzeć niedawno – pomyślał, gdy zobaczył czarną, podłużną w pionie źrenicę, zakończoną marchewkowym odcieniem. Powoli kolor bladł i na ogół musiało minąć dobre pół godziny, zanim oczy staną się bezbarwne. Po kolejnej godzinie pozostanie jedynie biel.

Chwilę później poczuł lekkie szturchnięcie w potylicę. Momentalnie zezłościł się na siebie. Profesjonalista w każdym calu dał się podejść jak zwykły amator.

– Powoli wstań z kolan. – Usłyszał zza pleców. – Bez żadnych gwałtownych ruchów odłóż broń.

Paul rozpoznał charczący głos. Detektyw Walter Cote od dwóch lat ścigał go po całych Stanach Zjednoczonych, będąc zawsze pół kroku z tyłu. Dzisiaj, w niewyjaśnionych okolicznościach, złapał mordercę na gorącym uczynku. Tak przynajmniej sądził policjant.

– Detektywie – odparł ozięble – jakie miłe, niespodziewane spotkanie. – Położył pistolety na zimnej posadzce, wciąż zastanawiając się, jak to możliwe, że dał się tak łatwo podejść, chociaż marmur tak pięknie wydobywa z siebie echo stawianych kroków.

– Paul – zaczęli rozmowę, jakby starzy znajomi po latach rozłąki znaleźli się w krępującej sytuacji – aresztuję cię za zamordowanie dziesięciu osób. Możesz zachować milczenie…

– Poważnie? – Przerwał wypowiedź, irytując stróża prawa. – Zamierzasz aresztować mnie zgodnie z literą prawa, recytując jakąś banalną formułkę? To do ciebie niepodobne. – Roześmiał się, ale gwałtownie urwał rechot, gdy usłyszał szelest dobiegający z góry.

– Nawet mnie nie wkurwiaj! – warknął zirytowany detektyw, słuchając prześmiewczego tonu. – Żadnych numerów, bo bez zbędnych wyrzutów sumienia pociągnę za spust. Ręce za siebie! – Zaczął nerwowo szukać przywieszonych do pasa kajdanek.

Ręce policjanta drżały ze starości. Siwy, przerzedzony wąs w kształcie dzioba poniekąd zdradzał wiek Waltera, który w zeszłą zimę skończył pięćdziesiąt lat. Próbował synchronizować swoje ruchy, nie odrywając wzroku od przestępcy, który z jakichś nieznanych dla Cote’a powodów uniósł wysoko głowę. Trzymając ręce w górze, Balor, bo taki przydomek zyskał płatny zabójca – od celtyckiego boga śmierci – naprężył mięśnie szyi i z uwagą obserwował pokryte licznymi cieniami sklepienie.

– Naszą małą zabawę będziemy musieli przełożyć na inny termin – powiedział z powagą, jednocześnie opuszczając ręce.

– Nie ruszaj się! – Nerwowość w głosie podstarzałego gliny była aż nadto widoczna.

– To nie ja jestem tutaj problemem.

Wszystko potoczyło się błyskawicznie. Paul poczuł, że coś wielkiego wylądowało tuż za plecami Waltera. Schylił się po swoje spluwy, naładowane płynnym srebrem. Odwrócił się energicznie, widząc przed sobą potwora pokrytego brązową sierścią, wysokiego na prawie trzy metry, o wilczym pysku. Bestia wbiła wielkie kły w ciało detektywa, podrzuciła go z lekkością, jakby osiemdziesiąt kilogramów nie robiło dla stwora żadnej różnicy i cisnęła go na drugą stronę pomieszczenia.

Przerośnięty wilkołak wyprowadził wielką łapą dwa szybkie uderzenia. Paul odbił w bok. Wystrzelił serią w umięśniony korpus potwora. Pociski odbiły się od twardej skóry, nie zostawiając żadnych widocznych śladów.

Dziki zwierz zaatakował z impetem, taranując wszystko na swej drodze. Donośny ryk stawał się coraz głośniejszy, przeobrażając się w nieznośny jazgot ciężkich dźwięków. Gwałtownie doskoczył do zaskoczonego autsajdera. Zadał piorunująco silny cios, wbijając się w podłogę, gdy płatny zabójca uniknął zderzenia. To rozwścieczyło bestię, która nabrała jeszcze większej animozji w stosunku do rywala.

W szale potwór machał swoimi olbrzymimi pazurami we wszystkie strony. Niszczył gabloty, zostawiał wyraźne ślady na ścianach. Paul, strzelając krótkimi seriami, zauważył, że przeciwnik trzyma w jednej łapie pozłacane pudełeczko ozdobione rycinami. Rozpoznał jedynie postać smoka wijącego się wzdłuż jednej z krawędzi. Chwilę później, zagoniony w róg, przyjął na ciało szarżę wielkiego cielska.

Wilkołak zostawił głęboką ranę na jego klatce piersiowej, po czym chwycił za nogę rywala i rzucił nim z całych sił na stojącą nieopodal kolumnę. Potwór, słysząc w tle syreny policyjnie, nie zadał kończącego ciosu, wycofując się przez otwór w suficie i zostawiając rannych mężczyzn na pastwę losu.

Dysząc ociężale, pokryty krwią oraz potem Paul wstał z wielkim trudem. Po kilku krokach upadł bezwładnie na zniszczoną gablotę. Jęknął przy zderzeniu, wymienił kilka wulgarnych epitetów, opisując sytuację, w której się znalazł, i ponowił próbę wydostania się z muzeum. Jego organizm zaczął regenerować ubytki, ale dużo wolniej, niż tego oczekiwał. Ślad pazurów, który przebiegał po skosie przez całą klatkę piersiową, zaskakująco mocno krwawił, a siermiężny, tępy ból pulsował we wszystkie kierunki.

– Paul? Paul? – Usłyszał w słuchawce wystraszony głos przyjaciela. – Pospiesz się, bo policja jest już blisko.

– Lepiej odpal wóz, bo będziemy musieli szybko stąd spadać – odparł.

Po chwili ranny mężczyzna zerwał się na chwiejne nogi. Przygarbiony trzymał się za obolały bok. Szedł powoli, jakby nadciągająca wizyta nieproszonych gości ubranych w ciemnogranatowe stroje wcale mu nie przeszkadzała. Przez połowę drogi utykał na prawą nogę, ale dzięki wzmożonej regeneracji już po sześciu metrach dość swobodnie się poruszał. Przechodząc tuż obok leżącego Waltera, poczuł delikatny uścisk na kostce. Spojrzał spode łba na swoją nogę, do której przyczepiła się ręka detektywa, który wciąż – o dziwo – żył. Tamował krew, przyciskając drugą dłoń do szyi. Drgawki unosiły dolne kończyny w okropnym tańcu śmierci.

Policjant zerkał półświadomie na stojącego w przejściu mordercę. Słone łzy mieszały się z brudną krwią, tworząc niesmaczny koktajl, który z taką chęcią spijało przemijanie. Życie uchodziło z niego w strugach ciemnorubinowej cieczy.

Canterbury wyrwał się z lichego uchwytu. Jednak zanim odszedł, ponownie został złapany za postrzępioną nogawkę spodni. Umierający człowiek, topiący się w kałuży własnej krwi, chwytał kawałek ubrania jak przysłowiową brzytwę. Zabójca popatrzył z groteskowym uśmieszkiem na sceniczną improwizację szekspirowskiego przedstawienia. W głowie zrodziło mu się tysiące niespójnych myśli i – pchnięty przez tę nieopisaną ideę – pochylił się nad niedawnym rywalem. Przy pomocy silnych rąk przerzucił Waltera przez swoje ramię.

Wyszedł na zewnątrz i korzystając z miejskich cieni rzucanych przez wysokie budynki, zdołał umknąć tuż przed przyjazdem policji. Szybko skręcił w boczną alejkę, otworzył tylne drzwi podstawionego vana, który cicho chrobotał i drżał w gotowości. W pierwszym momencie siedzący na przedzie Brandon nie dostrzegł dodatkowego balastu. Wyjechał samochodem krętymi uliczkami, wciąż głowiąc się, jak takie spore auto zmieściło się w wąskich przejściach. Pojechali w stronę nadmorskich magazynów, gdzie mieli swoją kryjówkę.

ROZDZIAŁ II

Stary, rozklekotany van potulnie pędził w stronę schronienia, nie zdradzając przy tym buzujących emocji, rozgrzewających w środku samochodu atmosferę niemalże do czerwoności. Brandon ściskał kierownicę z całych sił, ciągle zerkając nerwowo na tyły, gdzie trwał wyścig z czasem i upływającą krwią. Życiodajny płyn tryskał żywiołowo z głębokiej rany. Policjant, zniewolony przez drgawki, podskakiwał całym ciałem niczym ryba wyjęta z wody. Paul zdjął płaszcz, oderwał rękaw i przyłożył go do obrażenia, tamując prowizorycznie wyciek życia, które kurczyło się z sekundy na sekundę.

– Kto to w ogóle jest?! – wrzeszczał wniebogłosy Harper.

Podenerwowany wszedł ostro w zakręt, ścinając bokiem samochodu trzy stojące nieopodal metalowe pojemniki na śmieci. Prawa natury okazały się bezlitosne i bezwładność pociągnęła ze sobą Balora, który z impetem przywalił w ścianę. W ostatniej chwili zacisnął dłoń mocniej na karku policjanta, by nie wypuścić go z uścisku. Sam do końca nie wiedział, czemu ratuje mu życie. W końcu detektyw Cote bezwzględnie próbował go przyskrzynić. Może był to wynik podświadomego uhonorowania godnego przeciwnika, który jako jedyny zdołał przystawić mu do potylicy spluwę?

