Cukiereczek - Grzegorz Bartos - ebook + książka

Cukiereczek ebook

Grzegorz Bartos

3,8

Opis

Poszukiwanie, które staje się obsesją, mężczyzna, który nie ma czasu do stracenia, i kobieta, dla której warto żyć.

 

Gerard Burzyński, policjant z wydziału dochodzeniowo-śledczego radomskiej Jedynki prowadzi prywatne śledztwo w sprawie zaginięcia Eweliny Frankowskiej – byłej mistrzyni kickboxingu. Przemierza zakamarki „miasta z wyrokiem”, jego zaułki, ślepe ulice, torowiska, Planty. Poszukiwanie Cukiereczka to dla niego znacznie więcej niż praca, więcej niż zadanie – w grę wchodzi uczucie. Czeka go niełatwa przeprawa, bowiem porywacz, postać z cienia, obdarzył swoją ofiarę równie silnym afektem.

Współczuję temu, kto spróbuje jej zrobić krzywdę” – mówi o Frankowskiej jej stary trener. Cukiereczek walczy od trzynastego roku życia. Dziewczyna, która wychowała się w najgorszej dzielnicy miasta, weszła na sam szczyt sportów walki i… zrezygnowała. Dlaczego? „Pies z martwego miasta”, szukając tropów, dotyka niejednej tajemnicy związanej z byłą mistrzynią. A zegar tyka. Gerard ma coraz mniej czasu, aby odkryć, kto jest stalkerem.

 

Cukiereczek” to thriller o obsesji. Powieść kryminalna o poszukiwaniu odpowiedzi. Przejmujący obraz szaleństwa i portret miasta skazanego na śmierć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 271

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (4 oceny)
1
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




GRZEGORZ BARTOS

CUKIERECZEK

Oficyna wydawnicza RW2010 Poznań 2015

Redakcja: Joanna Ślużyńska

Korekta: Robert Wieczorek

Redakcja techniczna zespół RW2010

Copyright © Grzegorz Bartos 2015

Okładka Copyright © Mateusz Ślużyński

Zdjęcie na okładce © zorandim75 / Fotolia.com

Copyright © for the Polish edition by RW2010, 2015

e-wydanie I

ISBN 978-83-7949-152-0

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie całości albo fragmentu – z wyjątkiem cytatów w artykułach i recenzjach – możliwe jest tylko za zgodą wydawcy.

Aby powstała ta książka, nie wycięto ani jednego drzewa.

Oficyna wydawnicza RW2010

Dział handlowy:[email protected]

Zapraszamy do naszego serwisu: www.rw2010.pl

Prolog, Poniedziałek, 24.06.2013

Pierwsze rękawice dostała na szesnaste urodziny. Ciężkie czerwone rękawice z naturalnej skóry firmy Everlast, szyte ręcznie, zapinane na rzep, z dodatkową wyściółką z gąbki i usztywnionym nadgarstkiem. Dostała je od sąsiada rencisty, trenera szczypiornistek, który był jedynym przyjacielem jej ojca od czasu, gdy spotkali się w areszcie po czerwcowej zawierusze. Sąsiad ściągnął rękawice od siostry, która mieszkała w Londynie i miała dostęp do raju, który wówczas wydawał się tak bardzo odległy.

Dwa lata później Ewelina Frankowska była już mistrzynią Polski w walkach light i full contact. Juniorów i seniorów.

Te same rękawice kołysały się teraz na szyi stojącego w mroku mężczyzny. Gąbka wychodziła spomiędzy szwów, które puściły dawno temu, skóra popękała, rzep nie trzymał dobrze, koloru już nikt nie pamiętał.

Mężczyzna stał przy odrapanej ścianie, w mroku, tak żeby nie mogła go rozpoznać. W dłoni trzymał koniec żeliwnego pręta. Kołysał nim w powietrzu i co pewien czas stukał w podeszwę buta. Patrzył na nią, na jej rozciągnięte w powietrzu ciało, i czekał, aż się obejrzy.

***

Szarpnęła się.

Wisiała pod dachem na łańcuchu, jakiego używa się, aby zaczepić pod sufitem worek bokserski. Głową w dół. Jedną nogę miała uwiązaną do łańcucha, drugą przyczepioną nieco luźniej sprężystą taśmą. Podciągnęłaby się, gdyby nie to, że na szyję zarzucono jej pętlę. Koniec sznura przywiązany był do drewnianych palet leżących na podłodze. I tak rozciągnięta, pozbawiona możliwości ruchu, mogła się jedynie kołysać i z trudem oddychać. Nic innego nie mogła zrobić. Nie mogła walczyć. Nie mogła na dłużej opanować paniki.

Bluzka, którą miała na sobie, osunęła się na ramiona i twarz – nic nie widziała i odnosiła wrażenie, że dusi się pod materiałem, jakby ktoś naciągnął jej kaptur na twarz. Napinała odsłonięte mięśnie brzucha, bezwiednie chcąc się unieść, ale wówczas pętla na szyi natychmiast niebezpiecznie się zaciskała. Próbowała zgarnąć ręką materiał bluzki z głowy i zasłonić nią tułów, tak jakby wstydliwie chciała zakryć piersi w czarnym biustonoszu. Starała się wsunąć bluzkę w spodnie, ale daremnie. I znów panika. Machała ręką, by po chwili wciskać ją w usta, całą pięść, żeby tylko nie zacząć krzyczeć.

Wcześniej krzyczała kilkanaście minut. Gardło jej wyschło i dusiła się. Nie mogła oddychać. A teraz to wydawało się najważniejsze.

Uspokój się! Uspokój. Złap oddech. Raz. I dwa. Wdech. Wydech. Spokojnie. Złap oddech.

Co to za zapach? Znam go. Znam ten zapach. Gdzie jestem? Blisko domu. Tak. Muszę być gdzieś blisko.

Czuła zapach Plant. Tytoniu. Z jednej strony drażniący, duszący, przytłaczający, a z drugiej – wilgotny i zmysłowy. Zapach tytoniu z zakładów w wietrzny dzień otulał niemal całą dzielnicę. Nie tak silny jak wilgotną jesienią, ale przejmujący, niedający o sobie zapomnieć. W wietrzne dni pełznie w powietrzu i dociera wszędzie, okrywa każdą ścieżkę Plant.

Znów spróbowała wyrwać zaczep łańcucha. Kołysała się i kopała nogami w powietrzu. Deski stropowe, z których zwisał łańcuch, zatrzeszczały, ale nie puściły. Ryzykowała upadek na kark z wysokości ponad dwóch metrów. Z drugiej strony, co lepszego mogło ją spotkać w tej sytuacji?

