Ziemią wypełnisz jej usta - Katarzyna Uznańska - ebook + książka

Ziemią wypełnisz jej usta ebook

Katarzyna Uznańska

3,0

Opis

Królewskie miasto nie zasypia nigdy, ale dopiero po zmroku budzą się jego upiory. Łowca, skryty w cieniu starych kamienic, poluje na samotne kobiety, by podzielić się ich ciałami z rzeką. Ta noc będzie dla niego wyzwaniem – z prześladowcy stanie się ofiarą. Utarty schemat życia Łowcy rozsypie się w pył, gdy mężczyźnie przyjdzie zmagać się z podobną mu, choć o wiele potężniejszą istotą – estrią.

Stare legendy czasem ożywają, by zawładnąć ludzką wyobraźnią. Na żydowskim Kazimierzu czają się one tuż pod powierzchnią życia, wystarczy tylko zeskrobać nieco tynku z zaniedbanych ścian, poruszyć luźną cegłę, wejść do małego antykwariatu pełnego rupieci, by znaleźć się w innej epoce i czasie minionym. Ina – choć przecież polska szlachcianka – egzystuje od wieków pod postacią żydowskiego demona, czuje jednak, że jej czas dobiega końca. Wybrała Łowcę na powiernika swojej historii, a nawet kogoś znacznie więcej...

Nie zaglądajcie na zakurzone strychy, nie schodźcie do wilgotnych piwnic, omijajcie śmierdzące bramy i podwórka, bo może już nigdy nie uda wam się odzyskać spokoju zaklętego w słonecznych porankach spędzanych przy stoliczkach kawiarenek na Kazimierzu. Kto by tam jednak słuchał takich ostrzeżeń?

 

 

Z recenzji:

„Bardzo dobra książkę, aż dziw, że to debiut. Przede wszystkim świetny język, gęsty, poetycki, ale nie kwiecisty, tylko drapieżny, swobodny. Czuje się tu prawdziwy talent, brak nieporadności czy sztywności, jaką mają początkujący. Sam temat może mało oryginalny – wampiry itp. – ale podany w formie nie-Zmierzchowej. Zgrabne wstawki historyczne. Styl kojarzy mi się z Kathe Koja i czegoś takiego brakowało mi w polskiej fantastyce kobiecej.

Książka jest spójna i posiada klimat. Wiele zdań i metafor to perełki”.

(Jewgienij T. Olejniczak)

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 297

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




KATARZYNA UZNAŃSKA

ZIEMIĄ WYPEŁNISZ JEJ USTA

 

Oficyna wydawnicza RW2010 Poznań 2013

Redakcja: Joanna Ślużyńska

Korekta: Natalia Szczepkowska, Robert Wieczorek

Redakcja techniczna: zespół RW2010

Copyright © Katarzyna Uznańska 2013-2014

Okładka Copyright © Mateusz Ślużyński

zdjęcie na okładce © olly / Fotolia.com

zdjęcie na okładce © peshkova / Fotolia.com

Grafika na okładce Copyright © Robert A. von Ritter

Copyright © for the Polish edition by RW2010, 2013-2014

 

e-wydanie I

 

ISBN 978-83-7949-040-0

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie całości albo fragmentu – z wyjątkiem cytatów w artykułach i recenzjach – możliwe jest tylko za zgodą wydawcy.

Aby powstała ta książka, nie wycięto ani jednego drzewa.

 

Oficyna wydawnicza RW2010

Dział handlowy: [email protected]

Zapraszamy do naszego serwisu: www.rw2010.pl

Patronat medialny nad powieścią objął portal:

Creatio Fantastica

Bóg umarł! Bóg nie żyje! Myśmy go zabili! Jakże się pocieszymy,mordercy nad mordercami? Najświętsze i najmożniejsze, co świat dotąd posiadał, krwią spłynęło pod naszymi nożami – kto zetrze z nas tę krew? Jakaż woda obmyć by nas mogła?

Jakież uroczystości pokutne, jakież igrzyska święte będziem musieli wynaleźć?

Nie jestże wielkość tego czynu za wielka dla nas?

Czyż nie musimy sami stać się bogami, by tylko zdawać się jego godnymi?

Wiedza radosna, Fryderyk Nietzsche, tłum. Leopold Staff

Ich sage euch: man muss immer noch Chaos in sich haben, um einen tanzenden Stern gebären zu können.

(Powiadam wam: trzeba mieć chaos w sobie, by urodzić tańczącą gwiazdę).

Tako rzecze Zaratustra, Fryderyk Nietzsche

Czas zabijałem, mnie dziś czas zabija.

Ryszard II,

Prolog

Odnalezienie dziewczyny byłoby wyzwaniem nawet dla bogini, gdyby nie usłużny palec losu, który skazał Renię na pobyt przez prawie rok w tym zapomnianym przez zwykłych ludzi przybytku szaleństwa. Pewnych słów nie wypowiada się głośno, a pewne miejsca, choć wszyscy wiedzą, gdzie ich szukać, są wymazane ze świadomości, aż do czasu gdy się w nich znajdziemy.

Tak było z największym szpitalem psychiatrycznym w królewskim mieście Krakowie, nazywanym przez miejscowych Huston. Gdy nowa pacjentka trafiła na jej salę, Renia Zając była już niekwestionowaną królową oddziału. Pomogła tej zagubionej istocie w pierwszych, najgorszych dniach, kiedy dziewczyna, przywieziona wprost z bidula, głównie krzyczała, miotała się w pasach i wymiotowała na siebie, tak jakby chciała wypluć duszę. Cóż, Reni nie obchodziła zbytnio jej dusza, za to pragnęła dziewiczego ciała nowo przybyłej. Nie musiała o nic pytać: wiedziała, że dziewczyna jest czysta jak w dniu narodzin. Tego właśnie potrzebowała, by wreszcie się wyzwolić. Najtrudniejsze było jednak przed nią. Musiała strzec zdobyczy, a przede wszystkim wydostać je obie z tego odrażającego miejsca. Nigdy wcześniej sama nie zajmowała się przygotowaniami... Ale czyż nie była boginią, przynajmniej teraz?

Rozdział I

Kraków, jesień 2011

Jasna, księżycowa noc drażniła Łowcę. Jego długi cień był dla zbłąkanej ofiary wykrzyknikiem po słowie „uciekaj”. Zwykle polował w mżyste, wietrzne noce, gdy między odrapanymi kamienicami przemykali ostatni przechodnie. Teraz niezaspokojony od wielu miesięcy głód wygonił go z nory. Mężczyzna porzucił stare, kurczące się niebezpiecznie terytorium. Zapuszczał się coraz dalej od domu, ale trzymał się nurtu rzeki, która – zimna i mętna – ukrywała jego tajemnice.