– Uważaj, jak jedziesz!

– Staram się! – Wymamrotał dodatkowo kilka brzydkich epitetów pod nosem, by wyładować frustrację, jaka nagromadziła się w nim w czasie nerwowej jazdy.

Kierujący pojazdem odetchnął z ulgą na tyle, na ile pozwalała mu na to sytuacja, widząc w tle zadokowany w porcie kontenerowiec. Tuż przy wodzie odbił w prawo i jadąc wzdłuż linii brzegowej, bacznie obserwował szare magazyny, które wyrosły w porcie kilkanaście lat temu. Zawsze miał problem, by rozpoznać właściwą bramę, bo według niego każda cholerna brama w tym miejscu wyglądała tak samo. Odliczając w pełnym skupieniu do czterech i jednocześnie starając się nie słyszeć szamotaniny na tyłach, Brandon zauważył uchylony wjazd.

Uderzył wozem o siatkę, nie patrząc na ewentualne szkody, i zaparkował tuż przy bocznym wejściu do kwadratowego, niczym niewyróżniającego się budynku z czerwonej cegły. Wyskoczył z auta tak szybko, że potknął się o wystający z piaszczystej ziemi kamień. W locie zrobił fikołka i runął jak długi. Zaciskając zęby, pozbierał swoje cztery litery i nerwowo podbiegł do drzwi, próbując trafić kluczem w zamek. Po trzech nieudanych próbach zdołał otworzyć wejście. Zdyszany odwrócił się, by podskoczyć z zaskoczenia, że tuż obok niego stoi Paul, niosąc na rękach nieprzytomnego mężczyznę.

Bez zbędnych słów zbiegli do piwnicy, gdzie w trzecim pomieszczeniu znajdował się pokój z chirurgicznym sprzętem. W przeszłości, zanim Harper otworzył własną bibliotekę oraz stał się partnerem w szemranym biznesie mordowania wampirów na zlecenie, uczęszczał na studia medyczne. Marzył o wielkiej karierze chirurga, ale życie potoczyło się inaczej, niż sobie to w młodości nakreślił.

Nieśmiały, lekko pulchny mężczyzna z wyraźną łysiną przy stole operacyjnym zmieniał się w pewnego siebie twardziela. Jak w filmach o lekarzach nawet w najcięższych przypadkach zachowywał spokój. Nie było wyjątku, nawet dzisiaj. Nakazał stanowczym głosem położyć nieprzytomnego faceta na zimny blat. Korzystając z nożyczek, rozciął białą koszulę. Chwycił pewnie skalpel, nici oraz igłę i zanurzył się w swoim świecie.

Paul tylko przez chwilę obserwował swojego przyjaciela przy pracy, gdy ten płynnymi ruchami, niczym dyrygent wyznaczający rytm całej orkiestry, wykonywał zabieg. Wyszedł z pomieszczenia, przeszedł koło dwóch zamkniętych pokoi i wrócił na górę. Po drodze zatrzymał się na półpiętrze, gdy ból w klatce piersiowej zmusił go do podparcia się o ścianę. Upadł na jedno kolano. Wytarł niedbale czoło zesztywniałą ręką.

Niespodziewana zadyszka trzymała go w takiej pozycji dobre dwie minuty. Był bardzo zdziwiony, ponieważ nigdy przedtem nie odczuwał czegoś równie niepokojącego. Zazwyczaj rany goiły się błyskawicznie, nie zostawiając żadnych wyraźnych śladów. Tym razem było inaczej. W miejscu skaleczenia od olbrzymiego wilkołaka czuł pulsujący, nieznośnie piekący ból, który zwiększał swoje natężenie z każdym oddechem.

Gdy moment słabości minął, wgramolił się na górę. Przy bocznych drzwiach, z których skorzystali, wchodząc do magazynu, odbił w lewo, idąc długim korytarzem, by na końcu skorzystać z kolejnych schodów. Zmęczony wspinaczką oraz przebytą walką leniwie rozebrał się z zakrwawionej odzieży, nie wiedząc, ile krwi było jego, a ile należało do policjanta. Zniechęcony rzucił ubranie w kąt, pakując się następnie pod prysznic. Dopiero strumień zimnej, wręcz lodowatej wody ostudził tortury serwowane mu przez własny organizm.

Minęła godzina, gdy Paul zakończył rytuał, założył nowe, wygodniejsze ubranie i zszedł do głównej części magazynu, przebudowanej na ich centrum dowodzenia. Po drodze zorientował się, że zostawił w muzeum swój ulubiony kapelusz. Na jego twarzy pojawił się grymas niezadowolenia. Poprawił jeszcze czarne jak smoła, krótko obcięte włosy i podszedł do siedzącego przy stole Brandona, który sączył napar z ziół, by ukoić swoje nerwy.

– Nawet się nie waż tego mówić – rzekł Canterbury stanowczo, widząc spojrzenie przyjaciela, które aż krzyczało „a nie mówiłem?”.

– Co się właściwie tam stało? I kim, u diabła, jest ten facet?

– Walter Cote. – Chrząknął niepewnie, jakby nie przypominał siebie z opowieści o legendarnym płatnym zabójcy, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych. Dopiero gdy usłyszał ton własnej wypowiedzi, powtórzył te słowa z większą stanowczością.

– Czy mógłbyś powtórzyć? Czy ja usłyszałem nazwisko Cote, tego detektywa, który nam depcze po piętach? Czy ty zwariowałeś do reszty?! – Ze złości prawie zakrztusił się naparem.

– Znalazł mnie w muzeum. Chcę wiedzieć, od kogo wiedział, że tam będę. Na pewno ktoś musiał mu o tym powiedzieć.

– Sugerujesz, że jego wtyczką był nasz anonimowy klient?

Balor przysiadł się do Brandona. Siadał z grymasem bólu. Złapał się instynktownie za korpus, który ponownie nie dawał mu spokoju.

– Wszystko w porządku? – Przyjaciel błyskawicznie wychwycił dziwne zachowanie Paula.

– Ta – odrzekł niechętnie, ale po nachalnej namowie podwinął do góry koszulkę, odsłaniając bliznę biegnącą po skosie w miejscu ran zadanych pazurami przez bestię.

– Chyba się starzejesz, bo twoje ciało nie regeneruje się tak szybko, jak kiedyś – podsumował sarkastycznie. – Właściwie co cię zaatakowało?

– Wilkołak.

Harper zmarszczył brew, nie dowierzając w odpowiedź, jaką usłyszał.

– Naprawdę się starzejesz.

– To nie czas na wygłupy. – Uciął chłodno. – Ten był inny. Gdy stanął na dwóch tylnych łapach, swoją drogą nie wiedziałem, że to potrafią, przysiągłbym, że miał około trzy metry wysokości. Był pokryty gęstym, lekko rdzawym futrem. Bardziej przypominał taran albo czołg, a nie wilkołaka.

Zapadła niezręczna cisza. Obaj zastanawiali się, jak to w ogóle możliwe, by wilkołak wyrósł na tak ogromne bydlę. Każdy obeznany ze Podświatem wiedział, że te czteronożne zwierzęta łączy szczególna więź z wampirami, przypominając relację człowieka z psem, tylko w tym wypadku pies jest dużo bardziej dziki i umięśniony od swojego dalekiego krewnego. Dochodzą do siedemdziesięciu centymetrów w kłębie. Charakteryzuje ich szpiczasty pysk, dwa zakrzywione kły niczym u prehistorycznych szablozębnych i nie mają nic wspólnego z ludzkimi legendami.

– Jesteś pewien?

– Poruszał się z dużą szybkością, ledwie za nim nadążałem, ale jestem pewien, do czego strzelałem. Wyglądał jak dużo większy wilkołak, który może bez problemu stać na dwóch łapach. Co więcej, zauważyłem jeszcze jedną charakterystyczną cechę tej maszkary. Na czole miał jakby wypalony symbol, ale nie byłem w stanie dostrzec szczegółów. Może jakbym zobaczył ten znak, tobym go skojarzył. – Wzruszył ramionami.

Harper energicznie wstał z wygodnego fotela. Pomaszerował bez słowa w stronę swojej kolekcji zakazanych ksiąg w drugim pomieszczeniu. Zdezorientowany profesjonalny zabójca podążył za nim. Gdy wszedł do środka, ujrzał, jak jego przyjaciel niezgrabnie, ze względu na swoją tuszę, pochyla się nad półką i przeskakuje z tytułu na tytuł, szukając właściwiej lektury. Tylko czego on tak namiętnie szuka? – pomyślał, wciąż oglądając niezdarne akrobacje.

– Mam! – oznajmił entuzjastycznie, dźwigając ze sobą wielką czerwoną księgę w formacie A4.

Na oko miała ponad sześćset stron i była oprawiona w karmazynową, twardą okładkę z symbolem węża zjadającego własny ogon. Bez wątpienia był to Uroboros. Tyle zapamiętał Paul z dawnej rozmowy z Brandonem, który w pół drogi rzucił mu nadgryziony zębem czasu wolumen.

– Przekartkuj pierwsze strony. Może skojarzy ci się jeden z symboli.

