Złote macki - Krystyn Ziemski - ebook

Złote macki ebook

Krystyn Ziemski

0,0

Opis

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych 

Książka dostępna w zasobach: 
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 228

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Krystyn Ziemski

 

ZŁOTE MACKI

 

WYDAWNICTWO MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ

 

Okładkę projektowałCZESŁAW PODGÓRSKI

 

Redaktor

ELŻBIETA SKRZYŃSKA

 

Redaktor technicznyJANUSZ WIŚNIEWSKI

 

Korektor

JADWIGA STUGLIK

 

Cztery tysiące dziewięćset pięćdziesiąta szóstapublikacja Wydawnictwa MON

 

Printed in Poland

 

Wydawnictwo Ministerstwa Obrony NarodowejWarszawa 1972. Wydanie I

 

Nakład 90 000+336 egz. Objętość 8,38 ark wyd.; 7,25 ark. druk. Papier druk. sat. VII kl. 65 g. Myszkowskie Zakłady Papiernicze w Myszkowie. Format 61X86 32. Oddano do składu w sierpniu 1971 r. Druk ukończono w kwietniu 1972 r. Wojskowe Zakłady Graficzne w Warszawie. Zam. nr 4000 z dnia 11.X.1971 r.

Cena zł 10,- A-101

ROZDZIAŁ I

Tkwiący w rogu pokoju zegar rozdzwonił się nagle. Z ukrytych wśród rzeźb miniaturowych podwoi wyskoczyła kukułka. Zakukała dwanaście razy. Major Jerzy Bieżan podniósł się zza biurka, zawalonego opasłymi tomiskami akt. Podszedł do okna, odsunął firankę, odetchnął głęboko ożywczym powietrzem sierpniowej nocy, objął wzrokiem rozpościerający się stąd, z okna kawalerki, usytuowanej na dziewiętnastym piętrze wschodniej ściany Marszałkowskiej, widok. Prostokąty domów, stojące rzędem jak na paradzie, wąskie pasma ulic, cichych teraz, jakby zamarłych w oczekiwaniu na świt, na falę ludzi, samochodów, tramwajów, która je ożywi, zaleje. „Gdy o ojczyźnie mojej myślę — myślę Aleje. Zjazd, Powiśle. Nie łąka, ruczaj, nie łan zboża — lecz Krzywe Koło, Wspólna, Hoża” — wpłynął skądś z niepamięci fragment wiersza z lat okupacji, strof poświęconych miastu. — Moje miasto — wyszeptał. Miasto — dom. Tu się urodził, wychował. Tu walczył na barykadach powstania. Przeżył gorycz kapitulacji i radość powrotu. Radość dźwigania, z martwych domów, stolicy. Rozterki związane z wyborem zawodu, miejsca w życiu. Pamięć o przeszłości tkwiąca jak okruch szkła pod powieką, pamięć młodzieńczych marzeń: czuwać, aby inni mogli spać spokojnie — zadecydowała o wyborze. Nieoczekiwanie dla innych, a może i dla siebie, rzucił aplikację sędziowską, podjął pracę w kontrwywiadzie. Czuwać — dla niego, dla jego pokolenia, znaczyło działać, a nie oceniać działanie innych. Praca okazała się nerwowa, męcząca, wymagająca stałego napięcia, nieraz i ryzyka osobistego. Chętnie, aż nazbyt chętnie i często bez potrzeby — jak twierdził jego szef i przyjaciel pułkownik Władysław Ziętara — podejmował to ryzyko. Z pasją chwytał sprawy najtrudniejsze, nie mające zdawałoby się żadnych punktów zaczepienia, szans na rozwikłanie.

Jedną z takich spraw zlecił mu właśnie pułkownik Ziętara.

— Z naszego źródła — wyjaśniał Bieżanowi — uzyskaliśmy informację, że w finansowaniu szpiegowskiej roboty na terenie kraju uczestniczy niejaka Anna Kok. Nic więcej nie są w stanie ustalić. Przynajmniej na razie.

Bieżanowi rozbłysły oczy.

— Chodzi o zidentyfikowanie osoby?

— Nie tylko o to. Nie wiemy przecież nic prócz tego nazwiska czy pseudonimu. Ani o jaką sprawę czy jakie sprawy idzie, ani też jak aktualnie działa mechanizm finansowania. Czy przerzut środków na te cele odbywa się kanałami łączności, czy też innym sposobem. Być może finansowanie jednego czy kilku agentów skupia się w jakiejś działającej na terenie kraju wyodrębnionej komórce. Słowem, nie wiemy nic albo niemal nic.

— Spróbuję zacząć od poszukiwania osoby — zdecydował wtedy Bieżan.

Te próby zakończyły się fiaskiem. Na terenie kraju zamieszkiwały tylko dwie osoby o tym imieniu i nazwisku. Jedną z nich okazała się siedemdziesięcioletnia emerytka cierpiąca na daleko posuniętą sklerozę, mieszkająca w domu starców w Lublinie, drugą dziesięcioletnia dziewczynka, sierota wychowywana przez dalekich krewnych.

Wśród kobiet noszących nazwiska o tym samym brzmieniu, ale piszące się przez „ck” i „c” nie było ani jednej Anny.

— Anna Kok — referował rezultaty tych poszukiwań Ziętarze — może uczestniczyć w przerzutach środków finansowych mieszkając za granicą. Trudno też wykluczyć, że jest do pseudonim mężczyzny. Szukając osoby nie dojdziemy do niczego. Wyda je mi się, że punktu wyjściowego do rozszyfrowania Anny Kok trzeba szukać w konkretnych sprawach, całkiem nowych albo aktualnie przez nas prowadzonych. Bo skoro informacja nadeszła właśnie teraz...

— Informację mogli zdobyć dopiero teraz. Na tej podstawie nie można mówić o jej aktualności. Ale skoro wysuwasz takie przypuszczenie, wydam polecenie wszystkim kierownikom grup operacyjnych, by przewertowali swoje materiały pod tym kątem i podrzucali ci systematycznie tego rodzaju ustalenia.

Bieżan skrzywił się wymownie: — Mam być zbiornicą informacji?

— Nie tylko — Ziętara uśmiechnął się pod nosem, obserwując minę przyjaciela. — W ciągu tygodnia, powiedzmy dziesięciu dni, na podstawie dochodzeń prowadzonych przez nas w okresie ostatniego półtora roku przygotujesz analizę sposobów finansowania agentury przez monachijską centralę. Dochodzeń w sprawach zakończonych i tych dotąd nie wyjaśnionych.

— Chcesz na podstawie różnic i podobieństw dojść do konkretnych wniosków?

Ziętara skinął głową. — Szukam punktów zaczepienia...

Ż gabinetu szefa Bieżan wyszedł zły.

— Obrugał cię? — spytała ze współczuciem sekretarka Ziętary Basia, przyzwyczajona do zawsze pogodnej twarzy łubianego powszechnie oficera.

— Nie. Przeniósł mnie tylko do archiwum — Warknął, zamykając za sobą drzwi.

Od tej pory na biurku Bieżana królowały tomiska akt. On sam niemal nie wychodził z gabinetu.

— Zagrzebałeś się na amen w tych papierach — żartowali koledzy zachodzący do niego na pogaduszki. — Czemu jesteś taki skwaszony? — pytali, gdy żarty nie wywoływały uśmiechu.

— Ciekawym, jakie mielibyście miny, gdyby was zamknięto w grobowcu. To droga tylko do mumifikacji!

Czuł się jak zmumifikowany. Wertował tom za tomem, a rezultaty — pożal się Boże! Z protokołów zeznań aresztowanych agentów wynikało, że zarówno „dolę”, jak i fundusze na związane ze szpiegowską robotą wydatki dostawali w złotówkach, doręczanych za każdym razem przez kogo innego, w dniach, miejscach i godzinach ustalonych w przekazywanych im sukcesywnie instrukcjach. Czasami informowano ich telefonicznie, gdzie i kiedy mają się zgłosić. Rozmówca podawał hasło — w każdej z badanych spraw inne, zazwyczaj poprzednio ustalone w instrukcji, tak jak i znak rozpoznawczy. W kilku zbadanych przez niego sprawach zatrzymani przez kontrwywiad agenci nie zdołali zidentyfikować doręczycieli.

