Zbrodnia w pensjonacie Okoń - Marta Mondel - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Zbrodnia w pensjonacie Okoń ebook i audiobook

Marta Mondel

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Trzydziestokilkuletnią Agatę i jej trzy przyjaciółki, wypalone zawodowo pracownice agencji tłumaczeniowej Azor, bardzo ucieszyłyby dwie rzeczy: wspólny weekend za miastem i gdyby ich kierowniczkę Renatę trafił szlag. Oba życzenia się spełniają — niestety w jednym czasie i w jednym miejscu: w pensjonacie Okoń. Okoliczności towarzyszące uwzględniają jeszcze wichurę, odcięcie od świata i nieoczekiwaną obecność członków wyższego kierownictwa agencji.

Jednym z nich jest Zygmunt, ważny manager o wybujałym ego, który w Azorze ma się jak pączek w maśle. Wierzy, że nie zna życia, kto nie wchodził na rynek pracy w latach dziewięćdziesiątych. Wierzy też, że Renatę zamordowano. Nie wszyscy goście pensjonatu podzielają jego zdanie — aż do ataku na kolejną osobę.

Zygmunt rozpoczyna amatorskie śledztwo, trudno mu jednak złożyć wszystkie puzzle w całość — w tym celu musi połączyć siły z Agatą i jej przyjaciółkami, które mają wyjątkowy dar pojawiania się wszędzie tam, gdzie nie powinny (ze szczególnym uwzględnieniem własnego balkonu). 

Jak powiedział Grzegorz Kasdepke, „Nie wystarczy wydobyć na wierzch bebechy, a jeżeli już się to zrobi, trzeba z nich upleść intrygujący kilimek”. „Zbrodnia w pensjonacie Okoń” Marty Mondel to kilimek upleciony z wielu elementów – łamania prawa pracy, późnego kapitalizmu i zagadki kryminalnej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 362

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 43 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Daria Brudnias i Bartosz Głogowski

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł: Zbrod­nia w pen­sjo­na­cie Okoń

Co­py­ri­ght © Marta Mon­del, 2025

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2025

Pro­jekt okładki: Mo­nika Drob­nik-Sło­ciń­ska

Re­dak­cja: Ju­styna Ku­kian

Ko­rekta: Anna Po­inc-Chra­bąszcz

ISBN 978-91-8076-747-7

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/SKla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Opo­som <3

I.Przed

Roz­dział 1,w któ­rym AGATA uskarża się na wa­runki pracy, a Bo­że­nie za­rzu­cana jest nie­go­spo­dar­ność

Na­sze prze­rwy na kawę trwały do­kład­nie tyle, ile zro­bie­nie czte­rech fi­li­ża­nek: dla mnie i dla Ka­liny czarna, dla Zosi i Anki z mle­kiem. Po­dob­nie z obia­dem: lo­dówka, mi­kro­fa­lówka, po­szu­ki­wa­nie czy­stego wi­delca i jazda na sta­no­wi­sko wy­daj­nej pracy. Nikt nas bez­po­śred­nio do tego nie zmu­szał. Pra­co­wa­ły­śmy w sys­te­mie za­da­nio­wym, więc teo­re­tycz­nie mo­gły­śmy prze­sia­dy­wać w kuchni do­wol­nie długo. W prak­tyce od do­brych paru mie­sięcy żadna z nas nie zja­dła po­siłku gdzie in­dziej niż przy biurku. Tylko dzięki temu uda­wało nam się wy­cho­dzić z biura o jesz­cze w miarę ludz­kiej po­rze, czyli prze­waż­nie po dzie­wię­ciu go­dzi­nach pracy, a i tak nie­kiedy trzeba było jesz­cze za­lo­go­wać się wie­czo­rem z domu. Sy­tu­acja ta na­zy­wała się w fir­mie Azor LSP krót­kim okre­sem szczy­to­wego ob­cią­że­nia, trwała już mniej wię­cej pół roku i wła­śnie płyn­nie prze­cho­dziła w „ostatni kwar­tał jest za­wsze ciężki”. Na­sza kie­row­niczka pod­su­mo­wy­wała ten cykl sło­wami: „Tak to już jest w branży tłu­ma­cze­nio­wej”, firma nie była bo­wiem, wbrew na­zwie, skle­pem zoo­lo­gicz­nym, zaj­mo­wała się na­to­miast lo­ka­li­za­cją ję­zy­kową. Lu­dziom wy­daje się, że praca w ta­kim przed­się­bior­stwie po­lega na tłu­ma­cze­niu tek­stów. Otóż w prze­wa­ża­ją­cej czę­ści przy­pad­ków nie po­lega, po­nie­waż pro­ces po­wsta­wa­nia prze­kładu jest wie­lo­eta­powy i wy­maga sze­regu czyn­no­ści, które tłu­ma­cze­niem nie są. Ja by­łam od­po­wie­dzialna za to, żeby czyn­no­ści te zo­stały wy­ko­nane we wła­ści­wej ko­lej­no­ści i ak­cep­to­wal­nym dla klienta (prze­waż­nie zbyt krót­kim) cza­sie, pra­co­wa­łam bo­wiem na sta­no­wi­sku kie­row­niczki pro­jek­tów, po na­szemu PM-ki. I znów, wielu są­dzi, że jest to lekki ka­wa­łek chleba, bo co to za ro­bota po­ka­zy­wać in­nym pra­cow­ni­kom pal­cem, co mają zro­bić? Ach, gdy­byż to była prawda!

Te­raz też sta­ły­śmy w kuchni. Zo­sia maj­stro­wała przy eks­pre­sie, Anka już piła kawę, Ka­lina i ja cze­ka­ły­śmy na swoją ko­lej. W drzwiach sta­nęła Bo­żena, wy­raź­nie po­ru­szona.

– To jest nie do uwie­rze­nia! – wy­krzyk­nęła od progu.

Spoj­rza­ły­śmy na nią wszyst­kie.

– Co się stało? – za­py­tała Ka­lina.

– By­łam w księ­go­wo­ści roz­li­czyć za­kupy, bo znowu ma przy­je­chać ktoś ważny z in­nego od­działu, chyba ten Krzysz­tof i jesz­cze kilka osób, i trzeba im przy­go­to­wać po­czę­stu­nek. Wi­no­gronka, ba­nanki, man­da­rynki, pa­luszki, oni tego i tak nie je­dzą, za­wsze zo­staje, ale wy­sta­wić trzeba. I wie­cie, co mi mówi ta nowa, co tam te­raz sie­dzi? Że jej się nie po­doba, że ja wzię­łam na fak­turę re­kla­mówki!

– Ale jak to? – zdzi­wi­łam się, głów­nie z uprzej­mo­ści, bo w fir­mie Azor dzi­wiło mnie z dnia na dzień co­raz mniej. Fak­tem po­zo­sta­wało, że o ta­kim ab­sur­dzie jesz­cze nie sły­sza­łam.

– Bo mia­łam ku­pić żyw­ność, a nie sprze­nie­wie­rzać fun­du­sze. Tak po­wie­działa! I ja się jej py­tam, czy mia­łam w rę­kach przy­nieść te za­kupy, a ona mi na to, że to trzeba było wcze­śniej my­śleć, otrzy­ma­łam służ­bową eko­torbę, więc po­win­nam ko­rzy­stać. I że je­stem nie­go­spo­darna! A ni­gdy wcze­śniej nie było pro­blemu.

– Ja jebe… – sko­men­to­wała zwięźle Anka.

– Święte słowa. Ja im jesz­cze po­każę oszczęd­no­ści! – po­wie­działa Bo­żena i wy­szła z kuchni, mi­ja­jąc się z Zyg­mun­tem Ro­dzyn­kiem, jed­nym z wy­soko po­sta­wio­nych me­ne­dże­rów, i ja­kimś jego rów­nie wy­soko po­sta­wio­nym ko­legą To­ma­szem, któ­rego ko­ja­rzy­łam z dwóch po­wo­dów: po pierw­sze, przy­po­mi­nał mi Bo­risa John­sona, a po dru­gie, zro­bił kie­dyś po­tworną awan­turę w re­cep­cji, bo za­po­mniał karty ma­gne­tycz­nej i ochro­niarka wy­dała mu taką dla go­ści, otwie­ra­jącą tylko nie­które drzwi. Nor­malny czło­wiek w ta­kiej sy­tu­acji prosi ko­goś, żeby mu pik­nął, ale To­masz uwa­żał, że jest to po­ni­żej jego god­no­ści. Dziś chyba nikt jesz­cze jego god­no­ści ura­zić nie zdą­żył, bo był w do­brym na­stroju – po­gwiz­dy­wał we­soło pod no­sem, otwie­ra­jąc szafkę z na­czy­niami i szu­ka­jąc w niej cze­goś.

Zo­sia po­krę­ciła głową i zro­biła mi miej­sce przy eks­pre­sie. Wy­bra­łam z menu espresso. Gdy tylko było go­towe, wy­pi­łam je jed­nym hau­stem i umy­łam fi­li­żankę. Za­wsze tak ro­bi­łam, nie było się czym roz­ko­szo­wać. Przy­szło mi te­raz do głowy, że może po­win­nam się cie­szyć, że w ogóle mamy kawę. W każ­dej chwili mo­gło się wszak oka­zać, że kawa jest tylko dla za­rządu.

Wró­ci­ły­śmy do biu­rek, le­d­wie eks­pres wy­pluł ostat­nie kro­ple do fi­li­żanki Ka­liny. Spoj­rza­łam w mejle. Było jak zwy­kle, czyli kiep­sko. La­jony spóź­niały się z przy­go­to­wa­niem pli­ków, co w su­mie nie­wiele zmie­niało, bo i tak nie mia­łam na ra­zie czasu nic z tymi pli­kami zro­bić. La­jony to for­mal­nie: in­ży­nie­ro­wie lo­ka­li­za­cji, jedna z trzech od­mian in­for­ma­ty­ków za­trud­niana przez firmę Azor LSP, je­dyna bez­po­śred­nio za­an­ga­żo­wana w pro­duk­cję. Na­zy­wało się ich la­jo­nami, po­nie­waż an­giel­skie „lo­ca­li­sa­tion” skraca się do l10n, bo ma dwa­na­ście li­ter, czyli pierw­szą, ostat­nią i dzie­sięć w środku, ale nie czyta el-dzie­sięć-en (za­pewne dla­tego, że brzmi pra­wie jak Je­den Osiem L), tylko wła­śnie „la­jon”, jak lew. Ter­min ten okre­śla całą branżę, nie tylko in­ży­nie­rów, ale ze względu na fakt, że z ta­jem­ni­czych przy­czyn jako je­dyni mają oni lo­ka­li­za­cję w na­zwie za­wodu, przy­lgnął do nich. Mu­sia­łam ro­ze­słać dwa inne pro­jekty, przy­go­to­wać kilka wy­cen, po raz pięć­dzie­siąty wy­tłu­ma­czyć Yan­nowi, fran­cu­skiemu ko­rek­to­rowi, który znał się do­sko­nale na ter­mi­no­lo­gii me­dycz­nej i nie­stety na ni­czym wię­cej, jak dzia­łają pod­sta­wowe funk­cje Tra­dosa Stu­dio, chyba naj­po­pu­lar­niej­szego pro­gramu wspo­ma­ga­ją­cego tłu­ma­cze­nie, uży­wa­nego przez Yanna praw­do­po­dob­nie co­dzien­nie, i wy­ne­go­cjo­wać z Chiń­czy­kami Uprosz­czo­nymi, żeby może jed­nak wci­snęli tłu­ma­cze­nie stu słów jesz­cze dzi­siaj, a naj­póź­niej ju­tro do dzie­sią­tej. Chiń­czycy Uprosz­czeni tak na­prawdę byli isto­tami rów­nie zło­żo­nymi co wszy­scy inni lu­dzie, ale my­śla­łam tak o nich, bo ofe­ro­wali prze­kłady na chiń­ski za­pi­sy­wany pi­smem uprosz­czo­nym, uży­wa­nym w ChRL i Sin­ga­pu­rze, w prze­ci­wień­stwie do Chiń­czy­ków Tra­dy­cyj­nych, któ­rzy pry­wat­nie mo­gli być do­wol­nie awan­gar­dowi, ważne, że ofe­ro­wali chiń­ski za­pi­sy­wany pi­smem tra­dy­cyj­nym, uży­wa­nym na Taj­wa­nie, w Hong­kongu i Ma­kau. Dla ja­sno­ści: oba te pi­sma skła­dają się z ty­sięcy ide­ogra­mów, ale w pi­śmie uprosz­czo­nym część tychże ide­ogra­mów ma prost­szą formę. Wszystko to do­brze by­łoby ogar­nąć przed trzy­na­stą trzy­dzie­ści, kiedy to, jak co czwar­tek, mia­ły­śmy spo­tka­nie ze­społu.

Tym­cza­sem HR-y przy­słały mejla. W pierw­szej chwili tylko go so­bie ofla­go­wa­łam, żeby prze­czy­tać póź­niej, po­nie­waż HR-y naj­czę­ściej pi­sały o no­wych wspa­nia­łych ini­cja­ty­wach typu wir­tu­alne ka­lam­bury z pra­cow­ni­kami z in­nych od­dzia­łów. Nie pla­no­wa­ły­śmy się w to an­ga­żo­wać i prawdę mó­wiąc, chyba nie zna­ły­śmy oso­bi­ście ni­kogo, kto po­stę­po­wałby ina­czej. Tym ra­zem jed­nak, na co zwró­ciła nam uwagę Zo­sia, te­mat nie ko­ja­rzył się z in­te­gra­cją i za­bawą: „Czas pracy – przy­po­mnie­nie o za­sa­dach”. Wo­bec po­wyż­szego po­sta­no­wi­łam nie cze­kać dłu­żej i otwo­rzy­łam wia­do­mość.

Dro­dzy,

z ra­do­ścią za­wia­da­miamy, że w związku z do­cho­dzą­cymi nas gło­sami, ja­koby za­sady do­ty­czące pracy w go­dzi­nach nad­licz­bo­wych były nie­ja­sne, przy­go­to­wa­ły­śmy dla Was ich przej­rzy­sty opis, który roz­wieje wszel­kie do­tych­cza­sowe wąt­pli­wo­ści. Naj­waż­niej­sze za­gad­nie­nia stresz­czam po­ni­żej. Szcze­gó­łowe za­pisy znaj­dują się w re­gu­la­mi­nie pracy.