– Nie muszę. To ten.

Na trzeciej stronie zauważył wielki symbol w kształcie litery A, która była położona na lewy bok, a pionowa linia środkowa, łącząca odnóża, wychodziła po obu stronach, tworząc coś na wzór znaku opisującego kąt w matematyce.

Harper podszedł bliżej, rzucił zaciekawione spojrzenie. Natychmiast zbladł i omal nie stracił równowagi z nerwów. Wziął dwa głębokie wdechy. Sam przez chwilę zastanawiał się, czy aby przypadkiem nie ma zawału serca.

– Jesteś pewny, że to ten symbol? – wydukał pytanie, wycierając mokre od potu czoło w długi rękaw swojej ulubionej jaskrawożółtej koszuli z ciemnym napisem „Jak to dobrze być puszystym”.

– Nie mam żadnych wątpliwości – odpowiedział zdegustowany przedstawieniem partnera, który na słowa potwierdzenia jeszcze bardziej zbladł, jakby dopiero co skończył pracę w tradycyjnym młynie. – A dlaczego pytasz?

– No bo… – Zapowietrzył się do tego stopnia, że nie mógł się wysłowić. Wzruszył jedynie ramionami, wyglądając przy tym jak student po alkoholowej libacji, stojący na kacu przed profesorem.

– No wyduś to z siebie. Nie umiem czytać po łacinie. – Był coraz bardziej zirytowany postawą Brandona.

– Właściwie to hebrajski z naleciałościami aramejskiego z czasów chrystusowych. – Tłuścioch odchrząknął, bo w tamtym momencie w oczach zniecierpliwionego Paula był właśnie tłuściochem. Grubym, wielkim, przede wszystkim irytującym tłuściochem.

– Więc?

– Jeśli… – Zauważył świdrujące spojrzenie nieskrywanej złości, więc prędko dodał: – Oczywiście, że widziałeś. Problem jest w tym, że ten symbol przypisany jest do Anubisa.

Dzika, zniecierpliwiona złość na twarzy Canterburiego jak za dotknięciem magicznej różdżki prysła.

– Ten Anubis?

– Tak. – Usiadł na kanapie i ponownie wytarł nagromadzony pot z czoła. – To ten Anubis. Wilkołak czystej krwi, należący do samego Aleksandra. – Imię „Aleksander” wypowiedział z wielką dbałością, jakby oddawał hołd dawnemu mistrzowi.

– Ale jeśli jest to „pies” pierwszego nieśmiertelnego, to by oznaczało…

– Że sam Aleksander żyje i właśnie powrócił po prawie dwóch tysiącach lat nieobecności. Jeśli ktoś, kto ukrywał się tyle wieków, postanawia wysłać swoją psinkę na zwiady, nie może to oznaczać nic dobrego.

Na chwilę zapadła krępująca cisza. Obaj starali się przetworzyć zdobytą wiedzę, ale za każdym razem odbijali się od ściany niepewności. Dlaczego Aleksander postanowił działać teraz? Co właściwie było w tajemniczym pudełku, które wykradł Anubis? Jakie były intencje nieśmiertelnego?

– Nie mam chyba wyboru. – Po długim namyśle siedzący przy barku Paul, siorbiąc trzecie piwo, w końcu przerwał zmowę milczenia. – Jeśli powrót Aleksandra jest prawdziwy, to tylko jedna istota w całym Podświecie będzie coś więcej wiedziała.

Brandon podniósł głowę znad księgi, w której szukał jakichś wskazówek co do ewentualnego powrotu nieśmiertelnego. Zmarszczył wysokie czoło i podrapał się po brodzie, przypominając w tamtym momencie ogolonego goryla wpatrującego się bezmyślnie w czarne ciągi liter, których nie rozumiał.

– Masz na myśli tego złamanego chuja, który jest nam winny niemałą kasę? – odpowiedział z przesadną czułością.

– Dokładnie. Kto jak kto, ale skryba Mulit wie wszystko, co się dzieje w Podświecie, więc jeśli faktycznie Aleksander pojawił się w mieście, to on z całą pewnością musi o tym wiedzieć. – Na jeden łyk dopił gorzkie piwo, zastanawiając się, czemu właściwie pije, kiedy przy szybkiej regeneracji ciała alkohol na niego nie działa. – Może będzie skory do rozmowy, jak mu zaproponuję umorzenie długu w zamian za informację.

– I na to ten matko… – Brandon ugryzł się w język, nie kończąc epitetu. – I pewnie się na to zgodzi, ale czy warto? W końcu wisi nam sporą sumę.

– Chyba i tak nie mamy wyjścia. Wolę wiedzieć, jakie zmiany nadchodzą w Eddington. – Na to stwierdzenie opasły przyjaciel nie znalazł kontrargumentu.

– Jest jeszcze jedna kwestia, o której chyba zapomniałeś – dodał po chwili triumfalnie Harper, widząc, że płatny morderca nie potrafi skojarzyć podstawowych faktów.

– O cholera! – Paul po dłuższym namyśle nadął się i wyrzucił z siebie elokwentny komentarz, stosowny do sytuacji, w jakiej się znaleźli.

– Ustaliliśmy, że spotkałeś Anubisa – rozpoczął swoją diagnozę, przypominając mędrca znad księgi, a nie wystraszonego chłopczyka, przygniecionego ciężarem dorosłości. – Detektyw Cote został ugryziony przez wilkołaka czystej krwi. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Sprawdziłem. – Postukał palcem wskazującym na kalendarz leżący na stole, tuż obok otwartego laptopa oraz wcześniej pokazanej księgi z symbolami. – Za sześć dni jego życie wywróci się do góry nogami – orzekł spokojnie, nie przejmując się losem jakiegoś gliny.

– Mam rozumieć, że przemieni się w wilkołaka?

– Jeśli – pomachał palcem, jakby prowadził zajęcia i tłumaczył dość oczywistą kwestię studentowi, który za bardzo nie uważał na jego poprzednich wykładach – przeżyje metamorfozę. Właściwie jego szanse rozkładają się po równo. Z drugiej strony albo zostanie psem gończym wampirów, albo umrze w męczarniach. Jak dla mnie nie jest to zbyt ciekawy wybór.

Paul podszedł do metalowej szafki i płynnym ruchem podniósł zasłonę. Pobieżnie przejrzał wiszące na hakach giwery, by wybrać tę najwłaściwszą. Uśmiechnął się ukradkiem, słysząc, jak pierwsze krople spadające z nieba obijają dach budynku. Pomyślał, że tragikomiczny finał przygody Waltera zasługuje na melodramatyczne zakończenie, a nie ma chyba bardziej oklepanego schematu niż ten, gdy bohaterzy walczą o swoje życie właśnie w strugach rzęsistego deszczu.

Z bardziej stosownym wyrazem twarzy zszedł do piwnicy. Stanął w przejściu, widząc przywiązanego, zakneblowanego policjanta, który odzyskał chwilę wcześniej przytomność. Rana na szyi w dość szybkim tempie goiła się dzięki zmianom, jakie nastały w jego ciele po ataku Anubisa. Gliniarz szarpał się z mocowaniami, ale zamarł, widząc cień postaci w progu. Po chwili rozpoznał sylwetkę należącą do Canterbury’ego, gdy ten podszedł bliżej, trzymając w prawej dłoni spluwę.

– Musimy porozmawiać – powiedział dość łagodnym tonem Paul.

Policjant, przywiązany za kostki oraz nadgarstki do zimnego, stalowego łóżka, przestał mamrotać niezrozumiałe słowa, mając zatkane usta. Prędko ocenił wzrokiem stojącego naprzeciwko niego mężczyznę, zaczynając od czubka głowy, by zatrzymać się na broni. Zacisnął mocniej pięści, a łzy mimowolnie spłynęły mu po policzkach.

– Zaraz zdejmę knebel, ale musisz obiecać, że będziesz siedział cicho. Rozumiesz?

Więzień pokiwał głową. Balor zsunął knebel z ust policjanta, który zaczął drzeć się wniebogłosy. Po chwili otrzymał siarczysty strzał z otwartej dłoni. Szok spowodowany uderzeniem sprawił, że zamilkł.

– Czy ty jesteś głupi? – warknął zniesmaczony. – Przecież to pomieszczenie jest dźwiękoszczelne.

– Czego ode mnie chcesz?

– Nareszcie jesteś bardziej rozmowny – podsumował radośnie. – Mamy do obgadania parę spraw. Niektóre są mniej niemiłe, inne bardziej, ale – wzruszył ramionami, machając rękoma na boki – szczerze? Jesteś w wielkiej, czarnej dupie. – Odłożył pistolet na mały stolik, gdzie leżały narzędzia używane przez Harpera do zabiegów.

– Nic ci nie powiem! – grzmiał ze wściekłości Walter.

– Może jeszcze zmienisz zdanie, bo tak naprawdę to ja mam kilka interesujących wiadomości dla ciebie. – Na te słowa Cote przekręcił głowę w bok, jak to mają w zwyczaju psy, gdy nie rozumieją, co ich pan ma do powiedzenia. – Po pierwsze – stanął w rozkroku i skrzyżował ręce na klatce piersiowej, wystukując rytm palcem wskazującym lewej dłoni – jak myślisz, co się stało w muzeum?

