Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Trzydziestokilkuletnią Agatę i jej trzy przyjaciółki, wypalone zawodowo pracownice agencji tłumaczeniowej Azor, bardzo ucieszyłyby dwie rzeczy: wspólny weekend za miastem i gdyby ich kierowniczkę Renatę trafił szlag. Oba życzenia się spełniają — niestety w jednym czasie i w jednym miejscu: w pensjonacie Okoń. Okoliczności towarzyszące uwzględniają jeszcze wichurę, odcięcie od świata i nieoczekiwaną obecność członków wyższego kierownictwa agencji.
Jednym z nich jest Zygmunt, ważny manager o wybujałym ego, który w Azorze ma się jak pączek w maśle. Wierzy, że nie zna życia, kto nie wchodził na rynek pracy w latach dziewięćdziesiątych. Wierzy też, że Renatę zamordowano. Nie wszyscy goście pensjonatu podzielają jego zdanie — aż do ataku na kolejną osobę.
Zygmunt rozpoczyna amatorskie śledztwo, trudno mu jednak złożyć wszystkie puzzle w całość — w tym celu musi połączyć siły z Agatą i jej przyjaciółkami, które mają wyjątkowy dar pojawiania się wszędzie tam, gdzie nie powinny (ze szczególnym uwzględnieniem własnego balkonu).
Jak powiedział Grzegorz Kasdepke, „Nie wystarczy wydobyć na wierzch bebechy, a jeżeli już się to zrobi, trzeba z nich upleść intrygujący kilimek”. „Zbrodnia w pensjonacie Okoń” Marty Mondel to kilimek upleciony z wielu elementów – łamania prawa pracy, późnego kapitalizmu i zagadki kryminalnej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 362
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Zbrodnia w pensjonacie Okoń
Copyright © Marta Mondel, 2025
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2025
Projekt okładki: Monika Drobnik-Słocińska
Redakcja: Justyna Kukian
Korekta: Anna Poinc-Chrabąszcz
ISBN 978-91-8076-747-7
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/SKlareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Oposom <3
I.Przed
Rozdział 1,w którym AGATA uskarża się na warunki pracy, a Bożenie zarzucana jest niegospodarność
Nasze przerwy na kawę trwały dokładnie tyle, ile zrobienie czterech filiżanek: dla mnie i dla Kaliny czarna, dla Zosi i Anki z mlekiem. Podobnie z obiadem: lodówka, mikrofalówka, poszukiwanie czystego widelca i jazda na stanowisko wydajnej pracy. Nikt nas bezpośrednio do tego nie zmuszał. Pracowałyśmy w systemie zadaniowym, więc teoretycznie mogłyśmy przesiadywać w kuchni dowolnie długo. W praktyce od dobrych paru miesięcy żadna z nas nie zjadła posiłku gdzie indziej niż przy biurku. Tylko dzięki temu udawało nam się wychodzić z biura o jeszcze w miarę ludzkiej porze, czyli przeważnie po dziewięciu godzinach pracy, a i tak niekiedy trzeba było jeszcze zalogować się wieczorem z domu. Sytuacja ta nazywała się w firmie Azor LSP krótkim okresem szczytowego obciążenia, trwała już mniej więcej pół roku i właśnie płynnie przechodziła w „ostatni kwartał jest zawsze ciężki”. Nasza kierowniczka podsumowywała ten cykl słowami: „Tak to już jest w branży tłumaczeniowej”, firma nie była bowiem, wbrew nazwie, sklepem zoologicznym, zajmowała się natomiast lokalizacją językową. Ludziom wydaje się, że praca w takim przedsiębiorstwie polega na tłumaczeniu tekstów. Otóż w przeważającej części przypadków nie polega, ponieważ proces powstawania przekładu jest wieloetapowy i wymaga szeregu czynności, które tłumaczeniem nie są. Ja byłam odpowiedzialna za to, żeby czynności te zostały wykonane we właściwej kolejności i akceptowalnym dla klienta (przeważnie zbyt krótkim) czasie, pracowałam bowiem na stanowisku kierowniczki projektów, po naszemu PM-ki. I znów, wielu sądzi, że jest to lekki kawałek chleba, bo co to za robota pokazywać innym pracownikom palcem, co mają zrobić? Ach, gdybyż to była prawda!
Teraz też stałyśmy w kuchni. Zosia majstrowała przy ekspresie, Anka już piła kawę, Kalina i ja czekałyśmy na swoją kolej. W drzwiach stanęła Bożena, wyraźnie poruszona.