Przy­po­mi­namy, że za­da­niowy tryb pracy, który obo­wią­zuje we wszyst­kich dzia­łach pro­duk­cyj­nych, nie prze­wi­duje go­dzin nad­licz­bo­wych. Pra­cow­nik ma obo­wią­zek tak pla­no­wać za­da­nia, by jego czas pracy nie prze­kra­czał 40 go­dzin w ty­go­dniu. Jest to jego wy­łączna od­po­wie­dzial­ność. W sy­tu­acji gdy mu się to nie uda, po­wi­nien jak naj­szyb­ciej zba­lan­so­wać do­dat­kowo prze­pra­co­wany czas. Wasi prze­ło­żeni oce­nią, jak wy­wią­zu­je­cie się z tego obo­wiązku, i we­zmą to pod uwagę przy przy­zna­wa­niu pre­mii pół­rocz­nej. Do końca tego kwar­tału ma­cie czas, by zba­lan­so­wać do­dat­kowe go­dziny prze­pra­co­wane w tym i po­przed­nim kwar­tale. Pa­mię­taj­cie, że po­tem prze­pa­dają.

W ra­zie py­tań pro­szę o kon­takt.

Po­zdra­wiam ser­decz­nie

Da­nuta Dą­bek, HR di­rec­tor

Prze­czy­ta­łam ca­łość kilka razy, by upew­nić się, że do­brze zro­zu­mia­łam.

– Czy ja do­brze wi­dzę, że nie za­płacą nam za nad­go­dziny za po­przedni kwar­tał? Miały być z pen­sją za paź­dzier­nik – za­py­ta­łam gło­śno.

Kilka osób spoj­rzało na mnie znad ekra­nów. Firma Azor wy­ko­rzy­sty­wała za­pis o za­da­nio­wym cza­sie pracy, by za nad­go­dziny pła­cić nam w for­mie bo­nu­sów „za za­an­ga­żo­wa­nie”. Ich wy­so­kość była luźno in­spi­ro­wana za­okrą­gloną w dół liczbą prze­pra­co­wa­nych po­nad normę go­dzin i nie uwzględ­niała na­leż­nego nor­mal­nie pra­cow­ni­kom pięć­dzie­się­cio­pro­cen­to­wego do­datku. Te­raz naj­wy­raź­niej firma za­mie­rzała prze­stać wy­pła­cać nam co­kol­wiek.

– Też mi się tak wy­daje – po­wie­działa Zo­sia.

– Prze­cież zgła­sza­ły­śmy już liczbę go­dzin za po­przedni kwar­tał i miała zo­stać prze­ka­zana do księ­go­wo­ści – stwier­dziła. – Do tej pory to za­my­kało te­mat.

– Dla nich to jest rów­nie nie­go­spo­darny wy­da­tek co re­kla­mówki Bo­żeny – sko­men­to­wała Ka­lina.

– Skur­wy­syny – mruk­nęła Anka. Ci­cho, ale usły­sza­łam.

– Je­śli mia­ła­bym wszystko ode­brać ciur­kiem, mo­gła­bym się nie po­ja­wiać w pracy przez pół­tora ty­go­dnia – po­li­czyła Zo­sia. – Po­dej­rze­wam, że nie je­stem je­dyna.

Po­zo­stałe obecne w biu­rze osoby, nie tylko z na­szego ze­społu, ale i z ze­społu Eli, z któ­rym dzie­li­ły­śmy salę, ko­men­to­wały to w po­dob­nym to­nie. Za­pa­no­wało wzbu­rze­nie, cho­ciaż nie­zbyt in­ten­sywne i krót­ko­trwałe, bo wszy­scy mie­li­śmy co ro­bić. Ja rów­nież.

Po­na­gli­łam la­jony ła­god­nie, lecz sta­now­czo. Ode­tchnę­łam głę­boko i od­pi­sa­łam Yan­nowi na ko­lejne py­ta­nia. Mejl za­koń­czy­łam nie­śmiałą su­ge­stią, że­by­śmy się zdzwo­nili, to wy­tłu­ma­czę mu wszystko na żywo. Cza­sem to jedno zda­nie dzia­łało cuda: lin­gwi­sta w ob­li­czu za­gro­że­nia bez­po­śred­nim kon­tak­tem z dru­gim czło­wie­kiem do­sta­wał nad­ludz­kich mocy i w oka­mgnie­niu roz­wią­zy­wał wszyst­kie pro­blemy, które jesz­cze pięć mi­nut wcze­śniej były po­nad jego siły. Z Yan­nem nie po­szło tak ła­two. Oświad­czył, że jest czło­wie­kiem nie­zwy­kle za­ję­tym, nie po­siada słu­cha­wek z mi­kro­fo­nem, a w ogóle to ma jesz­cze tylko jedno małe py­ta­nie. Zmeł­łam w ustach prze­kleń­stwo, mia­łam bo­wiem świa­do­mość, że na pewno nie jest to py­ta­nie ostat­nie, po czym zre­da­go­wa­łam sto­sow­nie ło­pa­to­lo­giczną od­po­wiedź.

Po za­koń­cze­niu prze­py­cha­nek z Yan­nem od­pi­sa­łam na liczne mejle, zro­bi­łam dwie wy­ceny, po­szłam od­grzać so­bie obiad, za­czę­łam, grze­biąc przy tym wi­del­cem w ta­le­rzu, ro­bić trze­cią wy­cenę, po­wstrzy­ma­łam się przed za­py­ta­niem Chiń­czy­ków Uprosz­czo­nych, czemu za­wsze wszystko kom­pli­kują, i we­szłam na calla. Na­wet kiedy więk­szość ze­społu była w biu­rze, nie scho­dzi­ły­śmy do sali kon­fe­ren­cyj­nej, tylko od­by­wa­ły­śmy go na Te­am­sach. Nie wiem, czy ktoś pró­bo­wał wy­my­ślić ja­kiś ład­nie brzmiący ofi­cjalny po­wód. Nie­ofi­cjalny był taki, że je­śli po­zo­sta­wa­ły­śmy przy kom­pu­te­rach, mo­gły­śmy uczest­ni­czyć w spo­tka­niu, nie prze­ry­wa­jąc wy­ko­ny­wa­nia po­zo­sta­łych obo­wiąz­ków.

Na ekra­nie uka­zała się po­stać Re­naty, mo­jej kie­row­niczki, na tle do­brze już mi zna­nego re­gału wy­peł­nio­nego kry­mi­na­łami po­pu­lar­nych au­to­rów i zdję­ciami z po­dróży. Dawno temu, kiedy Re­nata do­piero do­łą­czyła do na­szego ze­społu, ucie­szy­łam się, że lu­bimy ten sam ga­tu­nek. Za­wsze to ja­kaś nić po­ro­zu­mie­nia. Nić ta szybko oka­zała się jed­nak zde­cy­do­wa­nie zbyt wą­tła, po­nie­waż trudno mi było do­ga­dać się z kimś, kto scep­tycz­nie pod­cho­dzi do sa­mej idei czasu wol­nego (pew­nie po­chła­niała te wszyst­kie Mrozy tylko po to, by w prze­rwach od pracy nie umrzeć z nu­dów) i z pełną po­wagą mówi, że firma jest jak ro­dzina. Nie udało mi się jak do­tąd usta­lić, czy Re­nata istot­nie w to wie­rzyła, czy uwa­żała, że je­ste­śmy tak głu­pie, że się na to na­bie­rzemy. Jed­no­cze­śnie za­uwa­ży­ły­śmy już dawno, że ani za­mi­ło­wa­nie do pracy, ani ilość po­świę­ca­nego jej czasu nie prze­cho­dziły w przy­padku Re­naty w ja­kość. Ze­spół dzia­łał w za­sa­dzie siłą roz­pędu, a wszel­kie wpro­wa­dzane przez nią zmiany głów­nie mu w tym prze­szka­dzały.

– Co was tak dziś oży­wiło, dziew­częta? – za­py­tała Re­nata, przy­wi­taw­szy się, i ob­na­żyła zęby w uśmie­chu.

– Mejl z HR-ów – od­par­łam, po­da­ro­waw­szy so­bie uwagę o tym, że mo­głaby so­bie od­pu­ścić „dziew­częta”. Nie by­ły­śmy na pen­sji.

– To miło, że wszystko jest już ja­sne, prawda? – Uśmiech­nęła się jesz­cze sze­rzej.

– Nie wy­daje mi się, żeby było ja­sne – od­po­wie­dzia­łam. – Za­sta­na­wia­ły­śmy się wła­śnie, czy do­brze ro­zu­miemy, że nie wy­płacą nam nad­go­dzin za po­przedni kwar­tał.

– Czy mo­żemy o tym po­roz­ma­wiać póź­niej, na osob­no­ści? – za­pro­po­no­wała, a w jej gło­sie nie było już sły­chać sło­dy­czy.

– Dla­czego mamy roz­ma­wiać na osob­no­ści o za­rzą­dze­niach do­ty­czą­cych wszyst­kich?

– Każdy ma inną sy­tu­ację. Na­pisz do mnie na Te­am­sach – od­po­wie­działa, po czym płyn­nie prze­szła do naj­now­szych wie­ści o nad­cho­dzą­cych zmia­nach.

Na­wet gdy­bym miała siłę tego uważ­nie słu­chać, nie mia­ła­bym na to czasu.

Zmiany zresztą w ostat­nim cza­sie nad­cho­dziły co rusz. Za­częło się od tego, że wła­ści­ciel Azora, nie­jaki Ma­rian Su­łek (Ma­niek dla bli­skich współ­pra­cow­ni­ków, do któ­rych się nie za­li­cza­łam) po­sta­no­wił ogra­ni­czyć ak­tyw­ność za­wo­dową i za­trud­nił so­bie CEO w oso­bie Te­resy Tracz. Z jej pro­filu na Lin­ke­dI­nie wy­ni­kało, że w branży tłu­ma­cze­nio­wej pra­co­wała już od nie­mal trzech de­kad, a w swoim po­przed­nim miej­scu za­trud­nie­nia rów­nież była dy­rek­torką ge­ne­ralną. Prze­szła do Azora krótko po fu­zji tam­tej firmy z inną, więk­szą. Ka­lina, mi­ło­śniczka wszel­kiego re­se­ar­chu, nie­ważne, czy były to po­dróże w głąb Wi­ki­pe­dii, czy cu­dzych Lin­ke­dI­nów i Fa­ce­bo­oków, dość szybko do­grze­bała się rów­nież do in­for­ma­cji, że pry­wat­nie Te­resa była żoną ul­tra­pra­wi­co­wego dzien­ni­ka­rza, zna­nego mi głów­nie z ho­mo­fo­bicz­nych i an­ty­fe­mi­ni­stycz­nych ty­rad ko­men­to­wa­nych cza­sem nie­przy­chyl­nie w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych przez moją tak zwaną ba­nieczkę. Zdzi­wi­łam się wtedy, bo mał­żonka pia­stu­jąca tak wy­so­kie sta­no­wi­sko nie pa­so­wała zu­peł­nie do jego wi­ze­runku. Czło­wiek spo­dzie­wałby się ra­czej nie­pra­cu­ją­cej matki sze­ściorga dzieci.

Te­resę Tracz wi­dy­wa­ły­śmy głów­nie na co­mie­sięcz­nych cal­lach ogól­no­fir­mo­wych, pod­czas któ­rych po­ka­zy­wała nam ro­snące słupki, ogła­szała naj­now­sze do­ko­na­nia i nie­odmien­nie przy­po­mi­nała, że na­szą de­wizą winno być „crazy about the clients”. Sama nie wy­glą­dała przy tym, jakby była zdolna do po­dob­nych sta­nów, nie­ważne, czy w sto­sunku do klienta, czy w ogóle do cze­go­kol­wiek. Anka twier­dziła, że na­wet przez mo­ni­tor bije od niej emo­cjo­nalny chłód i dy­stans. Za­wsze ten sam wy­stu­dio­wany uśmiech, nie­na­ganny ma­ki­jaż, rów­nie nie­na­ganna blond fry­zura i bluzki tak białe, że gdyby wy­łą­czyć dźwięk, można by było po­my­śleć, że to nie po­ga­danka dla pra­cow­ni­ków, a re­klama proszku do pra­nia. To, rzecz ja­sna, nie sta­no­wiło pro­blemu. Nikt przy zdro­wych zmy­słach nie ocze­kuje od dy­rek­torki ge­ne­ral­nej, że bę­dzie jak do­bra cio­cia. Pro­ble­mem było to, że po każ­dej pre­zen­ta­cji o zy­skach i suk­ce­sach nad­cho­dziła in­nymi już ka­na­łami in­for­ma­cja, że firmy znowu na coś nie stać: na pod­wyżki, re­kla­mówki z Li­dla, lap­topy służ­bowe, owo­cowe czwartki, od­wo­łane na po­czątku pan­de­mii i ni­gdy nie przy­wró­cone, czy w końcu na za­trud­nie­nie no­wych pra­cow­ni­ków na sta­no­wi­ska pro­duk­cyjne. Bo je­śli cho­dzi o sta­no­wi­ska kie­row­ni­cze, Te­resa ob­sa­dziła je szybko wszyst­kimi krew­nymi i zna­jo­mymi kró­lika, do któ­rych, tak się skła­dało, na­le­żała rów­nież Re­nata. Spora część osób wcze­śniej peł­nią­cych te funk­cje zo­stała zde­gra­do­wana, być może w na­dziei, że w końcu zwol­nią się same.