Niewykluczone, że nie było doręczycieli wśród aresztowanych.

— Albo zatem grupa nie została rozszyfrowana w całości, albo ludzie zajmujący się finansowaniem agentów i doręczaniem im pieniędzy rekrutują się z osób nie związanych z działalnością szpiegowską — referował Ziętarze swoją hipotezę.

Tamten spojrzał na niego jak na wariata.

— Ludzie nie związani z działalnością szpiegowską?! — powtórzył. — Nonsens! Któż by do takich miał zaufanie?! Finansowanie agentów to sprawa zbyt wielkiej wagi dla ośrodków wywiadowczych, aby zdecydowano się na jakąkolwiek improwizację. Jeśli daty odbioru pieniędzy, hasła i znaki rozpoznawcze podawano w instrukcjach doręczanych szpiegom kanałem łączności, to tą samą drogą ich finansowano.

Bieżan pokręcił głową.

— Wydaje mi się, że fakt nierozpoznania „dawców” świadczy o odrębności tych kanałów. Wpadka agentów nie spowodowała wpadki finansujących. Chciałbym spróbować rozszyfrować ten problem na jakiejś „żywej” sprawie.

— Czy aby nie chodzi o to, że masz dość grzebania się w aktach? — Ziętara spojrzał spod oka na przyjaciela.

— Mam dość. Sieczenie nad aktami to martwa robota. Człowiek traci wyobraźnię.

— Dobrze. Dostaniesz „żywą” sprawę. Ale dokończ tę analizę. Przejrzyj jeszcze sprawy nie wyjaśnione. Pamiętasz tę katastrofę samolotu?

Pamiętał. Historia raczej niecodzienna, więc wszystkich zainteresowała. Wypadek zdarzył się dwa lata temu. W samolocie zagranicznych linii lotniczych lądującym na Okęciu nie otworzyło się podwozie. Samolot lądował na brzuchu. Byli zabici i ranni.

Wśród zabitych znaleźli się obywatele szwajcarscy Johann i Gerta Spädowie z Genewy. Ich sprawa trafiła w sferę zainteresowań kontrwywiadu, gdy w bagażach tragicznie zmarłych odkryto zamaskowane schowki, zawierające prócz paru kilogramów złotych dwudziestodolarowych monet drugą parę paszportów z fotografiami denatów, wystawionych tym razem na nazwiska obywateli francuskich Ferdynanda i Jeanette Duc, zamieszkałych w Paryżu. Sprawę prowadził wówczas zastępca Bieżana, kapitan Stanisław Pokora. Usiłował on zidentyfikować zmarłych i ustalić okoliczności związane z ich przyjazdem do Polski.

Do identyfikacji nie doszło. Obie pary paszportów okazały się fałszywe. Osób noszących te nazwiska nie rozpoznano w miejscach zamieszkania podanych w paszportach. Ich fotografie nie figurowały w rejestrach prowadzonych przez policję francuską ani szwajcarską. Nie byli więc notowani.

Nie udała się też próba identyfikacji za pomocą ogłoszeń zamieszczonych w prasie szwajcarskiej i francuskiej, zawierających informację o poszukiwaniu spadkobierców zmarłych tragicznie Spädów i Duców. Zgłosił się wprawdzie listownie pełnomocnik rodziny Duc z zapytaniem, jakich formalności powinni dokonać jego klienci dla otrzymania spadku. Po zawiadomieniu adwokata, by wezwał rodzinę Duców do przyjazdu dla identyfikacji zmarłych z fotografii i rozpoznania zawartości ich bagażu, nikt się już nie zgłosił. Monety przekazano jako depozyt do Narodowego Banku Polskiego.

Pozostał do ustalenia cel ich przyjazdu do Polski. Okazało się, że oboje Spädowie vel Ducowie przybyli na zaproszenie niejakiego Jana Ptaczka, który w kilka dni po ich tragicznej śmierci wyjechał służbowo do Wiednia i tu wybrał „wolność”.

Z zebranych o Ptaczku informacji wynikało, że w centrali handlowej, gdzie pracował jako rzeczoznawca, cieszył się znakomitą opinią i z tej racji często wysyłano go za granicę jako eksperta. W tym też celu wyjechał do Wiednia.

Wypełniając ankietę personalną Ptaczek napisał, że w latach 1942—1944 przebywał w jednym z obozów koncentracyjnych, Oswobodzonych przez aliantów, a potem do 1947 roku leczył się w Szwajcarii. Jego koledzy zeznali, że opowiadał im o zaprzyjaźnionym małżeństwie szwajcarskim, które zaopiekowało się nim po opuszczeniu obozu. ...Mam wobec nich dług wdzięczności, dlatego zapraszam ich do Polski” — tłumaczył kolegom i kadrowcowi, prosząc o parę dni urlopu z okazji ich przyjazdu do kraju. Mogła to być prawda, mógł być i pozór dla uzasadnienia tych kontaktów.

Bieżan wertując akta znalazł opracowaną przez Pokorę hipotezę, z której wynikało, że owe złote monety przeznaczone były na jakąś nielegalną działalność wywiadowczą. Tę wersję oparł przede wszystkim na osobie Ptaczka i jego działalności w monachijskiej centrali. Ptaczek w kilka miesięcy po swojej ucieczce z kraju został stałym pracownikiem jednego z monachijskich ośrodków wywiadowczych. Nie uciekłby właśnie po śmierci Spadów — pisał Pokora — gdyby ujawnienie kontaktów z zabitymi w niczym mu nie zagrażało. Fakt przywiezienia przez Spadów nawet tak wielkiej ilości złotych monet takiego zagrożenia nie stwarzał.

Zginęli przed wypełnieniem deklaracji celnej. W tych warunkach niepodobna postawić żadnego zarzutu ani im, ani człowiekowi, który ich zaprosił.

Czego zatem bał się Ptaczek? O fałszywych paszportach mógł nie wiedzieć.

Uciekł, bo cała ta historia — sądził Pokora — mogła naprowadzić na wspólną działalność wywiadowczą. Hipotezę Pokory ocenił Bieżan jako w zasadzie pozbawioną podstaw. Oba fakty: śmierci Spadów vel Duców, vel... i ucieczki Ptaczka mogły nie mieć ze sobą żadnego związku. Rzecz jasna związku takiego nie można było wykluczyć. Ale w bagażach denatów nie znaleziono nic obciążającego Ptaczka. Nic oprócz dwóch numerów telefonów. Jeden z nich był numerem Ptaczka. Drugi okazał się numerem centrali stołecznego urzędu skarbowego.

Do tego ostatniego numeru telefonu Pokora nie przywiązywał żadnej wagi. Bieżan wynotował go sobie na wszelki wypadek. Może przy okazji jakiejś innej sprawy... Na razie i ten ślad prowadził do nikąd.

Zniechęcony odłożył akta.

ROZDZIAŁ II

Upalne sierpniowe popołudnie. Tkwiący na skrzyżowaniu Alei Jerozolimskich z Marszałkowską sierżant Gołąbek jest już bardzo zmęczony. Gorąco. I to nasilenie ruchu. Nie ma nawet czasu otrzeć potu gromadzącego się na czole. Bał się zresztą trochę nieregulaminowych ruchów. Koleżanka kiedyś machinalnie poprawiła uczesanie. Kierowcy pojęli ów gest za ruch „naprzód”. I zdarzyła się kraksa. Dobrze zapamiętał złośliwe uwagi zwierzchników pod jej adresem. „Skrzyżowanie to nie salon fryzjerski — mówili. — Wszystkie gesty funkcjonariuszy muszą być związane z ruchem na jezdni”. Paskudna służba, przemknęło mu przez myśl W taki czas. Jeszcze na dobitek te światła... Znów nawaliły! Zanim przyjedzie ekipa... Wiedział z doświadczenia, że naprawa ich trwa krótko jedynie w notatkach prasowych. A naprawdę? Lepiej nie mówić... Już czas na zmianę kierunku. Podniósł rękę do góry.

Potok pojazdów jakby zamarł w miejscu. Tylko czarna wołga nie zatrzymała się, wjechała na skrzyżowanie. Nie zauważył? Pijany?