Z wściekłością wspominał dni, gdy przemykał tunelami w tkance miasta. Znikał w paszczach budynków, by przechodząc przez dziedzińce i bramy, wychynąć kwartał dalej. Nowe czasy zalały ulice światłami neonów, zagrodziły podwórka, zaczopowały bramy domofonami. Zjawiły się policyjne psy, pilnujące cudzoziemskiej swołoczy przelewającej się nocami głośną falą. Dzielnica, niby tania dziwka, pod wulgarnym makijażem reklam skrywała odpadające płaty tynku i zasikane bramy.

Ostatnio kolejne brudne miejsce zyskało modną etykietę. Na razie w pubach o chwytliwych nazwach piła współczesna awangarda. Za nią przywędruje tłum przeciętniaków i przypadkowych turystów.

Stąd także będzie musiał niedługo odejść. Podąży na północ za nurtem rzeki, by polować w śmierdzących blokowiskach. Łowca bał się tego, co nieuchronnie się zbliżało, czuł obrzydzenie do motłochu z przyszłości. Sam mieszkał w kiepskiej dzielnicy starych ludzi i biednych wielodzietnych rodzin zajmujących komunalne mieszkania w odrapanych kamienicach, ale to było jego miejsce, znał je od zawsze. Odkładał wyprowadzkę z dnia na dzień. W końcu majaki pełne krwi zmuszały go do zabijania.

Kontrolowanie głodu przychodziło mu coraz trudniej. Dawniej polował co parę lat, teraz – co kilka miesięcy. Starał się nie słuchać burczenia pustego brzucha rzeki. Tworzył pozory banalnej wegetacji. Kupował chleb, gazety, włączał radio, czasem nawet odburkiwał na natrętne „dzień dobry” sąsiada. Stawał przed lustrem i próbował się uśmiechać, ale w odbiciu widział mężczyznę odsłaniającego zęby w dzikim grymasie. Najtrudniejsza była ludzka mowa. Nie potrafił się przełamać nawet w samotności. Słowa grzęzły w gardle, by wyrwać się nieartykułowanym charkotem. Zabiegane społeczeństwo supermarketów pozwalało mu się nie odzywać. Najwyżej ludzie brali go za niemotę i gbura.

Pamiętał okresy, kiedy zmuszano go, by mówił. Różne instytucje próbowały wcisnąć go w ramy swojej ograniczonej wizji dziecka, ucznia, obywatela. W końcu jednak inni przyjęli do wiadomości, że ich nie potrzebuje. Został sam – tylko on i woda, która nie chciała słów.

Rzeki nie dało się oszukać na długo. Z pozoru obojętna, pragnęła jednak martwych ciał. Pozwalała mu zostawić na powierzchni tylko niewielki fragment. W oczach zaklęta jest dusza, czyż nie? Gnijące gałki oczne toczące się po kuchennym stole. Oczy w lodzie obok kurczaka i ryby. Oczy jak oliwki w drinkach utrwalaczy. Klejnoty oczu utopione w szkle.

Kolejna próba stworzenia doskonałego fetyszu wygoniła go któregoś wieczoru z domu; musiał wypluć z płuc szklany pył. Nadrzeczne bulwary – jeszcze nieskażone blaskiem latarni, który za kilka lat zaleje je żółtą łuną – zapraszały pustką i chłodem jesiennego wieczoru. Kobieta odezwała się, kiedy minął ławkę. Niepokojąca zadra w miękkim głosie nie pozwoliła mu odejść obojętnie, jak zazwyczaj. Nie zobaczył niczego w mroku, nie poczuł zapachu, co zaskoczyło go bardziej niż posłuszeństwo, z jakim zatrzymał się kilka kroków od źródła dźwięku.

– Nie odwracaj się. – Strzeliła zapałka. Zapach siarki i słodkiego dymu papierosa dotarły do niego w kilka sekund. – Znam twoje możliwości, ale i tak mnie nie poczujesz. Obserwuję cię od dawna, robisz się zachłanny. Rzeka nas rozdzieliła i obyś nigdy nie próbował tego zmienić. To moja strona.

Niedopałek rozgnieciony jej butem. Cichy syk pękniętego sznurka oplatającego mu wcześniej mózg. Obejrzał się błyskawicznie. Smużka słodkiego dymu znad pustej ławki ostatni raz połaskotała mu nozdrza.

Długo nie przekraczał rzeki. Nie tyle się bał, co nie odczuwał takiej potrzeby. Trzymał się swojego terytorium. Potem o tym zapomniał, bo i co tu pamiętać. Był przecież szybszy niż jakakolwiek kobieta. Z czasem przeszedł na drugą stronę ze wstrętnej konieczności. Nie pamiętał, czemu wcześniej omijał ten rewir; może po prostu nie lubił przebywać z dala od domu. Ostatnio polował tam coraz częściej, zajął nawet opuszczoną szopę, by dokonywać przemiany oczu w cenne klejnoty. Nie miał wyboru. Rzeka wzbierała głodem.

Kobieta szła chwiejnym krokiem, potykając się. Jej wysokie szpilki grzęzły w nierównościach resztek bruku. Spódnica odsłaniająca szczupłe uda i rozchełstana bluzka były czarną ramą dla obrazu przyciągającego wzrok Łowcy. Rozszerzył nozdrza: poczuł perfumy, alkohol, pot i ledwo uchwytny, kuszący go zapach. Długie czarne włosy zasłaniały twarz ofiary. Łowca jeszcze nie widział jej oczu, które niedługo uzupełnią kolekcję jego łupów. Kobieta zatoczyła się. Upadła na ręce i kolana tak blisko kryjówki Łowcy, że prawie poczuł parę jej szybkiego oddechu na swojej dłoni wspartej o zimny kamień bramy. Nie mógł zobaczyć, że jej oczy błysnęły całkiem przytomnie. No dalej, pomyślała, już łatwiejsza dziś nie będę. Pełnia gotowała jej krew. Musiała się uspokoić jeszcze na krótką, nabrzmiałą pożądaniem chwilę. Oblizała spierzchnięte wargi i sunąc dłonią po narożniku wnęki, zaczęła się nieporadnie podnosić.

Może dzisiejsza noc przepłoszy mężczyznę z miejsc, które należały tylko do niej. Śledziła go od dawna. Pamiętała pierwsze nieporadne kroki. Intrygował ją na swój zwierzęco ludzki sposób. Jak na człowieka był genialnym myśliwym. Szkoda, że stał się taki nieostrożny. Chciała go ochronić przed własną żądzą, ostrzec, zatrzymać po tamtej stronie rzeki. Bała się ulec fascynacji, którą w niej wzbudzał. Bała się ulec pragnieniu, które nosiła w sobie już tak długo. Bała się, że ją rozczaruje jak pozostali. Tacy myśliwi pojawiali się raz na kilkanaście lat, a ona likwidowała ich metodycznie i bez wysiłku, ale do tej pory nie wiązała z nimi żadnej nadziei. Mężczyźni dawno już stali się dla niej odpychający, byli tylko konkurencją. By zaspokajać głód, wolała miękkie, prężące się pod jej palcami ciała kobiet. O innych rzeczach starała się nie myśleć. Aż do teraz. Na domiar złego tej nocy wybrał bramę kamienicy, na strychu której przesypiała nudne dni pełne światła. Nie mógł jej wyczuć. Żaden człowiek tego nie potrafił. To tylko przypadek, pomyślała.