To, co na­stą­piło po za­trud­nie­niu Te­resy, na­zy­wano trans­for­ma­cją, a sta­no­wiła ona pro­ces ty­leż cią­gły, ile ta­jem­ni­czy. Za­wia­do­wała nią pro­te­go­wana Te­resy, Sa­bina. Ile­kroć ją wi­dzia­łam, nie mo­głam po­wstrzy­mać sko­ja­rzeń z ja­kimś ma­łym ru­chli­wym pta­kiem, i to nie tylko ze względu na szcze­bio­tliwy głos. Sa­bina miała też pręd­kie, pta­sie ru­chy, a kiedy ko­goś słu­chała, cha­rak­te­ry­stycz­nie prze­krzy­wiała głowę. W do­datku uwiel­biała szale i chu­sty, które po­wie­wały za nią jak skrzy­dła. Jak do­tąd więk­szość dzia­łów prze­or­ga­ni­zo­wała już tyle razy, że prze­sta­łam się w tym orien­to­wać, do­ło­żyła nam obo­wiąz­ków i wy­ko­nała jesz­cze inne ro­szady, któ­rych sensu nie by­ły­śmy w sta­nie po­jąć. Nie mia­ły­śmy też po­ję­cia, co bę­dzie na­stępne. Coś mu­siało, bo­wiem kresu trans­for­ma­cji nikt jak do­tąd nie ogło­sił.

Ze sło­wo­toku Re­naty też nic no­wego nie wy­ni­kało. Mó­wiła mniej wię­cej to, co zwy­kle: że mu­simy wziąć od­po­wie­dzial­ność (nie spre­cy­zo­wała za co) i pod­da­wać do­głęb­nej ana­li­zie dane do­stępne w ra­por­tach, które to ra­porty po­win­ny­śmy re­gu­lar­nie ge­ne­ro­wać i za­pi­sy­wać w for­ma­cie xlsx. Bo Re­nata ko­chała for­mat .xlsx i je­śli tylko dało się coś prze­pi­sać do Excela, ocze­ki­wała, że zo­sta­nie to tam prze­pi­sane, for­muły za­sto­so­wane, a ko­mórki od­po­wied­nio po­ko­lo­ro­wane. Two­rzyło to nie­prze­brane złogi po­dwój­nej do­ku­men­ta­cji, którą mo­gła po­tem w upo­je­niu ana­li­zo­wać. Nie ża­ło­wa­ła­bym jej ta­be­lek, w końcu każ­demu po­trzebne jest hobby, ale Re­nata tylko nie­które z nich two­rzyła sama, po­zo­sta­łych zaś do­ma­gała się od nas. Skła­da­ły­śmy jej ten try­but, zgrzy­ta­jąc zę­bami.

Prawdę mó­wiąc, za rzą­dów Ma­riana też nie było ró­żowo, ale przy­naj­mniej mniej tok­sycz­nie. Nikt nam cią­gle nie brzę­czał nad uchem o od­po­wie­dzial­no­ści, pro­ak­tyw­no­ści i sza­leń­stwie na punk­cie klienta. Nad­go­dzin było mniej i da­wało się je nie­kiedy ode­brać. Pod­wyżki cza­sem się zda­rzały, po­dob­nie awanse (nie żeby czę­sto). W owo­cowe czwartki da­wało się przy odro­bi­nie sa­mo­za­par­cia upo­lo­wać ba­nana, je­śli przy­szło się do kuchni we wła­ści­wym mo­men­cie (dla spóź­nial­skich zo­sta­wały jabłka). Ogó­łem – nie go­rzej niż gdzie in­dziej. Praw­do­po­dob­nie nie wy­ni­kało to z do­broci Ma­ria­no­wego ser­duszka, ale z faktu, że na pewne roz­wią­za­nia po pro­stu nie wpadł lub też nie miał kiedy ich wpro­wa­dzić. Po­trzeba było do­piero Te­resy, by firma po­rząd­nie wzięła się za ob­ni­ża­nie kosz­tów we­wnętrz­nych.

Wkrótce uak­tyw­niła się Ame­ry­kanka z biura klienta, od razu z pil­nym pro­jek­tem i licz­nymi py­ta­niami. Koło pięt­na­stej call się za­koń­czył, a ja na­pi­sa­łam do Re­naty, że pro­szę o zor­ga­ni­zo­wa­nie spo­tka­nia w celu wy­ja­śnie­nia pod­ję­tych przez HR prób roz­wia­nia wszel­kich wąt­pli­wo­ści, po czym wy­szłam z Anką na pa­pie­rosa. Pię­trzące się mejle mu­siały jesz­cze chwilę po­cze­kać.

– Ja kie­dyś nie wy­trzy­mam i jej za­sunę w ten wy­szcze­rzony ryj – rzu­ciła Anka, gdy scho­dzi­ły­śmy po scho­dach. – Czy ona my­śli, że je­ste­śmy głu­pie, czy jest po pro­stu bez­czelna?

– Jedno nie wy­klu­cza dru­giego – mruk­nę­łam.

Anka w od­po­wie­dzi wy­gło­siła wście­kły i od­zwier­cie­dla­jący w pełni rów­nież moje od­czu­cia mo­no­log o tym, że firma nas nie sza­nuje i okrada, w związku z czym trzeba się z niej jak naj­szyb­ciej ewa­ku­ować. Nie było to nic no­wego.

– Na szczę­ście już czwar­tek, week­end nie­długo, od­pocz­niemy od nich wszyst­kich – po­wie­dzia­łam uspo­ka­ja­jąco, gdy zro­biła prze­rwę na od­dech. W roz­mo­wie z Anką cza­sem nie było in­nej moż­li­wo­ści.

– Ja się już nie re­ge­ne­ruję. Le­dwo mi zej­dzie naj­gor­szy stres, już nie­dziela wie­czór i hu­mor po­psuty – od­parła mi na to, otwie­ra­jąc drzwi wyj­ściowe. Pa­dało. – Na­wet nie mam siły na żadne przy­jem­no­ści, tylko żrę z tego stresu i ob­ra­stam tłusz­czem.

– E tam, nie wi­dać – od­par­łam au­to­ma­tycz­nie i zdję­łam oku­lary, bo z dwojga złego wo­la­łam źle wi­dzieć z przy­czyn na­tu­ral­nych niż z po­wodu mo­krych szkieł. – Zresztą to­bie pew­nie wszystko w biust idzie, nie w dupę, jak mnie.

– Już mi się prze­stało mie­ścić w biu­ście i idzie w cały or­ga­nizm. Zo­sia cho­ciaż chud­nie z tego stresu, a ja żrę.

– Nie za­zdro­ścisz jej chyba? – za­py­ta­łam, bo sama z jed­nej strony wie­dzia­łam, że za­zdro­ścić nie ma czego, z dru­giej jed­nak ule­ga­łam cza­sem tok­sycz­nym pod­szep­tom kul­tury diety. A Zo­sia fak­tycz­nie chu­dła i bla­dła. Można było od­nieść wra­że­nie, że któ­re­goś dnia znik­nie.

– Nie no, w su­mie to nie… Ale czy ty wiesz, ile kosz­tują sta­niki z mi­seczką po­wy­żej G? Ja bym już wo­lała co chwilę ku­po­wać więk­sze spodnie, to cho­ciaż ktoś ogląda.

– Przy­naj­mniej na urodę ci nie szko­dzi – po­cie­sza­łam da­lej.

– A tam, taka uroda jak u prza­śnej, ru­mia­nej wiej­skiej dzioł­chy.

– Kla­sizm z cie­bie wy­cho­dzi. Może i wiej­ska, ale co w tym złego? Mło­do­pol­scy chło­po­mani u stóp by ci się ście­lili, mo­gła­byś prze­bie­rać jak w ulę­gał­kach – od­par­łam szcze­rze i z serca. Anka była bo­wiem do­rodną nie­bie­sko­oką blon­dynką i wy­obra­ża­łam so­bie, że tak wła­śnie mu­siała wy­glą­dać Ja­gna z Chło­pów.

– A dejże spo­kój, jesz­cze mi ko­lej­nego ar­ty­sty po­trzeba – wes­tchnęła Anka, któ­rej były mąż, zwany przez nią kon­se­kwent­nie pa­nem Cu­krem (które to na­zwi­sko kon­se­kwent­nie od­mie­niała jak rze­czow­nik po­spo­lity, po­dobno wbrew ży­cze­niom eksia. Twier­dziła, że skoro je so­bie wzięła, może z nim te­raz ro­bić, co jej się po­doba), istot­nie był ar­ty­stą. Tyle że nie­do­ce­nia­nym, w każ­dym ra­zie fi­nan­sowo, więc pra­co­wał w Cap­ge­mini. – Ale à pro­pos wsi, sio­stra chce mnie za dwa ty­go­dnie wy­cią­gnąć na ja­kiś week­end w le­sie, ob­co­wa­nie z na­turą, spa­cery, święty spo­kój.

– Faj­nie, też chcia­ła­bym gdzieś wy­je­chać i za­po­mnieć o wszyst­kim. A gdzie?

– Nie py­ta­łam na­wet, na ja­kimś ło­nie przy­rody na za­du­piu. Mnie w su­mie wszystko jedno, byle się ode­rwać od tej ro­boty. Pen­sjo­nat na­zywa się Okoń, więc może nad wodą, ale na zdję­ciach na stro­nie były głów­nie drzewa.

– Je­dzie­cie we dwie?

– Bie­rze jesz­cze swoje córki, to już na­sto­latki, fajne dziew­czyny. Ja w ich wieku nie ma­rzy­łam ra­czej o ob­co­wa­niu z na­turą w to­wa­rzy­stwie mamy i cioci, ale one po­dobno się cie­szą. Jesz­cze nie wiem, czy po­jadę, będę im tam tylko psuć hu­mor…

– Nie wy­głu­piaj się, jedź z nimi – po­wie­dzia­łam.

Wy­rwa­nie się z Kra­kowa, na­wet pod ko­niec paź­dzier­nika, mo­gło tylko po­móc. W domu tak na­prawdę nie dało się ode­rwać my­śli od pracy. Anka stwier­dziła, że zo­ba­czy, ale ja­koś bez prze­ko­na­nia. Po­sta­no­wi­łam, że po­pro­szę po­tem dziew­czyny, żeby po­mo­gły mi ją na­mó­wić. Nie można w kółko sie­dzieć na ka­na­pie, pić wina i uża­lać się nad swoim lo­sem. Wie­dzia­łam o tym do­sko­nale, gdyż sama re­gu­lar­nie to ro­bi­łam i na dłuż­szą metę wcale nie było to do­bre.

Po po­wro­cie na sta­no­wi­sko pracy na­tych­miast prze­sta­łam o tym my­śleć i za­bra­łam się do od­ko­py­wa­nia z la­winy mejli, koń­cze­nie wy­ceny i próby zro­zu­mie­nia no­wego pil­nego pro­jektu, który klientka opi­sała nie­ja­sno i chyba nie do­łą­czyła wszyst­kich pli­ków. Gdy się z tym upo­ra­łam i mo­głam zbie­rać się do wyj­ścia, była osiem­na­sta. Zo­sia wy­szła nie­wiele wcze­śniej, Ka­lina i Anka wciąż jesz­cze sie­działy przy biur­kach.

Na­stępny dzień, przy­naj­mniej tyle do­brze, że pią­tek, wy­glą­dał po­dob­nie jak wszyst­kie inne. Praca pro­duk­cyjna szła jak zwy­kle, czyli pełną parą, o włos od wy­ko­le­je­nia. Z przy­ja­ciół­kami pra­wie nie mia­łam czasu po­ga­dać. Na tym eta­pie tak je już chyba na­le­żało okre­ślać – przy­ja­ciółki. Po­zna­ły­śmy się wszyst­kie w pracy. Ja za­trud­ni­łam się w Azo­rze pierw­sza, po­tem przy­szła Ka­lina. Szybko od­kry­ły­śmy, że mamy wspólne za­in­te­re­so­wa­nia i roz­ma­wia­ły­śmy czę­sto, ale wtedy jesz­cze była to tylko zwy­kła zna­jo­mość. Obie by­ły­śmy ra­czej zdy­stan­so­wane i po­trze­bo­wa­ły­śmy doj­rzeć do za­cie­śnie­nia re­la­cji. U mnie wią­zało się to z ni­skim po­zio­mem umie­jęt­no­ści spo­łecz­nych, przez co bez­piecz­niej czu­łam się, trzy­ma­jąc się nieco z boku, Ka­lina z ko­lei kryła się przed świa­tem za tar­czą lek­kiej iro­nii i żartu. Aż pew­nego dnia po­ja­wiła się Anka, która z prze­ła­my­wa­niem lo­dów, po­ko­ny­wa­niem ba­rier i skra­ca­niem dy­stansu nie miała naj­mniej­szego pro­blemu. Mó­wiła dużo, szybko i bez­po­śred­nio, a wszel­kie emo­cje, po­zy­tywne i ne­ga­tywne, oka­zy­wała bar­dzo wy­ra­zi­ście. Tego typu lu­dzie czę­sto spra­wiali, że przy­tło­czona ich eks­tra­wer­sją wy­co­fy­wa­łam się jesz­cze bar­dziej. Byli dla mnie zbyt in­ten­sywni. Z Anką było z ja­kie­goś po­wodu ina­czej. Szybko zbli­ży­ły­śmy się nie tylko do niej, ale i do sie­bie na­wza­jem. Za­czę­ły­śmy się spo­ty­kać czę­ściej i roz­ma­wiać o spra­wach za­równo bła­hych, jak i in­tym­nych i waż­nych. Anka zaś ścią­gnęła do Azora, który wów­czas jesz­cze był miej­scem pracy nie gor­szym niż inne, swoją przy­ja­ciółkę Zo­się, in­te­li­gentną, rze­czową i bar­dzo kon­kretną. Im go­rzej działo się w Azo­rze, tym bar­dziej za­cie­śniała się na­sza zna­jo­mość, bo wie­dzia­ły­śmy, że mo­żemy li­czyć na wza­jemne zro­zu­mie­nie i wspar­cie. Bar­dzo nam to po­ma­gało. Zwłasz­cza te­raz, gdy było już tak źle, że z emo­cji Anka oka­zy­wała głów­nie wście­kłość, a Ka­li­nie skoń­czyły się żar­ciki.