Szamotała się na łańcuchu przez kilka minut. Nagle poczuła, że nie jest sama. Okręciła się wokół, ale nikogo nie zobaczyła. Ale ktoś tu był, z całą pewnością. Teraz! Usłyszała nieco chrapliwy oddech. Ponownie szarpnęła się, ale nikogo za nią nie było.

– I co, Cukiereczku, dasz radę?

***

Tęgi mężczyzna w przepoconej koszulce zatrzymał się przy przydrożnej kapliczce. Przysiadł na niskim drewnianym ogrodzeniu, ciężko odetchnął i napił się wody mineralnej z plastikowej butelki. Przed sobą miał małą osadę domków jednorodzinnych, przypominających z tego dystansu rozrzucone w nieładzie łupiny orzechów. Wśród kilku nowszych i wielu starych znajdował się dom jego rodziców, przy którym zostawił samochód. W mieście wstydził się biegać, chłopcy z patroli stroiliby sobie z niego żarty. Wprawdzie miałby gdzie, ponieważ lubił parkową alejkę ciągnącą się od Traugutta do Księdza Sedlaka, ale widok biegnącego dla sportu człowieka nadal był na radomskich Plantach rzadkością. Zwykle jeśli ktoś biegł, znaczyło to, że albo ucieka, albo kogoś goni. Dziewczyny w legginsach czekał głośny doping. Tęgi drab jego pokroju musiał liczyć się z zatrzymywaniem przez każdy pieszy patrol. Trzeba też było uważać na korzenie, które w trzech miejscach przecinały ścieżkę przy ogrodzeniu, jeszcze przed stadionem. Mógł też podjechać i biegać wokół zalewu na Borkach. Ale wolał tę okolicę. Moc powietrza. Błękit nieba. Zieleń i żółć, czerwień maków, pola i las, to go uspokajało. Nawet jeśli nieustannie myślał o szesnastoletnim gwałcicielu z miejskiego szpitala.

Rodzice Gerarda osiedlili się w stronach dziadków, w domu na wsi, po przejściu na emeryturę. Byli nauczycielami – historii i matematyki. Nawet jeśli się zżymali na drogę, którą wybrał jeden z synów – był gliną, dziś w stopniu podkomisarza – to nie protestowali. „Na te ciężkie czasy niech będzie. Teraz już starość, niech każdy żyje, jak chce. Kto inny nas będzie rozliczał. Dobry Bóg powie, czy byłeś dobrym człowiekiem”. Za komuny nie byli tacy wierzący. Do furii doprowadziła go wiadomość, że za oszczędności, czy nawet kredyt, odrestaurowali kapliczkę, którą ufundował pradziadek – stojącą samotnie pośród pól figurę Świętego Jana Nepomucena otuloną w płaszcz z białego gipsu.

Na te ciężkie czasy, taaak. Kapliczka. Nepomucen.

Ruszył dalej. Wielki czarny kundel podniósł się z trawy i podreptał za nim. Wyraźnie kuśtykał poboczem, ale dawał radę i dotrzymywał mu kroku. Najpierw próbował go odgonić, wystraszyć, ale wyliniała bestia nie zwracała na to uwagi. Kilka susów i znów była za jego plecami, nieco z boku. I tak przez cały czas. Podczas gdy on biegł. Siedem kilometrów męki. Siedem kilometrów i sto metrów czystej męki.

Miał już dość. Biegania i tego cholernego psa. Zatrzymał się przy starym przystanku autobusowym. Wiedział, że to musi nadejść. Po siódmym kilometrze. Kryzys organizmu. Musiał go przetrzymać. Chciał wystartować w maratonie trzeźwości w przyszłym roku. Żeby udowodnić tym wszystkim kretynom, że człowiek z jego słabościami również może tego dokonać. I mało brakowało, a udałoby mu się dobiec do mety.

Splunął i otarł pot z czoła. W sumie wiatę przystankową też można uznać za metę. Dlaczego nie?

Wyczuł wibracje telefonu komórkowego upchanego pod ciasną opaską na ramieniu. Wyciągnął aparat i ciężko odetchnął, zanim krótko się odezwał:

– Słucham.

– Nie ma jej. Straciliśmy ją.

RETROSPEKCJA. 15.04.2013 – 15.05.2013

Zastygłe zielono-brązowe plamy – po zupie i sosach, po smażeninie – tworzyły na blacie kuchenki gazowej kolorowy obraz. Gerard zajrzał do garów, w których poniewierały się kurze gnaty, wyschnięta marchew, cebula i seler. Czarna patelnia. Spalony czajnik. Kuchenny blat, spleśniała cytryna i pojedyncze torebki herbaty, pieprz i sól w glinianym dzbanku-dwojaku, deska i nóż, a do krawędzi blatu przykręcona maszynka do mielenia mięsa, jakiej nie widział od kilkunastu lat.

Otworzył zamrażalnik w starej brudnej lodówce. Znalazł tam spakowane zmielone mięso. Wiedział, co to jest. Ona im powiedziała, matka. Po to przybyli całą ekipą śledczą do obskurnego mieszkania w kamienicy na podwórku Wałowej – do domu kobiety, która ugotowała, zmieliła i zjadła swoje dziecko. To, co zostało, zamroziła. Kawałki ciała nie do rozpoznania. Westchnął. Jeszcze raz ogarnął wszystko wzrokiem. Kuchnia, zlew zawalony miskami i talerzami, czajniki i gary na płycie kuchni gazowej, szklanki i szuflada ze sztućcami, a obok niedawno używana maszynka do mielenia z pozostawionym ochłapem mięsa. Farsz. Na parapecie na pierwszy rzut oka dziecięcy majdan.

– Tak, ja też nie lubię poniedziałku – skwitował cały ten bajzel naczelnik. Gerard opadł ciężko na krzesło przy oknie.

– Hej! – warknął ostrzegawczo szef ekipy technicznej, ale zignorował go.

– Niedokładnie zmielone – usłyszał. – Nie dogotowała.

Prokurator, kontrolny, śledczy z KMP, ekipa „paramed” i paru zzieleniałych funkcjonariuszy z patrolu zaglądających z korytarza – wszyscy świadkowali klęsce życia tej kobiety. Stara tapeta odłaziła ze ścian. Krzesło zatrzeszczało pod jego ciężarem. Pod parapetem wyczuł przyklejone zaschłe gumy do żucia. Na parapecie leżały bloki rysunkowe, wycinanki, stare zeszyty, mazaki i kredki, farby, odłamki starych długopisów i zardzewiałe dziurkacze – z jakiego śmietnika? – figurki aniołów, kilka skarbonek wypchanych groszami, zakurzone dzbanki ze zwiędłymi kwiatami i gruba książka kucharska brązowa od spodu.