Detektyw zapowietrzył się. Próbując przypomnieć sobie sytuację, widział przed oczami jedynie migawki, których nie potrafił racjonalnie złożyć w całość. Piekła go prawa strona szyi, więc próbował skleić z niepełnych puzzli obraz. Doszedł do przedziwnych wniosków, jakoby zjawił się tam ktoś trzeci i wbił swoje zęby w jego ciało.

– Zostałem zaatakowany przez osobę, która była z nami w tym pomieszczeniu – odparł niepewny swojej odpowiedzi.

– Osoba to za dużo powiedziane.

Paul wziął do ręki metalowy, wypolerowany pojemnik i przystawił Walterowi pod nos, ukazując mu odbicie jego rany, na której wyraźnie było wciąż widać ślady po ugryzieniu. Następnie uniósł swoją koszulę do góry, odsłaniając cztery świeże blizny, biegnące po skosie przez całą klatkę piersiową. Cote obserwował ze zdumieniem całe przedstawienie. Nie odważył się odezwać.

– Zaatakował cię wilkołak. – Słowa wywołały konsternację u człowieka, który pochylił na tyle, na ile pozwalały mu na to więzy, głowę do przodu, upewniając się, czy aby na pewno dobrze usłyszał wypowiedziane zdanie. – Tak, wilkołak. Wielki, ogromny jak stodoła wilkołak ugryzł cię w szyję, cisnął o ścianę jak jakąś pacynkę, a mi zostawił śliczny tatuaż. Więc tak, nie przesłyszałeś się. To był cholerny wilkołak. – Kilkakrotnie powtórzył słowo „wilkołak”, by upewnić się, że jego słuchacz oswoił się z baśniowym terminem, który właśnie nabrał realnych kształtów.

– Ty chyba ze mnie żartujesz – odparł niepewny intencji mordercy, na którego polował tyle lat. Nie przypominał sobie, by w zostawionej przez behawiorystę notatce, na której widniała ocena psychologiczna Paula, była wspomniana skłonność do czarnego humoru.

– Lepiej rozejrzyj się. Czy to miejsce nadaje się na komedię?

Podstarzały glina, leżący na pochylonym łóżku pod kątem czterdziestu pięciu stopni, rzeczywiście posłuchał rady i zerknął na białe kafelki ubrudzone jego krwią. Skojarzył brudne narzędzia ułożone na stoliku, czerwoną maź na podłodze i ścianie oraz szwy, które widział w odbiciu tacy. Zachodził w głowę, czemu go uratowali. Nie mógł znaleźć odpowiedzi na to krępujące pytanie.

– Wilkołak – powtórzył, szepcząc, jakby wypowiadał zakazane zaklęcie, oddzielające świat rzeczywisty od nierealnych legend.

– Tak. Pieprzony wilkołak – rzekł z entuzjazmem Paul. – Z tym wiąże się jeszcze jedna informacja. – Tym wstępem kupił pełną uwagę policjanta. – Ta łajza wbiła zęby w twoje cielsko i na twoje nieszczęście przeżyłeś ten atak. Problem w tym, że za kilka dni, jeśli przeżyjesz przemianę, staniesz się bezmyślnym wilkołakiem. Nie ma na to lekarstwa, nie można zatrzymać procesu. Można jedynie – spojrzał wymownie w stronę spluwy, którą na początku rozmowy położył na stoliku tak, by Walter, który z uwagą śledził każdy jego ruch, również skierował swój wzrok w tym kierunku – skrócić cierpienie, bo śmierć w czasie nieudanej transformacji boli. Bardzo boli. Są to nie do opisania katusze, trwające co najmniej godzinę.

– Mój Boże… – rzekł przejęty mężczyzna, a w jego głosie Paul odnalazł potwierdzenie tego, co chciał usłyszeć. Policjant zaakceptował swój los i uwierzył w przedstawioną mu historyjkę, która jakby nie patrzeć, była prawdziwa.

Canterbury chwycił za broń. Przystawił zimną lufę do spoconej skroni Waltera, który momentalnie zamknął oczy. Człowiek odliczał upływający czas z klepsydry życia uderzeniami nerwowego serca. Słyszał dudnienie w klatce piersiowej oraz nierówny, głęboki oddech. Zaciągał się powietrzem, smakując je ostatni raz. Chwila przeciągała się, gdy kat stał nieruchomo nad nim.

– Właściwie… – Kiedy niewiele już brakowało do pociągnięcia za spust, rozbawiony Paul zaczął mówić, obmyślając dokładnie, co chciałby w tej chwili powiedzieć. – Byłeś blisko złapania jednego z najlepszych płatnych zabójców w tym zapomnianym przez Boga kraju. – Odłożył broń. – Mogę zaoferować ci nagrodę za twoją pogoń. – Sam zdziwił się, że jeszcze nie zabił niecodziennego gościa, ale wiedział, że szanuje Cote’a właśnie z tego powodu, że tylko on z całej policji był tak blisko złapania samego Balora. – Masz w końcu pięć dni życia, zanim przyjdzie szósty, który… no wiesz, wszystko skończy.

– O czym ty mówisz? – W pomieszczeniu rozległ się łamiący się głos zdezorientowanego detektywa, który już zdążył pogodzić się ze śmiercią.

– Zapraszam cię na małą wycieczkę do Podświata! – Rozłożył ręce na boki, jakby faktycznie przedstawiał szlachcicowi ofertę nie do odrzucenia. Czuł przy tym podniecenie, że wpadł na tak finezyjny pomysł.

– Słucham?

– Świat, który sądziłeś, że nie istnieje, postanowił, że licząc od dziś, szóstego dnia w najlepszym przypadku zamienisz się w wilkołaka. Dlatego daję ci możliwość, byś ten świat obejrzał z bliska. Taka pożegnalna podróż. Jeśli nie chcesz, możemy to skończyć w każdej chwili. Więc co ty na to?

– Podświat?

– Miejsce stworzeń zapomnianych przez Boga, w którym mieszkają skrzaty, krasnale, świetliki, skryby oraz inne fantastyczne stworzenia, które możesz znać z dobranocek opowiadanych dzieciom tuż przed snem. I tak muszę się tam udać, bo mam sprawę do pewnego skryby, więc mogę cię przy okazji zabrać ze sobą. Decyzja należy tylko i wyłącznie do ciebie.

Walter utkwił wzrok w rozmówcy, którego aż rozsadzały emocje. Początkowo gliniarz nie wiedział, czy to rzeczywista propozycja, czy może chory żart psychopaty, za jakiego uważał Paula. W tej krótkiej chwili, gdy Canterbury czekał na decyzję, policjant rozważał każdą opcję, widząc przed oczami zmasakrowane ofiary, które miał nieprzyjemność badać na licznych miejscach zbrodni. Zawsze przeczuwał, że z nieboszczykami jest coś nie tak, ale nigdy nie przypuszczał, że mogą być to wampiry, które po kilku godzinach od śmierci tracą swój charakterystyczny odcień skóry. Po rozterkach otworzył pięści i wyraził zgodę. Pragnął potwierdzić bądź zaprzeczyć słowom, które przed chwilą padły.

***

– Czy ty do reszty ogłupiałeś?! – Brandon wrzeszczał jak dzikie zwierzę po tym, jak jego jedyny przyjaciel oznajmił mu, że detektyw Walter Cote będzie towarzyszył im w drodze do Podświata. – Myślisz, że nie wykorzysta tego do ucieczki? Zostało mu jeszcze pięć dni, wiesz, jak bardzo może nam skomplikować życie swoim ostatnim tchnieniem? – Aż podskakiwał ze złości, co wyglądało dość komicznie, zważając na jego tuszę.

– Spokojnie. – Uniósł ręce w geście niewinności. – Wszystko będzie w porządku. Musisz mi tylko zaufać. Czy kiedykolwiek się myliłem? – powiedział żartobliwie.

Na to retoryczne pytanie Harper uniósł zaciśniętą dłoń z wyciągniętym palcem wskazującym tuż przed nos Paula. Nabrał powietrza w płuca, przygotowując się do wielkiego przemówienia z wytknięciem mu wszystkich niebezpiecznych sytuacji, w których znaleźli się z winy zabójcy, ale widząc błyszczące, pewne siebie oczy oraz sprofilowany, lekko sarkastyczny uśmieszek na twarzy rozmówcy, odpuścił rodzącą się w jego głowie tyradę.

Zasapał jedynie jak rozjuszony byk, wypuszczając z nozdrzy powietrze, i odwracając się na pięcie, wrócił do leżącego laptopa. W całej swej mądrości zebranej przez lata doświadczenia pojął w tamtym momencie, że sprzeczka nie ma najmniejszego sensu. Paul był zbyt uparty, zbyt pewny siebie oraz – co najbardziej wkurzało Brandona – zawsze miał ukryty cel w swoim działaniu. Zawsze.

Więc pomiędzy obliczaniem położenia przejścia do Podświata w Eddington analizował, do czego Walter może przydać się licencjonowanemu mordercy wampirów. Wymyślił kilka możliwych wariantów – od bardzo prozaicznych, takich jak dopytanie się o wiedzę policji oraz agencji rządowych na temat samego Paula, poprzez wykorzystanie skazanego na śmierć człowieka jako przynęty dla Anubisa, kończąc na zwykłej ciekawości. Niestety żadna z tych opcji nie podobała mu się, zatem uspokajając swoje wnętrze, skupił się na dość skomplikowanych obliczeniach, gdzie tym razem otworzy się przejście, którego będzie pilnować Wyrocznia.