Do po­łu­dnia – wy­jąw­szy kwe­stie służ­bowe – zdą­ży­ły­śmy je­dy­nie sko­men­to­wać fakt, że Ka­lina przy­szła do pracy w bla­do­nie­bie­skiej bluzce, co było dla niej o tyle nie­ty­powe, że do­tąd kon­se­kwent­nie trzy­mała się skali sza­ro­ści. Wy­glą­dało to bar­dzo spój­nie i mi­ni­ma­li­stycz­nie, na­wet je­śli był to mi­ni­ma­lizm wy­łącz­nie es­te­tyczny, bo sa­mych ko­szu­lek w czarno-białe pa­ski miała z pięć, a każda tro­chę ina­czej ła­sko­tała mnie w astyg­ma­tyczne oczy. Nie py­ta­łam o to ni­gdy, ale po­dej­rze­wa­łam, że wy­brała taki styl, żeby wy­glą­dać po­waż­niej, bo twarz miała nie­winną i dziew­częcą, acz­kol­wiek w ostat­nich mie­sią­cach nieco zmę­czoną. Ko­lejny po­za­służ­bowy te­mat po­ja­wił się do­piero pod­czas prze­rwy na zro­bie­nie kawy, kiedy to wy­słu­cha­ły­śmy opo­wie­ści o tym, z czym w ósmej kla­sie musi mie­rzyć się, o ile do­brze zro­zu­mia­łam, córka Eli. Nie było to ta­kie oczy­wi­ste, bo mó­wiła o tym dziecku „Ma­niuś” lub „Ma­niu­tek”. Pew­nie od Ma­rii. Głu­pio było mi py­tać. Zresztą mo­głam póź­niej do­wie­dzieć się tego od Zosi. Ona, jak wszy­scy ro­dzice za­trud­nieni w Azo­rze, orien­to­wała się cał­kiem do­brze w płci, wieku i upodo­ba­niach cu­dzych dzieci.

Po po­wro­cie do biurka za­uwa­ży­łam, że Re­nata wciąż nie od­czy­tała mo­jej wczo­raj­szej wia­do­mo­ści na Te­am­sach. Za to pod mej­lem od HR-ów zo­ba­czy­łam od­po­wiedź ko­legi, który wy­ra­żał do­kład­nie ta­kie samo przy­pusz­cze­nie jak my. Nie­wiele my­śląc, od­pi­sa­łam do wszyst­kich:

Cześć,

w pełni po­dzie­lam te wąt­pli­wo­ści i uwa­żam, że w tej sy­tu­acji naj­le­piej by­łoby ze­brać py­ta­nia pra­cow­ni­ków i od­po­wie­dzi na nie udzie­lić zbior­czo w jed­nej wia­do­mo­ści. Po­zwo­li­łoby to unik­nąć dal­szych nie­po­ro­zu­mień.

Best re­gards/Po­zdra­wiam

Agata Świszcz-Susz­czyń­ska, Se­nior Pro­ject Ma­na­ger

Na­wia­sem mó­wiąc, Świszcz-Susz­czyń­ska to nie było naj­wy­god­niej­sze na­zwi­sko do pracy w tak zwa­nym mię­dzy­na­ro­do­wym śro­do­wi­sku. Więk­szość osób, z któ­rymi mia­łam do czy­nie­nia, tak pod­wy­ko­naw­ców, jak i klien­tów, za­pewne nie po­dej­mo­wała na­wet prób od­gad­nię­cia, jak się je po­winno czy­tać. Z wza­jem­no­ścią zresztą, ja też czę­sto ba­ra­nia­łam przy per­so­na­liach ta­kich na przy­kład Fi­nów. Cóż, mo­gło być go­rzej, w każ­dym ra­zie dla nich: mo­głam mieć na imię Zdzi­sława.

Po­tem wró­ci­łam do pro­jek­tów. Od­no­to­wa­łam w prze­lo­cie, że Anka rów­nież uak­tyw­niła się w tam­tym wątku, ale nie mia­łam czasu na­wet prze­czy­tać, co na­pi­sała.

Ja­kieś pół­to­rej go­dziny póź­niej, gdy wra­ca­ły­śmy z Anką z pa­pie­rosa, Re­nata za­cze­piła nas na ko­ry­ta­rzu i za­pro­siła do je­dy­nej pu­stej sali kon­fe­ren­cyj­nej. W po­zo­sta­łych sie­dzieli ważni lu­dzie z kie­row­nic­twa i roz­ma­wiali o waż­nych spra­wach, praw­do­po­dob­nie igno­ru­jąc przy tym za­ku­pione przez Bo­żenę pro­dukty spo­żyw­cze. Przez prze­szklone drzwi jed­nej z nich do­strze­ga­łam ge­sty­ku­lu­ją­cego za­ma­szy­ście Zyg­munta. Pew­nie wy­gła­szał ja­kąś pre­zen­ta­cję o ro­sną­cych słup­kach, z któ­rych dla sze­re­go­wych pra­cow­ni­ków nie wy­nik­nie ża­den po­ży­tek. Po­szły­śmy z Re­natą, nie mia­ły­śmy wyj­ścia.

– Dziew­częta, mó­wi­łam, że wa­sze nie­zba­lan­so­wane go­dziny omó­wimy in­dy­wi­du­al­nie. Nie było po­trzeby pi­sać od­po­wie­dzi w tam­tym wątku, a już zwłasz­cza nie do ca­łej firmy – po­wie­działa, gdy tylko za­mknęły się za nami drzwi.

– Mejl do­ty­czył za­sad ogól­nych, wiele osób miało wąt­pli­wo­ści, czemu mia­ły­śmy nie od­pi­sy­wać? – za­py­ta­łam.

– Każdy ma inną sy­tu­ację, nie trzeba oma­wiać tego przy wszyst­kich.

– Nie pro­si­ły­śmy o oma­wia­nie kon­kret­nej sy­tu­acji, nie dzie­li­ły­śmy się żad­nymi szcze­gó­łami. Nie ro­zu­miem, na czym po­lega twój pro­blem.

– Tak czy ina­czej, po­win­ny­ście były iść z tym do mnie.

– No to je­ste­śmy – od­par­łam. – Czy Azor za­płaci nam za po­przedni kwar­tał?

– W kółko wra­ca­cie do prze­szło­ści. Trzeba pa­trzeć na­przód. Dział HR roz­wią­zał kwe­stię nie­zba­lan­so­wa­nych go­dzin, a wy py­ta­cie o to, co było.

– Czyli za­płaci czy nie?

– Nie za­płaci, było prze­cież ja­sno na­pi­sane, że ma­cie so­bie ode­brać.

– Nie mamy kiedy.

– Gdy­by­ście tyle czasu po­świę­cały na pracę, co na li­cze­nie go­dzin, mejle do HR, spa­cery po biu­rze i cho­dze­nie na pa­pie­rosa, pro­blemu by nie było.

– Re­nata, o czym ty w ogóle mó­wisz?! – zde­ner­wo­wała się Anka. – Nie wi­dzisz, ile jest ro­boty? Nie wi­dzisz, że cały ze­spół jest prze­pra­co­wany? Nie wiesz, ja­kie są na­stroje?!

– Może by­łyby lep­sze, gdy­by­ście nie ma­ru­dziły, tylko my­ślały o ze­spole i dbały o po­zy­tywną at­mos­ferę.

– Prze­cież nie bę­dzie po­zy­tyw­nej at­mos­fery, do­póki to bę­dzie tak wy­glą­dać! – pod­nio­sła głos Anka. – Wszyst­kie je­ste­śmy prze­mę­czone, za­su­wamy jak małe sa­mo­cho­dziki dzień w dzień, a Azor w do­datku nie za­mie­rza nam za to za­pła­cić!

– Zo­staw prze­szłość za sobą i le­piej myśl o tym, żeby tak za­pla­no­wać pracę, by nie mieć ta­kich pro­ble­mów. To taka branża, my­ślisz, że gdzie in­dziej jest ina­czej?

– Re­nata, ja mam w tej branży pięt­na­ście lat do­świad­cze­nia! Ty na­prawdę są­dzisz, że ja nie wiem, ja­kie są gdzie in­dziej wa­runki?!

– To idź gdzie in­dziej, jak ci się nie po­doba – skwi­to­wała Re­nata.

Twarz Anki przy­brała taki wy­raz, że ta roz­mowa nie miała szans skoń­czyć się do­brze dla żad­nej ze stron.

– Wi­dzę, że nie doj­dziemy do po­ro­zu­mie­nia. Wra­cajmy do pracy – oznaj­mi­łam lo­do­wato i otwo­rzy­łam drzwi. Po po­wro­cie do biurka za­uwa­ży­łam, że w wątku do­ty­czą­cym nad­go­dzin przy­było próśb o wy­ja­śnie­nia. Za­ję­łam się ko­lej­nymi py­ta­niami Yanna, proś­bami o prze­su­nię­cie de­dlaj­nów i wszyst­kim tym, co mu­siało być zro­bione. Ze zło­ści nie­mal go­to­wa­łam się w środku. Mia­łam na­dzieję, że nie było tego czuć w mej­lach wy­sy­ła­nych do nie­win­nych lu­dzi.

Roz­dział 2,w któ­rym ZYG­MUNT oma­wia es­te­tykę skle­pów spo­żyw­czych i wy­ra­zów twa­rzy w wa­run­kach służ­bo­wych

Mó­wią, że dy­rek­to­rem zo­stać trudno, ale być przy­jem­nie, i jest to święta prawda, na­wet je­żeli obej­muje się to sta­no­wi­sko w ta­kiej fir­mie jak Azor LSP. Mniej­sza o idio­tyczną na­zwę, cho­ciaż przy­dałby się tu ja­kiś re­bran­ding, ale gdy przy­cho­dzi się jako osoba z ze­wnątrz do or­ga­ni­za­cji ucze­pio­nej sta­rych przy­zwy­cza­jeń jak pi­jany płota i chce się co­kol­wiek zop­ty­ma­li­zo­wać, na­po­tyka się, rzecz ja­sna, opór. Nie by­łem w sta­nie zli­czyć, ile razy sły­sza­łem „za­wsze się tak ro­biło”, „u nas to działa” i tym po­dobne. Fak­tycz­nie ja­koś dzia­łało. Tyle tylko, że mo­gło le­piej. Osta­tecz­nie nie po to Ma­rian za­trud­nił Te­resę, a Te­resa mię­dzy in­nymi mnie, żeby wszystko zo­stało po sta­remu. Trzeba było w końcu wy­ka­zać ja­koś swoją przy­dat­ność i upew­nić Ma­riana w słusz­no­ści jego de­cy­zji, czego per­so­nel Azora zde­cy­do­wa­nie nie uła­twiał. Pra­co­wa­łem tu po­nad rok i na­dal każda istot­niej­sza zmiana bu­dziła liczne, umiar­ko­wa­nie sen­sowne, za­strze­że­nia.

Nie ina­czej miało za­pewne być i na ostat­nim tego dnia spo­tka­niu, od­by­wa­ją­cym się zdal­nie, po­nie­waż nie wszyst­kim uczest­ni­kom chciało się przyjść do biura. Nie­któ­rych ko­ro­na­wi­rus tak roz­pie­ścił, że w 2022 roku na­dal pra­co­wali z domu i pół dnia spę­dzali w pi­ża­mie. Ich prawo, ja jako czło­wiek to­wa­rzy­ski i spra­gniony w ży­ciu jed­nak ja­kiejś róż­no­rod­no­ści rzadko z tej opcji ko­rzy­sta­łem. Że ta róż­no­rod­ność jest mi po­trzebna, prze­ko­na­łem się w szczy­cie pan­de­mii, kiedy to moja ów­cze­sna part­nerka za­częła mi dzia­łać na nerwy tak bar­dzo, że go­tów by­łem pięć razy dzien­nie cho­dzić do Le­wia­tana i ze śmie­ciami, żeby nie mu­sieć z nią cały czas prze­by­wać. Ona się w końcu za­częła cze­piać, że w kółko la­tam do tego sklepu, su­ge­ro­wała pro­blemy z pa­mię­cią i oskar­żała mnie o zno­sze­nie do domu za­raz­ków, przez co mia­łem jej jesz­cze bar­dziej dość. W do­datku na­zy­wała ten sklep bi­blij­nym po­two­rem, co wy­da­wało jej się sza­le­nie dow­cipne, i do­da­wała, że, he, he, złoty, a skromny. Istot­nie, on miał taki zło­tawy szyld, żeby nie za­bu­rzać es­te­tyki oko­licy, ale, po pierw­sze, co z tego, a po dru­gie, za trze­cim ra­zem to prze­staje ba­wić. Zro­biło się nieco ła­twiej, jak za­częła bie­gać nad Wi­słą i, nie­ty­powo dla sie­bie, wcale mnie ze sobą nie cią­gnęła. Póź­niej z ko­lei jesz­cze bar­dziej po­lu­zo­wali re­stryk­cje i czło­wiek mógł wresz­cie cza­sem się z kimś spo­tkać, więc zy­ska­łem od­skocz­nię. No a po­tem ona i tak mnie po­rzu­ciła. Part­nerka, nie od­skocz­nia.

Wra­ca­jąc do spo­tka­nia i jego zdal­nego cha­rak­teru, to na czas ob­ja­wiły się trzy osoby – ja, Sa­bina i Anita, jedna dość ra­do­sna i oży­wiona, druga ra­czej znę­kana. Znów cze­kała mnie wąt­pliwa przy­jem­ność słu­cha­nia przez słu­chawki pi­sków tej pierw­szej. Przez dwa­dzie­ścia lat na­szej zna­jo­mo­ści nie udało mi się w pełni po­jąć na­tury tego fe­no­menu. Sa­bina i na żywo miała wy­soki głos, ale, po­wiedzmy, nie ra­żący, na­to­miast to, co wy­do­by­wał z niego sprzęt elek­tro­niczny, spra­wiało mi nie­mal fi­zyczny ból. W do­datku im lep­szy miała na­strój, tym bar­dziej szcze­bio­tała, przez co spra­wiała mocno nie­po­ważne wra­że­nie. Było to jed­nak wra­że­nie mylne. Gdyby Sa­bina istot­nie była tak nie­groźna i trzpio­to­wata, jak mo­gło się na pierw­szy rzut oka wy­da­wać, Te­resa nie ścią­gnę­łaby jej ani do Azora, ani wcze­śniej do Cu­ia­vii czy do Ling­po­leksu. Sta­ran­nie do­bie­rała so­bie współ­pra­cow­ni­ków, choć, po­wiedzmy so­bie szcze­rze, nie za­wsze ro­zu­mia­łem kry­te­ria.