Ile ona miała dzieci w ogóle?

Gerard wpatrywał się w panoramę dachów za oknem, kamienic i bloków Krakowskiej i Limanowskiego.

Przypomniał sobie spojrzenie tej kobiety, kiedy zjawiła się na komendzie i podeszła do dyżurki. Bezradność ustępująca pustce, nieprzytomności. Ale najpierw ta bezsilność, rozpaczliwa bezsilność, gdy powiedziała płaskim głosem do dyżurnego, a potem do niego, ponieważ stał przy schodach na piętro:

– Zabiłam swoje dziecko... Zabiłam swoje dziecko.

Zogniskował spojrzenie na cienkich rysach zostawionych na szkle. Ich układ coś mu przypominał, ale nie potrafił skojarzyć co. Dopiero po chwili go olśniło – cztery cienkie linie, głęboko wryte w szkło, i piąta krótsza: kciuk i palce prawej dłoni. Patrzył w okno na życie tej kobiety. Patrzył na jej życie jakby na własne. Widział dzieci, męża, rodzinę, sąsiadów, udrękę, znój, poniżenie, przemoc, śmierć. Widział smugi na szybie. Widział ślady pazurów na szkle. Ślady, których nie zostawił jeden dzień, lecz tygodnie, miesiące, długie dni całego życia.

Poczuł się znużony, tak strasznie znużony. Nic nie miało sensu ani znaczenia. Nie miał siły wstać z tego cholernego krzesła, które trzeszczało coraz bardziej. Z trudem odwrócił głowę i spojrzał w stronę szefa.

– Muszę zrobić sobie przerwę – powiedział. – Jeśli nie chcesz, żebym odszedł.

***

Zwykle najpierw mijała zaniedbany budynek, w którym kiedyś mieściła się szkoła muzyczna; kilkadziesiąt metrów dalej przebiegała ulicę prowadzącą do dworca i wbiegała w bramę, a z niej wpadała w plątaninę ulic teatralnych mistrzów międzywojnia; stamtąd docierała do alejki parkowej i pokonywała ją do samego końca: rozległego bloku zamkniętego mini-osiedla, skąd odbijała w jedną z bocznych uliczek lub decydowała się biec prosto, do oddalonego o kilka kilometrów zalewu, ulicą nomen omen Maratońską. Tym razem postanowiła skręcić i zrobić krótką trasę uliczkami, przy których stały domy prawników i lekarzy, głównie dentystów bądź ginekologów. Na krótki bieg nie zabierała sprzętu pomiarowego, najważniejsze były wygodne buty i strój. Czasem nie zabierała nawet zegarka, jakby chciała poczuć trochę wolności – bez obowiązków, których cały kierat zostawiała za sobą. To jest mój trening, powtarzała w myślach, i mam do niego prawo. Mimo że sportowa kariera była już od kilku lat przeszłością, utrzymywała dobrą formę, tłumacząc to zajęciami w klubie fitness. Ale tak naprawdę bieganie to była jej cała wolność. Słuchawki na uszy i muzyka w dobrym rytmie.

Skręciła w lewo, starając się zachować spokój, jak zawsze gdy wpadała w ścieżkę wyłożoną nierównymi kamieniami. Nie mogła tego nijak zrozumieć – park, w którym miały się czuć swobodnie przede wszystkim matki z wózkami spacerowymi i małymi dziećmi, był pełen zdradliwych pułapek. Należało naprawdę uważać, aby nie skręcić nogi, o co było tak samo łatwo, jak o wywrotkę spacerówki czy potłuczone kolana i łokcie maluchów. Takie miasto. Może dlatego dopiero po kilkudziesięciu metrach zauważyła brak Mikrusa. Zatrzymała się i rozejrzała dookoła, ale nie znalazła go w zasięgu wzroku. Zbiegła na trawę i nawołując, dreptała między drzewami.

Mikrus był jej towarzyszem na krótkich dystansach. Mimo małych krzywych łap ten stary amstaff potrafił zostawić ją daleko w tyle, jednak nigdy nie znikał jej z oczu.

– Mikrus!

Biegała od drzewa do drzewa, aż w oddali zamajaczył jej biały kształt. Zawołała jeszcze raz, choć panika już ścisnęła ją za gardło.

Z daleka zobaczyła na białej sierści plamę krwi.

***

Gerard Burzyński mieszkał w podupadającej, sześćdziesięcioletniej, dwupiętrowej kamienicy przy ulicy Solskiego, w dwupokojowym mieszkaniu na górnym piętrze. Szef kryminalnych z Jedynki Robert Górski zanim przeszedł do powodu wizyty, uważnie obejrzał mieszkanie. Urządzone skromnie, wręcz ascetycznie. Szafa wbudowana we wnękę w przedpokoju, łóżko i szezlong w pokoju, naprzeciwko niski regał z telewizorem, stary rower (kolarka z żelazną ramą), dwie lampy i wiklinowy stojak z zakurzonymi książkami. W suficie hak i zawieszony na nim worek treningowy.

W drugim pokoju nie było nic, kompletnie nic, jakby ktoś wymiótł z niego całe życie. W kuchni stare regały, stół i krzesła, kuchenka gazowa, lodówka i zlew. Nic więcej nie potrzeba. Żadnych kwiatów ani obrazów. Żadnych zdjęć. Wysokie ściany, kaloryfery, szeroki parapet na zewnątrz, panorama Plant za oknem. Czerwone martensy rzucone bezładnie w przedpokoju.

– Stara żydowska kamienica. Kiedyś chcieliśmy kupić mieszkanie w sąsiedztwie, ale nie było ogrzewania. Dwudziesty pierwszy wiek – prychnął Górski. – Centrum miasta i nie ma gazu. I nawet nie było planów, żeby założyć... Widzę, że dbasz o formę. Dobrze – stwierdził, patrząc na zwisający z sufitu w samym środku pokoju worek bokserski. Zamarkował kilka uników i uderzył; worek rozhuśtał się, hak w suficie niebezpiecznie pojękiwał. Potem Górski wszedł do kuchni i mina mu zrzedła; obejrzał się na Gerarda z wyraźnym niesmakiem. Na blacie stało kilkanaście pustych butelek po piwie, kilka po winie i wódce, a nawet jedna po tequili, słoiki po ogórkach konserwowych i marynowanej papryce, plastikowe pojemniki po śledziach po kaszubsku. Dieta mistrzów.