– To jest nie do uwierzenia! – wykrzyknęła od progu.
Spojrzałyśmy na nią wszystkie.
– Co się stało? – zapytała Kalina.
– Byłam w księgowości rozliczyć zakupy, bo znowu ma przyjechać ktoś ważny z innego oddziału, chyba ten Krzysztof i jeszcze kilka osób, i trzeba im przygotować poczęstunek. Winogronka, bananki, mandarynki, paluszki, oni tego i tak nie jedzą, zawsze zostaje, ale wystawić trzeba. I wiecie, co mi mówi ta nowa, co tam teraz siedzi? Że jej się nie podoba, że ja wzięłam na fakturę reklamówki!
– Ale jak to? – zdziwiłam się, głównie z uprzejmości, bo w firmie Azor dziwiło mnie z dnia na dzień coraz mniej. Faktem pozostawało, że o takim absurdzie jeszcze nie słyszałam.
– Bo miałam kupić żywność, a nie sprzeniewierzać fundusze. Tak powiedziała! I ja się jej pytam, czy miałam w rękach przynieść te zakupy, a ona mi na to, że to trzeba było wcześniej myśleć, otrzymałam służbową ekotorbę, więc powinnam korzystać. I że jestem niegospodarna! A nigdy wcześniej nie było problemu.
– Ja jebe… – skomentowała zwięźle Anka.
– Święte słowa. Ja im jeszcze pokażę oszczędności! – powiedziała Bożena i wyszła z kuchni, mijając się z Zygmuntem Rodzynkiem, jednym z wysoko postawionych menedżerów, i jakimś jego równie wysoko postawionym kolegą Tomaszem, którego kojarzyłam z dwóch powodów: po pierwsze, przypominał mi Borisa Johnsona, a po drugie, zrobił kiedyś potworną awanturę w recepcji, bo zapomniał karty magnetycznej i ochroniarka wydała mu taką dla gości, otwierającą tylko niektóre drzwi. Normalny człowiek w takiej sytuacji prosi kogoś, żeby mu piknął, ale Tomasz uważał, że jest to poniżej jego godności. Dziś chyba nikt jeszcze jego godności urazić nie zdążył, bo był w dobrym nastroju – pogwizdywał wesoło pod nosem, otwierając szafkę z naczyniami i szukając w niej czegoś.
Zosia pokręciła głową i zrobiła mi miejsce przy ekspresie. Wybrałam z menu espresso. Gdy tylko było gotowe, wypiłam je jednym haustem i umyłam filiżankę. Zawsze tak robiłam, nie było się czym rozkoszować. Przyszło mi teraz do głowy, że może powinnam się cieszyć, że w ogóle mamy kawę. W każdej chwili mogło się wszak okazać, że kawa jest tylko dla zarządu.
Wróciłyśmy do biurek, ledwie ekspres wypluł ostatnie krople do filiżanki Kaliny. Spojrzałam w mejle. Było jak zwykle, czyli kiepsko. Lajony spóźniały się z przygotowaniem plików, co w sumie niewiele zmieniało, bo i tak nie miałam na razie czasu nic z tymi plikami zrobić. Lajony to formalnie: inżynierowie lokalizacji, jedna z trzech odmian informatyków zatrudniana przez firmę Azor LSP, jedyna bezpośrednio zaangażowana w produkcję. Nazywało się ich lajonami, ponieważ angielskie „localisation” skraca się do l10n, bo ma dwanaście liter, czyli pierwszą, ostatnią i dziesięć w środku, ale nie czyta el-dziesięć-en (zapewne dlatego, że brzmi prawie jak Jeden Osiem L), tylko właśnie „lajon”, jak lew. Termin ten określa całą branżę, nie tylko inżynierów, ale ze względu na fakt, że z tajemniczych przyczyn jako jedyni mają oni lokalizację w nazwie zawodu, przylgnął do nich. Musiałam rozesłać dwa inne projekty, przygotować kilka wycen, po raz pięćdziesiąty wytłumaczyć Yannowi, francuskiemu korektorowi, który znał się doskonale na terminologii medycznej i niestety na niczym więcej, jak działają podstawowe funkcje Tradosa Studio, chyba najpopularniejszego programu wspomagającego tłumaczenie, używanego przez Yanna prawdopodobnie codziennie, i wynegocjować z Chińczykami Uproszczonymi, żeby może jednak wcisnęli tłumaczenie stu słów jeszcze dzisiaj, a najpóźniej jutro do dziesiątej. Chińczycy Uproszczeni tak naprawdę byli istotami równie złożonymi co wszyscy inni ludzie, ale myślałam tak o nich, bo oferowali przekłady na chiński zapisywany pismem uproszczonym, używanym w ChRL i Singapurze, w przeciwieństwie do Chińczyków Tradycyjnych, którzy prywatnie mogli być dowolnie awangardowi, ważne, że oferowali chiński zapisywany pismem tradycyjnym, używanym na Tajwanie, w Hongkongu i Makau. Dla jasności: oba te pisma składają się z tysięcy ideogramów, ale w piśmie uproszczonym część tychże ideogramów ma prostszą formę. Wszystko to dobrze byłoby ogarnąć przed trzynastą trzydzieści, kiedy to, jak co czwartek, miałyśmy spotkanie zespołu.