Anita na­to­miast, w prze­ci­wień­stwie do mnie i Sa­biny, nie za­li­czała się do wy­se­lek­cjo­no­wa­nej przez Te­resę grupy, była bo­wiem za­trud­niona w Azo­rze od ład­nych kil­ku­na­stu lat, czyli od cza­sów, gdy jego wła­ści­ciel do­piero star­to­wał ze swoim biz­ne­sem. Na ile była kom­pe­tentna, trudno stwier­dzić, bo prze­waż­nie za­miast wy­ra­zić oso­bi­stą opi­nię, sta­rała się po pro­stu zgo­dzić ze wszyst­kimi na­raz. Nie po­wie­dział­bym jed­nak, że nic nie miała w gło­wie, po­nie­waż, po pierw­sze, cza­sem za­ję­cie ta­kiego sta­no­wi­ska wy­maga so­lid­nej gim­na­styki umy­sło­wej, a po dru­gie, z mo­ich roz­mów z nią wy­ni­kało, że na wiele kwe­stii mamy zbieżne po­glądy. Ogól­nie jed­nak nie prze­szka­dzała mi, a jej do­głębna wie­dza na te­mat do­tych­cza­so­wego spo­sobu dzia­ła­nia przed­się­bior­stwa by­wała przy­datna. Sa­bina twier­dziła, nie bez słusz­no­ści, że co­raz mniej, i chęt­nie wi­dzia­łaby na tym sta­no­wi­sku ko­goś zdol­nego za­ofe­ro­wać świeżą per­spek­tywę, ale na ra­zie nikt nie ro­bił w tej kwe­stii nic kon­kret­nego.

Te­raz Anita wy­mam­ro­tała ja­kieś po­wi­ta­nie, po czym po­in­for­mo­wała, że team le­aderki PM-ów praw­do­po­dob­nie się spóź­nią, bo mu­szą dłu­żej zo­stać na pil­nym callu z HR-ami, z któ­rego ona do­piero co wy­szła. Do­prawdy, zu­pełny brak sza­cunku dla na­szego czasu.

– Co się znowu stało? – za­py­ta­łem.

– Pra­cow­nicy źle za­re­ago­wali na nową po­li­tykę roz­li­cza­nia czasu pracy.

Nie zdzi­wiło mnie to w naj­mniej­szym stop­niu. Oni tu w kółko na coś źle re­ago­wali, straszne mi­mozy. Jak my­śmy za­czy­nali pra­co­wać, to nor­mal­nie się sie­działo te dwa­na­ście go­dzin, zdal­nie jesz­cze wtedy nie bar­dzo było można, i nikt nie na­rze­kał. No, ale my­śmy mieli etykę pracy. A po tej pracy jesz­cze mie­li­śmy siłę na roz­rywki. Co ja się swego czasu na­ba­lo­wa­łem w Hor­mo­nie…

Albo po­tem, jak już pra­co­wa­łem w Ver­ba­lingu, w kółko się gdzieś cho­dziło z ludźmi z pracy, te przy­jaź­nie prze­cież trwają do dzi­siaj. To wtedy zresztą po­zna­łem więk­szość z tych, któ­rych w póź­niej­szych la­tach cią­gnęła za sobą po ko­lej­nych fir­mach Te­resa. W tam­tych cza­sach, rzecz ja­sna, nie była jesz­cze żadną CEO, tylko zwy­kłą kie­row­niczką PM-ów, i to do jej ze­społu tra­fi­łem. Na po­czątku nie by­łem wcale prze­ko­nany, czy to dla mnie do­brze, bo krą­żyły o niej różne opi­nie. Nie­któ­rzy uwa­żali, że jest zbyt zimna, wy­ma­ga­jąca i ma au­to­ry­tarne za­pędy. Miała na­wet ksywkę „Ca­ryca”. Dla nich może fak­tycz­nie był to pro­blem, skoro im się nie chciało ro­bić, ja jed­nak szybko prze­ko­na­łem się, że ceni lu­dzi, któ­rzy umieją pra­co­wać i wy­ka­zują ini­cja­tywę, za­miast w kółko się snuć i na­rze­kać. Wkrótce na­sza zna­jo­mość zro­biła się po­za­służ­bowa – po­ja­wiły się ja­kieś grille i piwka w więk­szym gro­nie, to­też trwała także po tym, jak ona awan­so­wała, a ja zmie­ni­łem pracę. I tak się to cią­gnęło, z obo­pólną ko­rzy­ścią.

– No to ich uspo­kój­cie, co to za pro­blem? – ode­zwa­łem się w końcu.

– Pra­cu­jemy nad tym, zwłasz­cza że nie­któ­rzy już się bu­rzą pu­blicz­nie, nie mu­szę mó­wić, jaki to ma wpływ na na­stroje.

– Tak, to trzeba ukró­cić – zgo­dziła się Sa­bina. – Ci naj­bar­dziej nie­za­do­wo­leni sami w końcu odejdą, i bar­dzo do­brze. Oni są wszy­scy na umo­wach o pracę, a to są duże koszty. Pol­ska robi się co­raz droż­sza, więc lo­kal­nie już się nie opłaca za­trud­niać. Le­piej za­ofe­ro­wać B2B ja­kimś Tur­kom czy in­nym Al­bań­czy­kom, we­zmą z po­ca­ło­wa­niem ręki po­łowę tego, co te­raz mu­simy pła­cić, i jesz­cze się będą cie­szyć.

– Oczy­wi­ście, jest to po­waż­nie brane pod uwagę – po­twier­dziła Anita.

Wkrótce po­tem po­ja­wiły się team le­aderki, wszyst­kie znę­kane w po­dob­nym stop­niu co Anita. Do­prawdy, nie mógł so­bie Ma­niuś we­sel­szych bab po­za­trud­niać? Aż przy­kro było pa­trzeć na te ich miny. Za­czy­nało się to udzie­lać na­wet Re­na­cie, którą do tego od­działu ścią­gnęła Te­resa, i był to je­den z przy­pad­ków, któ­rych od lat nie udało mi się ogar­nąć ro­zu­mem. Nie było dla mnie ni­gdy ja­sne, o co z tą Re­natą cho­dzi, bo o nad­zwy­czajne kom­pe­ten­cje, twarde czy mięk­kie, nie mia­łem po­wodu jej po­dej­rze­wać. Przez tyle lat bym za­uwa­żył, pra­co­wa­łem z nią nie­jed­no­krot­nie w róż­nych agen­cjach. Tyle że do­brze ogar­niała Excela, ale to nie jest ani klu­czowe, ani ta­kie znowu nie­spo­ty­kane. Ja­kąś war­tość mu­siała swoją osobą jed­nak dla Te­resy przed­sta­wiać, skoro ścią­gnęła ją także tu. Nie z do­broci serca prze­cież, bo tej Te­re­ska w spra­wach służ­bo­wych ra­czej nie prze­ja­wiała, ani z sym­pa­tii, bo tej zde­cy­do­wa­nie nie do­strze­ga­łem. Za­cho­wy­wała się, jakby le­dwo tę Re­natę to­le­ro­wała, a mimo to przy­wio­dła ją do któ­rejś ko­lej­nej firmy. Zero lo­giki. Ale z ba­bami to ogól­nie ni­gdy nic nie wia­domo.

Na szczę­ście Re­nata na­sią­kła tu­tej­szą at­mos­ferą tylko czę­ściowo, bo za­raz wy­szcze­rzyła się na po­wi­ta­nie, jak to ona, a uśmiech miała sze­roki. I co, tak by im było trudno pójść za jej przy­kła­dem? Nie jest to wielki wy­si­łek, zwłasz­cza gdy i tak ma się za chwilę udo­stęp­nić ekran z pre­zen­ta­cją, a to już można ro­bić z wy­ra­zem twa­rzy, jaki się chce. I tak nie miały do po­wie­dze­nia nic szcze­gól­nie waż­nego ani mą­drego, mo­gły więc cho­ciaż za­dbać o miły na­strój pod­czas spo­tka­nia.

Jak się oka­zało, z za­cho­wa­niem pro­fe­sjo­na­li­zmu pod­czas pre­zen­ta­cji Ma­ria­nowe pra­cow­nice też miały pro­blemy. W każ­dym ra­zie jedna, Ela. Była ja­koś w po­ło­wie, gdy w rogu ekranu za­częły jej wy­ska­ki­wać po­wia­do­mie­nia. Ja­kiś Ma­niu­tek S. wy­ra­żał swoją wdzięcz­ność i mi­łość, każdą z wy­po­wie­dzi koń­cząc licz­nymi ser­dusz­kami. A prze­cież to można wy­łą­czyć w usta­wie­niach. Sta­ra­łem się to kul­tu­ral­nie zi­gno­ro­wać, ale Re­nata, która nie wy­łą­czyła ka­merki, na­tych­miast zro­biła dziwną, jakby znie­sma­czoną minę, a Sa­bina od­mu­to­wała się tylko po to, żeby zna­cząco chrząk­nąć. Baby to jed­nak są wredne. Ela się spe­szyła i wy­bą­kała ja­kieś prze­pro­siny, a po­tem zgu­biła wą­tek. Cyrk. No ale czego się po tych lu­dziach spo­dzie­wać? Po spo­tka­niu, z któ­rego w za­sa­dzie wy­ni­kało nie­wiele, acz­kol­wiek wy­star­cza­jąco, by Anita na­pi­sała pod­su­mo­wa­nie i na­wet wy­łu­skała z tego pie­prze­nia ja­kieś ac­tion items, po­sze­dłem zro­bić so­bie kawę. Ku swo­jemu za­sko­cze­niu nie mu­sia­łem na­wet czy­ścić przed uży­ciem dy­szy do mleka. Po­tem jesz­cze kilka mejli, je­den szybki call, i koło czwar­tej uzna­łem, że week­end wy­lą­do­wał. Coś mi tam jesz­cze zo­stało do zro­bie­nia, ale zde­cy­do­wa­łem, że może po­cze­kać do po­nie­działku. Nie ma co się prze­pra­co­wy­wać. Naj­waż­niej­szy jest w końcu work-life ba­lance.

Roz­dział 3,w któ­rym AGATA od­nosi drobny suk­ces, a Da­nuta wróży jej świe­tlaną przy­szłość

Week­end upły­nął mi jak zwy­kle. Pi­łam wino, uża­la­łam się nad swoim lo­sem i roz­sy­ła­łam CV. Od­nio­słam też pe­wien drobny suk­ces: udało mi się przy wspar­ciu Zosi i Ka­liny na­mó­wić Ankę na ten wy­jazd z sio­strą. Po­trze­bo­wała go. W za­sa­dzie wszyst­kie po­trze­bo­wa­ły­śmy cze­goś po­dob­nego. Dwa dni to za mało, żeby na­prawdę od­po­cząć, ale lep­sze to niż nic.

Jak ła­two zgad­nąć, nie za­znaw­szy przez week­end łona na­tury, w po­nie­dzia­łek czu­łam się nie­wiele mniej zmę­czona niż w pią­tek po po­łu­dniu. W do­datku w mo­jej skrzynce, wśród kil­ku­dzie­się­ciu mejli, w tym jed­nego od wy­bit­nie nie­za­do­wo­lo­nej klientki, znaj­do­wała się ofi­cjalna od­po­wiedź na na­sze py­ta­nia do­ty­czące nad­go­dzin. Nie po­cho­dziła od Da­nuty, która po wy­sła­niu ini­cju­ją­cej wą­tek wia­do­mo­ści już się nie udzie­lała, tylko od Anity, dy­rek­torki od­działu. Anita peł­niła tę funk­cję jesz­cze w erze Ma­riana i dzi­wiło nas tro­chę, że nie zo­stała za­stą­piona żad­nym z krew­nych i zna­jo­mych kró­lika. Jed­nak na­wet je­śli for­mal­nie jej sta­no­wi­sko po­zo­sta­wało ta­kie samo, wi­dać było, że ma co­raz mniej do po­wie­dze­nia i musi zaj­mo­wać się rze­czami, które wcze­śniej zle­ci­łaby ko­muś in­nemu. Na przy­kład, jak te­raz, or­ga­ni­zo­wa­niem calla dla za­nie­po­ko­jo­nych naj­now­szymi wie­ściami pra­cow­ni­ków. Za­brała się do tego zresztą nie­udol­nie, bo nie usta­wiła spo­tka­nia w ka­len­da­rzu Outlo­oka, jak zwy­kło się czy­nić, tylko wy­słała za­pro­sze­nie mej­lem. Na dzie­siątą, kiedy to więk­szość lu­dzi zde­cy­do­wa­nie ma co ro­bić.

Po­ogar­nia­łam, co mo­głam, i we­szłam na calla. Oprócz mnie było kil­ka­na­ście osób. My­śla­łam, że po­jawi się wię­cej. Być może nie za­uwa­żyli za­pro­sze­nia w mejlu. Przy­szło mi do głowy, że w ta­kim ra­zie brak spo­tka­nia w ka­len­da­rzu mógł jed­nak być w pełni za­mie­rzony. Im mniej lu­dzi, tym mniej py­tań, pro­ste. Anita w pierw­szych sło­wach wy­ra­ziła swoje głę­bo­kie zro­zu­mie­nie dla na­szego za­gu­bie­nia wo­bec za­wi­ło­ści pro­ce­dur i za­pew­niła, że dział HR w swo­jej ła­ska­wo­ści ra­czył je upro­ścić, by wszyst­kim nam żyło się ła­twiej. Wy­ja­śniła na­stęp­nie, że za radą praw­nika, pra­gnąc do­sto­so­wać re­gu­la­min we­wnętrzny do prze­pi­sów prawa pracy, firma Azor zre­zy­gno­wała z pła­ce­nia za go­dziny nie­zba­lan­so­wane, bo­wiem za­da­niowy tryb pracy nie prze­wi­duje go­dzin nad­licz­bo­wych. Za­py­tana, czy de­cy­zja ta do­ty­czy rów­nież po­przed­niego kwar­tału, po­twier­dziła i za­pro­po­no­wała przej­ście do ko­lej­nych py­tań.