Po półgodzinie przygotowań założyli Cote’owi kajdanki na ręce, mi­nimalizując jego szanse ucieczki. Wsiedli do furgonetki. Brandon jak zwykle robił za kierowcę, gdy równie tradycyjnie z tyłu rozsiadł się wygodnie Paul, który założył niemal identyczny strój, z prawie tak samo wyglądającym kapeluszem, tylko zagiętym po drugiej stronie. Obok niego usiadł zdenerwowany detektyw, który z każdym kolejnym przejechanym metrem tracił wiarę w informacje, które uzyskał od Canterbury’ego. To właśnie ostatni ze wspomnianej trójcy przerwał nerwową ciszę.

– Panie kierowco… – zaczął ironicznie, co jeszcze bardziej wkurzyło Brandona, który ścisnął kierownicę tak mocno, że ręce zaczęły mu drętwieć, a ból był nie do zniesienia. Postanowił jednak nie dawać satysfakcji krnąbrnemu kompanowi, więc przez całą drogą szarpał sterem, klnąc w duchu – Może opowiesz naszemu nowemu znajomemu coś ciekawego?

– Nie trzeba – odpowiedział zdezorientowany policjant, widząc ewidentne tarcia między dwójką mężczyzn.

– Naprawdę nie chciałbyś wiedzieć, jak na przykład powstały wampiry, które w ramach kontraktów morduję, a ty bierzesz te zwłoki za zwykłych ludzi? – Paul nalegał nieznośnie, spoglądając ukradkiem na reakcję Harpera, którego pomimo różnych spięć bardzo cenił. Uważał jednak, że wesoły, trochę nieśmiały grubasek zbyt długo żył pod płaszczykiem ochronnym i trzeba od czasu do czasu nim wstrząsnąć.

– To i tak chyba lepsza alternatywa niż nieznośna cisza. – Kierowca westchnął niechętnie, ani razu nie oglądając w lusterku, co faktycznie dzieje się na tylnych siedzeniach. Nie chciał w tym momencie widzieć roześmianej twarzy druha.

– Jeśli to rzeczywiście nie problem, to z przyjemnością wysłucham – kontynuował rozmowę Walter, który nie wiedział, jak powinien się w tej sytuacji zachować. Nie miał pojęcia, czy jedzie do tajemniczego Podświata, czy jest więźniem dwóch psychopatów, czy może jadą na miejsce egzekucji, by tam z nim skończyć. Nic więc dziwnego, że z pewnego siebie starszego mężczyzny została jedynie niepewność.

Brandon pokiwał głową i rozpoczął przemowę. Jego głos stopniowo się ocieplał, a on sam opanował po pewnym czasie nerwy, wkraczając w świat, o którym tak dużo wiedział. I bardzo dobrze o nim opowiadał.

***

Przed tysiącami lat, gdy ludzie osiągnęli pewien stopień rozwoju, pozwalający na budowę pierwszych cywilizacji, Bóg wyznaczył dwunastu najwspanialszych archaniołów, którzy następnie zeszli na ziemię, by poprowadzić ludzkość w stronę dobrobytu, w imię Niebios. Wybrańcy, którzy stali się nieśmiertelnymi, zdawali sobie z sprawę, jak trudna będzie to misja, gdyż utracą możliwość fizycznego przebywania z Bogiem. Niestety osłabieni poddali się słabościom, które narodziły się wraz z pierwszymi wątpliwościami, gdy ujrzeli człowieczeństwo pełne pogardy do życia w świętości.

Upadli, zrywając częściowo przyrzeczenie z samym Ojcem. Rozproszyli się po świecie, tworząc nowe religie i stawiając siebie na piedestale. Zamiast zbliżyć ludzi do Boga, sprawili, że człowiek oddalił się od swojego Stwórcy. Ten okres trwał kilka tysięcy lat, jednak nic nie jest stałe, a tym bardziej wiara oparta na kłamstwie. Nadeszły czasy zmian wraz z pojawieniem się Greków, Egipcjan czy w końcu Rzymian.

Widząc kierunek, w którym ludzkość zaczęła iść, nieśmiertelni postanowili wycofać się z Boskiego życia, udając się w cień, by stamtąd rządzić poczynaniami śmiertelnych. Pewnego dnia w Betlejem narodził się sam Syn Boży, a strach wśród upadłych archaniołów nie miał końca. Jednak Jezus oddał za nas i za nich życie. Został przez Rzymian ukrzyżowany, jak przepowiadali to prorocy. I tu zaczyna się właściwy fragment historii wampiryzmu.

Lucyfer pod postacią mędrca przyszedł do Dwunastu Przeklętych, przekonując ich, że istnieje sposób, by Bóg przebaczył ich winy i ponownie ugościł w Niebiosach. Sposób był prosty. Wystarczyło, aby napili się krwi Chrystusa. Po długiej, zażartej debacie jedenastu zjawiło się w dniu ukrzyżowania pod Golgotą, by zdobyć Boską krew, którą chwilę później wypili. Jedynie Aleksander, najstarszy z nich, sprzeciwił się woli pozostałych. Od tamtego czasu nikt nie wie, co się z nim stało.

Pierwszy z upadłych, zwany dawniej Światłem, oszukał swych niegdysiejszych braci. Wypijając krew Jezusa, która była przepełniona grzechem całego świata, zerwali ostatecznie przymierze z Bogiem.

Jedenastu nieśmiertelnych przeobraziło się w karykaturę Boskiej mocy. Upadli archaniołowie stali się sługami nocy, a ich imiona – Marcus, Azrael, Malkuth, Uriel, Ruahel, Zachariel, Raziel, Mordad, Szachriwar, Bahman oraz Barakiel – już na zawsze będą kojarzone z narodzinami pierwszej generacji wampirów.

W cieniach niekończących się wojen między ludźmi założyli kult, a z czasem zyskali nowych sprzymierzeńców w postaci wyznawców oraz niewolników. Tych najwierniejszych wśród czcicieli, o najsilniejszej woli, przeobrazili w wampiry drugiej generacji. Nawet bezwzględna selekcja nie uchroniła od śmierci w męczarniach tysięcy zmanipulowanych jednostek. Jednak ofiara się opłaciła, bo z czasem ich organizacja zyskała władzę nad światem, kierując losami milionów poprzez ludzkie marionetki.

Z czasem wampiry drugiej generacji wzniosły bunt przeciwko swym stwórcom, gdy ci odmówili równego podziału władzy między wszystkimi stworzeniami nocy. Na czele rebelii stanął Edward Samedi. W efekcie toczącej się na ziemiach świętych wojny domowej, znanej przez historię pod nazwą krucjat, poległy tysiące wampirów, ale zwyciężyła ilość nad jakością. Dawni nieśmiertelni zostali zgładzeni. Ostatecznie przeżyło, według szacunków skrybów, około dwudziestu wampirów drugiej generacji. Nowy lider postanowił odbudować potęgę demonów, nie zważając na koszty. Każdy ochotnik mógł zostać zmieniony w krwiopijcę.

To spowodowało, że większość ludzi zmarła podczas rytuału, a tylko niewielka część tych, co przeżyli, zachowała swoją świadomość, zasilając szeregi nowych panów. Reszta nieszczęśników, którzy przeżyli przemianę, stworzyła trzecią generację, która trwa po dzień dzisiejszy. Wampiry wciąż są silniejsze, sprawniejsze oraz bardziej wytrzymałe od zwykłych ludzi, ale utraciły większą część inteligencji, stając się posłuszną zwierzyną dla wampirów wyższej generacji.

***

Brandon opowiedział początki wampiryzmu niczym rozśpiewany bard, przykuwając uwagę detektywa, który słuchał z entuzjazmem. Gdyby nie nierówności na drodze oraz szarpnięcia wozu, mógłby zapomnieć, że siedzi tuż obok płatnego mordercy, skuty kajdankami.

Jadąc po wyboistej drodze, w końcu dojechali na miejsce. Kilka opuszczonych budynków z cegły, które kiedyś tworzyły kompleks magazynów, przywitało gości mrokiem. Deszcz w czasie podróży zgęstniał, przeobrażając się w intensywną ulewę. Uderzał o dach samochodu wielkimi, napuchniętymi kroplami deszczu.

– Jesteśmy na miejscu. – Paul, już nie tak rozbawiony, jak na początku, oznajmił wszystkim coś oczywistego, ale w jego ustach nie brzmiało to jak zdanie oznajmujące, a bardziej jak ukryta groźba.

Zesztywniały od niewygodnego siedzenia Cote wraz z Canterburym wysiedli z samochodu, zostawiając Harpera samego z laptopem. Kierowca furgonetki miał inne zadanie do wykonania. Wykorzystując swój spryt i inteligencję, zamierzał poszperać w sieci, by namierzyć anonimowego klienta, który chwilę przed wyruszeniem drużyny w podróż zaskakująco dla wszystkich wpłacił całą należną sumę za wykonaną misję. To było bardzo podejrzane.

ROZDZIAŁ III

Nad Eddington rozszalała się burza. Niespokojne błyskawice rozrywały nocne niebo. Porywisty wiatr szalał między wieżowcami usianymi gęsto w centrum miasta zbudowanego wokół martwego serca olbrzyma. Jednym z najwyższych budynków w mieście był Babel Center, należący do potentata w dziedzinie informatyki RavenSoft. Na szczycie drapacza chmur wisiało logo firmy w kształcie kruka wygiętego tak, by przypominał z daleka nietoperza.