Łowca zadrżał. Jego mózg pulsował przyszłymi zdarzeniami. Krew wypełniła całkiem nowe miejsca w ciele. Nigdy dotąd nie czuł takiej euforii przed atakiem. Zwykle dopiero gdy rzeka otrzymywała swoją część, zaspokajał się, gładząc szklane sześciany kołysek przerażenia zastygłego w oczach ofiar. Mord w bramie zepsułby rytuał, zniszczył oczy kobiety. Musiał ją ogłuszyć i zawlec do opuszczonej drewnianej budy za starym cmentarzem, położonym na ocienionym drzewami wzgórzu. Tam przeistoczy zdobycz, obezwładnioną więzami rzemieni i toksyn, w doskonałe dzieło sztuki. Pomyślał o spokoju rzeki obojętnie przelewającej nieczystości, toczącej pod powierzchnią worki gnijących ciał. Ignorując napływające fale nieznanej dotąd rozkoszy, Łowca zwolnił oddech, wziął zamach i spadł metalem na kark ofiary.

W kotłowaninie ciał, w urywanych pomrukach i jękach, na śmierdzącą posadzkę kamienicznej wnęki spadły ciężkie krople krwi. Jeden z oddechów stał się cichy i nierówny, serce zwolniło omal do niebicia. Oczywiście była od niego szybsza, ale zaskoczyło ją, że tylko o włos. Ciało mężczyzny osunęło się miękko po łuszczących się, rzeźbionych drzwiach.

Kobieta koniuszkiem języka zlizała jego krew z nabrzmiałych warg. Nasycenie odbierało jej myślom zwykłą ostrość. Z torebki wyjęła klucz i odsunęła delikatnie zwiędłe ciało Łowcy. Prawie zniknęła w bramie, gdy przypomnienie zatrzymało ją w pół kroku. W długich palcach błysnął nóż o czarnym ostrzu.

Lekki stukot szpilek towarzyszył piosence nuconej aż na drugie piętro wymarłej kamieniczki.

Razu pewnego, dnia ostatniego, gdy ziemię spowiły mroki, w dymie przyszłości, w trudzie miłości, wykluł się gnom jednooki – brzmiała głupawa rymowanka.

Księżyc zaglądał w witrażowe okna i przez szybę w bramie oświetlał Łowcę, cuconego rwącym bólem pustego oczodołu.

***

Świt, ślamazarny i mglisty, długo nie docierał do legowiska Łowcy. Nawet dziury i szczeliny w próchniejących deskach nie były w stanie oświetlić starej budy, w której ukrył się mężczyzna. Wiatr pełen wilgoci nie miał takich trudności; wdarł się już dawno do środka, by kręcić się wśród śmieci i smrodu. Było zimno. Z każdym dniem zimniej. Zapas drewna wyczerpał się już dawno. Woda skończyła się wczoraj; chyba zamarzła doprowadzająca ją rurka, pomyślał.

Łowca, zagrzebany w starym kocu i czarnych foliowych workach, równocześnie płonął i trząsł się z zimna. Gorączka wysuszała mu wargi i mąciła w głowie. Nie pamiętał, jak dotarł do kryjówki. Pierwsze wspomnienie wiązało się z rozrywającym bólem, kiedy polewał oczodół spirytusem. Rozważał przez chwilę znieczulenie – w końcu robił to za każdym razem swoim ofiarom – ale nie umiał wbić sobie igły w twarz. Ta słabość zdziwiła go. Zwykle ciało było mu całkowicie posłuszne i niewrażliwe na ból. Czasem rzeźbił w nim skomplikowane wzory. Blizny jak kolczuga pokrywały klatkę piersiową, brzuch i uda.

Zwinięty w kłębek myślał o kobiecie. Nie był w stanie pojąć, co właściwie się stało. Upodliła go i okaleczyła. Czemu nie umarł? To byłoby o wiele prostsze i bardziej naturalne w jego świecie. Świadomość utraty oka i tocząca Łowcę gorączka stawiały go nawet poniżej worków mięcha rzucanych rzece. Był kompletnie bezużyteczny. Rzeka o nim zapomniała, zostawiła go samemu sobie, kiedy najbardziej jej potrzebował. Wiedział, że ma tylko kilka dni, aż umrze pogrążony w majakach.

Pragnienie przebudziło go z płytkiego snu w środku nocy. Gdzieś niedaleko ujadał pies. Wiatr ucichł. Przez szparę w deskach Łowca widział wygwieżdżone niebo, czuł na twarzy dotyk nasilającego się mrozu. Zamarznąć – to nawet może być przyjemne, podobno umierając, widzi się kwitnące magnolie. Chciał zapaść w ostatni sen, ale pragnienie było zbyt dojmujące. Podniósł się na kolana i podczołgał do starej szafki, na której stały liczne butelki odczynników i mikstur. Co za różnica, czego się napije? Może szybciej umrze dzięki temu. Po omacku, trzęsącą się ręką sięgnął po butelkę i przy okazji przewrócił kilka innych, tak kiedyś cennych i niezbędnych. Nawet nie próbował czytać etykiety; i tak niczego nie widział. Wysiłek tych kilku ruchów pozbawił go na chwilę świadomości. Ocknął się z flaszką w objęciach; na szczęście nie upuścił jej, upadając na sczerniałe od ludzkich wydzielin deski podłogi. Płyn był palący i mężczyzna zaniósł się kaszlem. Zmusił się do jeszcze kilku łyków, a potem stracił przytomność.

Czas przesypywał się powoli, gwiaździsta noc nadal przepływała nad miastem. Łowca poruszył się. Ból schował pazury i tylko ćmił. Za to pragnienie ujadało i warczało niczym łańcuchowy kundel. Niestety mężczyzna nie był ani odrobinę bardziej martwy. Znowu słyszał głos rzeki, która wołała go łagodnie. Schował prawie opróżnioną flaszkę do kieszeni skórzanej kurtki i spróbował doczołgać się do drzwi. Nasączone moczem, sztywne od mrozu jeansy krępowały jego ruchy. Dowlókł się do wyjścia, z wysiłkiem pchnął drzwi i leżał chwilę, dysząc ciężko. Wbił paznokcie w spróchniałe drewno, mozolnie podciągnął się na kolana i w końcu stanął, oparty o framugę. Nabrał w płuca mroźnego powietrza, aż przed okiem zawirowały mu czarne plamy. Zrobił kilka kroków i przytrzymał się ulicznej latarni. Blade światło wydobyło z mroku wychudłą, zapadniętą twarz pokrytą brązowymi skrzepami krwi, zapuchnięty oczodół i czarne kosmyki sklejonych włosów wymykające się spod kaptura bluzy. Mężczyzna wyciągnął flaszkę i popatrzył na etykietę: spirytus 70%, głosił napis. Pech, mógł przecież trafić na formalinę albo jeszcze lepiej na kwas solny. Widać rzeka chciała go mieć w sobie i nie dała mu zdechnąć za szybko. Pociągnął długi łyk. Idę, rzeko, daj mi jeszcze trochę czasu. Wyszczerzył się do siebie; to było pierwsze pijaństwo w jego trzydziestoparoletnim życiu.