Ręka automatycznie sięga po gwizdek. Gwizd zlewa się z trzaskiem. Po drugiej stronie Marszałkowskiej wołga wpada na chodnik. Zatrzymuje się na słupie ogłoszeniowym.

Gołąbek biegnie na miejsce wypadku. Widok samochodu przesłania mu pęczniejący z każdą chwilą tłum. Przedziera się przezeń z trudom. Jednym rzutem oka ogarnia samochód oparty maską o słup, kierowcę leżącego bezwładnie na siedzeniu. Zemdlał czy co? Szyba jest na póły zasunięta, więc Gołąbek chwyta za klamkę lewych drzwi. Nie poddają się. Ogląda samochód z przodu. Wszystko jest jasne: maska lekko uniesiona, podgięta do góry, błotnik jakby się cofnął, drzwi musiały się zaklinować. Sam nie da rady. Wzywa przez radiotelefon karetkę pogotowia i radiowóz.

Z boku dobiega głos:

— Panie władza! Tutaj! Szybko! Ten łobuz potrącił kobietę!

Po drugiej stronie wozu odrzucone siłą uderzenia ciało. Wokół głowy powiększająca się z każdą chwilą kałuża krwi.

Wzywa drugą karetkę. Wstrzymuje chcących nieść pomoc ludzi.

— Nie wolno jej ruszać. Może być uszkodzenie kręgosłupa albo czaszki. Trzeba czekać na fachową pomoc — wyjaśnia.

Nie czekają długo. Przeciągły jęk syreny rozdziera powietrze. Z piskiem opon hamuje pogotowie. Tuż za nim radiowóz, z którego wysypują się funkcjonariusze. Zdaje im krótką relację. Sam musi wracać jak najszybciej na skrzyżowanie. Tam już zrobił się korek.

Odchodzi. Milicjanci fotografują ranną. Teraz sanitariusze kładą ją ostrożnie na noszach. Ktoś im wręcza podjętą z ziemi torebkę.

Jeden z milicjantów zaznacza na jezdni położenie ciała. Znów robi zdjęcia. Wyciąga notes. Zabiera się do rysowania szkicu. Jego koledzy też nie próżnują. Usiłują otworzyć drzwi wozu, by sanitariusze mogli wynieść kierowcę.

— Cholera, zaklinowane na amen — rzuca któryś.

— Spróbuj tylne... Może tamtędy...

— Sam nie dam rady. Pomóżcie...

Wspólnym wysiłkiem uda je się wreszcie otworzyć prawe tylne drzwi. Teraz trzeba unieść kierowcę. Przenieść nad oparciem. Nie takie to proste. Wysoki chłop. Leci im przez ręce. Jest nieprzytomny.

— Uważaj — rzuca sierżant Więcek, gdy kolega podnosi nogi kierowcy. — Takie uderzenie...

— Nie widać na nim obrażeń. Głowa cała...

— Może mieć połamane żebra. O kierownicę...

We trzech z trudem wyciągają mężczyznę.

— Alkoholu nie czuć — Więcek nachyla się nad leżącym już na noszach człowiekiem. — Ale kto go tam wie... Zbadają krew, to będzie wiadomo. — Na wszelki wypadek przypomina o tym lekarzowi. Parę razy zdarzyło się, że zapomnieli. A potem klops. Nikt już nic nie udowodni.

Znów jęk syreny. Karetka odjeżdża. Teraz dopiero można przystąpić do zwykłych czynności.

Ekipa wyławia z tłumu świadków wypadku.

— Panie, to było tak. Szedłem ulicą, o, właśnie tędy — opowiadający wskazuje palcem przejście koło „Rotundy” — jak wjechał na chodnik. Ledwie zdążyłem uskoczyć. Usłyszałem krzyk. To pewnie ta kobieta... Najechał na nią umyślnie...

— Panie władza, jechał zygzakiem. Pijany... Te chłopy to tak zawsze...

— Tak jakby go zarzuciło na tym skrzyżowaniu, gdy skręcał w lewo...

— Widać chciał zahamować, żeby ludzi nie pozabijać, i dlatego wycelował w słup.

Ile zeznań — tyle opinii. Każda inna.

Sierżant Więcek notuje imiona i nazwiska. Nie przykłada do tych zeznań większej wagi. Wie z doświadczenia, jak dalece zawodne są w wypadkach drogowych dowody oparte na zeznaniach świadków. Niewielu umie zaobserwować sytuację rozgrywającą się w ułamkach sekund, zapamiętać istotne dla śledztwa szczegóły. W tej sprawie wszystko można będzie ustalić na podstawie szkiców sytuacyjnych, zdjęć, pomiarów, ekspertyzy stanu technicznego wozu i badań kierowcy. Badań, które zrobią w szpitalu. Cóż świadkowie? Widzieli, że wpadł na chodnik i potrącił kobietę.

— Skończyliście pomiary? — pyta kolegów. — Ja już swoje zrobiłem — dodaje.

— Wejdź do wozu, sprawdź hamulce i luz w kierownicy — rzuca kierujący ekipą sierżant Duda.

Więcek wsiada z tyłu, przeskakuje przez oparcie.

Wsuwa się na miejsce kierowcy. Chwyta za kierownicę, porusza nią w prawo, w lewo. I nagle coś twardego uderza go w nogę. Raz, drugi, trzeci. Jakby deszcz kamieni. Pochyla głowę. Gwiżdże ze zdumienia. Złote monety. Cała podłoga jest nimi zasypana.

— Rozejść się — krzyczy na zbliżających się do samochodu przechodniów. Gestem wzywa kolegów. Zbliżają się do okna, zasłaniają je sobą.

Więcek przesuwa się na drugie siedzenie. Palcem wskazuje na podłogę.

Chwilę patrzą, na siebie porozumiewawczo. — Ładny kwiat. Lepszy ptaszek...

— Wezwij naszą „pomoc drogową” — rozkazuje Więckowi Duda. — Muszą zaholować „obiekt” do pałacu Mostowskich. Zawiadom dewizówkę. Niech na nas czekają.

— Pozbierać to? — Gest ręki w kierunku podłogi.

— Nie. Lepiej nie ruszać. Niech się spece tym zajmą.

Fioletowe światełko miga bez przerwy. W eter płyną meldunki.

ROZDZIAŁ III

Telefon terkotał uparcie. Gwałtownie wyrwany ze snu Bieżan sięgnął po słuchawkę. — O co jeszcze chodzi? — warknął rozespanym głosem pewny, że to znów dzwoni Wrona z jakąś służbową sprawą.

— O nic nie chodzi... — odezwał się znajomy glos. — Już spałeś? O tej porze? Zawsze mi wmawiałeś, że pracujesz dniami i nocami. Nareszcie mi się udało rozwiać tę legendę.

— Adam! — Bieżan się roześmiał. — Kiedy przyjechałeś z Gdańska?

— Dziś rano. Torpedą. Od rana ganiam o suchym pysku. A ty śpisz zamiast czuwać na postęp runku.

— Skoro już mi przeszkodziłeś w odespaniu paru zarwanych ostatnio nocy, to siadaj w taksę i przyjeżdżaj. Znajdzie się coś do jedzenia i picia nawet na moim kawalerskim gospodarstwie.

— Dobra. Zaraz będę. — Trzask odkładanej słuchawki.

Wyskoczył z łóżka, rozejrzał się po pokoju. Trochę nie posprzątane. Niewielkie nieszczęście, Adam się nie zdziwi, pomyślał i ruszył do kuchenki.

Zdążył już co nieco przygotować i nakryć stół do kolacji, gdy rozległ się dzwonek.

— W sam czas. Witaj — ściskał serdecznie redaktora Adama Zielińskiego, kolegę z ławy uniwersyteckiej. — Niechże ci się przyjrzę z bliska — mówił, prowadząc go do pokoju. — Nic a nic nie zmieniłeś się. Nawet nie wyłysiałeś. Trochę schudłeś, trochę wyszlachetniałeś. Nie ma to jak dziennikarski chleb. No, rozgość się, ja tymczasem dokończę pichcenia. Na twoją cześć.