– Urodziny miałem – warknął Gerard.

– Nie wydaje mi się.

Górski zrzucił ciuchy z szezlonga i przysiadł na krawędzi siedziska.

– Moja znajoma ma psa, amstaffa – zaczął. – Ułożone bydlę. Zupełnie inne niż by się mogło wydawać. Wszystko to kwestia konsekwentnego treningu, od samego początku. Można wychować psa tak, żeby spełniał twoje oczekiwania. Był przyjacielski, rozumiesz, jak stworzenie domowe, zachowując przy tym cechy psa obronnego. To trudna sprawa, ale możliwa. Tylko trzeba od początku zaznaczyć granice. Znajomej się udało. Miała psa, którego można jej było tylko pozazdrościć. Straciła go nieszczęśliwie w ubiegłym tygodniu.

– Za dużo dresów biega po mieście z amstaffami, żebym się wzruszył – wtrącił Gerard, nie rozumiejąc, do czego zmierza szef w swojej opowieści.

– Ktoś go zastrzelił.

– Zastrzelił? Psa?

– Tak, psa. W centrum miasta. W twoich stronach. Snajper.

– Snajper?

– Tak. Sprawdziliśmy i wygląda na to, że sprawca strzelał z okna łazienki w internacie na Kościuszki siedem. Nie wiem, co tam jest teraz, kiedyś był internat mechaników, ale każdy może wejść. I on to zrobił prawdopodobnie stamtąd. Przygotował się o tyle dobrze, że pod drzewem, gdzie leżał pies, znaleźliśmy zakopane pod trawą mięso wołowe. Na przynętę. Pies dostał w łeb, prosto między ślepia. Nieprzyjemny widok.

Burzyński przetarł oczy, po czym zaczął się śmiać, jakby nie mógł nad sobą zapanować.

– To był, kurwa, zamach. – Śmiał się dobre kilka minut, po czym odetchnął głęboko i zapytał: – Co to była za broń?

– Znaleźliśmy ją w dawnej kabinie prysznicowej. Karabinek sportowy miejscowej produkcji. Ogólnie dostępny, chociażby przez internet. Ze stalową kolbą składaną i przedłużonym zatrzaskiem magazynka. Precyzyjne ustrojstwo. Na szynie można zamontować każdy sprzęt optyczny. Ślepy nocą by sobie poradził.

– Ogólnie dostępny – mruknął Gerard.

– Tak, dzieciaki latem się nudzą. Tyle że w tym przypadku... Trafił psa w łeb. Kobieta była jakieś sto metrów dalej. – Górski zerknął na rozmówcę z powagą. – Nie widzę w tym wszystkim nic śmiesznego – rzucił oschłym tonem i Gerard ze skruchą przyznał mu rację. – Cała rzecz w tym, że ten amstaff należał do dziewczyny, która była zawodową mistrzynią Europy w kickboxingu. I tak, to faktycznie zamach, a raczej przesłanie. Groźba. Nie pierwsza, ale tym razem naprawdę poważna. Tyle że to cholernie uparta dziewczyna. Pewnie nie osiągnęłaby tak wiele, gdyby nie upór. W tym przypadku jednak... Popatrz sam.

Wstał, zrobił kilka kroków, sięgnął po zostawioną w przedpokoju teczkę i rzucił ją Gerardowi.

– To są materiały, które jej dotyczą. Przejrzyj uważnie.

Burzyński leniwie otworzył teczkę i zaczął przerzucać zapakowane w foliowe koszulki kartki, kserokopie, wykazy rozmów telefonicznych. Zerknął szybko na fotografię leżącą z wierzchu. Tak, upewnił się, widywał tę kobietę na dzielnicy, ale nie przyznał się przed szefem, że ją rozpoznał.

– Sprawdzaliście bilingi?

– Nic to nie dało. Fajfus dzwonił z komórki na kartę.

– Często?

– Dwa, trzy razy na dobę. Często w nocy, zwykle kiedy jej mąż miał dyżury.

– Sapał?

– Sapał.

– Może astmatyk?

– Świr, nie astmatyk. Skup się.

Glina otworzył kolejną koszulkę z fotokopiami. Trafił na gazetowe wycinanki ułożone w groźby. Prymitywne fotomontaże. Artykuły prasowe z dopisaną flamastrem puentą. Banały. „Już niedługo. Przegrywasz na ringu, wkrótce przegrasz w życiu. Kogo jeszcze skrzywdzisz? Nadchodzi twój koniec. Wiem, gdzie mieszkasz...”

– A tak przy okazji tamtą kobietę od zmielonego dziecka uznano za niepoczytalną. Szok po porodzie – rzucił Górski. – Wywinęła się Marianna D.

– Wywinęła się – powtórzył odruchowo Gerard. Czyżby...? Nie jestem pewien.

Naczelnik przysiadł przed nim, kiedy zabierał się do otwierania kopert z listami od prześladowcy, i zdecydowanym ruchem zamknął mu teczkę przed nosem. Odsunął ją na bok i zażądał skupienia całej uwagi na sobie.

– Posłuchaj mnie. To wszystko zostaje u ciebie. Twoja zgoda na bezpłatny urlop leży u mnie na biurku i czeka na podpis. Moja propozycja jest taka, że... nie dostaniesz tego urlopu, ale znajdą się zaległe nadgodziny. Masz ich całkiem sporo, dostaniesz wolne i nawet pensję. Siedź cicho, widzę przecież, jak u ciebie wygląda! Dostaniesz czas, niechby nawet cały następny miesiąc, żeby się pozbierać, choć Bóg mi świadkiem, w firmie twoja reputacja zaczyna niewiele znaczyć. Co z tego, że jesteś jednym z lepszych policjantów w kryminalnym? Nic. Nie można tak po prostu odpuścić. Ale ja ci na to pozwalam, pod jednym warunkiem: zajmiesz się nią. – Stuknął wymownie palcem w teczkę. – Zajmiesz się tym, co zawierają te papiery, a poza tym wyświadczysz mi przysługę i pojedziesz z nią na zawody do Krynicy. Jak znalazł, coś w sam raz dla ciebie: uzdrowisko. Mistrzostwa juniorów, jest na nich sędzią ringowym. Wszyscy próbowali ją przekonać, żeby zrezygnowała, szczególnie teraz, po tym strzale w parku, ale ona... – Machnął ręką. – Pojedziesz jako jej ochroniarz, słyszysz? Nie może jej spaść włos z głowy. Przy okazji trochę pogrzebiesz w całej tej historii. Nie zaboli cię to, zarobisz i może uznasz, że trzeba wrócić do służby i znów żyć jak normalny człowiek.