Menel wytoczył się zza rogu wprost na Łowcę.

– Kopsnij pan fajkę, szefuniu – zachrypiał. – Widać, żeś pan swój chłop, zrzucim siem na flachę, będzie git – przymilał się po psiemu. Łowca zrobił krok ku niemu i jego twarz oblał niebieskawy blask wystawy. Odsłonił zęby i warknął. Pijak jakby stracił nagle kilka promili. Odwrócił się wolno i pokuśtykał, jak tylko mógł najszybciej, kaczkowatym, sztywnym chodem.

– Nie chciałem, kierowniku... najmocniej pana przepraszam... mnie już nie ma.... – mruczał usprawiedliwiająco sam do siebie, trzęsąc się mocniej niż zwykle.

Łowca nie zwracał uwagi na pijaczka. Własne odbicie w sklepowej szybie nie pozwalało mu ruszyć się z miejsca. W końcu odwrócił twarz i przeciągle zawył z wściekłości. Poszedł dalej, nie widząc drogi. Potykał się o swoje nogi, choć przecież znał tu każdy występ chodnika.

Most majaczył na niebiesko, rzucał wymyślne cienie koronkowych przęseł. Jakiś czas temu sąsiad zaskoczył Łowcę otwierającego drzwi mieszkania. Koniecznie chciał porozmawiać. Złapał go nawet za rękaw. Łowca ostatkiem sił powstrzymał się przed instynktownym atakiem. Spuścił głowę, by ukryć wrogość. Sąsiad machał mu jakąś gazetą przed nosem. Mówił, że to świetna lektura i że jeden koleś napisał coś o ich moście, że niby zakochani z niego skaczą. Łowca nie był zainteresowany ani czytaniem, ani miłością. Pod mostem zwykle wrzucał do rzeki pełne kobiecych szczątków worki. To był jego most, nie tego debila z naprzeciwka. Wziął jednak gazetę, by nie drażnić wścibskiego sąsiada. Teraz pomyślał, że może to nie takie głupie: skoczyć wprost do rzeki, połączyć się z nią na zawsze. Ludzkie sakwy na mięso miały przebłysk geniuszu, wybierając to miejsce, by oddać hołd rzece. Kiedy jednak Łowca znalazł się na środku mostu i popatrzył na wodę, zrozumiał, że rzeka oczekuje innej daniny. Chciała jej, nie jego. Musiał odszukać tę sukę. Musiał znowu zapolować. Rzeka jak zwykle przywróciła mu siły.

Wysączył ostatni łyk z butelki, roztrzaskał ją o chodnik i prawie rześkim krokiem ruszył w stronę domu. Księżyc, maleńki przy podświetlonym białym balonie widokowym, był połową siebie. Ulice wymiecione mrozem świeciły pustkami. Musiało być przed piątą; ostatni bywalcy knajp dotarli już widać do ciepłych domów, a poranne zombi jeszcze nie ruszyły zaspanym krokiem na swoje przystanki do codziennej harówki. Łowca przemykał cicho, ucząc się od nowa miasta widzianego tylko w połowie tak dobrze jak kiedyś.

***

Nie mogła o nim nie myśleć. Wiedziała, że mężczyzna zdychał w marnej szopce parę przecznic od jej kamienicy, a potem powlókł się na drugą stronę rzeki. Powinna porzucić przytulny stryszek zamieszkiwany od kilkudziesięciu lat albo pójść i dobić człowieka, póki był słaby. Jak mogła tak głupio się zdradzić? Przeżyła na tym strychu wojnę i komunę, aż nagle uległa żądzy do stałocieplnego dwunoga.

Powinna, ale nie potrafiła. Wiedziała, że on wróci. Czekała na niego każdej nocy. Zarzuciła polowania. Przestała nawet uwodzić zaćpane studentki sztuk plastycznych, jej ulubiony przysmak. Czuła się tak jak w pierwszym dziesięcioleciu po przeistoczeniu, kiedy ludzka krew panowała nad nią, doprowadzając rytmicznym pulsowaniem do szaleństwa. Pomyślała, że to zwykłe ludzkie zadurzenie, gorączka w głowie i mnóstwo zmarnowanych godzin spędzonych na pustych fantazjach. Była chora, ot co. Chora – brzmiało ciut lepiej niż zakochana w człowieku. Nie mogła dłużej czekać, księżyc po raz czwarty zbliżał się do pełni.

Wróciła, kiedy świtało. Na szczęście gęste, nabrzmiałe deszczem chmury pochłonęły pierwsze poranne światło. Noc już prawie równała się z dniem, wiosna powoli wlewała jasny sok w burobrązowe miasto. Posiłek był bardzo dziewczęcy i smaczny. Jasnoszare, długie włosy zwinięte w kok, koraliki kolczyków delikatnie muskające bladą skórę smukłej szyi, duże zielone oczy wpatrzone w nią z uwielbieniem. „Pani jest taka mądra, pani Ino... kiedy pani słucham, to przeraża mnie ogrom pracy w przyszłości... Też chciałabym tyle wiedzieć o każdym skrawku tego pięknego miasta... tak jakby pani żyła w tamtych czasach, niesamowite... historia to fascynująca dziedzina, czyż nie...” Bla, bla, bla. Czego się nie robi dla zapchania burczącego brzucha.

Wdrapywała się wolno po wąskich schodach. Była pełna krwi i senna. Pragnienie tamtego mężczyzny odeszło, może wreszcie, pierwszy raz od prawie pół roku, uda jej się przespać spokojnie cały dzień. Pokonała kłódkę na drzwiach i zrzucając po drodze szpilki, ruszyła w najciemniejszy kąt strychu. W połowie drogi zamarła. Obejrzała się. Drzwi były otwarte. Nie pamiętała, czy je zaryglowała. Od środka zamykały się na duży, żeliwny klucz. Otwór zamka po drugiej stronie zalutowała już lata temu, ściągając do tego celu niezbyt trzeźwego ślusarza, którego ciało znaleziono rozwleczone na torach kilka dni później. Drzwi osobiście obiła pilśnią tak, żeby nikt nawet nie podejrzewał istnienia zamka. Nie miała wtedy ochoty na kolejnego niedomytego pijaczka, a pilśń walała się na sąsiednim podwórku, jakby czekając właśnie na nią.