Tymczasem HR-y przysłały mejla. W pierwszej chwili tylko go sobie oflagowałam, żeby przeczytać później, ponieważ HR-y najczęściej pisały o nowych wspaniałych inicjatywach typu wirtualne kalambury z pracownikami z innych oddziałów. Nie planowałyśmy się w to angażować i prawdę mówiąc, chyba nie znałyśmy osobiście nikogo, kto postępowałby inaczej. Tym razem jednak, na co zwróciła nam uwagę Zosia, temat nie kojarzył się z integracją i zabawą: „Czas pracy – przypomnienie o zasadach”. Wobec powyższego postanowiłam nie czekać dłużej i otworzyłam wiadomość.
Drodzy,
z radością zawiadamiamy, że w związku z dochodzącymi nas głosami, jakoby zasady dotyczące pracy w godzinach nadliczbowych były niejasne, przygotowałyśmy dla Was ich przejrzysty opis, który rozwieje wszelkie dotychczasowe wątpliwości. Najważniejsze zagadnienia streszczam poniżej. Szczegółowe zapisy znajdują się w regulaminie pracy.
Przypominamy, że zadaniowy tryb pracy, który obowiązuje we wszystkich działach produkcyjnych, nie przewiduje godzin nadliczbowych. Pracownik ma obowiązek tak planować zadania, by jego czas pracy nie przekraczał 40 godzin w tygodniu. Jest to jego wyłączna odpowiedzialność. W sytuacji gdy mu się to nie uda, powinien jak najszybciej zbalansować dodatkowo przepracowany czas. Wasi przełożeni ocenią, jak wywiązujecie się z tego obowiązku, i wezmą to pod uwagę przy przyznawaniu premii półrocznej. Do końca tego kwartału macie czas, by zbalansować dodatkowe godziny przepracowane w tym i poprzednim kwartale. Pamiętajcie, że potem przepadają.
W razie pytań proszę o kontakt.
Pozdrawiam serdecznie
Danuta Dąbek, HR director
Przeczytałam całość kilka razy, by upewnić się, że dobrze zrozumiałam.
– Czy ja dobrze widzę, że nie zapłacą nam za nadgodziny za poprzedni kwartał? Miały być z pensją za październik – zapytałam głośno.
Kilka osób spojrzało na mnie znad ekranów. Firma Azor wykorzystywała zapis o zadaniowym czasie pracy, by za nadgodziny płacić nam w formie bonusów „za zaangażowanie”. Ich wysokość była luźno inspirowana zaokrągloną w dół liczbą przepracowanych ponad normę godzin i nie uwzględniała należnego normalnie pracownikom pięćdziesięcioprocentowego dodatku. Teraz najwyraźniej firma zamierzała przestać wypłacać nam cokolwiek.
– Też mi się tak wydaje – powiedziała Zosia.
– Przecież zgłaszałyśmy już liczbę godzin za poprzedni kwartał i miała zostać przekazana do księgowości – stwierdziła. – Do tej pory to zamykało temat.
– Dla nich to jest równie niegospodarny wydatek co reklamówki Bożeny – skomentowała Kalina.
– Skurwysyny – mruknęła Anka. Cicho, ale usłyszałam.
– Jeśli miałabym wszystko odebrać ciurkiem, mogłabym się nie pojawiać w pracy przez półtora tygodnia – policzyła Zosia. – Podejrzewam, że nie jestem jedyna.