Gerard uśmiechnął się krzywo, bo obaj doskonale wiedzieli, że żyć jak normalny człowiek to dla policjanta niezwykle trudne zadanie, wręcz niemożliwe.

– Sprawa jest nieoficjalna – uprzedził jego pytanie Górski. – Ale historia z amstaffem już się rozniosła i są naciski ze strony radnego ze stowarzyszenia, w którym kiedyś działała. To kolega jej męża. Ale przede wszystkim na zapewnienie dziewczynie takiej ochrony nalegał jej były trener, z czasów kiedy zdobywała mistrzostwo w kickboxingu.

– To jej mąż?

– Nie, ale wyraźnie jest w niej zakochany. Poza tym trenuje teraz dzieciaki Komendanta Wojewódzkiego. Masz więcej pytań?

– Teraz nie.

– Cieszę się bardzo. Rodzaj przysługi, tak? Chociaż... jak popatrzeć na ten cały syf, nie wiadomo, kto tu komu robi przysługę. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. – Pokręcił głową z niesmakiem, po czym zdecydowanym ruchem przesunął teczkę w stronę Gerarda i wstał. Zmierzając do wyjścia, zatrzymał się na krótki moment, obejrzał za siebie i rzucił w progu: – Ona jest tak cholernie uparta.

*

Kiedy Burzyński znalazł salę, na której odbywały się walki, okazało się, że przygotowania do zawodów wchodzą w ostatnią fazę. Ekipa ośrodka kończyła rozstawiać ringi, przygotowywała trybuny i zaplecze dla zawodników. Po sali kręciło się już także kilkunastu kickbokserów ze swoimi trenerami lub członkami ekipy.

Gerard usiadł na trybunach i rejestrował klimat turnieju. Małe obrazy. Zatrzymane kadry. Ćwiczenia w kapturach, skupieniu. Ze słuchawkami na uszach. Raz, raz. Ciosy w rękawicę trenerską. Ciągnij po dołach. Lewa, lewa, i odejdź. Nie pojedynczo, raz, dwa. Dobrze. Przechadzki po sali, kołysanie się, żeglarski chód, nonszalancja, wola walki, nikt mnie nie pokona. Łyse głowy. Owinięte bandażem pięści. Ziewanie przed walką. Sędziowie wokół ringu. Trenerzy. Spiker. Mało ludzi na trybunach. Starzy bokserzy i gangsterzy. Nie ma telewizji, nie ma publiczności, nie ma mediów, tylko grzybki kamer ochrony – na sali, w szatniach, w korytarzach. Gerard spostrzegł też puste miejsce po gaśnicy w głównym hallu, kosze wypełnione butelkami i puszkami po piwie.

Sala zapełniała się, ale jego to nie dotyczyło. Błądził myślami wokół swojego zadania, raz po raz zbaczając na inny tor. Turniej był rozgrywany zgodnie ze specyfiką tego rodzaju imprez; w piątek i sobotę walki eliminacyjne i półfinałowe; walki finałowe i wręczanie medali odbywały się w niedzielę. Do Krynicy dotarli osobno, ale wracać miał z ekipą klubu i z Frankowską, honorowym jurorem zawodów. Przypomniał sobie, jak stał nad walizką w swoim mieszkaniu i zastanawiał się, czego potrzebuje na te trzy dni. Bo czego też człowiek może potrzebować na trzy dni? Pakował się po raz pierwszy od odejścia żony. W starą walizkę, która pamiętała jeszcze pierwsze przeprowadzki, wyjazdy na czterotygodniowe urlopowe saksy, wakacje w Olczy i Darłowie, szkolenia policyjne, na które zabierał więcej butelek niż ciuchów. Teraz po namyśle okazało się, że wystarczyłby mu mały turystyczny plecak. Trochę koszulek, trochę bielizny, drugie spodnie, bluza, kosmetyki i notatniki, których używał w pracy. Na koniec spakował pistolet, choć wedle przepisów powinien go zdać, biorąc wolne.

W dworcowym kiosku kupił mały przewodnik i w busie przejrzał strony poświęcone Krynicy-Zdrój, choć nie spodziewał się, aby miał wiele czasu na korzystanie z atrakcji uzdrowiska. Czuł jednak, że tak się robi i chciał zachować pozory wyjazdu wypoczynkowego.

Z bezkierunkowych rozmyślań wyrwał go głośny sygnał przypominający buczenie syreny okrętowej. Spiker anonsował kolejność pierwszych walk i wówczas na środkowym ringu Gerard zobaczył Ewelinę Frankowską w zaskakującym towarzystwie – mistrza Zugaja, znanego mu z relacji gal boksu zawodowego, a w ostatnim czasie równie słynnego ze swojego prywatnego życia, w którym pewne walki wyraźnie przegrywał, co hieny prasowe wykorzystywały bezlitośnie.

Gerard zbliżył się do ringu. Ewelina i Zugaj przekomarzali się, sprawiając wrażenie dobrych znajomych. Dziewczyna była ubrana w niebieską bluzkę i czarne spodnie dresowe z szerokimi nogawkami, które niemal całkiem zakrywały jej buty. Łysy pięściarz miał na sobie czarne spodnie od garnituru i białą koszulę, a na nadgarstku złotą bransoletę; był zaskakująco elegancki w tym otoczeniu.

– Miałaś walczyć z Tysonem w Chicago i co?

– A ty znowu zmieniasz wagę? Zostaniesz mistrzem świata w kategorii łasuchów.

– Don King dzwonił i pytał o ciebie. Co słychać? Czego się wystraszyłaś?

– Może się boję, że będą o mnie pisać w kolorowych gazetkach tyle co o tobie.

Bokser uśmiechnął się krzywo. Niby się nie przejmował, ale kiedy trafił na okładki większości gazet w Polsce, pytających o stan jego zdrowia psychicznego, przestało być zabawnie. Cholerni paparazzi. Musiał zorganizować dwa razy więcej ustawek z fotoreporterami, chodzić po porannych programach telewizyjnych i sierocińcach, by mu uwierzyli, że nie chciał zabić ani swojej żony, ani siebie.

– To co, sparing?

– Teraz? Z tobą?

– Nie, z Lailą Ali. Jasne, że teraz. Mamy sporo czasu, zanim zawody się rozkręcą.