Wo­bec tego za­da­łam ko­lejne py­ta­nie: chcia­łam wie­dzieć, w jaki spo­sób firma za­mie­rza nam te go­dziny zre­kom­pen­so­wać. Anita cie­pło wy­tłu­ma­czyła, że do końca kwar­tału mam prze­cież czas, żeby je so­bie ode­brać. Na to ja­kaś dziew­czyna z ze­społu Eli rów­nie cie­pło za­py­tała, czy można to zro­bić jed­nym cią­giem, bo jej dwa ty­go­dnie wol­nego bar­dzo by się przy­dały. Anita wes­tchnęła i po­wie­działa, że tak się nie­stety nie da, bo ostatni kwar­tał za­wsze jest ciężki. Można ode­brać naj­wy­żej cztery go­dziny w ciągu dnia, pod wa­run­kiem, rzecz ja­sna, że wszyst­kie za­da­nia na ten dzień przy­pa­da­jące zo­staną wy­ko­nane, a klient na wszyst­kie swoje mejle otrzyma od­po­wiedź, cóż to bo­wiem za pro­blem wyjść w środku dnia i za­lo­go­wać się już tylko koło sie­dem­na­stej. Wszystko jest kwe­stią or­ga­ni­za­cji. Anka par­sk­nęła w mi­kro­fon i po­wie­działa, że to jest nie­po­ważne, a Zo­sia za­py­tała uprzej­mie, czy za­sto­so­wa­nie ma tu ar­ty­kuł ko­deksu pracy mó­wiący o tym, że czas wolny w za­mian za czas prze­pra­co­wany w go­dzi­nach nad­licz­bo­wych bez wnio­sku pra­cow­nika udzie­lany jest w wy­mia­rze o po­łowę wyż­szym niż liczba go­dzin nad­licz­bo­wych. Anita od­parła, że ab­so­lut­nie nie, bo­wiem w za­da­nio­wym try­bie pracy go­dziny nad­licz­bowe nie wy­stę­pują i pra­co­dawca idzie nam na rękę. Przy­po­mnia­łam wo­bec tego, że w try­bie za­da­nio­wym na­dal obo­wią­zują dzienne i ty­go­dniowe normy czasu pracy, a za taki roz­kład za­dań, który nie po­wo­duje prze­cią­że­nia obo­wiąz­kami, od­po­wie­dzialny jest pra­co­dawca. Anita w od­po­wie­dzi przy­to­czyła frag­ment mejla mó­wiący o tym, że pla­no­wa­nie za­dań jest wy­łączną od­po­wie­dzial­no­ścią pra­cow­nika. Zo­sia, na­dal tak samo uprzejma, za­cy­to­wała z ko­lei re­gu­la­min pracy, który gło­sił, że praca po­nad te normy wy­maga pi­sem­nej zgody prze­ło­żo­nego, a brak ta­kiej zgody może skut­ko­wać bra­kiem re­kom­pen­saty, i za­py­tała, czy ma o zgodę pro­sić co­dzien­nie. Anita oznaj­miła, że taka jest spe­cy­fika branży lo­ka­li­za­cyj­nej i nie ma po­trzeby Re­naty czy ko­go­kol­wiek in­nego kło­po­tać jesz­cze i tym.

– Czyli co – za­py­ta­łam – żad­nych szans na uczciwą za­płatę?

– Ja nic ta­kiego nie po­wie­dzia­łam – oznaj­miła Anita, po­uczyła, że sami je­ste­śmy od­po­wie­dzialni za unor­mo­wa­nie czasu swo­jej pracy, po­dzię­ko­wała za udział w spo­tka­niu i roz­łą­czyła się, za­nim kto­kol­wiek zdą­żył za­py­tać o coś jesz­cze.

By­ły­śmy wście­kłe, to zna­czy bar­dziej wście­kłe niż zwy­kle. Zo­sia szcze­gól­nie, bo w głębi du­szy była le­ga­listką i fakt, że firma bez­czel­nie igno­ruje za­pisy za­równo prawa pracy, jak i we­wnętrz­nego re­gu­la­minu, do­pro­wa­dzał ją do bia­łej go­rączki. My­śla­ły­śmy, że po tym, jak wy­słała ano­ni­mową skargę do PIP, zro­zu­mie, że to na nic. Je­dy­nym skut­kiem skargi do­ty­czą­cej faktu, że Re­nata od­mó­wiła jej urlopu na opiekę nad dziec­kiem w szpi­talu, bo prze­cież można wziąć ze sobą lap­topa i pra­co­wać zdal­nie, była su­ge­stia ze strony HR-ów, że do­my­ślają się au­tor­stwa. Tyle do­brze, że Zo­sia nie ugięła się wów­czas i za­miast kle­pać mejle le­dwo wy­bu­dzo­nemu po ope­ra­cji dziecku nad głową, po pro­stu przed­sta­wiła L4.

Na Te­am­sach za­py­ta­łam Re­natę, jak się za­pa­truje na kwe­stię pi­sem­nej zgody prze­ło­żo­nej. Mia­łam ni­kłą na­dzieję, że może jed­nak uda mi się uzy­skać od niej ja­kąś pod­kładkę. Po­tem trzeba było wra­cać do pracy pro­duk­cyj­nej, która tego dnia po­le­gała na ga­sze­niu roz­bu­cha­nych po­ża­rów i zdu­sza­niu w za­rodku ko­lej­nych. W pew­nym mo­men­cie zo­rien­to­wa­łam się, że nie czuję już wście­kło­ści, nie czuję po­pło­chu, nie czuję w ogóle nic. Je­stem tylko ma­szyną pi­szącą mejle i prze­no­szącą pliki z miej­sca na miej­sce. Po­my­śla­łam so­bie, że w su­mie do­brze, i pra­co­wa­łam da­lej.

O sie­dem­na­stej Ka­lina na­pi­sała na na­szym cza­cie, że to pier­doli i zdupca stąd, nie bę­dzie sie­dzieć, skoro do­sta­nie za to gu­zik z pę­telką. Jak po­wie­działa, tak zro­biła. Ja sie­dzia­łam da­lej, a i tak nie udało mi się na czas do­star­czyć tłu­ma­czeń na wszyst­kie za­mó­wione ję­zyki do klienta.

W dro­dze na przy­sta­nek czu­łam się, jakby głowę wy­peł­niała mi wata. Wie­dzia­łam, że tego dnia nie zro­bię już nic sen­sow­nego. No, może wsta­wię pra­nie. Pralkę jesz­cze by­łam zdolna ob­słu­żyć. Rze­czy, do któ­rych nie by­łam zdolna, obej­mo­wały sku­pie­nie się na czym­kol­wiek po­waż­niej­szym, sprzą­ta­nie, pro­wa­dze­nie lek­kiej i nie­zo­bo­wią­zu­ją­cej kon­wer­sa­cji, oraz – co chyba naj­bar­dziej mnie bo­lało – czy­ta­nie ksią­żek. Pra­wie wszyst­kie po­rzu­ca­łam po pierw­szych kilku stro­nach. Kie­dyś czy­ta­nie było moją ulu­bioną roz­rywką. Co gor­sza, chyba rów­nież ele­men­tem toż­sa­mo­ści. Który utra­ci­łam, bo czło­wiek zmę­czony i ze­stre­so­wany po pro­stu nie jest w sta­nie się skon­cen­tro­wać. Za­nim do­pro­wa­dzi się do stanu, w któ­rym my­śli nie będą cią­gle ucie­kać gdzieś in­dziej, głów­nie w dość nie­przy­jemne re­jony pro­ble­mów dnia po­wsze­dniego (co mnie na przy­kład zaj­mo­wało prze­waż­nie trzy pierw­sze dni urlopu), z czy­ta­nia nici.

Mąż po­wi­tał mnie z le­dwo skry­waną iry­ta­cją. Trudno mu było zro­zu­mieć, dla­czego po pro­stu nie wyjdę po ośmiu go­dzi­nach, oświad­cza­jąc, że trud mój skoń­czon, a resztą niech się mar­twi kto inny. Wie­lo­krot­nie pró­bo­wa­łam mu tłu­ma­czyć, że je­śli co­kol­wiek się opóźni, na­wet nie z mo­jej winy, to ja będę świe­cić oczami przed klien­tem, Re­natą i ac­co­unt ma­na­gerką, które to świe­ce­nie rów­nież zaj­muje ro­bo­czo­go­dziny, a swo­ich za­dań nie mam komu od­de­le­go­wać. Je­śli­bym zaś zde­cy­do­wała się zgło­sić pro­blem, otrzy­ma­ła­bym je­dy­nie in­for­ma­cję, że kie­dyś było go­rzej, a wszystko jest kwe­stią or­ga­ni­za­cji. Nie mu­sia­łam się o tym prze­ko­ny­wać na wła­snej skó­rze, nie­jedna przede mną pró­bo­wała. Wy­da­wało mi się, że mąż poj­muje, o czym mó­wię, a po­tem tę samą roz­mowę od­by­wa­li­śmy po­now­nie. W za­sa­dzie nie mia­łam mu tego za złe. On też miał prawo być zmę­czony tym, że nie da się ni­czego za­pla­no­wać, bo nie wia­domo, o któ­rej wyjdę z pracy, nie mam na nic ani siły, ani czasu, mó­wię głów­nie o swo­jej fru­stra­cji i ogól­nie mało ze mnie po­żytku. Tym ra­zem ogra­ni­czył się do stwier­dze­nia, że późno wró­ci­łam, i od­grzał mi zupę.

Wie­dzia­łam ską­d­inąd, że u Zosi i Ka­liny wy­glą­dało to po­dob­nie. Ankę przed pre­ten­sjami ze strony osoby part­ner­skiej ra­to­wał włącz­nie fakt, że i tak już była roz­wódką i z ni­kim się obec­nie nie spo­ty­kała, bo, jak twier­dziła, nie miała już siły na­wet na Tin­dera. (Zresztą, gdy ostat­nio tam zaj­rzała, wy­świe­tlił jej się pro­fil Zyg­munta, tego kie­row­nika na­le­żą­cego do świty Te­resy, co ją sku­tecz­nie znie­chę­ciło. Po­ka­zała nam. Gdyby czło­wiek nie wie­dział, co to za je­den, mógłby go na­wet prze­su­nąć w tę do­brą stronę: bio nie­głu­pie i bez błę­dów, zdję­cie ko­rzystne, sto­sowne i nie sprzed de­kady. Sam Zyg­munt nie był ani szcze­gól­nie brzydki, ani szcze­gól­nie piękny, fa­cet jak fa­cet, tak na żywo, jak i na tym zdję­ciu. Wie­kowo dla Anki w po­rządku, czter­dzie­ści osiem, czyli sie­dem lat od niej star­szy. Ode mnie dwa razy tyle, ale nie pod swoim ką­tem go oce­nia­łam). Poza tym jej koty nie były ob­ra­żal­skie. Na­to­miast koty Ka­liny były, a jej part­nerka, Ka­rina (tak, se­rio), ma­wiała, że nie ży­czy so­bie być tą trze­cią w związku Ka­liny z Azo­rem. Mąż Zosi ostrze­gał cy­klicz­nie, że dzieci prze­staną ją po­zna­wać, w od­po­wie­dzi na co Zo­sia przez kilka dni pra­co­wała zdal­nie, żeby so­bie cho­ciaż mo­gły po­pa­trzeć. Po­tem znów za­czy­nała przy­cho­dzić do biura, sie­działa tam tyle, ile wy­ma­gało do­bro klien­tów, i cały pro­ces się po­wta­rzał. Wo­bec tego mąż za­czy­nał ostat­nio su­ge­ro­wać, żeby po pro­stu się zwol­niła i nie szu­kała in­nej pracy, do­póki nie od­pocz­nie. Ona była roz­darta: z jed­nej strony wi­zja opusz­cze­nia Azora ją ku­siła, z dru­giej wcale nie chciała zaj­mo­wać się wy­łącz­nie do­mem i nie wy­obra­żała so­bie ży­cia bez wła­snych pie­nię­dzy. Twier­dziła też, że wie­rzy w do­bre in­ten­cje męża, ale wy­rwało jej się kie­dyś, że bar­dzo wy­god­nie by­łoby mu mieć wszystko pod­sta­wione pod nos, łącz­nie z kap­ciami i ga­zetą. Mó­wi­ły­śmy o tym rzadko. Mu­sia­ły­śmy się jed­nak prze­ła­mać, by przy­znać się ko­muś, na­wet so­bie na­wza­jem, że swo­imi dzia­ła­niami po­woli, ale sku­tecz­nie nisz­czymy wła­sne związki. Naj­ła­twiej było nam wska­zać win­nego w po­staci firmy Azor i uznać kwe­stię za za­mkniętą, ale to nie roz­wią­zy­wało pro­blemu. Tak, mo­gły­śmy po­szu­kać pracy gdzie in­dziej i ro­bi­ły­śmy to. A prze­cież trzeba było z cze­goś – i ja­koś – żyć.

Na­stęp­nego dnia na mnie i Ankę cze­kała nie­spo­dzianka: za­pro­sze­nia na spo­tka­nie z dzia­łem HR, dla mnie na pięt­na­stą, dla Anki go­dzinę póź­niej. W sali kon­fe­ren­cyj­nej, nie na Te­am­sach. Nie wi­dzia­ły­śmy, co o tym my­śleć. Te­mat brzmiał „Wąt­pli­wo­ści zwią­zane z za­da­nio­wym try­bem pracy”, ale by­ły­śmy nie­ufne.

– Może mnie zwol­nią i bę­dzie święty spo­kój – po­wie­działa Anka z czymś w ro­dzaju po­nu­rej na­dziei.

Ja wo­la­łam, żeby mnie jed­nak nie zwal­niali. Za­wsze ce­ni­łam so­bie do­bra ma­te­rialne, ta­kie jak po­ży­wie­nie i dach nad głową. Mąż mój od pracy się nie mi­gał, ale za­robki ad­iunkta na pol­skiej uczelni to nie są by­naj­mniej ko­kosy, a do tego jesz­cze mie­li­śmy kre­dyt.