Głównym udziałowcem koncernu, dostarczającym rewolucyjny system operacyjny AnnLee, był Edward Samedi, zwany potocznie Baronem. Stał w swoim biurze, oglądając świetlny spektakl niebios, z założonymi za plecy rękoma. Znudzony długowiecznym życiem wzdychał za każdym razem, gdy dźwięk rozszalałego gromu dochodził do jego uszu. Po kilku minutach bezczynności ciszę w pomieszczeniu przerwał staroświecki zegar z kukułką, ręcznie nakręcany przez obsługę.

Wampir był otoczony nowoczesną technologią, którą poniekąd sam wyprodukował. Inteligentny zegarek na prawym nadgarstku przypominał mu o licznych spotkaniach, sprawdzał pocztę na miniaturowym wyświetlaczu bądź pozwalał na rozmowy z klientami, korzystając z wbudowanego mikrofonu. Drugim cudem skonstruowanym dzięki zdobytej wiedzy był laptop przewyższający osiągami wysokobudżetowe stacjonarne komputery. Stał on obok lampki w kształcie układu słonecznego, gdzie świecące, miniaturowe słońce oświetlało wirujące dookoła równie malutkie planety.

Pomimo cudów cywilizacyjnych dwudziestego pierwszego wieku uwielbiał dźwięk kukułki. To była ostatnia melodia, którą zapamiętał, będąc jeszcze człowiekiem, zanim poddał się rytuałowi wypicia wampirzej krwi. Doskonale pamiętał, że wbił swoje zęby w ciało Azraela, tym samym stając się pierwszym krwiopijcą drugiej generacji.

Po dziesięciu uderzeniach zegara – który wybił pierwszą godzinę nowego dnia, licząc od północy – opuścił biuro wypełnione półmrokiem. Wsiadł do windy, mijając przy okazji siedzącego na portierni strażnika. Na niewinnej klawiszologii wystukał pewnym ruchem kombinację cyfr: jeden, cztery, siedem, sześć. Urządzenie odpowiedziało skrzypiącym dźwiękiem – przeciągniętym, by trwał nienaturalnie trzy sekundy. Wsiadł do małej klitki obłożonej lustrami i ruszył w dół, do piwnic budynku.

Drzwi się otworzyły. Ubrany w najlepszy garnitur ruszył przed siebie, przecinając w połowie szerokości długi hol. Na ścianach wyryte były malunki z różnych epok – od starożytnej Grecji, antycznego Rzymu przez feudalną Japonię, Bizancjum, Egipt faraonów, kończąc na runach pochodzenia skandynawskiego. Po bokach w cieniach kolumn podtrzymujących wysokie sklepienie wyżłobione były liczne drzwi prowadzące do reszty kompleksu zamieszkiwanego przez wampiry trzeciej generacji. Na środku znajdował się zbudowany z kości nieznanego pochodzenia tron, okryty grubą warstwą niedźwiedziego futra.

Edward usiadł na swoim tronie, znużony całym dniem z życia nudnego biznesmena. Oparł głowę na lewej ręce i obserwował, jak jego mniej zaradni bracia i siostry zjadają szczątki jakiegoś nieboszczyka w kącie. W innym miejscu holu trzech innych panów mroku przeskakiwało z kolumny na kolumnę, trenując swoje umiejętności. Westchnął zniesmaczony widokiem potworów, którym bliżej było do zwierząt niż do faktycznych panów mroku.

Zanim jeszcze drzwi do wielkiego pomieszczenia otworzyły się na nowo, Samedi o bujnych, gęstych, dobrze ułożonych włosach, z sylwetką przypominającą dwudziestoletniego sportowca poczuł niewyraźne, tępe uczucie grozy. Rozpalona do czerwoności intuicja podpowiadała mu, że nadchodzi coś złego. Podniósł się na równe nogi, czym zainteresował pozostałe wampiry. Zauważył w progu postać w długim płaszczu. Zagryzł wargę, instynktownie obawiając się konfrontacji, chociaż nie miał bladego pojęcia, kim jest osobnik, który nieproszony zawitał do królestwa Edwarda.

Nieznajomy o siwych, krótkich włosach zaczął pewnie maszerować przed siebie, skupiając na sobie wzrok wszystkich potworów. Wybijał na marmurowej posadzce złowrogi rytm. Każdy wampir przerywał ucztę, zerkając, gniewnie krzycząc i wierzgając w miejscu. Mężczyzna zignorował warknięcia przeradzające się w nieznośny hałas i dochodząc do środka komnaty, zatrzymał się. Jego kamienna twarz z dwoma jasnymi punktami nie zdradzała żadnych emocji. Chwilę później wykrzywił usta w sarkastycznym uśmieszku.

Przywódca zbieraniny nocnych łowców zdębiał, nie wiedząc, co powinien teraz uczynić. Patrzył zdezorientowany na przybysza, ukrytego pod długim płaszczem w granatowym odcieniu, ze złotymi ozdobami. Wampir czuł, jak metaforycznie puchnie od irracjonalnego przerażenia. Musiał schować jedną z rąk do kieszeni, by ukryć drżenie kończyny. Zanim nabrał wystarczającej odwagi, by odezwać się do śmiałka, zauważył, jak jedna z jego poczwar rozpędza się w szale i wściekle atakuje przybysza.

Bestia rzuciła się na niego, wymachując rękoma w powietrzu. Ku zaskoczeniu wszystkich widzów nieznajomy kilkoma szybkimi ruchami doskoczył do rywala. Uderzył pięścią w klatkę piersiową pokraki, która ze względu na siłę i bezwzględność ciosu poszybowała do góry. Następnie mężczyzna chwycił za nogę i cisnął potworem w róg pomieszczenia. Otrzepał się teatralnie, jakby wycierał brud nagromadzony na lewym ramieniu. Karykaturalny uśmieszek zniknął z jego twarzy.

– Mógłbyś bardziej pilnować swoich zwierząt. – Gdy przybysz odezwał się, Edward poczuł, jak uginają mu się nogi w kolanach. Nienawidził siebie za to, jak reaguje na tę wizytę. Próbował walczyć z tym bezsensownym uczuciem, ale bezskutecznie.

– Kim ty, do cholery, jesteś? – wydukał po przełknięciu gorzkiej śliny, jak pierwszoklasista uczący się dopiero czytać przy reszcie klasy.

– Jestem twoim wujem, jeśli można użyć takiego porównania. – By napięcie wzrosło, specjalnie zrobił w tym miejscu dłuższą pauzę. – Nazywam się Aleksander i jestem pierwszym nieśmiertelnym.

Te słowa wstrząsnęły Samedim. Legł na tronie jak szmaciana lalka. Nie raz i nie dwa słyszał od swoich dawnych mistrzów, których później posłał do diabła, to imię. Nawet oni wypowiadali się o nim z wielkim szacunkiem i z wyraźną grozą.

– Nadszedł odpowiedni czas, by odebrać coś, co nigdy nie było twoje – kontynuował ponuro, a wszelki szmer rozsianych po obrzeżach pomieszczenia wampirów ustał.

Edward nie odpowiedział od razu, co tylko ucieszyło upadłego archanioła.

– Wiem, że trzymasz w tym budynku zamordowanego Marcusa, próbując odtworzyć na własnym ciele pierwszą generację tego ścierwa, jakim stali się moi zmarli bracia. – Wypowiedź nie wróżyła nic dobrego, co jeszcze bardziej zmartwiło Edwarda, który doskonale wiedział, o czym mówi jego adwersarz.

Wampir próbował w międzyczasie przeliczyć swoje szanse na zwycięstwo w hipotetycznym starciu. Do pokonania jednego ze swoich stwórców potrzebował co najmniej setki dobrze wyszkolonych wojowników. Ile zatem setek powinien zgromadzić w starciu z nieśmiertelnym? Strapiony sytuacją, nie zauważył, że mężczyzna jednym płynnym susem skrócił dystans między nimi. Stanął tak blisko, że ich nosy dzieliła tylko kilkucentymetrowa odległość. Edward zadrżał i skulił się na swoim siedzeniu. Dopiero po chwili opanował nerwy, które metaforycznie wypływały z jego organizmu w postaci wodospadu połączonych ze sobą kropel potu na czole. Aleksander oblizał wargi, a jego błyszczące oczy zawiesiły się na przerażonej facjacie króla wampirów, przypominającego raczej błazna niż dumnego władcę.

– Nie musisz się mnie aż tak obawiać – odparł szyderczo. – Przyszedłem jedynie odebrać ciało swego brata. Nie zamierzam domagać się sprawiedliwości za śmierć upadłego. Sam pościelił sobie łoże, na którym spoczął w dniu, w którym przerodził się w pierwszego wampira. Zatem – nabrał powietrza, ponownie wprowadzając długą pauzę do swojej wypowiedzi – jeśli oddasz mi Marcusa, to zostawię cię w spokoju.

Aleksander chwycił za drżącą dłoń Samediego i silnym, porywistym ruchem zmusił słuchacza, by ten wstał z kościstego siedziska. Wyglądało to komicznie, gdyż Edward, starając się utrzymać na chwiejnych nogach, przez moment machał żywiołowo rękoma. W myślach nienawidził już nie tylko siebie za strachliwą postawę wobec nieśmiertelnego, ale klął również na przybysza, który ośmieszył go na oczach poddanych. Serce zapewne dudniłoby oszalałe z wściekłości, gdybym tylko je posiadał – pomyślał zdenerwowany.