– Chyba podziękuję.

– No co ty? Boisz się? Będę walczył jedną ręką.

– Dureń – skwitowała, wzruszyła ramionami i w końcu się zgodziła. – Jak chcesz. Tylko żebyś nie żałował.

– Ladies and gentlemen, Ewelina Fraaankowska! – żartobliwie zaanonsował druh Zugaja, któremu przypadła rola sekundanta w tym pojedynku.

– No, Cukiereczku, dasz radę – rzucił zupełnie poważnie Zugaj, ale nie zareagowała. Zamarkowała krótką walkę z cieniem, rozciągała się przez kilka chwil, po czym z uśmiechem przyjęła z rąk sekundanta czerwony ochraniacz na zęby i protektor na głowę. Bokser odmówił podobnej ochrony machnięciem ręki, ściągnął tylko koszulę, odsłaniając tors; zsunął również buty i został w czarnych skarpetach. Chłopak na wózku inwalidzkim siedzący w kącie sali stuknął w gong i mogli zaczynać.

Gerard obserwował całe starcie oparty o ścianę sali kilkanaście metrów od ringu. Miał wrażenie, że Zugaj szybko zaczął wykorzystywać swoją przewagę; zadawał więcej ciosów, ale lądowały na jej rękawicach i ochraniaczu. Wyglądało na to, że nie robią na Ewelinie większego wrażenia. Przeciwnie, zaczęła przyspieszać i atakować kombinacjami uderzeń, z których kilka dosięgnęło tułowia boksera. Zugaj chodził po ringu w charakterystyczny sposób, wolno stąpał wokół Eweliny i robił głową stałe uniki z lewa na prawo. Ewelina przeciwnie, była cały czas w dynamicznym ruchu, odskakiwała, gdy wyprowadzał proste uderzenia, często zmieniała pozycję i również próbowała ataku. Zadawała cios, a jej ręka jak na sprężynie natychmiast wracała do gardy, osłaniając głowę kickbokserki.

Gerard wyczuł, że napięcie na ringu wzrosło. Zniknęła fanfaronada, a pojawiło się więcej pięściarskiej techniki. Nagle zobaczył, jak głowa Zugaja odskakuje po lewym prostym i w tym samym momencie towarzyski sparing się zakończył. Zugaj nie chciał bić kobiety, ale jeszcze bardziej nie chciał być bity przez kobietę. Bokser wziął się do roboty i jego ciosy zaczęły wchodzić. Po mocniejszym prostym na splot Ewelina wyglądała, jakby nie mogła złapać powietrza. Gerard ogarnął wzrokiem salę i zobaczył niezadowolone miny trenerów oraz zaniepokojone spojrzenie sekundanta. Tak jakby walka wymknęła się spod kontroli.

– Lewa! Lewa! – usłyszał krzyk z małej trybuny, na której siedziało kilku młodych zawodników, którzy odpuścili swoje ćwiczenia i przyglądali się walce.

I wtedy stało się coś niezwykłego. Tułów Eweliny nagle zniknął z pola widzenia Zugaja, ot tak, za to z boku pojawił się błyskawicznie szybki cień i po chwili na głowę mistrza spadło silne kopnięcie, które odrzuciło go niemal pod liny. Round kick pierwszej klasy.

– Hej! – warknął. – Co to było?

– Nie umawialiśmy się na boks! – odkrzyknęła ze śmiechem.

Gerard odbił się butem od ściany i ruszył w stronę ringu, bo pomyślał, że zaraz wydarzy się tutaj coś złego. Ale był w błędzie. Zugaj otrząsnął się po ciosie i uniósł ręce w geście poddania.

– Prysznic?

– Tak, osobno.

– Ależ Cukiereczku!

– Nawet nie próbuj.

*

Przysiadła się do niego przy obiedzie. Mimo że cechował go zdrowy policyjny instynkt oraz naturalna bezczelność, to czuł się przy niej zmieszany. Z miejsca, w którym siedział, przy małym stoliku pod oknem, widział, jak szła ku niemu przez salę z małą tacą, na której niosła swój obiad. Zawstydził się lekko. Jej ciało nie miało ani grama tłuszczu. A przy tym było tak kobiece, okrągłe, sprężyste, jak to tylko możliwe. I jej uroda...

Musiał przyznać, że była najzwyczajniej w świecie piękna. Inaczej nie potrafił tego ująć. To go krępowało. Już na sali treningowej poczuł się bardziej niezdarny i chropowaty niż zwykle. Ciężki, powolny i zgaszony. A kiedy tak szła do niego, lekko uśmiechnięta, z bystrym i śmiałym spojrzeniem, czuł się zwyczajnie tępy. Do tego nosiła ciuchy podkreślające kształty – legginsy i obcisły topy – tak naturalnie, bez żadnego onieśmielenia, przyzwyczajona do nich jak do drugiej skóry. A on nie umiał postrzegać tego nieerotycznie. Chamski, tępy, wypalony glina. Nie wiedział, od czego zacząć.

– Poznajmy się wreszcie – powiedziała. – Przecież musimy.

– Gerard Burzyński – przedstawił się.

Postawiła tacę z posiłkiem na stole.

– Ewelina Frankowska. – Podała mu rękę i usiadła naprzeciwko. – Będziesz chodził za mną jak cień? Tak to ma wyglądać?

Wzruszył ramionami.

– Właściwie to nie wiem – odpowiedział zaskakująco szczerze. – Czego możemy się spodziewać?

– Właśnie! Czego możemy się spodziewać?

Zdał sobie sprawę, że dręczy ich to samo pytanie, na które nie znają odpowiedzi. Oboje znaleźli się pierwszy raz w takiej sytuacji.

– Cześć, Ewcia! – Tęga, nabita kobieta, w bojówkach i polarze, nagle pojawiła się za jej plecami i uściskała ją serdecznie, nie dając szansy na odpowiedź. Zniknęła równie szybko, jak się pojawiła, mimo swojej potężnej postury.

– Kto to? – spytał odruchowo, kiedy tylko kobieta oddaliła się od ich stolika.

– Och, dziewczyna z Podhala. Strażnik miejski. Pokonałam ją w walce o zawodowe mistrzostwo Polski w formule K1. Ważyła z dziesięć kilo więcej ode mnie, ale trochę czasu minęło... Trudna walka. Pięć rund na pełnej szybkości, bez zwarć i półdystansu, bo przecież widać, jaki to niedźwiedź. Byłam pierwszą mistrzynią K1 w pełnym kontakcie.