Adam rozsiadł się wygodnie na tapczanie. Z zawodowego przyzwyczajenia bacznym okiem zlustrował pokój. Skromne, niezbędne sprzęty: tapczan, biurko, parę rozlatujących się już krzeseł. I regały z książkami. Całe mnóstwo książek. Ciekawe, co też on czyta, pomyślał, podchodząc do półek. Niemały zestaw książek z zakresu kryminalistyki, bogata biblioteka prawnicza, kilka półek wypełnionych szczelnie tomami z zakresu psychologii, wśród pozycji beletrystycznych sporo miejsca zajmowała fantastyka. Pogrążonego w wertowaniu jakiejś książki zastał Bieżan, popychający przed sobą suto zastawiony barek.

— Bierz się do jedzenia — zakomenderował, rozlewając koniak do kieliszków. — Jakie bogi tym razem sprowadziły cię do stolicy?

— Takie tam redakcyjne sprawy. Mam uczestniczyć jako sprawozdawca w konferencji techników-racjonalizatorów. Przyjechała grupa speców z Wybrzeża na robocze spotkanie z kolegami z przemysłu maszynowego. Zanosi się na coś ciekawego. Dostałem gościnny pokój w Klubie Technika. Ale to wszystko pestka, tu dopiero wpadłem na trop afery. Mówię ci, bomba! Muszę rozwikłać tę historię. Już mam nić w ręku. Twoje zdrowie! — podniósł kieliszek.

— Afery nie moja parafia. Ale radziłbym ci przekazać tę nić milicji. Zakończą śledztwo — dostaniesz gotowy materiał. Niech każdy pracuje w swoim zawodzie. Era domorosłych detektywów już minęła — burknął Bieżan, pałaszując jajecznicę z boczkiem.

— Chcę to rozwikłać sam. Pasjonująca sprawa. Miałem dziś po południu parę godzin luzu między umówionymi spotkaniami. Wybrałem się więc do kina „Feniks”. Tuż koło wejścia znalazłem znaczek. Wiesz, taką plakietkę, wpinaną do klapy. Ta była niezwykła. Niewielka, podłużna z napisem „Euron”. Wpiąłem ją zaraz w klapę marynarki. Wchodzę do hallu, widzę: kasa zamknięta, więc poradziłem sobie inaczej. Bileterka za dwie dychy wpuściła mnie na parter. Tam są przystawki do foteli. Gdy tylko skończyli wyświetlać kronikę i zapaliło się światło, rozejrzałem się po sali. Środkowy fotel w moim rzędzie stał wolny. Przesiadłem się tam. Tuż przed końcem seansu mój sąsiad z lewej coś mi szepce do ucha. W pierwszej chwili nie zrozumiałem. Powtórzył. Prosił o zwrot znaczka. Oddałem. Byłem pewny, że jego. Wziął i położył mi na kolanach niewielką kopertę. Zanim się zorientowałem, co to takiego, seans się skończył. Wszyscy ruszyli do wyjścia. On pierwszy. Tylko twarz mi mignęła. No i sylwetka. Wstaję, zaglądam do koperty. Widzę same banknoty. Kupa forsy. Myślę: nieporozumienie. Biegnę więc, rozpychając się w tym tłoku, odszukać faceta, wyjaśnić tę pomyłkę. Wszystkich dokoła wypytuję, czy go nie zauważyli. Na darmo. Wreszcie jakiś chłopiec wskazał bramę, do której wszedł pan podobny do opisanego przeze mnie człowieka. Stanąłem w tej bramie bezradny. Nowy dom. Około czterystu mieszkań. Szukanie igły w stogu siana. Sterczałem przed bramą chyba trzy godziny. Nawaliłem w dwóch miejscach. Już myślałem, że zmarnowałem czas niepotrzebnie, kiedy zauważyłem, że wychodzi, tyle że ubrany inaczej. Zamiast jasnego ubrania włożył granatowy garnitur. Coś w tym musi być, skoro się przebiera, pomyślałem, i zamiast podejść do niego, zwrócić pieniądze, zdecydowałem się iść za nim. Starałem się, żeby mnie nie zauważył. I on mógł mnie zapamiętać.

— Odkryłeś coś? — Bieżan słuchał z niesłabnącym zainteresowaniem.

— Jak dotąd, niewiele. Ustaliłem tylko, gdzie mieszka i jak się nazywa. Cieciowi wręczyłem parę monet z Kościuszką. Zaraz rozwiązały mu się usta i udzielił potrzebnych informacji. Jutro od świtu strzegę jego bramy... Sam przyznasz, że rzecz może być ciekawa. Trudno przyjąć, że facet w ten sposób zastępuje kasjera przedsiębiorstwa. Wypłaca albo łupy ze „skoków”, albo „dolę” aferzystom.

— Masz tę kopertę?

— A jakże. Przywiozłem ją ze sobą. Chciałbym zasięgnąć twojej światłej rady. W tej i innej sprawie. — Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyciągnął niewielką kopertę.

Bieżan wziął ją ostrożnie, wyrzucił na stolik zawartość. Banknoty 1000-złotowe i 5-dolarowe. Przeliczyli: 50 tys. w złotych i 500 dolarów.

— Fiuu — Bieżan aż gwizdnął. — Aleś się dorobił! Trzeba zaraz dać do ekspertyzy.

— Właśnie chciałem cię o to prosić. Ale traktuj to jako prywatną przysługę.

— Adam, słuchaj — Bieżan spoważniał — uważam, że powinieneś natychmiast przekazać sprawę milicji albo prokuraturze. Siedzenie faceta na własną rękę nie jest bezpieczne. Skąd wiesz, czy on ciebie nie zauważył? Jeśli jest tak, jak przypuszczasz, w grę wchodzi na pewno kilku ludzi. Nie dasz rady wszystkich obskoczyć. Bądź rozsądny.

Zieliński pomilczał chwilę. Spojrzał na kolegę spod oka. — O ile cię znam, sam z rzadka bywasz rozsądny. Przygania kocioł garnkowi?

— To prawda. Czasem nawet obrywam od szefa za partyzanckie metody pracy. Kolumbowie mają ryzyko we krwi. Nie potrafimy się zmienić, ale...

— Jakie znów „ale”? Każdy chce podjąć na własną rękę wielką grę.

— Czy to jest wielka gra?! Nie o los kraju tu idzie. Aferzystami zajmie się milicja. Samemu trudno będzie ci dojść do sedna sprawy. Co najwyżej spłoszysz facetów. I tyle.

— Może i masz rację. Ale do jutra wieczór chcą pracować sam. Nie dam rady — przyjdę do ciebie. Poproszę o pomoc. Tymczasem zostawiam ci depozyt: „mój majątek” — uśmiechnął się. — Mam do ciebie inną prośbę. Pamiętasz Kowalczykównę?

Bieżan pociągnął łyk czarnej jak smoła kawy. Pokręcił głową przecząco.

— Jak to nie pamiętasz?! Ta ładna blondynka; którą wyrwaliśmy z rąk chuliganów. Dwa lata temu w Jelitkowie. Chodziłeś z nią przez cały urlop.

Teraz sobie przypomniał. Tego wieczoru wybrali się wspólnie z Adamem na spacer do Jelitkowa. Nocną ciszę, przerywaną tylko łoskotem fal, rozerwał krzyk kobiecy. Pobiegli na miejsce, skąd krzyk dochodził. W sam czas, by wyrwać szamocącą się dziewczynę z rąk trzech opryszków. Opryszków odstawili do najbliższej komendy, a z dziewczyną wybrali się do Grand Hotelu. Na drinka. Oblać tak nawiązaną znajomość. Od tej chwili dziewczyna przylgnęła do Bieżana. Nie rozstawali się. Razem wrócili do Warszawy, gdzie i ona stale mieszkała. Spotkali się jeszcze parę razy. A potem kontakt się urwał. Właściwie z jego winy. Niewiele miał wolnego czasu. Raz i drugi nawalił. Nie przyszedł na spotkanie. Potem głupio mu było przepraszać, tłumaczyć się. Więc milczał. Czekał na jej telefon. Nie odezwała się.

— No więc co z tą Kowalczykówną? — spytał.