Podeszła ostrożnie do uchylonych drzwi. Przeszukała wzrokiem korytarz i wiodące w dół drewniane schody. Nikogo. Taka nieroztropność nie może się powtórzyć, bo przypłaci ją życiem. Leżąc już na granicy jawy i letargu w swoim czarnym plastikowym worku na zwłoki, który zastępował jej łóżko, poczuła charakterystyczną woń i usłyszała szelest dochodzący od bramy wejściowej. To był mężczyzna, na którego czekała. Oprzytomniała natychmiast. Nie mogąc nic więcej zrobić ze względu na jasność dnia, nasłuchiwała kroków i łowiła wyczulonym węchem zapachy. Nic. Tamte doznania były tak subtelne, jakby reminiscencja sprzed wielu godzin na chwilę zawładnęła jej umysłem, a może to pragnienie i lęk mieszały zmysły. Potrzebowała snu, nie była w stanie dłużej utrzymać świadomości.

***

Łowca długo dochodził do siebie po powrocie do domu. Chwilowa sprawność znikła i poświęcił wiele tygodni na jej odzyskanie. Początkowo leżał tylko i gapił się w sufit. Czasem wstawał, by posmarować rwący ostrym bólem oczodół jednym ze swoich dekoktów albo wchłonąć kawał surowizny, której zapas na szczęście trzymał w zamrażalniku. Gapiąc się w pustkę, myślał o kobiecie. Wciąż i wciąż widział jej twarz, którą pozbawia gałek ocznych. Wyobrażał sobie obserwację kamienicy, widział, jak skrada się po starych skrzypiących schodach. Miał nadzieję, że to durne babsko, jakkolwiek sprytne by nie było, okaże się również na tyle zarozumiałe, iż pozostanie tam do czasu jego wizyty. Czuł, że nie była zwykłym człowiekiem, rzeka szeptała mu o tym cały czas. Daj mi ją, ona jest wyjątkowa – szumiało mu w głowie. Musiał być bardzo ostrożny i dobrze to zaplanować. Tym razem nie da się podejść tak łatwo.

Czasem przychodziły do niego inne obrazy. Pamiętał swoją pierwszą ofiarę. Była pomocą jego tatki. To ona go znalazła w jakimś zaułku, usmarkanego, obdartego dziesięciolatka, i przywlokła do pracowni. Tatko właśnie kogoś kroił. Popatrzył znad rogowych okularów i okrwawioną dłonią odgarnął spadające na twarz siwe włosy.

– Cóż to ma być, moja droga Różo? – zapytał z lekką kpiną. – Toż to żywe, nie nadaje się dla mnie.

– Ale przecież profesor sam mówił, że kiedyś był cenionym neurochirurgiem, a on ma chyba afazję, bo tylko warczy.

– Ano byłem, ale rączki już nie te, dziecko drogie. – Zaśmiał się pod nosem i wyciągnął srebrną piersiówkę. – Zdrówko, aniołeczku. A poza tym jest tyle zaburzeń mowy... Skąd pewność, że to afazja? Przecież poznałaś go dopiero dziś, gołąbeczko.

– Myślałam, że profesor może go zbada... – Dziewczyna skuliła się. Wcześniejszy entuzjazm gdzieś uleciał.

– Posadź go w kącie albo wykąp na dobry początek.

Tatko nigdy mu nie powiedział, jakie postawił rozpoznanie i czy w ogóle to zrobił. Właściwie to tatko jakby o nim zapomniał. Rósł więc w cieniu kolejnych dzielonych na kawałki trupów i o ile nie właził profesorowi pod nogi, ten się nim nie interesował. Róża czasem próbowała coś zrobić z chłopcem, nauczyła go nawet czytać, pisać i liczyć. Ale gdy odkryła jego rysunki, przerażona ograniczyła się do prania ubrań chłopaka i karmienia obiadami szykowanymi dla profesora. Wchodziło to widać w zakres jej obowiązków, a może tylko litowała się nad nimi: starcem i przybłędą. Rysunki monotematycznie przedstawiały Różę w charakterze poddawanych wiwisekcji zwłok. Dziewczyna zwalała to na karb otoczenia, choć kiedy przypadkiem się na nie natykała, zawsze przechodziły ją dreszcze.

Pierwszy raz usłyszał rzekę, gdy skończył piętnaście lat. Siedział nad brzegiem, gapił się w nurt i kombinował, jak uwolnić się od przykrego obowiązku szkolnej opresji. Oczywiście szkoła była pomysłem Róży, która osobiście zawlokła go do dyrektora i powołując się na profesora, wymogła przyjęcie chłopaka do czwartej klasy. Nie dość, że był starszy o cztery lata od kolegów, to jeszcze nie mówił, a nawet się nie śmiał. Fakt, że nikt go nie rozumiał ani nie lubił, nie obchodził go zbytnio. Nie umiał znieść nudy ziejącej z prawie każdej lekcji oraz wiecznego niezadowolenia nauczycieli, którzy tylko pozornie akceptowali jego inność i na każdym kroku znajdowali powody, by go publicznie upokarzać. Siedząc w ławce, tęsknił za znajomymi zapachami odczynników, sterylnością i ostrym, białym światłem w pracowni tatki, która mieściła się w jednej z piwnic wydziału medycyny sądowej.

Tego dnia minął szary budynek plomby szkoły, przyklejony do starych kamienic, i poszedł dalej aż do wiaduktu, a potem wzdłuż nasypu w kierunku rzeki. W powietrzu czuć było resztki letniego ciepła, mewy krzyczały gdzieś nieopodal, a tuż przy betonowym nadrzecznym murku na wodzie kręciły się kaczki. Oddał im śniadanie zrobione starannie przez Różę i zawinięte w szarą torebkę po cukrze. Nie znosił słodkich kryształków przyklejonych do kanapki z pasztetową. Ptaki zawzięcie walczyły o łup aż do ostatniego kęsa, wrzeszcząc przy tym jak opętane, a potem odpłynęły, obojętne na jego obecność. Wtedy usłyszał szept, który miał go odtąd prawie nie opuszczać. Daj mi kwiat, a dam ci świat – zaszumiało sitowie. Potrząsnął głową, ale słowa powtarzały się ciągle i ciągle. Jaki kwiat? Zrozumienie spłynęło nagle. Róża, rzeka pragnie Róży. Długo potem planował to, co nieuchronnie musiało nastąpić.

Najbardziej bał się stracić tatkę, gdy ten odkryje prawdę. Miał wtedy siedemnaście lat, a wybebeszone zwłoki Róży od pół roku karmiły rzekę. Tatko po zniknięciu młodej kobiety oklapł i zapadł się w sobie. Ponieważ nikt im nie gotował ciepłych posiłków, profesor prawie w ogóle przestał jadać. Przestał też kroić trupy. Nie schodził nawet do piwnicy. Godzinami siedział w starym fotelu w swoim uczelnianym mieszkanku na stryszku budynku – i pił. Chłopak początkowo próbował zastąpić Różę, ale widząc reakcję tatki na swoją nieudolność, wycofał się. Tatko chciał tylko alkoholu, coraz więcej alkoholu. Aż któregoś dnia zapił się na śmierć. Nigdy nie dowiedział się, co naprawdę spotkało Różę. Porządkując rzeczy tatki, chłopak trafił na rodzinny album. Róża pojawiła się w nim jako kilkuletnia dziewczynka. Siedziała na kolanach ładnej kobiety, chyba zmarłej młodo żony profesora. Była przybłędą tak jak on, a tatko widać kochał ją jak córkę. Wściekłość zalała chłopakowi serce czerwoną falą. Dobrze wam tak obojgu, pomyślał. Potem długo siedział na murku i słuchał nurtu rzeki – nazwała go swoim Łowcą. Podobało mu się takie imię. Wolał je niż to nadane przez ludzi, banalne i zwykłe.