– Jak sobie życzysz – odrzekł, dygocząc cały z nerwów. Tyle razy obiecywał sobie, że nigdy więcej nie będzie przed nikim się kłaniał, a gdy przyszedł czas egzaminu, oblał go w groteskowym amoku strachu.

– Prowadź. – Nieśmiertelny schował ręce za plecy, wyprostował się, wypinając do przodu korpus, i przeobraził się, niemal jak za pstryknięciem palców, w dostojnego, podstarzałego szlachcica, prowadzonego przez służbę do stołu.

Ścierwo, jak określał Aleksander wszystkie wampiry, ukłoniło się. Odwrócił się na pięcie i z grymasem na twarzy zaczął iść w stronę zamkniętych, wielkich, metalowych, okrągłych drzwi z elektronicznym zamkiem.

Samedi rżnął głupa, idąc bardzo powoli, by w czasie krótkiej wędrówki po holu obmyślić racjonalny plan ratunku. Nie wierzył bowiem w dobre intencje upadłego archanioła. W końcu gdyby Aleksander dotrzymywał danego słowa, analizował w duchu, siedziałby koło Boga, a nie elegancko truchtał, by odebrać zwłoki własnego brata.

Po dłuższej chwili doszli do lśniących wrót grubych na pół metra. Gospodarz wystukał PIN składający się z dziesięciu cyfr, pamiętając bez zawahania kombinację, którą sam niegdyś ułożył w chłodne popołudnie. Mechanizm zaczął pikać, syczeć, a zamknięte w środku wielkie koła zębate ocierały się o siebie, wydając przeraźliwy jazgot rozprzestrzeniający się po całym pomieszczeniu.

– Imponujący skarbiec. – Aleksander pochylił się lekko do przodu, prawie kładąc na ramieniu wampira swoją głowę, i wydusił z siebie barytonowym brzmieniem szczerą pochwałę.

Ciarki jak dzikie konie przebiegły przez kark odźwiernemu, jak o sobie pomyślał Edward, otwierając drzwi. Wzdrygnął się, strzepując z barku dreszcze. Nabrał powietrza w płuca. Powoli je wypuścił, by powtórzyć czynność jeszcze dwukrotnie. Udało mu się zebrać do kupy. Do kupy? Zbladł cały, gdy zorientował się, że nie potrafi w tej stresującej chwili znaleźć lepszego określenia. Tym bardziej była to dla niego porażka, że od wieków uwielbiał czytać wiersze i powieści, a jego ulubionym pisarzem stał się Allan Edgar Poe, odkąd dorwał się do tomiku poezji podarowanego mu przez jednego z anonimowych sługusów pewnej jesieni. A teraz jedyne, co wymyślił, to nędzna kupa.

– Zapraszam – odpowiedział po czasie, zginając się wpół i wskazując kierunek dla gościa.

– Ty pierwszy.

Wampir wykrzywił mordę i nie znajdując żadnych argumentów w głowie, jedynie nią pokiwał. Ruszył przed siebie, przechodząc przez powstały otwór prowadzący do skarbca. Za nim dzielnie podążył nieśmiertelny, idąc nonszalanckim krokiem, zwiedzając przybytek jak obrzydliwie bogaty turysta, który przekupił właściciela muzeum do nocnego spaceru.

W dość dużym pomieszczeniu leżały poukładane setki, tysiące złotych sztabek oraz kilka milionów dolarów upchanych w workach od śmieci. Edward oficjalnie należał do najbogatszych ludzi na świecie. Był celebrytą, miliarderem. Został nawet człowiekiem roku, a to, co skrywał pod kluczem, to były drobne na nieprzewidziane wydatki. Stwarzał tym pozory zapotrzebowania na nowoczesny skarbiec, ponieważ w drugim pokoiku, do którego prowadziły kolejne zamaskowane drzwi, znajdował się największy skarb wampira – ciało martwego Marcusa.

Samedi podszedł do ściany. Przyłożył otwartą dłoń w wybrane przez siebie miejsce. Po chwili na wysokości jego oczu otworzyła się zasuwa, przez którą zeskanował siatkówkę. Dopiero po całej kombinacji tajemniczych ruchów bohaterom tej sceny ukazało się przejść. Dziecko nocy bez słowa podreptało na drugą stronę. Aleksander uśmiechnął się krzywo, wzruszył ramionami i ponownie zerwał się do przodu.

Przechodząc przez wąską lukę między grubymi ścianami, usłyszał zgrzyt dobiegający z podłogi pod stopami krwiopijcy. Pojedynczy hałas zamienił się w brzdęknięcia wędrujące do góry, wzdłuż elewacji. Po chwili na plecy rozbawionego gospodarza spadły krople krwi, gdy pręty wyskoczyły z pułapki i przebiły nieszczęśnika, łamiąc kości i dziurawiąc organy.

– Tego mi było trzeba – stwierdził pogodnie Samedi, odwrócony plecami do całej sytuacji, a gdy nerwowość całkowicie opuściła jego ciało, zarechotał jak małe dziecko, otrzymawszy upragnioną zabawkę. – Teraz będę mógł dokończyć rytuał i stać się wampirem pierwszej generacji! – Rozłożył triumfalnie ręce na boki.

Przestał się śmiać po paru sekundach, gdy słysząc dźwięk chowających się w ścianę prętów, nie zarejestrował uderzenia truchła o ziemię. Wpierw spojrzał się pod nogi. Zdębiał zdezorientowany, gdy nie ujrzał kałuży czerwono-brunatnej krwi. Napiął mięśnie, odwracając się na pięcie. W trakcie niezgrabnego piruetu poczuł uścisk na barku, który z wielką siłą zmusił go do pierwotnego ułożenia. Wszystko działo się tak szybko, że nie zdążył zareagować.

Książę ciemności, jak o sobie niejednokrotnie mówił przy swoich sługusach, poczuł przeraźliwy ból w klatce piersiowej. Zobaczył wystającą rękę Aleksandra, pełną ociekającej krwi. Zanim umarł, usłyszał jeszcze jedno ponure zdanie wypowiedziane w jego kierunku:

– Nie tak łatwo jest zabić nieśmiertelnego.

Upadły archanioł cofnął dłoń, zostawiając w ciele nieszczęśnika wielką dziurę, przez którą ujrzał leżącego w oszklonym sarkofagu Marcusa. Zwłoki zmarłego uderzyły o podłogę, zwijając się w karykaturalny lalkę.

Po kilku minutach ze skarbca wyłonił się Aleksander, trzymając w prawej dłoni głowę Edwarda Samediego. Usłyszał nieznośne ryczenie potworów ukrywających się w zakamarkach wielkiego holu. Podszedł do kościanego tronu i na chwilę przysiadł, znudzony całą farsą, której tej nocy doświadczył. Na widok dyndającej głowy po sali przebiegł jazgot. Ujadanie ustało, gdy ścierwa odważyły się wyjść z cieni i otoczyć nieproszonego gościa. Wstał energicznie z siedziska, czym wywołał konsternację, a tłum maszkar mimowolnie zrobił kilka kroków do tyłu.

– Oto głowa waszego pana – ogłosił donośnie Aleksander, jakby wygłaszał ważne przemówienie przed kongresem. – Rzeczywiście, możecie go pomścić, jeśli tylko zdołacie. – Ciemna barwa głosu sprawiała, że wśród gawiedzi zapanowała cisza. – Możecie jednak wykorzystać tę sytuację i przelać swoją nienawiść na swych braci, by – odsunął się na bok, wskazując drugą ręką na tron – zdobyć tytuł nowego władcy dla siebie, bo teraz tron jest pusty.

Rzucił głowę Samediego przed siebie. Łeb z wykrzywionym wyrazem twarzy upadł tuż pod nogi potworów, które ryknęły i w następstwie tego zdarzenia rzuciły się na siebie. Nieśmiertelny uśmiechnął się groteskowo na widok rozpoczynającej się rzezi. Nie niepokojony przez nikogo wrócił do windy, w której wiernie czekał Anubis. Na pstryknięcie palcami wilkołak przebiegł po ścianach, dopadł do ciała Marcusa i niepostrzeżenie wyniósł zamordowanego brata Aleksandra. Drzwi zamknęły się, a winda – pozbawiona uczuć, jak przystało na martwe przedmioty – w spokoju ruszyła do góry.

Rozpoczęła się wojna domowa wampirów o schedę po Edwardzie Samedim, pierwszym wampirze drugiej generacji.

ROZDZIAŁ IV

Na obszernym placu stały opuszczone, zdezelowane maszyny, które zdążyły już zapomnieć lata swej świetności, gdy brzęczały i stukotały, pomagając robotnikom w ich ciężkiej pracy. Dziś, pokryte rdzą, mokły w siarczystym deszczu.

Paul zatrzymał się w pół drogi. Oglądał wzburzone nocne niebo, przeszywane niepokojącymi błyskami. Białe rysy, tworzone za pomocą niewidzialnego Boskiego pędzla, już w trakcie narodzin, dążąc do swojej śmierci, eksponowały jasną, cytrynową barwę, by z hukiem uderzać w ziemię w kolorach bursztynu. Wicher smagał budynki, uginał drzewa, wydając przy tym piskliwe odgłosy i wpadając w powstałe między cegłami szczeliny.

– To tutaj? – zapytał zaniepokojony detektyw, zauważając, że jego nowy znajomy w ogóle go nie dostrzega.