— Przyjechała niedawno do Gdańska. Z jakimś interesem. Przy okazji zajrzała do mnie do redakcji. Chciała się poradzić. Jej stryj zginął na morzu. Jakaś niewyraźna historia. Ostatnio dostała list z Amsterdamu z prośbą, by odebrała jakiś stryjowy spadek czy depozyt. Nie bardzo rozumiem, jakim cudem jej stryj, mieszkający w kraju, mógł zostawić spadek w Amsterdamie? Chyba jakiś nieczysty interes. Ale nie miałem czasu na wyjaśnianie tej historii, więc poradziłem jej, żeby się zwróciła do ciebie. Wiesz, na zasadzie „kolega”. Może uda ci się jakoś jej pomóc. Zadzwoń do niej, bardzo cię proszę.

Skinął głową.

— Dobra. Zrobię, co będę mógł.

ROZDZIAŁ IV

Na stole jak w sejfie bankowym piętrzą się poukładane równiutko słupki złotych monet, a obok, jedna przy drugiej, leżą złote sztabki.

— Obliczyłeś już wartość tych „zbiorów”? — Kapitan Antkowiak zwraca się do siedzącego przy sąsiednim biurku kolegi. Sam wpisuje do protokołu ilość znalezionych monet i sztabek.

— Po jakim kursie? — pyta tamten.

— Po czarnorynkowym. Chciałbym się zorientować dokładniej w wartości tego „skarbu”.

Kapitan Madej skrupulatnie przelicza najpierw ilość monet w słupkach, potem ilość słupków, sztabki. Notuje te cyfry. Schyla głowę nad biurkiem. Mnoży, dodaje, wylicza.

— Po kursie czarnogiełdowym — odzywa się wreszcie — cały ten majdan wart jest około półtora miliona złotych.

— Fiuu — Antkowiak aż gwiżdże. — Lepszy ptaszek wpadł nam w ręce. Czuję, że będzie się tłumaczył: skrytka to schowanko na zaskórniaki — mruczy trochę do siebie, trochę do kolegi.

— Nie musi się wcale tłumaczyć — odpowiada kapitan Madej. — Zapominasz, że samo posiadanie wartości dewizowych nie jest karalne. Na każdej z monet wybito rok ich produkcji: tysiąc dziewięćset czwarty. Powie ci po prostu, że odziedziczył po prababci. I co mu zrobisz? Na handlu go nie złapałeś.

— Tłumaczenie nie do przyjęcia — Antkowiak? się zapala. — Po co trzyma takie sumy w skrytce samochodowej? To przecież jasne; Wiózł ten kram, bo chciał dokonać jakiejś transakcji. Kraksa udaremniła zamiary.

Hipoteza była nader prawdopodobna. Któż bowiem przechowuje stale „zaskórniaki” — i to w takiej ilości! — w skrytce samochodowej? Nawet najlepszemu kierowcy dysponującemu najsprawniejszym technicznie wozem może się zdarzyć kraksa. Albo on na kogoś wpadnie, albo ktoś na niego. Ktoś mu może ukraść wóz na postoju. Ryzyko jest więc ogromne. W każdym domu nawet bez specjalnie zbudowanych skrytek można taki majątek ukryć lepiej i bezpieczniej. Skrytka służyła mu do transakcji, dokonywanych na mieście — tego Antkowiak jest pewny.

Potwierdza jego tezę sposób zamontowania skrytki, mechanizm jej otwierania i zamykania. Otwiera się ją za pomocą przycisku umieszczonego pod kłem zderzaka obok tablicy rejestracyjnej. Manipulacje kierowcy przy tej tablicy nie zwracają niczyjej uwagi. Są rzeczą normalną.

Jeden niezauważalny ruch i naciśnięcie przycisku luzuje linkę, która przytrzymuje płytkę ukrytą w obudowie kierownicy. Teraz dla odsunięcia jej znów wystarczy nieznaczny ruch ręką. Zatrzaskuje się ją jednym gestem. I ten gest, jak i inne manipulacje przy kierownicy, nie zwróciłyby uwagi nawet najbystrzejszego obserwatora, tak dalece bowiem są normalne, zwyczajne.

Pomysłowość, bezbłędność tych rozwiązań, możliwość opróżniania i napełniania schowka w sposób niezauważalny w warunkach normalnego ruchu ulicznego — wszystko to świadczyło o wykorzystywaniu schowka do obrotu dewizami, a nie do ich stałego przechowywania.

Osoba kierowcy wołgi zdawała się potwierdzać tę tezę.

Kierowcą czarnej, wołgi okazał się niejaki Jan Wieliński, właściciel wołgi, a także kawiarni i restauracji „Pod Jodłami”, uplasowanej na trasie Wału Miedzeszyńskiego tuż nad Wisłą, lokalu mającego znakomitą renomę szczególnie wśród zmotoryzowanych mieszkańców stolicy. Miejsce nader atrakcyjne, doskonała kuchnia, grzeczna, sprawna obsługa, ceny niezbyt wygórowane — wszystko to przyciągało klientelę. Latem dodatkowym magnesem stawała się plaża i możliwość zjedzenia obiadu na świeżym powietrzu przy ukrytych w altanach ogrodu stolikach. Zimą atrakcją był dancing i występy artystyczne organizowane dwa razy w tygodniu.

Lokal chwycił. Stał się modny. Chętnie przyjeżdżali tu aktorzy, artyści, dziennikarze, literaci. Z niewielkich, wygodnie urządzonych gabinecików chętnie korzystali stołeczni notable, pragnący się zabawić w sposób dyskretny. Bez rozgłosu, który mógłby zaszkodzić ich pozycji. Przywożono tu też zagranicznych gości: potrawy wyszukane, lokal reprezentacyjny, obsługa wzorowa. Nie omijali „Jodeł” i przedstawiciele prywatnej inicjatywy.

Tak więc interes prosperował znakomicie, a jego kierownik-właściciel, przez bywalców nazywany poufale panem Jankiem, zdobył dbałością o swych gości popularność w różnych kołach.

Żadne skargi na jakość potraw czy też na wygórowane ceny nie wpływały, toteż kontrole PIH-u zrazu częste — wkrótce zrzedły. Kontrolerzy nic nie wykrywali. A że na dobitek dojazd „Pod Jodły” miejskimi środkami lokomocji był nie najlepszy, więc zaczęli unikać tych wyjazdów. Jeśli wpadali, to w charakterze prywatnych gości.

Restauracja nie przyczyniała kłopotu i milicji. Awantury się nie zdarzały. Jeśli ktoś z gości przebrał miarę, natychmiast ingerował dyskretnie urzędujący stale w lokalu barczysty wykidajło, wyprowadzając nietrzeźwego do jednego z kilku pokoików na zapleczu. W tych gustownie umeblowanych pokoikach można się było przespać, obsługa podawała napoje orzeźwiające, kawę, herbatę, gorące dania, oczywiście wliczając to wszystko w rachunek. Goście nie narzekali na taki stan rzeczy. Niejeden był wdzięczny Właścicielowi i obsłudze, że zmusiwszy go do przespania się, wytrzeźwienia na miejscu, nie dopuścili, aby po pijanemu zrobił burdę czy też usiadł za kółkiem narażając się na konsekwencje w postaci kraksy czy sprawy w kolegium.

Te wszystkie starania sprawiły, że zarówno lokal, jak i jego właściciel zyskali doskonałą opinię nie tylko wśród klienteli, ale także w PIH-u, milicji, urzędzie skarbowym.

Wieliński nader starannie prowadził księgi handlowe, regularnie płacił podatki, na wszystkie wezwania natychmiast się stawiał, wyjaśniał, co trzeba, nisko się kłaniał, czasem bywał i u naczelnika, chętnie przez niego przyjmowany. Sekretarka, która zazwyczaj opryskliwie zbywała innych interesantów, w stosunku do niego stawała się wzorem życzliwości. Skoro jej szef... Władze finansowe niejednokrotnie stawiały Wielińskiego za wzór rzetelności w prowadzeniu ksiąg.

W rejestrach „dewizówki” także nie figurował i właściwie podpadł im dopiero po kraksie. Teraz Antkowiak z Madejem głowili się wspólnie nad znalezieniem punktu zaczepienia w tej sprawie.

Nadal go nie było.

— Tego rodzaju lokal to wymarzone miejsce dla dokonywania transakcji dewizowych, ale w takim razie po co mu skrytka w samochodzie?! Wystarczyłby sejf w prywatnym mieszkaniu — mówił Madej.