Uniwersytet zabrał mu małe, przytulne mieszkanko na strychu, ale miasto usłużnie dało inne. Kawalerkę parę kwartałów dalej. Miejsce było fatalne: ruchliwa ulica, spaliny, w weekendy bandy pijanych turystów. Wściekł się, poczuł oszukany, ale nie bardzo umiał się sprzeciwić. Przyjął to, co mu dali. Docenił, że mieszkanie jest na ostatnim piętrze, a naprzeciwko zwykle nikogo nie ma. Ogromny pokój podzielił meblami na pół. Ciężka kalwaryjska szafa wyznaczyła linię demarkacyjną między snem a jawą. Za nią było tylko wąskie kawalerskie łóżko z metalowym oparciem. Zadomowienie się i uznanie tego miejsca za swoje zajęło mu lata. Właściwie nigdy nie poczuł się tu jak w domu tatki, choć przecież otaczały go te same przedmioty. Tylko że tam też nie czuł się u siebie. Był na tym świecie przybłędą i tak już pozostanie.

Dość grzebania w starych śmieciach, pomyślał któregoś dnia. Rzeka jest teraz najważniejsza i domaga się swego. Pora dorwać tę szmatę, czymkolwiek jest. Plan dojrzewał w nim od dawna.

***

Obserwował kamienicę od wielu dni. Udało mu się sforsować sąsiednią bramę i włamać na strych, którego okienko znajdowało się dokładnie na wprost okna na klatkę schodową. Zamarł przy nim niczym zahibernowane na zimę zwierzątko. Czasem tracił nadzieję, że ona w ogóle tam jest. Rzeka nie pozwalała mu jednak odejść, rzeka była pewna. Uspokajający szept koił ból zastygłych mięśni.

Tego wczesnego wieczoru jak zwykle tkwił wśród kurzu i biegających szczurów, które traktowały go od pewnego czasu niby stary mebel. Z marazmu wyrwało go cichutkie skrzypnięcie. Wydawałoby się, że nie powinien go wychwycić z takiej odległości. Jednak usłyszał, jak tego pierwszego cieplejszego dnia – za sprawą wiejącego z gór wiatru – uchyliło się okno na klatce schodowej. Ktoś hałasował łańcuchem. Chwilę później dostrzegł jej sylwetkę podążającą schodami na parter. Stukot szpilek wbił mu się w mózg nieprzyjemnym staccato. Odczekał chwilę po trzaśnięciu bramy, założył na buty foliowe worki i pokonał schody w dół, podwórzec i schody w górę.

Drzwi na strych nie miały zamka; przytwierdzony do nich i ściany gruby łańcuch wieńczyła zamknięta kłódka. Nie dotykając niczego, uważnie im się przyjrzał. Coś mu nie pasowało. Ktoś nieporadnie i bez widocznego powodu obił je z zewnątrz starą, miejscami spuchniętą od wilgoci pilśnią. Drzwi były najwyraźniej ulubionym miejscem wszystkich okolicznych kotów, dziwnym trafem omijających strych, na którym koczował Łowca. Wciągnął głęboko powietrze nosem i o mało się nie porzygał od gryzącego zapachu moczu wszystkich tych napalonych kocurów. Powstrzymał odruch wymiotny, wciągnął powietrze jeszcze raz i wtedy to poczuł. Znajomy zapach. Róża dodawała tego do piasku swojego mruczącego ulubieńca – kocimiętka. Ktoś celowo przyciągał tu koty. Ona je przywabiała. Może bała się szczurów, a może chciała odstraszyć smrodem dzieci, które codziennie wrzeszczały w studni podwórka, grając w nogę i głupiego jasia. Pewnie nie życzyła sobie nieproszonych gości. Za płytą mógł kryć się zamek.

Zszedł na dół i już na ulicy zdjął z butów szpitalne woreczki. Nie mógł sobie pozwolić na zostawienie śladów. Wszedł do pobliskiego sklepu z narzędziami; potrzebował paru drobiazgów do sforsowania drzwi. Dobrze, że wyszła tak wcześnie. Sklep był na szczęście jeszcze czynny, a właściciel, stary głuchawy dziadek, nawet zadowolony, że klient gada z nim na migi.

Pozostało mu teraz czekać na jej powrót i liczyć, że jak się kimś nażre, to potem uśnie. Nie wiedział tego na pewno, ale w gazecie, którą mu wtedy wcisnął sąsiad, był pseudonaukowy artykuł o dziwnych, starych jak świat istotach żywiących się krwią, które przesypiają dni w trumnach, a nocami polują na ludzi. Artykuł zainteresował go ze względu na obrazki ilustrujące techniki polowania tych stworów. W ich istnienie nie wierzył aż do nocy, gdy został pogryziony i pozbawiony oka. Nadal miał wątpliwości, ale to była jedyna informacja, której mógł się uchwycić.

Pierwsze promienie słońca nie zdołały przebić się przez pierzynę chmur, by oświetlić wnętrze kamienicy. Stukot szpilek na schodach wyrwał Łowcę z niechcianej porannej drzemki. Wracała wyraźnie nasycona, potykając się w ekstazie o własne nogi. Miał szansę. Była rozkojarzona. Poczekał na chrobot zamka, który teraz wydał mu się taki oczywisty, i zbiegł na dół. Na ułamek sekundy zamarł tuż przed drzwiami prowadzącymi z podwórca do jej kamienicy. Rzeka w jego głowie, dotąd ponaglająca, nagle całkiem ucichła. Widział, że coś jest nie tak. Zawrócił do klatki drugiej kamienicy i zastygł tuż koło wejścia do piwniczki. Czuł, że musi uspokoić podniecenie, bo znowu przegra.

W końcu odważył się cicho i wolno wspiąć ku upragnionym drzwiom. Ostrożnie podważał kolejne gwoździe i nasłuchiwał odgłosów najlżejszego ruchu. Cisza. Odstawił płytę pod ścianę, wzbijając mały obłoczek kurzu pełnego kryształków kocich szczyn. Ostry zapach wiercił go w nozdrzach i o mało nie kichnął. Zamek był niezbyt skomplikowany. Łowca wlał do niego parę kropel z oliwiarki, a potem wsadził dwa zagięte druty i przekręcił. Bał się skrzypnięcia zawiasów, ale ponieważ nie słyszał wcześniej, żeby skrzypiały, zaryzykował. Drzwi uchyliły się bezszelestnie.