Policjant spoglądał spode łba na wyprostowaną sylwetkę płatnego mordercy. Zastanawiał się, ile ten człowiek może mieć lat. W końcu o podobnych sprawach zabójstw z charakterystyczną brutalnością, w szczególności o zdeptanych twarzach wysoko postawionych w hierarchii społecznej ludzi, słyszał od co najmniej trzydziestu lat. Według niego Paul wyglądał, jakby sam przeżył co najwyżej trzy dekady.

– Niespokojna to noc, rozhuśtana burzą. – Ignorując towarzysza, który stał tuż obok niego, Canterbury powiedział na głos poetycko brzmiącą sentencję. Walter w ogóle jej nie zrozumiał. Wzruszył tylko ramionami ciężkimi od wody, która wsiąkła w płaszcz poplamiony krwią. – Nienaturalna zdaje się być ta burza. Nie jestem fanem rozgniewanych Niebios. To nigdy nie zwiastuje nic dobrego – dokończył wypowiedź i spojrzał na zdezorientowanego faceta w średnim wieku. – Mówiłeś coś? – dodał na koniec, nie przejmując się tym, że chwilę wcześniej rozmawiał sam ze sobą.

– Nie. Nic ważnego. Chciałem tylko zapytać, czy doszliśmy na miejsce.

– Przejście jest w tamtym budynku. – Wskazał na zniszczony magazyn stojący pośrodku kompleksu. – Spotkasz za chwilę strażnika. Nazywamy go Wyrocznią, bo bredzi jak potłuczony. Ma problemy z ludzkim językiem, niezależnie, czy jest to angielski, portugalski czy japoński. Mylą mu się definicje słów, więc nie reaguj na to, co powie. Tylko ja będę z nim rozmawiał. Kapewu?

– Kapewu? – powtórzył szeptem, zdziwiony, że ktoś w tych czasach jeszcze używa takiego ulicznego słownictwa, które modne było w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. – Nie ma problemu – odpowiedział głośniej, aby jego głos nie został stłumiony przez rzęsisty, gęsty i bardzo nieprzyjemny deszcz, który jakimś cudem jeszcze mocniej obijał ziemię w przypływie Boskiego gniewu.

Idąc w stronę otwartego, rozpadającego się budynku z dziurawym dachem, policjant przyglądał mu się z uwagą, próbując wypatrzeć wspomnianego strażnika. Powinien stać tuż obok wejścia – pomyślał i wędrował oczami w lewo i w prawo, ale nikogo nie widział. Nadgarstki go uwierały, skrępowane solidnymi, staroświeckimi kajdankami, które jeszcze wczoraj należały do niego. Podeszli do samej ściany, na prawo od roztrzaskanych drzwi magazynowych. Spojrzał w tym samym kierunku, co Paul. Nikogo tam nie ma – ocenił zniesmaczony. Po chwili, gdy usłyszał głos schowany w cieniu, mrugnął instynktownie.

Otworzył oczy i omal nie uderzył podbródkiem o nasiąknięty piach pod stopami, gdy tuż przed zabójcą pojawił się mężczyzna z widocznym garbem. Nosił on słomiany kapelusz z dziurą, przez którą wystawała garść czarnych, połyskujących w ciemnościach włosów, gibających się na wietrze. W zębach trzymał końcówkę długiej pozwijanej fajki. Gliniarz ocenił pobieżnie, że może mieć nawet i dwadzieścia pięć centymetrów długości.

Strażnik wyglądał jak parobek ze wsi wciągnięty przez tajemniczy wir przenoszący nieszczęśników w czasie. Walter zachichotał, wyobrażając sobie przedstawioną wizję porwanego z pola chłopa, który miał teraz zostać strażnikiem jakiegoś magicznego portalu w obcym mieście, w obcych czasach. Pozostali uczestnicy spotkania nie zwracali na niego uwagi.

– Mike, dobrze ciebie spojrzeć. – Przybysz miał lekki, nieco frywolny ton głosu, co jeszcze bardziej zaciekawiło Cote’a, który obserwował z wielką uwagą, jak rodzi się dyskusja.

– Witaj, Wyrocznio. Chcę dostać się do Podświata razem z tym chłopiskiem za mną. Nazywa się Walter Cote i jest oczekującym. Czy możemy przejść? – Brzmiał łagodnie, jak facet rozmawiający w towarzystwie czcigodnych dam na leniwej imprezie.

– Ciemne! – odrzekł Wyrocznia, który plecami opierał się o chropowatą ścianę ze schowanymi w kieszeniach spodni rękoma. Spodnie były wyraźnie za krótkie, a nogawki postrzępione. Dopiero teraz gliniarz zobaczył, że strażnik jest bez butów, a jego stopy są gęsto owłosione i nienaturalnie małe w stosunku do reszty ciała. – Zapraszam. – Jego oczy rozbłysły intensywnym miodowym kolorem.

– Idziemy – zwrócił się do towarzysza Paul, szarpiąc go za ramię, by ten nie przyglądał się za bardzo strażnikowi, który ku zaskoczeniu starszego z mężczyzn zrobił krok do tyłu, chowając się jakby w ścianie budynku.

Weszli do środka. Omijali liczne kałuże powstałe z jeszcze liczniejszych dziur w suficie, przez które woda wpadała do środka. Stanęli przed ceglanym murem. Autsajder chwycił mocno policjanta za kark. Powstały ból był krępujący i niepokojący. Walter próbował krzyknąć, kiedy zorientował się, że jego nowy znajomy pcha go z całych sił w ścianę. Nie mogąc się bronić ze względu na szybką akcję, zdążył jedynie zamknąć oczy. Chwilę później przestał słyszeć niespokojny deszcz obijający dach magazynu, a cierpki, chłodny wiatr odpuścił biczowanie. Zrobiło się całkiem przyjemnie. Podniósł powieki, gdy usłyszał trzaskanie mechanizmu kajdanek oznajmiające, że znowu ma swobodne ręce.

– Jesteśmy prawie na miejscu – rzekł Paul, uśmiechając się krzywo.

Walter błyskawicznie przebiegł wzrokiem po nowym otoczeniu. Zdębiał, widząc ciemny, dość ciasny korytarz, przypominający miejski nieczynny tunel ściekowy, ale bez unoszącego się w powietrzu smrodu. Spojrzał za siebie, widząc jedynie rozciągającą się ciemność. Przed sobą, w oddali, dostrzegał jasny, mieniący się punkt.

– Zanim wkroczymy na Targowisko, musisz wiedzieć kilka rzeczy.

– Dobrze – odpowiedział onieśmielony tym, że historyjka o Podświecie najprawdopodobniej jest prawdą i nikt go w tej kwestii nie okłamał.

– Centralnym punktem Podświata jest Targowisko. Nie rozmawiaj z nikim bez mojej zgody, nawet jak się do ciebie zwrócą bezpośrednio. – Paul mówił stanowczym głosem. – Nie przyjmuj żadnego podarunku. Nie bez powodu Targowisko zostało nazwane Targowiskiem. Tam wszystko jest na sprzedaż. Nawet dusza. Kilka nieostrożnych słów i możesz skazać swoją duszę na wieczne potępienie. Dlatego jeśli chcesz coś powiedzieć, mów do mnie i tylko do mnie.

– Kapuję. – Skrzywił się lekko, zdając sobie sprawę z tego, że to może zabrzmieć, jakby przedrzeźniał rozmówcę, pamiętając, że kilka minut temu z ust zabójcy padło staroświeckie określenie „kapewu”. Obserwując brak reakcji po stronie Paula, policjant zrozumiał szybko, że tylko on tak to odebrał.

Ogólnie, będąc już marzącym o zasłużonej emeryturze starym człowiekiem, który czuje się staro, Walter Cote, kiedy słuchał tych rad brzmiących jak wstęp do dłuższego wykładu, odmłodniał na duchu. W tej nietypowej relacji to on był szczylem wchodzącym dopiero w świat ludzi dorosłych. Nie miał przy tym żadnych wyrzutów sumienia. W dziwnej, nieco wykolejonej ocenie cieszył się, że to nie on jest mentorem. Był po prostu zmęczony uczeniem żółtodziobów na komisariacie policyjnego rzemiosła.

– Masz jakieś pytania, zanim przekroczymy ostatnią barierę?

– Właściwe to miałbym, nawet kilka – odparł niepewnie, nie wiedząc, czego może się spodziewać. – Ale czy mamy na to czas?

– Wal śmiało. Jeszcze mamy, gdy jesteśmy zawieszeni w tym miejscu. Kiedy przekroczymy próg i znajdziemy się na Targowisku, czas ponownie zacznie płynąć swoim tempem. – Policjant nie rozumiał, w jaki sposób czas może się zatrzymać, ale nie to go interesowało w tamtym momencie.

– W rozmowie z Wyrocznią nazwałeś mnie oczekującym. Dlaczego?

– Żaden człowiek, jak i żaden wampir nie mogą wejść do Podświata. Takie jest prawo. Jednak gdy ugryzł cię wilkołak, przestałeś być człowiekiem i stałeś się oczekującym. Tkwisz w przedziwnym stanie oczekiwania na ostateczne rozwiązanie twojego problemu: albo umrzesz, albo staniesz się wyrośniętym psem. Stąd określenie oczekujący. Każda istota, która oczekuje na zmianę swojego statusu, uzyskuje miano oczekującego.