– Wcześniej nie dopuszczali kobiet do pełnego kontaktu? – zażartował.

– To były inne czasy. Chciałam wszystko robić jako pierwsza. W kickboxingu. Przełamywać bariery jak Marek Piotrowski. I udało mi się kilka z nich pokonać, ale to nie tłumaczy, dlaczego muszę mieć ochronę dwadzieścia cztery godziny na dobę.

– Nie chodzi o sport.

– Słucham?

– Niekoniecznie chodzi o sport. Przecież strażnik miejski z Podhala raczej nie będzie ci wysyłać anonimów. Ani też Jazmin Rivas czy Marianna Juarez. Prędzej bym obstawiał teściową.

Spojrzała na niego uważniej. Przygotował się.

– Chcę wiedzieć, kto to jest. Przecież to musi być człowiek, który znajduje się gdzieś blisko ciebie. Nie boisz się?

– Nie.

– Dasz sobie radę, tak? Ale ja muszę wiedzieć.

– To twoja praca, rozumiem. Ale dla mnie to jest moje życie. Nie zamierzam o nim opowiadać. Po prostu niech każdy robi swoje.

Popatrzył na nią ze zniecierpliwieniem. Szef miał rację: uparciuch.

– Ważne, żeby człowiek, który ci zagraża, nie robił swojego.

*

Około szóstej obudziło go trzaśnięcie drzwi. Wyszedł na korytarz i zobaczył, że drzwi jej pokoju są uchylone. Podkradł się do nich i zajrzał do środka. Nikogo. Wszedł dalej i już z przedpokoju zobaczył, że łóżko jest zasłane. Usłyszawszy hałas, poderwał się i wpadł do pokoju – prosto na przerażoną sprzątaczkę, która podpinała odkurzacz do gniazdka.

– Gdzie ona jest?

– Nie wiem. – Starsza kobieta zasłaniała się rękami, jakby chciał ją uderzyć, i nawet miał na to ochotę. Wreszcie uspokoiła się na tyle, aby coś z siebie wydusić.

– Biega – sapnęła. – Poszła biegać do parku! A pan kto, co panu do tego? – mówiła z rosnącym oburzeniem, jeszcze chwila i przeszłaby do kontrataku.

Zostawił jej protesty za sobą, szybko zawrócił do pokoju po broń i buty. Zakładając je w biegu, ruszył do wyjścia z hotelu.

– Park? – krzyknął do recepcjonisty delektującego się porannym papierosem przed wejściem do budynku.

– Tam.

Skręcił we wskazaną alejkę i już po kilkunastu krokach odkrył, że popełnił błąd. Jego buty były zdecydowanie za ciężkie na jogging. Czuł się tak, jakby biegł w smole, ale zacisnął zęby i przyspieszył na tyle, na ile mógł. Starał się wyrównać oddech, bo serce już biło mu w klatce piersiowej, jakby się chciało wyrwać na zewnątrz. Minął szpaler ławek i skręcił za drogowskazem; po kolejnych kilkudziesięciu metrach dostrzegł ją między drzewami. Miała na sobie niebieski sportowy top i czerwone dresowe spodnie, dzięki którym ją zauważył. Pobiegł na przełaj i dotarł do ścieżki, którą truchtała. Mogła być teraz jakieś osiemdziesiąt, sto metrów z przodu. Nie musiał jej doganiać, najważniejsze, by miał ją cały czas na oku. Przyspieszał tylko, kiedy skręcała, a często wybierała ścieżki między drzewami, których on pewnie nawet by nie zauważył. Pot spływał mu z czoła na oczy, tętno nie spadało, oddech łapał z wielkim trudem. Zagłuszał kłopoty przekleństwami. Co to za pomysł, do licha, żeby biegać po lesie? Przeklinał też swoje buty. Stare, znoszone martensy. Ciężkie jak cholera.

Wytarł twarz w krótki rękaw koszulki. Podnosząc głowę, zorientował się, że ona doskonale wie, iż za nią biegnie. Oglądała się na niego, po czym na zmianę przyspieszała i zwalniała tempo. Zdało mu się, że bawią ją jego wysiłki. Pomachała mu raz i drugi, ale nie zareagował. Jakby urażona tym, nagle zniknęła ze ścieżki. Kiedy dopadł do miejsca, gdzie stracił ją z oczu, okazało się, że wybrała wąską drożynę między krzewami. Biegła znacznie szybciej i teraz nie było po niej ani śladu.

Nagle usłyszał krzyki w oddali. Wołanie: na zmianę głos męski i kobiecy. Zaniepokoił się.

Skoczył między drzewa i znów rozpaczliwie parł na przełaj, żeby tylko ją odszukać. Z bronią w dłoni. Przeciął dwie kolejne ścieżki, kierując się w stronę, skąd dobiegały krzyki. Teren stawał się coraz trudniejszy do biegu. Stopy w martensach zapadały się w miękkim, podmokłym gruncie.

Nagle potknął się o zarośnięte trawą szyny wąskotorówki. Skręcił za nimi i popędził po niegdyś utwardzonej dróżce, unikając mokradeł, które ciągnęły się wzdłuż torów. Rejestrował otoczenie – drzewa, połamane gałęzie, krzewy – próbując wychwycić w zieleni czerwoną plamę jej stroju.

Tory przecięły drogę, na którą wypadł ledwie żywy. Wytarł czoło rękawem, a kiedy odwrócił się za siebie, zobaczył ją truchtającą w miejscu. Patrzyła na niego jak na durnia; jej puls prawdopodobnie nie był ani odrobinę szybszy niż zwykle. A on... W jednej ręce trzymał pistolet, drugą ocierał nerwowo pot z twarzy. Próbował coś powiedzieć, cokolwiek, ale nie mógł. Chwytał powietrze jak ryba wyrzucona na brzeg i przeklinał w duchu ostatnie lata. Jak mógł się tak zapuścić? Jak mógł tak spanikować? Wydało mu się, że widzi w kąciku jej ust cień uśmiechu, kiedy podeszła do niego bliżej i powiedziała:

– Ręce do góry.

Nie zrozumiał, o co jej chodzi, więc powtórzyła:

– Podnieś ręce wysoko do góry i spróbuj odetchnąć.

Wyprostował ręce nad głową. Ewelina wspięła się na placach i wyciągnęła mu z dłoni pistolet. Trzymała go ostrożnie, z dala od siebie, a on stał z rękami w górze – i oddychał.