Nie zwol­nili nas, ale i tak nie było przy­jem­nie. W sali kon­fe­ren­cyj­nej za­sia­dała je­dy­nie Da­nuta, sze­fowa HR. Spo­dzie­wa­łam się ra­czej któ­rejś z jej pod­wład­nych. Za­częło się nie­win­nie, od za­pew­nie­nia, że spo­tka­nie jest po­ufne, a Da­nuta go­rąco pra­gnie mi po­móc, oraz za­chęty do wy­ra­że­nia swo­ich wąt­pli­wo­ści. Wy­ra­zi­łam. Da­nuta na­chy­liła się do mnie i oznaj­miła, że moja in­ter­pre­ta­cja in­ten­cji firmy oraz po­dej­mo­wa­nych przez nią kro­ków jest błędna, co prze­kłada się na moje nie­prze­my­ślane dzia­ła­nia, które nie li­cują z po­wagą mo­jego sta­no­wi­ska.

– Słu­cham? – za­py­ta­łam, bo nic lep­szego nie przy­cho­dziło mi do głowy. Da­nuta spoj­rzała mi w oczy. Pa­trzyła w nie zresztą do końca spo­tka­nia. Wciąż pa­mię­tam smo­li­stą kre­skę na jej dol­nej po­wiece i po­skle­jane tu­szem rzęsy.

– Jako osoba za­trud­niona na sta­no­wi­sku star­szej, pod­kre­ślam, kie­row­niczki pro­jek­tów, win­naś szcze­gólną wagę przy­kła­dać do re­ali­za­cji stra­te­gii firmy we wszyst­kich jej aspek­tach – po­wie­działa ci­cho. Była je­dyną znaną mi osobą wy­ra­ża­jącą się bar­dziej ofi­cjal­nie w mo­wie niż w pi­śmie. – Jed­nym z nich jest zaś utrzy­ma­nie po­zy­tyw­nej at­mos­fery i dzia­ła­nia w du­chu so­li­dar­no­ści, co wszak przy­czy­nia się do zwięk­sze­nia wy­daj­no­ści pra­cow­ni­ków. Twoje nie­prze­my­ślane i szko­dliwe dzia­ła­nia od­bi­jają się na mo­rale ze­społu w spo­sób ne­ga­tywny, w związku z tym po­ja­wiają się wąt­pli­wo­ści co do two­jej przy­szło­ści tu­taj, a przy­szłość ta mo­głaby być świe­tlana.

– Ja­kie dzia­ła­nia? – za­py­ta­łam.

– Nie­jed­no­krot­nie oma­wia­łaś kwe­stie czy­sto in­dy­wi­du­alne, jak liczba prze­pra­co­wa­nych go­dzin, na fo­rum pu­blicz­nym, su­ge­ru­jąc przy tym, że wina leży po stro­nie firmy. Przed­sta­wi­łaś jed­nak tylko oso­bi­ste pro­blemy nie­bę­dące udzia­łem in­nych pra­cow­ni­ków.

– Przed­sta­wiane przeze mnie pro­blemy są jak naj­bar­dziej udzia­łem in­nych pra­cow­ni­ków i dzi­wię się, że zo­sta­łam tu za­pro­szona w po­je­dynkę – za­pro­te­sto­wa­łam. – Nie je­stem je­dyną nie­za­do­wo­loną osobą.

– Nikt inny nie zgła­szał wąt­pli­wo­ści. Tylko ty w upo­rczywy spo­sób pod­ko­pu­jesz mo­rale ze­społu, pod­no­sząc kwe­stie, które ne­ga­tyw­nie wpły­wają na ten ze­spół. Od­no­to­wa­li­śmy skargi od two­ich współ­pra­cow­nic, które są na­ra­żone na twoje e-ma­ile oraz wia­do­mo­ści na cza­tach gru­po­wych.

– Jak mam się za­tem ko­mu­ni­ko­wać? – Po­czu­łam, że za­czy­nają po­cić mi się ręce. W nie­ru­cho­mym wzroku Da­nuty i jej ci­chym gło­sie było coś bar­dzo nie­przy­jem­nego.

– W każ­dej chwili mo­żesz przyjść po­roz­ma­wiać, czy to z nami, czy to ze swoją prze­ło­żoną Re­natą – od­po­wie­działa Da­nuta, na­gle za­chę­ca­ją­cym i cie­płym to­nem.

– Roz­ma­wiam – stwier­dzi­łam.

– Nie je­stem jed­na­ko­woż pewna, czy ro­zu­miesz. – Wró­ciła do po­przed­niego tonu. – Twoje dzia­ła­nia po­ka­zują ja­sno, że stra­te­gia firmy we wszyst­kich swo­ich aspek­tach nie jest dla cie­bie war­to­ścią nad­rzędną. Tym­cza­sem firma do­strzega twój po­ten­cjał, do­strzega, że mo­gła­byś po­ma­gać nam osią­gać za­mie­rzone cele, a my po­mo­gli­by­śmy to­bie.

– Uhm… – wy­krztu­si­łam.

Da­nuta mó­wiła da­lej, w za­sa­dzie w kółko to samo, co rusz pod­kre­śla­jąc, że moje na­sta­wie­nie sta­wia pod zna­kiem za­py­ta­nia moją bli­żej nie­spre­cy­zo­waną przy­szłość, a ja co­raz bar­dziej chcia­łam wyjść. W końcu za­py­tała, czy ro­zu­miem i czy mam ja­kieś py­ta­nia. Mia­łam, ale wie­dzia­łam, że w od­po­wie­dzi do­stanę jesz­cze wię­cej okrą­głych fraz pod­szy­tych groźbą zwol­nie­nia, więc nie za­da­łam ich.

Anka cze­kała już pod drzwiami. Nie mu­sia­łam na­wet ostrze­gać jej, że bę­dzie nie­przy­jem­nie, wy­star­czył jej rzut oka na moją minę. Nie wró­ci­łam na górę, tylko od razu po­szłam na par­king za­pa­lić. Przy po­piel­niczce stał wy­soki łysy Chief Tech­no­logy Of­fi­cer, Ra­do­sław. Jego Te­resa ścią­gnęła do Azora jako jed­nego z pierw­szych. Był to osob­nik ra­czej wy­co­fany i ma­ło­mówny. Pre­zen­to­wał na ogół tylko je­den wy­raz twa­rzy – tak po­nury, że Anka wy­snuła kie­dyś przy­pusz­cze­nie, że pew­nie wiecz­nie bolą go zęby. Zwa­żyw­szy jed­nak na fakt, że miał żonę den­tystkę, jak do­no­sili ko­le­dzy od niego z działu, przy­czyny mu­siały być inne. Je­den z nich po­wie­dział mi też kie­dyś, że jako szef Ra­do­sław jest ra­czej w po­rządku, a to dla­tego, że ma kom­plet­nie wy­wa­lone na bar­dzo wiele spraw, więc cho­ciaż nie gar­nie się do roz­wią­zy­wa­nia ist­nie­ją­cych pro­ble­mów, to przy­naj­mniej nie ge­ne­ruje no­wych (acz­kol­wiek ten sam ko­lega nie­ustan­nie od­gra­żał się, że się zwolni, a na Te­am­sach wy­sy­łał memy, w któ­rych do­mi­no­wały mo­tywy smutku, cier­pie­nia i oposa. Rzecz ja­sna, Azor po­wo­dów ta­kiego do­boru me­mów do­star­czał aż nadto, na­wet lu­dziom z ze­spo­łów za­rzą­dza­nych le­piej jak mój). W każ­dym ra­zie Ra­do­sław zde­cy­do­wa­nie nie na­le­żał do ka­te­go­rii lu­dzi, któ­rym mo­gła­bym po­wie­dzieć: „A wiesz, jak mnie prze­czoł­gała ta Danka”, a small talku chyba nie by­łam w sta­nie prze­pro­wa­dzić. Na szczę­ście i on rzadko prze­ja­wiał do niego skłon­no­ści, więc nie mu­sia­łam po­dej­mo­wać próby.

Kiedy so­bie po­szedł, scho­wa­łam się pod wiatą na ro­wery, bo deszcz przy­brał na sile, i za­pa­li­łam dru­giego pa­pie­rosa. Nie­opo­dal dwójka ja­kichś szczę­śliw­ców wsia­dała już do sa­mo­chodu. Za­uwa­ży­łam, że ktoś pod­szedł do po­piel­niczki. Wy­chy­li­łam się nieco, by spraw­dzić, kto to taki. Mia­łam na­dzieję, że spo­tkam ja­kąś uczynną du­szę, któ­rej można się wy­ża­lić i przy oka­zji pu­ścić w ruch ma­chinę biu­ro­wych plo­tek. Nie­stety, była to Re­nata. Nie była pa­laczką, więc nie wie­dzia­łam, po co tu przy­la­zła. Oby mnie nie szu­kała. Albo nie, wła­śnie niech mnie szuka. Osta­tecz­nie nie ukry­łam się tak, żeby nie dało się mnie zna­leźć. Nie po­de­szła do mnie jed­nak, tylko wy­jęła z kie­szeni te­le­fon, zro­biła kilka zdjęć par­kingu i wró­ciła do bu­dynku.

Spo­tka­nie Anki prze­bie­gło po­dob­nie jak moje, choć praw­do­po­dob­nie mó­wiła w trak­cie wię­cej, szyb­ciej i gło­śniej niż ja. Może na­wet za­pro­te­sto­wała, gdy Da­nuta usi­ło­wała wmó­wić także i jej, że jest je­dyną osobą zgła­sza­jącą wąt­pli­wo­ści. W osta­tecz­nym roz­ra­chunku nie miało to zna­cze­nia. Po była rów­nie roz­trzę­siona. Za to na pa­pie­ro­sie ni­kogo nie spo­tkała, mo­gła więc so­bie po­pła­kać, ukryta na wszelki wy­pa­dek pod wiatą na ro­wery.

Gdy wró­ci­łam do domu i opo­wie­dzia­łam wszystko mę­żowi, ten na­zwał Da­nutę starą lam­pu­cerą, co – mu­sia­łam nie­chęt­nie przy­znać – po­pra­wiło mi hu­mor, na­lał mi wina i za­su­ge­ro­wał na­pi­sa­nie wy­po­wie­dze­nia. Od­par­łam, jak zwy­kle zresztą, że wy­po­wie­dze­nie na­pi­szę, gdy znajdę ko­lejną pracę.

Wie­czo­rem na­de­szła pora na co­dzienną por­cję na­rze­ka­nia na ro­botę, tym ra­zem nie na Te­am­sach, a na Mes­sen­ge­rze. W mię­dzy­cza­sie dziew­czyny zdo­łały się nie­źle roz­pi­sać. Obie sio­strze­nice Anki miały co­vid, co już samo w so­bie sta­no­wiło przy­krą wia­do­mość, a na do­da­tek ozna­czało, że z przy­szło­ty­go­dnio­wego re­laksu na ło­nie na­tury nici. Anka, po­cząt­kowo nie­zde­cy­do­wana, zdą­żyła się już na­sta­wić, była więc nie tylko za­nie­po­ko­jona cho­robą sio­strze­nic, choć prze­cho­dziły ją ła­god­nie, ale i za­wie­dziona. „Miało być pięk­nie, a wy­szło jak zwy­kle. A na­wet już umó­wi­łam się z są­siadką, że przyj­dzie do zwie­rza­ków” – pod­su­mo­wała. Dziew­czyny po­cie­szały ją, za­pew­nia­jąc, że to się na pewno da prze­ło­żyć, i pro­po­nu­jąc w tym ter­mi­nie wspólne wyj­ście gdzie­kol­wiek. Nie by­łam do­bra w słowa po­cie­sze­nia, więc wpi­sa­łam „hug” w wy­szu­ki­warkę gi­fów i wy­bra­łam naj­mniej ra­do­sny.

Na­stęp­nego dnia Anka po­in­for­mo­wała nas, że sio­stra dzwo­niła do pen­sjo­natu i uzy­skała je­dy­nie in­for­ma­cję, że oferta jest bez­zwrotna. W związku z tym sio­stra wstrzy­mała się z od­wo­ły­wa­niem wy­jazdu i ka­zała Ance zna­leźć ko­goś, kto byłby chętny z niego sko­rzy­stać, żeby pie­nią­dze nie prze­pa­dły. Anka po­szu­ki­wa­nia za­częła od nas. Wy­ra­zi­ły­śmy za­in­te­re­so­wa­nie, więc wy­słała nam link do strony obiektu.

Po na­zwie „Pen­sjo­nat Okoń” spo­dzie­wa­łam się strony in­ter­ne­to­wej stwo­rzo­nej w oko­li­cach roku 2007 przez sio­strzeńca wła­ści­ciela i wnę­trza w stylu swoj­sko-lu­do­wym, z ser­wet­kami w każ­dym moż­li­wym miej­scu, po­żół­kłą bo­aze­rią i wy­pcha­nymi ry­bami na ścia­nach. Tym­cza­sem za­równo strona, jak i sam pen­sjo­nat wy­glą­dały, jakby po­wstały dość nie­dawno. Zdję­cia przed­sta­wiały no­wo­cze­sny bu­dy­nek o pro­stej bryle i du­żych oknach. Na ele­wa­cji ce­gła, czarne, kan­cia­ste ba­lu­strady bal­ko­nów, gdzie­nie­gdzie ja­kiś ak­cent drew­niany. By­łam pewna, że wi­dzia­łam w Kra­ko­wie kilka utrzy­ma­nych w po­dob­nej sty­li­styce blo­ków na nowo po­wsta­ją­cych osie­dlach. Sama sty­li­styka nie była mi wstrętna, ale ja­koś dziw­nie kon­tra­sto­wała z oto­cze­niem – z tyłu pen­sjo­natu roz­po­ście­rał się spory ogród, po­zor­nie pusz­czony na ży­wioł, a w rze­czy­wi­sto­ści pew­nie sta­ran­nie roz­pla­no­wany. Ze wszyst­kich stron działkę ota­czał las. Gdyby bu­dy­nek miał modny kształt tak zwa­nej no­wo­cze­snej sto­doły, jesz­cze by się to bro­niło, ale dach miał pła­ski, więc spra­wiał wra­że­nie, jakby zo­stał w te le­śne ostępy wrzu­cony zu­peł­nym przy­pad­kiem. Być może stała za tym ja­kaś głę­boko prze­my­ślana kon­cep­cja, ale w moim od­czu­ciu ten bu­dy­nek po pro­stu tam nie pa­so­wał.