— Lokal bierzemy pod obserwację — zadecydował Antkowiak po rozmowie z szefem. — Jego też. Nie musimy się spieszyć. Na razie będzie odpowiadał za ten wypadek. I spowodowanie ciężkich obrażeń ciała, być może śmierci... — Potrącona przez samochód kobieta żyła wprawdzie, ale stan jej nadal był ciężki. „Mała nadzieja, że się z tego wygrzebie — stwierdzili lekarze. — Pęknięcie podstawy czaszki”. Za to Wieliński czuł się już na tyle lepiej, że lekarz zezwolił na przesłuchanie.

— Jadę do niego do szpitala — poinformował telefonicznie Antkowiaka porucznik Derda z „drogówki”. — Może któryś z was chciałby być przy tym?

— Dobra. Podjedźcie po mnie.

Antkowiak podał koledze nie dokończony protokół. — Skończ za mnie — rzucił. — Będę za dwie godziny. Chcę się zorientować na miejscu, co to za facet ten nasz „klient” — dodał wychodząc. — Może uda się znaleźć w tej sprawie jakiś punkt zaczepienia.

Wieliński leżał w szpitalu czerniakowskim.

— Przebył atak serca i lekki wstrząs mózgu — informował ich ordynator. — Przesłuchanie nie może trwać dłużej niż pół godziny. Jest jeszcze słaby. Wzruszenie, zdenerwowanie może mu zaszkodzić — dodał, prowadząc ich zastawionym łóżkami korytarzem do separatki.

Jakim cudem znalazł się dla niego oddzielny pokój? przemknęło przez myśl Antkowiakowi. I zaraz odpowiedział sam sobie. Znał mechanizm tych cudów.

Przysiedli na krzesłach obok łóżka chorego.

— Jak to się stało, panie Wieliński, że pan wjechał na chodnik? — spytał porucznik Derda.

Czterdziestokilkuletni barczysty mężczyzna zwrócił na niego ciemne przenikliwe oczy. — Sam nie wiem, panie poruczniku. Nagle zrobiło mi się słabo. Jakby zawrót głowy. Płaty przed oczyma. Pamiętam tylko, że trzymałem kierownicę do ostatka. Do chwili kiedy straciłem przytomność; Chyba nikogo nie potrąciłem? — Wyraźny niepokój w głosie.

— Owszem, potrącił pan kobietę wjeżdżając na chodnik. Nie wiadomo, czy wyżyje. Będzie pan za to odpowiadał...

Wieliński opuścił głowę na poduszkę. Ręką zasłonił oczy. — To straszne — wyszeptał. — Ja przecież nieumyślnie. Wypadek losowy. Nagły atak serca...

— Jak to? Będąc chorym na serce prowadzi pan samochód?! Naraża pan na niebezpieczeństwo innych użytkowników jezdni!

— Pierwszy raz mi się zdarzyło... — Wieliński bezradnie rozłożył ręce. — Sam nie rozumiem... Może to zmiany ciśnienia. Dotąd byłem zdrowy jak koń. Może wyjaśni to panom ordynator. Badano mnie szczegółowo dla ustalenia przyczyny tego wypadku — w głosie ledwie uchwytna nutka pewności.

— Coś mi się zdaje, że on się już zdążył zabezpieczyć przed odpowiedzialnością z racji tego wypadku — rzucił Antkowiak w powrotnej drodze ze szpitala.

— I mnie się tak zdaje — odparł Derda. — Jeśli lekarz nie wykluczy Ataku serca jako przyczyny wypadku, sprawę trzeba będzie umorzyć jako niezawiniony nieszczęśliwy wypadek. Coś czuję, że to się tak skończy.

Antkowiak milczał zgryziony. I ta ścieżka prowadziła do nikąd.

ROZDZIAŁ V

Dozorca stał na podeście schodów i nasłuchiwał. Znów coś jakby jęk. A może mi się zdawało? Stłumiony jęk powtórzył się. Co też to może być, zastanawiał się chwilę. Trzeba by sprawdzić, poszukać. Ale samemu iść na poszukiwania było mu nijako. Wrócił więc do domu oczekując niecierpliwie, aż zjawi się przychodzący zazwyczaj o tej porze dostawca jarzyn.

Kroki na podwórku przywitał z westchnieniem ulgi. I przyjąwszy od tamtego zwykłą porcję jarzyn namówił go na wspólne poszukiwania.

— To musi być gdzieś w piwnicy — zdecydowali obaj po dłuższym nasłuchiwaniu.

Zajrzeli przez wąskie okienko. Nic. Cisza.

— To chyba nie tu... Prawda, jest jeszcze kotłownia.

Nachylili się obaj nad obramowanym murkiem okienkiem. Chwilę stali w milczeniu. Szmer, a potem coś jakby głośne westchnienie zwróciło ich uwagę. Próbowali zajrzeć. Ale przez górną połówkę okna, wystającą ponad murkiem, od dawna nie mytą, nie było nic widać.

Zeszli szybko po schodach w dół. Drzwi do kotłowni zamknięte tylko na klamkę. Dozorca podrapał się po głowie. Jakim cudem?! Pamiętał, że przedwczoraj sam zamykał je na klucz. Kotłownia była nieczynna, to i po co miała stać otworem?!

Weszli w ciemność. Gdy oczy przyzwyczaiły się już do mroku rozświetlonego tylko wąskim paskiem światła padającego z góry, dostawca trącił dozorcę. — Widzi pan, tam między kotłami?!

Podeszli bliżej. Dozorca achnął ze zdumienia. Między dwoma kotłami wciśnięty jak tłumok leżał człowiek.

— Skąd on tu?

— Pewnie pijany — szepnął dostawca.

— Ale skąd on tu się znalazł? — powtórzył dozorca, gapiąc się na leżącego. — Wszyscy wiedzą, że kotłownia nieczynna. I zamknięta.

— Trzeba go wyciągnąć — zdecydowali obaj po chwili.

Leciał im przez ręce. Każdy ruch wywoływał nową serię jęków. Przy tym ciężki nad podziw. Obaj byli nie ułomki, ale z trudem dali radę.

Złożyli go na podeście schodów. Spojrzeli. Twarz cała we krwi. Wytrzeszczone nieprzytomne oczy. I te jęki.

— Ale się zaprawił... — burknął któryś.

— Sam nie dałby rady. Popatrz pan, sine ślady na szyi, jakby go ktoś dusił.

Zrobiło się im nieswojo.

Z trudem dotransportowali go do hallu na fotele.

— Trzeba zadzwonić do władz klubu. Ja pójdę do telefonu. Niech pan z nim zostanie — zarządził dozorca.

— Muszę już iść — oświadczył dostawca, gdy dozorca wrócił z wiadomością, że zgodnie z poleceniem sekretarza Klubu Technika wezwał pogotowie.

Nie próbował go zatrzymywać. Musi to musi. Dozorca przysiadł na krześle obok nieprzytomnego. Przyjrzał się mu uważnie i zdumiał się! Toż to ten młody dziennikarz, który wczoraj przyjechał z Gdańska na konferencję, skonstatował.

Odszedł od rannego na chwilę. Zawołał żonę.

Przyszła niechętnie. Zaspana. Jeszcze nie wybiła szósta. Na widok leżącego załamała ręce.

— O mój Boże! Toć ja mu wczoraj klucz od pokoi gościnnych dawałam. Pod piątką mieszkał. Co też mu się stało?

Wyjaśnienia dozorcy przerwał przyjazd pogotowia. Z pobieżnej diagnozy lekarza wynikało, że redaktor Adam Zieliński ma połamane ręce, nogi i chyba coś z kręgosłupem.

— Stan bardzo ciężki. Zabieram go do szpitala.

Natychmiast trzeba zawiadomić rodzinę. Milicję zawiadomię sam — oświadczył lekarz.

Ciekawe, kto go mógł tak urządzić? medytował dozorca, gdy wreszcie odjechali. Że też nic nie usłyszałem, zastanowił się. Przypomniało mu się jednak, że w nocy słyszał jakieś hałasy na schodach. Tuż pod swoim mieszkaniem. Ale że technicy wracający do gościnnych pokojów klubu w nocy nigdy ciszy specjalnie nie przestrzegali, więc nie przejął się tym zbytnio, tylko odwróciwszy się na drugi bok zasnął jak kamień, westchnąwszy przedtem w duchu: Cholera, że też człowiek nie ma za co się zabawić...