*

Po południu przysiadła się do niego w hotelowym barze. Ubrana w swój sędziowski uniform: białą koszulę z wysokim kołnierzykiem i czarne obcisłe spodnie, ściągnięte w biodrach szerokim pasem z metalową klamrą. Podziękowała za sok, który jej zaproponował, potem milczała przez chwilę, rozglądając się po sali.

– Zaczęło się podczas wyjazdu na otwarte mistrzostwa Francji – odezwała się, kiedy już myślał, że znów nic z tego nie będzie. Odstawiła kawę na stolik i opowiadała dalej. – Pierwszy list dostałam w hotelu. W Paryżu. Kilka listów... Ależ tam był bałagan! Straszny rozgardiasz. Musiałam skupić się na walce, a ten chaos organizacyjny nie pomagał. Chwilami zupełnie nie wiedziałam, o co chodzi. Trener rwał włosy z głowy i biegał z jednego końca sali na drugi, żeby wszystkiego dopilnować. Walki odbywały się w jednej hali, na kilku ciasno ustawionych obok siebie ringach; spiker nie miał pojęcia, co się dzieje; do tego źle opisano szatnie i miałam bardzo mało miejsca, aby się przygotować, odciąć od hałasu, skoncentrować na walce. Beznadzieja, choć nie pierwszyzna. W finale walczyłam z Węgierką, walczyła nieczysto, często klinczowała, uciekała, ale byłam przekonana, że wygrywam, miałam przewagę i czułam to doskonale! Po werdykcie byłam tak oszołomiona, że znów nie mogłam znaleźć szatni, a kiedy wreszcie tam dotarłam, usiadłam, bo poprosiłam trenera o pięć minut spokoju, i zobaczyłam, że w torbie z moim sprzętem na wierzchu leży list... Widziałeś te listy?

– Tak.

– To był pierwszy, jaki znalazłam. Bo później okazało się, że kiedy startowałam w mistrzostwach aerokickboxingu, ktoś włamał się do mojego pokoju hotelowego i zostawił kolejne. Właściwie to nawet nie musiał się włamywać. Mógł zapłacić hotelowemu boyowi, a ten podrzucił listy. Zawsze to kilkanaście euro za prostą przysługę. W hotelu, rozumiesz, sekretne listy nie są niczym zabronionym.

Chrząknął tylko w odpowiedzi.

– Ale było tego dużo i naprawdę się zaniepokoiliśmy. To nie wyglądało na żarty. Kilka szczegółów... – przerwała. – Tylko że nie było czasu się nad tym zastanawiać.

– Może należało.

– Nie rozumiesz. Kiedy byłam w cyklu przygotowawczym, a byłam w nim niemal na okrągło, nie mogłam się rozpraszać. Musiałam skupić się na tym, co najważniejsze. To wcale nie jest łatwe. Życie co krok robi zasadzki – rzuciła żartobliwie.

Gerard nie odwzajemnił uśmiechu.

– I teraz trzeba za to płacić – podsumował sucho. – Skoro skończyłaś na dobre z treningami, to może wreszcie zastanowisz się, kto i dlaczego.

Ewelina wzruszyła ramionami.

– Do pewnego momentu można to było traktować mniej poważnie – nie ustępował – ale ostatnie ostrzeżenie...

Przerwała mu, unosząc ręce. Nie musiał jej przypominać o Mikrusie.

– Kto powiedział, że skończyłam z trenowaniem? W przyszłym roku wracam na ring. Nie wiedziałeś?

Osłupiał. Nie wiedział, co powiedzieć. Ewelina znów się lekko uśmiechnęła. Powoli uczył się rozpoznawać ten jej uśmiech, ale wciąż nie był pewien, co oznacza.

Wstała i położyła mu rękę na ramieniu.

– Muszę wracać na rozdanie medali.

Idąc wieczorem do pokoju, już po zawodach, zastanawiał się nad tym, co powiedziała przy stole. Dlaczego zdecydowała się cokolwiek powiedzieć? Odsłoniła się, bo on wcześniej odkrył swój strach o nią. Mówiła o pogróżkach. Nigdy wcześniej się z czymś takim nie spotkała i nie miała pojęcia, dlaczego akurat ona. Czuł, że mówi prawdę, choć stare nawyki kazały doszukiwać się kłamstwa w jej słowach.

Minął w hotelowym korytarzu mężczyznę, który wydał mu się znajomy. W pierwszym momencie pomyślał, że to pewnie jakiś bokser o twarzy znanej z pięściarskich gal. Jednak po zastanowieniu i wyeliminowaniu kolejnych nazwisk, uznał, że to jednak nie bokser. Więc kto? Nie spodziewał się spotkać tutaj nikogo znajomego, nikogo ze swojego miasta, poza ekipą, która przyjechała razem z Frankowską.

Miał bardzo dobrą pamięć do twarzy. Do ludzi, których poznał, spotkał, na których kiedykolwiek zwrócił uwagę. Kojarzył niemal wszystkich. Oprócz tych, których poznał po pijaku. Mógł zapomnieć imię, nazwisko, ale twarz zostawała w jego pamięci na stałe. Dlatego teraz ogarnęło go nieprzyjemne uczucie, które starał się zwalczyć i nie spanikować jak w lesie, w gonitwie za Eweliną. Mimo to zawrócił i ruszył korytarzem za mężczyzną o znajomej twarzy.

Skręcił za nim w kolejną odnogę i zobaczył go przed sobą. Zdążył skojarzyć twarz – stamtąd ją znał! – z raportów i policyjnych fotografii. Ostatnią rzeczą, którą ujrzał, była gaśnica w rękach napastnika. Czaszka eksplodowała bólem, bezwładnie padł na plecy, potem ogarnęła go ciemność. Stracił przytomność.

I już nie było bodyguarda...

***

Kiedy stanęła w korytarzu naprzeciwko nich, od razu zdała sobie sprawę, że nie ma innego wyjścia: musi walczyć. Zlekceważyli ją ze względu na jej posturę. Szybko oszacowała swoje szanse – faktycznie nie były wielkie. Dlatego musiała atakować szybko i skutecznie. Zadawać takie ciosy, aby odechciało im się walki i aby umożliwić sobie ucieczkę.

Akurat na tym się znała. Zaczęła od kolana. Wychwyciła moment, gdy napastnik przeniósł cały ciężar ciała na jedną nogę i wówczas błyskawicznym kopnięciem zgruchotała mu staw. Mężczyzna padł i był w tym momencie najbardziej zdziwionym człowiekiem na świecie. Krzyknął z bólu, ale uciszyła go drugim kopnięciem, które trafiło w nasadę nosa i czoło. Odchylił się do tyłu i upadł na plecy.