Wnę­trze utrzy­mane było w sza­ro­ściach i bie­lach, rów­nież prze­ła­ma­nych ja­snym drew­nem. Żad­nych ko­ron­ko­wych ser­we­tek i wy­pcha­nych ryb, naj­wy­żej dys­kretne mo­tywy ich­tio­lo­giczne w po­staci gra­fiki na ścia­nie czy wzor­ków na po­duszce. Bo­aze­ria ow­szem, ale też za­aran­żo­wana no­wo­cze­śnie, nie żółta i nie na wszyst­kich ścia­nach. Ot, naj­bar­dziej ni­ja­kie trendy wnę­trzar­skie ostat­nich lat. W ra­mach roz­ry­wek pro­po­no­wano ob­co­wa­nie z na­turą, la­so­te­ra­pię (draż­niło mnie to słowo, ale nie po­tra­fi­łam dojść dla­czego. My­śla­łam, że cho­dzi o do­cze­pie­nie po­cho­dzą­cej z greki „te­ra­pii” do pol­skiego członu, ale po­tem przy­po­mnia­łam so­bie, że ist­nieje wy­raz „le­ko­te­ra­pia” i jest mi głę­boko obo­jętny), grilla w ogro­dzie, kon­sump­cję pro­duk­tów lo­kal­nych, re­laks i wy­ci­sze­nie. Tych ostat­nich po­trze­bo­wa­łam ra­czej ASAP. Ka­lina zna­la­zła też in­for­ma­cję, że w po­bliżu znaj­duje się mu­zeum dro­go­wnic­twa. Jak­kol­wiek dro­go­wnic­two ni­gdy nie było moją pa­sją, samo mu­zeum wy­dało mi się cie­kawą opcją na wy­cieczkę. Za­wsze to ja­kaś od­skocz­nia.

„Pen­sjo­nat wy­gląda OK, ja je­stem na tak” – na­pi­sa­łam na cza­cie. Prawdę mó­wiąc, na­pi­sa­ła­bym tak nie­za­leż­nie od stan­dardu miej­sca. Wy­star­czała mi wi­zja, że spę­dzę week­end, nie snu­jąc się po domu i nie na­rze­ka­jąc, że nie mam siły po­sprzą­tać. Mąż i tak znów miał mieć za­ję­cia z za­ocz­nymi, więc nie po­wi­nien bar­dzo od­czuć mo­jej nie­obec­no­ści. Osta­tecz­nie był przy­zwy­cza­jony, że nie ma mnie w domu. Osoby part­ner­skie Zosi i Ka­liny też nie zgła­szały za­strze­żeń. Mąż Zosi oka­zał wręcz en­tu­zjazm, co w moim od­czu­ciu sta­wiało pod zna­kiem za­py­ta­nia jego ocze­ki­wa­nia wzglę­dem kapci i ga­zety. Gdyby istot­nie cho­dziło mu o pełną ob­sługę, a nie o do­bro­stan żony, za­re­ago­wałby ra­czej nie­chę­cią. Ka­rina też uwa­żała, że to do­bry po­mysł, choć miała po­noć sko­men­to­wać, że na­wet ko­le­żanki za­wsze mu­szą być z Azora, jakby nie było już in­nych lu­dzi na świe­cie. Sama bar­dzo chęt­nie prze­sta­ła­bym być ko­le­żanką z Azora, tylko naj­pierw ktoś inny mu­siałby chcieć się ze mną za­ko­le­żan­ko­wać i mi za to jesz­cze pła­cić.

Wi­zja tego wy­jazdu ja­koś mnie po­krze­piała. Przy­naj­mniej było na co cze­kać. Mia­łam na­dzieję, że ła­twiej mi bę­dzie dzięki temu znieść ko­lejny ty­dzień. Cie­szyła mnie rów­nież in­for­ma­cja, że Re­naty od środy miało nie być. Miała brać udział w ja­kichś wy­jaz­do­wych se­sjach bra­in­stor­mingu, cho­ciaż, jak się ża­liła w czwar­tek na ostat­nim spo­tka­niu ze­społu, gdzieś mię­dzy oma­wia­niem ro­sną­cych fir­mie słup­ków i zda­wa­niem re­la­cji z po­stę­pów w trans­for­ma­cji, tym ra­zem w Pol­sce, i to w miej­scu, któ­rego na­zwa nic jej nie mó­wiła. Do­prawdy, mo­gliby to urzą­dzić po pro­stu w biu­rze któ­re­goś z od­dzia­łów, sale kon­fe­ren­cyjne były, ba­na­nów i man­da­ry­nek Bo­żena im mo­gła na­ku­pić.

Roz­dział 4, w któ­rym ZYG­MUNT naj­pierw się de­kon­spi­ruje, a po­tem ostrzega Ankę przed mi­ze­rią

Po­nie­dział­kowe po­ranki ni­gdy nie na­le­żały do mo­ich ulu­bio­nych mo­men­tów ty­go­dnia, ale co do za­sady skar­żyć się na nie w su­mie też nie mia­łem po­wodu. Dzi­siej­szy po­ra­nek od­sta­wał od normy in mi­nus, o czym prze­ko­na­łem się tuż po wyj­ściu z domu, kon­kret­nie w ga­rażu pod­ziem­nym. Mój sa­mo­chód, z któ­rym do tej pory nie było pro­ble­mów, nie­ocze­ki­wa­nie od­mó­wił współ­pracy. Nie od­pa­lał i już. Po kilku pró­bach pod­da­łem się i wy­sia­dłem. Dzwo­nić po as­si­stance i pie­przyć się z tym wszyst­kim nie mia­łem czasu, pierw­sze spo­tka­nie za­czy­nało się o 9:30, w do­datku nie wy­pa­dało w nim uczest­ni­czyć zdal­nie. Zresztą na­wet gdyby wy­pa­dało, co to za zdalna praca, jak czło­wiek już się ubrał po­rząd­nie, spa­ko­wał obiad i na­sta­wił na wyj­ście z domu. Uznaw­szy, że przez te korki tak­sówka mo­głaby do mnie brnąć i wiecz­ność, po­sze­dłem na tram­waj. Na przy­sta­nek da­leko nie było, do­jazd, z tego, co so­bie nie­ja­sno jako spo­ra­dyczny pa­sa­żer ko­mu­ni­ka­cji miej­skiej przy­po­mi­na­łem, bez prze­sia­dek.

Dzie­wiątka przy­je­chała, za­nim zdą­ży­łem ku­pić bi­let, ale koło drzwi był na­pis: „Au­to­mat bi­le­towy w po­jeź­dzie”. Wsia­dłem i za­czą­łem się prze­py­chać przez tłum w celu od­na­le­zie­nia te­goż au­to­matu, co było za­da­niem nie­skom­pli­ko­wa­nym, ale nieco fru­stru­ją­cym. A to mło­dzie­niec w słu­chaw­kach nie sły­szy „prze­pra­szam”, a to eme­rytka pod­kłada lu­dziom la­skę pod nogi, a to trzeba uwa­żać, żeby dziecka nie zdep­tać. W każ­dym ra­zie za­nim zna­la­złem się przy au­to­ma­cie, tram­waj zdą­żył już za­li­czyć ko­lejny przy­sta­nek, a gdy usta­wi­łem się w ko­lejce za fa­ce­tem, który na tym przy­stanku wsiadł, tram­waj je­chał już przez most Ko­tlar­ski. Obok ja­kieś dwie ko­biety, zaj­mu­jące wy­godne miej­sca sie­dzące i wy­glą­da­jące jakby tro­chę zna­jomo, pro­wa­dziły roz­mowę, która mi­mo­wol­nie przy­kuła moją uwagę.

– …w do­datku na­dal nie udało mi się od­krę­cić tych głu­pot, które Re­nata na­wy­pi­sy­wała klien­towi, inba się zro­biła taka, że na­wet Anita się w to włą­czyła – mó­wiła jedna.

– Cho­dzi o to czar­dżo­wa­nie De­te­omedu za po­pra­wia­nie na­szych wła­snych nie­spój­no­ści pusz­czo­nych na QA czy wy­my­śliła coś no­wego? – py­tała druga.

Czyli ja­kieś pra­cow­nice Azora, zga­dzały się i imiona, i na­zwa spo­rego klienta, i słow­nic­two bran­żowe. Za­pewne nikt szcze­gól­nie ważny, ina­czej bym ko­ja­rzył. Wpa­trzy­łem się w plecy fa­ceta przed sobą, li­cząc na to, że je­śli nie będę się ga­pił na te ko­biety, to mnie nie roz­po­znają i będą bez­tro­sko kon­ty­nu­ować ob­ra­bia­nie lu­dziom tył­ków. A nuż do­wie­dział­bym się cze­goś cie­ka­wego.

Gdy na­de­szła moja ko­lej, na­dal oma­wiały tę samą inbę. Uj­mijmy to w ten spo­sób: da się klienta w ta­kie coś wpu­ścić, ale trzeba mieć wy­czu­cie, na ile można so­bie po­zwo­lić. Re­nata wy­czu­cia nie miała, nie bra­ko­wało jej za to hucpy. Dla­tego też fakt, że klient wró­cił z mordą, śred­nio mnie za­ska­ki­wał. Za­sko­czyło mnie na­to­miast, że w au­to­ma­cie nie można było pła­cić kartą. W port­felu mia­łem złoty pięć­dzie­siąt, naj­tań­szy bi­let nor­malny kosz­to­wał cztery złote. Nie­chętny za­równo idei wy­sia­da­nia na Grze­gó­rzec­kim ce­lem na­by­cia bi­letu gdzie in­dziej, jak i pła­ce­nia man­datu, po­sta­no­wi­łem się zde­kon­spi­ro­wać. Od­wró­ci­łem się do roz­plot­ko­wa­nych pra­cow­nic.

– Cześć – za­ga­iłem. – Głu­pia sprawa, ma­cie po­ży­czyć dwa pięć­dzie­siąt? Od­dam wam w biu­rze.

Na­tych­miast prze­rwały roz­mowę, a jedna zro­biła tak prze­ra­żoną minę, że za­chciało mi się śmiać. Nie wiem, co i o kim mu­sia­łyby opo­wia­dać, żeby mi się chciało z tym fak­tem coś ro­bić. Wy­bą­kały ja­kieś „dzień do­bry”, a po­tem obie za­częły grze­bać w to­reb­kach, du­żych i czar­nych. Jedna moja była part­nerka, nie ta pan­de­miczna, mó­wiła o ta­kich fe­mi­ni­styczne to­rebki, że niby prak­tyczne i sto­sowne dla nie­za­leż­nej ko­biety pra­cu­ją­cej. Może i coś w tym było, tylko po co w to mie­szać fe­mi­nizm? Cho­lera wie. Może ba­bom po­trzebny jest ja­kiś szczytny cel, w imię któ­rego mogą krzy­wić krę­go­słup.

Pra­cow­nice po dłuż­szych po­szu­ki­wa­niach wrę­czyły mi drobne, głów­nie w dzie­się­cio- i dwu­dzie­sto­gro­szów­kach, i za­pew­niły, że nie ocze­kują zwrotu, w związku z czym do­bre wy­cho­wa­nie na­ka­zy­wało mi wdać się z nimi w uprzejmą kon­wer­sa­cję. Do­wie­dzia­łem się z niej róż­nych nie­zbyt cie­ka­wych w po­rów­na­niu z wy­czy­nami Re­naty fak­tów, jak to, że mam do czy­nie­nia z PM-kami, z któ­rych jedna, ta ni­ska i chuda, ma na imię Zo­fia i co­dzien­nie do­jeż­dża ko­mu­ni­ka­cją miej­ską z Wie­liczki, a druga, ta do­sko­nale prze­cięt­nych roz­mia­rów, Ka­lina, i też co­dzien­nie, ale za­le­d­wie z Borku Fa­łęc­kiego. Tu kon­wer­sa­cja zo­stała prze­rwana, bo Zo­fii za­dzwo­nił te­le­fon.

– Co to zna­czy, że ci nie po­wie­dzia­łam? – za­py­tała osobę po dru­giej stro­nie z wy­raźną iry­ta­cją. – To ty ją od­bie­rasz ze szkoły i też masz do­stęp do Li­brusa – do­dała z wy­rzu­tem. Usły­szaw­szy od­po­wiedź, wes­tchnęła i rów­nie nie­przy­jem­nym to­nem rze­kła: – No to coś wy­myśl na szybko, w domu może coś znaj­dziesz… A cze­kaj, w su­mie ona ma ten strój psz­czółki.

Osoba po dru­giej stro­nie mu­siała ja­koś to sko­men­to­wać, bo PM-ka za­mil­kła na chwilę, a na­stęp­nie od­parła z prze­ko­na­niem:

– Oczy­wi­ście, że psz­czoły są straszne. Od użą­dle­nia można do­stać wstrząsu ana­fi­lak­tycz­nego i umrzeć.

Osoba za­pewne po­czuła się prze­ko­nana, bo ko­lejne słowa brzmiały:

– W sza­fie na gó­rze, w czer­wo­nym pu­dle po le­wej. No, pa – PM-ka się roz­łą­czyła. – Prze­pra­szam, mąż – wy­ja­śniła. – Dziecko so­bie przy­po­mniało, że dziś w szkole wcze­śniej­sze ob­chody Hal­lo­ween.

Po­ki­wa­łem głową, w du­chu współ­czu­łem jed­nak jej mę­żowi, który nie tylko mu­siał sam zaj­mo­wać się ta­kimi pier­do­łami, ale jesz­cze zbie­rał za to opier­nicz. Tym­cza­sem druga PM-ka po­in­for­mo­wała mnie, że rzadko się zda­rza taki tram­waj, żeby można w nim było pła­cić kartą, a je­śli już, to nie na tej li­nii, w związku z czym naj­le­piej mieć bi­let okre­sowy albo apli­ka­cję. Gdy­bym pla­no­wał w naj­bliż­szym cza­sie prze­siąść się na MPK, by­łaby to bar­dzo po­ucza­jąca roz­mowa, ale nie pla­no­wa­łem.