Teraz sobie pomyślał, że może jednak powinien był sprawdzić w nocy przyczynę hałasu i że w tym, co się stało, jest też trochę jego winy, więc postanowił twardo: Nic nie wiem. Niech się inni martwią... Żonie zaraz przykazał, żeby pary z gęby nie puszczała, gdyby kto pytał. I umywszy zakrwawione przy przenoszeniu tamtego ręce, dla zaspokojenia swojej ciekawości zszedł do kotłowni rozejrzeć się nieco. Zawsze to niecodzienny wypadek w szarym, spokojnym życiu!

Tuż przy wejściu zauważył rozdeptaną smużkę krwi. Parę kropli znalazł też na schodach wiodących do kotłowni. Pewnie podczas przenoszenia, pomyślał, przyglądając się teraz uważnie cementowej podłodze tuż koło kotłów. Tu ciemne plamy były bardziej rozrzucone. Jakby go ciągnęli po podłodze, medytował, widząc jaśniejsze smugi na zakurzonym betonie. Silnych chłopów trzeba było, żeby go w ten kąt wcisnąć...

Znów podrapał się w głowę. Nie można tego wszystkiego tak zostawić. Przyjdą ludzie. Po co mają wydziwiać?

Zawrócił więc do mieszkania po wiadro i ścierkę.

A nuż będzie śledztwo? przyszło mu nagle do głowy. Powiem, że na schodach nic nie było, postanowił, sprzątając starannie wszelkie pozostałości po nocnej awanturze. Wystarczy im tych śladów, co są w kotłowni.

Gdy jednak o nocne wypadki nikt poza sekretarzem stowarzyszenia nie pytał, uspokojony zajął się swoją robotą.

Nad wieczorem nastąpiło urwanie chmury. Ulewa była tak gwałtowna i obfita, że woda zalała prowadzące w dół schody, nie mówiąc już o piwnicach i kotłowni. Zmyła wszystkie ślady.

ROZDZIAŁ VI

— Tu „Stokrotka”, tu „Stokrotka”, wzywam „Różę”, wzywam „Różę”...

— Tu „Róża”, tu „Róża” — zgłosił się Bieżan; wciskając klawisz radiostacji. — Przechodzę na odbiór.

— Obserwowany dokonuje zdjęć obiektu. Zatrzymać go z materiałem, czy prowadzić obserwację dalej? Przechodzę na odbiór.

— Nie spuszczaj go z oka. Ustal, gdzie złoży materiał. O osiemnastej jak zwykle czekam na meldunki. Wyłączam się.

Bieżan zasiadł z powrotem przy biurku. Zamierzał przejrzeć jeszcze materiały z dotychczasowej obserwacji. Nie było ich wiele. Sprawą agronoma Wacława Kotarskiego zainteresowano się przed tygodniem. Od chwili gdy władze wojskowe zawiadomiły kontrwywiad, że jakiś podejrzany osobnik kręci się wokół podwarszawskiego lotniska, obiektu szczególnie chronionego ze względu na zainstalowany tam nowy typ radiolokatora i trwające od kilku dni ćwiczenia samolotów wojskowych. Informacja trafiła na biurko Ziętary, ten zaś przekazał ją Bieżanowi.

— Chciałeś przecież mieć „żywą” sprawę — oświadczył. — Wychodzę naprzeciw twoim pragnieniom. — I zaraz zmienił temat. — Przejrzałeś te akta z historią Spadów, o której ci mówiłem?

Bieżan bez słowa skinął głową.

— Co o tym sądzisz?

— Nie można wykluczyć, że był to jakiś kanał szpiegowski. „Był” — powiadam — bo od chwili śmierci tych dwojga i ucieczki Ptaczka jest już nieaktualny. Może uda się nam wyjaśnić tamtą historię przy okazji rozszyfrowania jakiejś innej sprawy...

— Właśnie dlatego przydzielam ci tę inną sprawę.

Bieżan skrzywił się wyraźnie. — Klasyczny wywiad wojskowy. Nie mógłby kto inny?

— Nie mógłby — powtórzył z naciskiem Ziętara. — Czy ty przypadkiem nie wyobrażasz sobie, że jesteś za wielki as?

Bieżan podniósł oczy na przyjaciela. — Sam wiesz, że nie o to chodzi. Po prostu nie sądzę, żeby ta sprawa mogła pomóc w rozwikłaniu tajemnicy Anny Kok. Ten Kotarski, jeśli rzeczywiście jest agentem, dostał na pewno z góry zaliczkę. Przy werbunku. Resztę „doli” otrzyma po wykonaniu roboty...

Na razie wszystko potwierdzało tę tezę Bieżana.

Wacław Kotarski, starszy inspektor Zjednoczenia PGR, przed paru tygodniami, na własną prośbę, przeniósł się do jednej z podwarszawskich wsi. Został tu. zatrudniony od zaraz jako agronom gromadzki. Agronomów gromadzkich ciągle brakowało. Etat w osadzie był nie obsadzony od roku. Nowo wybudowana agronomówka stała pusta, czekając na amatora. Gdy więc amator się znalazł, władze powiatowe i gromadzkie przyjęły go z otwartymi rękoma. Kotarski przeniósł się szybko, nie likwidując jednak swego warszawskiego mieszkania. „Wyjeżdżam czasowo. Ze względu na zły stan zdrowia” — wyjaśnił w administracji, płacąc czynsz za trzy miesiące z góry.

Ostatnie parę dni przed planowanym wyjazdem oboje Kotarscy poświęcili na robienie zakupów. Ich warszawscy sąsiedzi — dyskretnie wypytywani — stwierdzili, że agronom, który ciągle tkwił w długach i często prosił ich o pożyczki, przed wyjazdem kupił nowego wartburga, a jego żona zaczęła paradować w coraz to nowych ciuchach, co dzień wracała z miasta objuczona pakunkami.

„Wygrałem pół miliona w toto-lotka” — wyjaśnił Kotarski sąsiadom tę nagłą zmianę sytuacji materialnej.

Owa wygrana w toto-lotka po sprawdzeniu okazała się mitem, takim samym jak opowieści agronoma o złym stanie zdrowia. Cel owego przeniesienia był dla Bieżana raczej oczywisty. Na skraju wsi leżało lotnisko wojskowe. Kotarski w parę dni po ulokowaniu się na wsi próbował zawrzeć znajomości z personelem latającym i naziemnym tego lotniska, chadzał na spacery w tamtą stronę. Wtedy właśnie zwróciła na niego uwagę ochrona lotniska.

Bieżan przejąwszy sprawę wysłał tam trzyosobową grupę operacyjną z porucznikiem Bogdanem Wroną na czele.

— Chciałeś iść na urlop — oświadczył podwładnemu masz urlop. I bezpłatne wczasy. Pojedziesz na nasz koszt. Zorganizujesz obserwację. — Punkt po punkcie wyjaśniał zadanie.

Zadanie, wbrew pozorom, okazało się niełatwe. W niewielkiej, rozrzuconej wzdłuż drogi wiosce, wszyscy się przecież znali. Każda nowa twarz budziła zainteresowanie. Agronomówka, do której wprowadził się ich „podopieczny”, leżała w centrum wsi, a sam agronom z racji swej funkcji był ciągle w ruchu. Jak w takich okolicznościach zorganizować obserwację w sposób nie zwracający niczyjej uwagi?