Na strychu panował półmrok. Poczekał, aż jedyne oko przywyknie do natężenia światła, i rozejrzał się uważnie. Skórzany fotel, stolik nakryty starym, spływającym na podłogę, misternie wyszywanym obrusem, lampa naftowa, jakaś gruba książka, a w przeciwległym kącie stara gdańska szafa odsunięta od ściany ze względu na pochyłość dachu. Poza tym pusto i nawet czysto. Popatrzył na strop – nic. Czyli zostaje szafa i wnęka poza nią. Przemierzył przestrzeń, wstrzymując oddech, krew rytmicznie pulsowała mu w skroniach.

Zajrzał za szafę. Było tam wyjątkowo ciemno, ale bezbłędnie rozpoznał znajomy wygląd foliowego worka, identycznego jak te, których używał do transportu odpadków nad rzekę. Worek był pełny. Łowca dla pewności zerknął najpierw do szafy, której drzwi skrzypnęły leciutko. Serce szarpnęło mu się w piersi i znowu gdzieś uleciało całe lodowate opanowanie, z którego był tak dumny przez ostatnich kilkanaście lat torturowania i patroszenia ofiar. Czuł się jak duży, groźny pies, który wsadził łeb do nory i zastał tam wściekłą waderę zamiast bezbronnych, samotnych wilczków. Ostatnio coraz częściej tracił panowanie nad swoimi reakcjami. Nic się jednak nie wydarzyło. Zawiesista cisza wypełniała mu głowę. Przeczesał ręką wiszące w szafie sukienki i płaszcze. Schylił się i pomacał podłogę – tylko buty i jakaś waliza. Wrócił za szafę. Trącił worek stopą. W środku było nieruchome ciało. Ostrożnie rozsunął zamek biegnący przez środek.

Kobieta wyglądała jak kilkudniowy trup, zimny, ale już niesztywny. Głupia gazeta sąsiada widać nie kłamała, nie oszukiwały dziwne portale poświęcone tym głodnym krwi, starym, martwym stworom. Poruszył nią delikatnie – nie zareagowała. Zasunął zamek. Owinął worek dodatkowo w obrus i przerzucił przez plecy. Napięcie spływało z niego powoli, choć nadal nie czuł się pewnie. Martwota kobiety była taka ulotna. Mężczyzna czuł, jakby jej mózg na bardzo głębokim poziomie wysyłał mu jakieś sygnały. Teraz, skoro wiedział, czym była, zdobędzie informacje, jak ją skutecznie dobić. Najpierw jednak musiał zanieść ją do domu. Rzeka w nim falowała oczekiwaniem.

***

Zadziwiające, jak bardzo obojętni są ludzie w wielkich miastach, pomyślał Łowca, taszcząc wór zatłoczonym poranną bieganiną chodnikiem. Nikogo nie zastanowiło, gdzie o ósmej rano zdąża mężczyzna w ciemnych okularach ślepca z dziwnym ciężarem na plecach, przepychając się brutalnie między zaparkowanymi samochodami, ludźmi i ścianami mijanych kamienic. Nawet jeśli jakaś potrącona kobiecina odwróciła się za nim, to tylko po to, by wyrazić jazgotliwie swój sprzeciw i podreptać dalej, tachając siaty.

Dotarł na miejsce lekko zziajany, ale nadal tak samo anonimowy. Dość brutalnie rzucił worek pod ścianę w ciemnym, wąskim korytarzu. Rozebrał się do naga na środku pokoju, z którego kolejne drzwi prowadziły amfiladą do kuchni i klitkowatej, zimnej łazienki, przypominającej studnię. Musiał spłukać z siebie kurz i pot ostatnich godzin, zanim zabierze się za poszukiwanie rozwiązania. Wlazł do starej, pożółkłej wanny, zaciągnął plastikową zasłonkę i puścił zimną wodę, a potem wrzątek. Jego ciało drżało, w głowie kłębił się dym myśli. Bał się. Czuł, jak po ramieniu pełznie śmierdzący strach. Leżące niczym worek kartofli ciało kobiety wciskało się do mózgu Łowcy i odświeżało dawno zatarte szlaki. Kolejny raz tracił przez nią kontrolę, największe osiągniecie swojego parszywego życia, tarczę chroniącą mężczyznę przed nim samym. Bał się, bo nagle zwątpił, czy na pewno chce ją oddać wodzie. Mały, biały robaczek pożądania cierpliwie wiercił w kolejnych warstwach skorupy obojętności, wgryzał się w niezłomne zasady, srał na to, czego chciała rzeka. A może by tak zatrzymać ją choć na kilka dni? – szeptał kusząco. W końcu coś ci się należy za tę całą brudną robotę, za ból i upokorzenia, za oko. Nie bądź frajerem, ona jest tylko twoja – bruździł cichutko.

Lód, wrzątek, lód, wrzątek, a potem szorstki jak stary worek ręcznik. Znaleźć dobry sposób. Wyrwać jej serce, przedziurawić jakąś szczapą, zakuć ciało w srebro, odciąć łeb, potem wydłubać oczy na pamiątkę. Nie może ryzykować starego rytuału. Nie wiadomo, czy jego chemia podziałałaby na tak odmienną fizjologię. Zrobi to póki jest dzień, a ona jest tylko workiem kartofli.

Łowca zaczął przygotowania. Mieszkanie pogrążyło się w mroku zasuniętych żaluzji i kotar, a potem rozbłysło oślepiającym światłem w stali blatu kuchennego stołu. Leżał na nim stary srebrny krzyżyk, talizman od Róży, który wygrzebał z odległego końca szuflady. Dała mu go, wierząc, że to odpędzi mrok, który widziała w jego oczach i który tak bardzo ją przerażał. Zapomniał o krzyżyku już następnego dnia. Nigdy go nie nosił. Potem kilka razy planował go po prostu wyrzucić, ale jakoś mu to umykało, nie było na tyle ważne, by się na tym dłużej skupić. Teraz naiwna Róża wiele lat po swojej śmierci miała mu pomóc ostatni raz. Ułamana ostro noga od stołka dopełniała zestawu pogromcy nieumarłych. Niewiele, niedokładnie tak jak radzono na licznych stronach internetowych, które wcześniej przeglądał w pobliskiej kafejce. Stronach pełnych srebrnych kul, wody święconej, osinowych kołków, czosnku, wymyślnych krzyży i modlitw przypominających klątwy. Nieważne, pomyślał. Najpierw musiał wygrać z własną słabością, która falami przetaczała się przez nadal rozpalone ciało.