Wrona, jak wiedział Bieżan z jego meldunków, poradził sobie niezgorzej. Sam zainstalował się na tętniakach u jednego z gospodarzy, w najbliższym sąsiedztwie agronomówki. Samochód z radiostacją zaparkował na tym samym podwórku. Jego ludzie jako turyści rozbili namiot pod laskiem na skraju wsi. Wszyscy mieli więc preteksty do swobodnego poruszania się po całej okolicy. Łączność utrzymywali za pomocą radiotelefonów. Osobiste kontakty też nie zwracały niczyjej uwagi. Cóż dziwnego, że letnicy zawierają ze sobą znajomość? Radiostacja zamontowana w samochodzie zapewniała stały kontakt z Bieżanem. Co dzień o godzinie dziewiątej i osiemnastej Bieżan czekał na meldunki. Jak dotąd nie było w nich rewelacji. Dopiero dziś udało im się przychwycić obserwowanego na dokonywaniu zdjęć lotniska. Teraz zadaniem numer jeden stało się ustalenie skrzynki kontaktowej — miejsca, gdzie Kotarski złoży materiał — podjęcie obserwacji człowieka, który przyjdzie po materiał, dostarczy agentowi dalsze instrukcje i — jeśli Ziętara ma rację — pieniądze. Ten ostatni etap najbardziej interesował Bieżana. Tyle że była to wciąż jeszcze perspektyw, na którą trzeba czekać. Jak długo — nie wiadomo.

Wkładał właśnie materiały zebrane w czasie obserwacji Kotarskiego do sejfu, gdy zabrzęczał telefon.

— Melduje się kapitan Grabowicz — usłyszał. — Ja w sprawie tej koperty z banknotami, którą przekazaliście do ekspertyzy...

— Jakiej koperty? — w pierwszej chwili nie zrozumiał.

— Szarej podłużnej koperty z banknotami dolarowymi i tysiączłotowymi. Otrzymałem ją parę dni temu.

Depozyt Zielińskiego, przypomniał sobie.

— Jaki wynik? — spytał.

— Odciski palców na kopercie i banknotach te same. Nic więcej nie można ustalić.

— Dziękuję. Przynieście mi kopertę razem z wynikiem ekspertyzy — polecił odkładając słuchawkę. Co z tym Adamem? pomyślał z niepokojem. Czekał na niego 4 sierpnia wieczorem. Tak się umówili. Adam nie zjawił się. Nie dał znaku życia. Wprawdzie Zieliński jak meteor zjawiał się i znikał nieoczekiwanie, ale tym razem, sądząc z jego opowiadania, mógł wpaść w tarapaty. Nie zgłosił się po kopertę, a przecież z pewnością był ciekaw wyniku ekspertyzy.

Pod wpływem impulsu Bieżan zamówił błyskawiczną z Gdańskiem. W chwilę potem dostał połączenie. W sekretariacie redakcji Głosu poinformowano Bieżana, że dziennikarz dotąd nie wrócił z konferencji w Warszawie. Ba, nie zawiadomił, że zostaje dłużej.

Zdenerwował się. Domorosły detektyw! Wariat! — klął w duchu nieobecnego. Musiało się coś stać. Zadzwonił do Klubu Technika. Może tam coś wiedzą.

Wiedzieli. Sprawa była już głośna. Zdecydował się jechać do szpitala, w którym, jak go poinformowano, leżał Adam.

— Stan bardzo ciężki. Niemal beznadziejny. Oprócz złamań kończyn, pęknięcie kręgosłupa, podstawy czaszki, wstrząs mózgu — wyjaśniał mu ordynator. — Nie odzyskał dotąd przytomności. Ktoś go chyba zmasakrował. Na szyi odkryliśmy ślady palców. Jakby go duszono.

— Czy można go zobaczyć?

— Proszę. Chodźmy razem — zaproponował lekarz.

Na łóżku spowita w bandaże postać. Woskowa, ściągnięta bólem twarz. Przymknięte powieki. Istny trup.

Chwilę stali w milczeniu. Leżący na łóżku otworzył oczy.

— Jurek! Sprowadźcie Jurka — wyszeptał.

— Adam, jestem przy tobie — Bieżanowi zadrżał głos.

— On tak w malignie. Ciągle coś szepce — rzucił lekarz.

Bieżan nachylił się nad leżącym. Żeby chociaż jakieś słówko, ślad tego, co się wydarzyło.

— Czy ktoś czuwa przy nim w nocy? — pytał ordynatora.

— Jasne. W takim stanie... Może zechce pan pomówić z tą pielęgniarką?

Chciał.

— Czy chory coś mówił w nocy? — wypytywał ją.

Nie wiedziała. Nie przysłuchiwała się specjalnie. Nie jej rzecz. Pilnowała tylko, żeby mu na czas podać leki, zrobić zastrzyk.

Wyszedł ze szpitala wstrząśnięty. Taka historia. Serdecznie lubił Adama. Zaledwie parę dni temu kolega siedział u niego, żartował. Dziś — niemal trup. Jak to się mogło stać? Kiedy? Próbował w pamięci odtworzyć szczegóły Ostatniej rozmowy. Znaczek firmy „Euron”. Koperta. Nic więcej. Jak teraz dojść? Gdyby chociaż na chwilę odzyskał przytomność...

Po powrocie zaszedł do Ziętary, by zreferować mu sprawę.

— Chciałbyś ją przejąć? — spytał szef.

Bieżan skinął głową.

— To mój kumpel. Przyszedł do mnie po radę. Jestem odpowiedzialny za to, co się stało. Nie potrafiłem mu wyperswadować działania w pojedynkę... Chciałbym osobiście dopilnować śledztwa, ukarania winnych.

Ziętara zastanawiał się na chwilę.

— A jeśli to zwykła pijacka rozróba? Wiesz, jak to bywa. Młodzi ludzie przyjeżdżają do Warszawy na delegację, chcą się zabawić. Ale jeśli chcesz... Zgadzam się, ale pamiętaj: ani jednego człowieka ci nie dodam. Porozum się z Komendą Miasta. Niech oni dokonają wstępnych ustaleń.

Po powrocie do siebie wysłał telefonogramy do wszystkich komend wojewódzkich z poleceniem podjęcia obserwacji ludzi, u których wywiadowcy zauważą znaczek firmy „Euron”. Znowu trzeba było czekać. Zaklął. Nie znosił bezczynnego czekania.

ROZDZIAŁ VII

— Wieliński spotyka się codziennie z tyloma ludźmi, że ledwo możemy nadążyć z ich identyfikacją. Trzeba by pchnąć pół komendy dla zapewnienia obserwacji wszystkich jego kontaktów — meldował Antkowiakowi porucznik Żuk, szef sekcji obserwacyjnej. — Muszę wiedzieć, na kim mamy się skoncentrować, inaczej tymi siłami nie dam rady.

— Czy ktokolwiek z jego znajomych jest notowany u nas w rejestrze?

Pokręcił głową. — Nie ustaliliśmy ani jednego takiego wypadku.

— Nieskazitelny prywaciarz! Z samymi aniołami ma do czynienia! Czyście aby znów czegoś nie poszkapili? — warknął ze złością Antkowiak.

Porucznik przybladł. „Znów”... Antkowiak nie może zapomnieć tej pierwszej obserwacji. Prawda, głupio wyszło, ale czy to ich wina?!

Wieliński po wyjściu ze szpitala zgłosił się do „drogówki” po zabezpieczony przez milicję samochód. Przekazali mu wołgę wraz z nietkniętą zawartością skrytki. Ten pomysł przeforsował Antkowiak po długiej dyskusji; tym ostrzejszej, że ekspertyza monet wykazała niższą od standardowej wagę, i, co za tym idzie, mniejszą wartość złota, i to gorszej próby.

— Monety są sfałszowane. Mamy wreszcie punkt zaczepienia — upierał się szef Antkowiaka. — Możemy zatrzymać monety i ich właściciela.

— Nie mamy podstaw — Antkowiak upierał się przy swojej koncepcji. — Nie możemy udowodnić, że o tym wiedział. Mógł na przykład tę serię dostać w spadku. Nie mamy też dotąd dowodów, że handlował monetami. Oddając samochód z nienaruszoną zawartością skrytki uspokajamy go. Będzie sądził, że nie odkryliśmy jego schowka. I podejmie proceder od nowa. To nasza jedyna szansa przyłapania go na gorącym uczynku, odkrycia jego kontrahentów i ustalenia źródła, z którego pochodzą monety.

Ostatecznie koncepcja Antkowiaka została zaakceptowana. Obserwację Wielińskiego zlecono grupie operacyjnej porucznika Żuka. Mieli nie spuszczać go z oka ani na sekundę. Ustalić, kiedy i gdzie skrytka zostanie opróżniona, z kim się Wieliński skontaktuje. Nie zdołali jednak go upilnować.