Naga kobieta na gołym blacie. Włosy kaskadą spływające ze stołu. Alabaster ciała pokrytego misternym żyłkowaniem zastygłej pod skórą krwi. Czerwień paznokci smukłej dłoni, jakby przed chwilą zanurzonej w posoce. Łowca starał się na nią nie patrzeć. Też był nagi, jak zawsze w czasie rytuału przemienienia. Zwykle wywoływało to jeszcze większe przerażenie w ofiarach, które podejrzewały go głupio o zwykłą męską chuć. Nie mógł jej zabić, za bardzo pragnął oczu tej kobiety. Choć nie patrzyła, po raz pierwszy własna nagość przyprawiała go o palące rumieńce.

Próbował nie zwracać na to uwagi, skupić się na zimnej pewności skalpela, ale gdy zbliżał rękę do jej twarzy, mimowolnie zadrżał. Nieopatrznie przeciął gładką skórę na policzku, ciemna posoka leniwie pobrudziła mu dłoń. Kiedy odkładał skalpel, ciężka kropla spadła na jej blade usta. Rozsmarował ją delikatnie, nadając im barwę starego wina. W nozdrza uderzył go ziołowy zapach jej włosów. Zanurzył w nich dłonie. Poczuł miękkość jedwabiu; nigdy nie dotykał w ten sposób kobiecych włosów, nigdy nie przyszło mu to do głowy. Schylił się jeszcze niżej i językiem dotknął zakrwawionych ust. Nagły ogień zapłonął mu na wargach i rozszedł się po całym ciele, w głowie poczuł uderzenie. Chciał się oderwać od kobiety, ale nie mógł. Jej smukłe palce właśnie wbiły mu centymetr paznokci w plecy. Otworzyła hipnotyzujące oczy, w rozwartych ustach błysnęły długie kły. Była bardzo silna. Wciągnęła go bez trudu na siebie i oplotła nogami.

– Wreszcie pozwoliłeś mi wejść do swojego domu – wyszeptała. – Próbowałeś mojej krwi, ja twojej. Jesteśmy związani na wieczność.

***

Obudził się powalany zaschłą krwią i spermą. Podbrzusze pulsowało dziwnym, słodkim bólem. Leżał we własnym wąskim łóżku w skotłowanej pościeli. W głowie ziała wielka dziura niepamięci. Słodkawy dym nadal unosił się nad głową Łowcy. Wstał, a właściwie stoczył się z łóżka, i pojękując cicho, poczłapał do okna. Szarpnął za kotarę, podciągnął żaluzje; zapadła już noc.

Był głodny jak wataha wilków. Wypił do końca mleko z napoczętej wczoraj butelki i wgryzł się w resztkę półsurowej kiełbasy. Niestety musiał wyjść z domu. Banalność ludzkiej egzystencji jak zwykle mierziła go, ale brzuch nie dawał za wygraną, Łowca nawet to przestał kontrolować. Co się z nim działo? Dlaczego ostatnio tak się zmienił? No i gdzie właściwie zgubił wczorajszy dzień? Rzeka próbowała do niego krzyczeć, groziła mu, ale jej głos był przytłumiony i blady, jakby ktoś mówił pod powierzchnią wody. Warknął coś na odczepnego i wzruszył ramionami. Potem się tym zajmie, jeśli będzie chciał.

Zgarnął skotłowaną pościel, wziął prysznic, ubrał się pospiesznie i ruszył do nocnego sklepu, myśląc o dziwnym bałaganie we własnej kuchni.

Plecy swędziały go intensywnie, ale na razie je zignorował. Nigdy nie był czuły na ból; potem to przemyśli. Drzwi trzasnęły głośniej niż zwykle, zbiegł po schodach, mrucząc pod nosem melodię radiowego szlagieru. Dopiero na ulicy uświadomił sobie, że zapomniał opaski na martwy oczodół. Rozdrażniła go własna bezmyślność. Powrót na górę wydał mu się jednak wyjątkowo uciążliwy, coś gnało go naprzód, nieznana energia wypełniała członki, potrzebował ruchu. Zwykle nie czuł się tak nawet po udanym polowaniu.

***

Nocny sklep nie rozczarował go i tym razem. Nieliczni klienci przemykali jak duchy, nie patrząc nikomu w oczy. Z niejednej kieszeni męskiego płaszcza wyzierała szyjka flaszki owiniętej w papier. Jakaś młoda kobieta kupowała paracetamol i prezerwatywy. Doskonale obojętna sprzedawczyni kasowała te wszystkie tak niezbędne o tej porze rzeczy. Nie podnosząc wzroku, mechanicznie wydawała resztę.

Szybko wypełnił koszyk butlami mleka i półsurową kiełbasą; po świeże mięso wybierze się jutro. Zapłacił i nie czekając na kilkanaście złotych reszty, wyszedł na ulicę. Sprzedawczyni wołała coś za nim. Przebiegł pustą ulicę zalaną brudnopomarańczową poświatą latarni i po chwili znalazł się we własnej bramie. Kiedy wyciągał klucze, poczuł mrowienie na karku. Odwrócił się szybko. Cień przemknął na granicy widzenia – może rzuciło go drzewo poruszone podmuchem wiatru.

Na górę wchodził powoli. Nieokreślony niepokój wstrzymywał jego kroki. Kiedy otwierał drzwi do mieszkania, czyjaś dłoń delikatnie musnęła go po karku. Obrócił się – za nim była pustka. Wciągnął głęboko powietrze, nikły znajomy zapach wypełnił nozdrza, zapach... Nie mógł go z niczym skojarzyć, ale wiedział, że czuł go niedawno. W głowie pojawił się zapomniany obraz Róży kąpiącej się w starej żeliwnej wannie na nóżkach, zapach olejku cedrowego wyciekał zmysłowo przez dziurkę od klucza, dotykał jego twarzy znajdującej się tuż obok. Tylko co z tego, przecież ona już dawno została zżarta przez ryby. Łowca powoli zszedł na dół kamienicy, otworzył bramę, gdzie czekały na niego tylko smród szczyn i hałas przetaczającego się nocnego autobusu.

Wrócił do siebie nadal zaniepokojony, ale nic więcej się nie wydarzyło. Zjadł pośpiesznie kiełbasę i popił litrem mleka. Doprowadził kuchnię i sypialnię do stanu klinicznej czystości, ale to nie pomogło. Kręcił się po mieszkaniu, nie mogąc znaleźć ani ukojenia, ani odpowiedzi na nękające go wątpliwości. Nie rozumiał siebie bardziej niż kiedykolwiek i nadal nie miał pomysłu na to, co wydarzyło się w ciągu ostatniej doby czy dwóch. Patrząc w lustrze na plecy, odkrył dość głębokie, ale już pokryte różową tkanką szramy, jakby podrapało go jakieś dzikie zwierzę, i to co najmniej kilka tygodni temu, a nie wczoraj. Nie miał na to żadnego wyjaśnienia. W końcu, gładząc kolekcję zatopionych w szkle oczu, usnął na skórzanym fotelu. Stojąca na stoliku obok lampa o ciemnozielonym kloszu oświetlała jego ręce oparte na podołku, długie palce zaciskały się na szkle jak na amulecie chroniącym przed złem.

***

O