Pozostałe obecne w biurze osoby, nie tylko z naszego zespołu, ale i z zespołu Eli, z którym dzieliłyśmy salę, komentowały to w podobnym tonie. Zapanowało wzburzenie, chociaż niezbyt intensywne i krótkotrwałe, bo wszyscy mieliśmy co robić. Ja również.
Ponagliłam lajony łagodnie, lecz stanowczo. Odetchnęłam głęboko i odpisałam Yannowi na kolejne pytania. Mejl zakończyłam nieśmiałą sugestią, żebyśmy się zdzwonili, to wytłumaczę mu wszystko na żywo. Czasem to jedno zdanie działało cuda: lingwista w obliczu zagrożenia bezpośrednim kontaktem z drugim człowiekiem dostawał nadludzkich mocy i w okamgnieniu rozwiązywał wszystkie problemy, które jeszcze pięć minut wcześniej były ponad jego siły. Z Yannem nie poszło tak łatwo. Oświadczył, że jest człowiekiem niezwykle zajętym, nie posiada słuchawek z mikrofonem, a w ogóle to ma jeszcze tylko jedno małe pytanie. Zmełłam w ustach przekleństwo, miałam bowiem świadomość, że na pewno nie jest to pytanie ostatnie, po czym zredagowałam stosownie łopatologiczną odpowiedź.
Po zakończeniu przepychanek z Yannem odpisałam na liczne mejle, zrobiłam dwie wyceny, poszłam odgrzać sobie obiad, zaczęłam, grzebiąc przy tym widelcem w talerzu, robić trzecią wycenę, powstrzymałam się przed zapytaniem Chińczyków Uproszczonych, czemu zawsze wszystko komplikują, i weszłam na calla. Nawet kiedy większość zespołu była w biurze, nie schodziłyśmy do sali konferencyjnej, tylko odbywałyśmy go na Teamsach. Nie wiem, czy ktoś próbował wymyślić jakiś ładnie brzmiący oficjalny powód. Nieoficjalny był taki, że jeśli pozostawałyśmy przy komputerach, mogłyśmy uczestniczyć w spotkaniu, nie przerywając wykonywania pozostałych obowiązków.
Na ekranie ukazała się postać Renaty, mojej kierowniczki, na tle dobrze już mi znanego regału wypełnionego kryminałami popularnych autorów i zdjęciami z podróży. Dawno temu, kiedy Renata dopiero dołączyła do naszego zespołu, ucieszyłam się, że lubimy ten sam gatunek. Zawsze to jakaś nić porozumienia. Nić ta szybko okazała się jednak zdecydowanie zbyt wątła, ponieważ trudno mi było dogadać się z kimś, kto sceptycznie podchodzi do samej idei czasu wolnego (pewnie pochłaniała te wszystkie Mrozy tylko po to, by w przerwach od pracy nie umrzeć z nudów) i z pełną powagą mówi, że firma jest jak rodzina. Nie udało mi się jak dotąd ustalić, czy Renata istotnie w to wierzyła, czy uważała, że jesteśmy tak głupie, że się na to nabierzemy. Jednocześnie zauważyłyśmy już dawno, że ani zamiłowanie do pracy, ani ilość poświęcanego jej czasu nie przechodziły w przypadku Renaty w jakość. Zespół działał w zasadzie siłą rozpędu, a wszelkie wprowadzane przez nią zmiany głównie mu w tym przeszkadzały.
– Co was tak dziś ożywiło, dziewczęta? – zapytała Renata, przywitawszy się, i obnażyła zęby w uśmiechu.
– Mejl z HR-ów – odparłam, podarowawszy sobie uwagę o tym, że mogłaby sobie odpuścić „dziewczęta”. Nie byłyśmy na pensji.
– To miło, że wszystko jest już jasne, prawda? – Uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
– Nie wydaje mi się, żeby było jasne – odpowiedziałam. – Zastanawiałyśmy się właśnie, czy dobrze rozumiemy, że nie wypłacą nam nadgodzin za poprzedni kwartał.
– Czy możemy o tym porozmawiać później, na osobności? – zaproponowała, a w jej głosie nie było już słychać słodyczy.
– Dlaczego mamy rozmawiać na osobności o zarządzeniach dotyczących wszystkich?
– Każdy ma inną sytuację. Napisz do mnie na Teamsach – odpowiedziała, po czym płynnie przeszła do najnowszych wieści o nadchodzących zmianach.
Nawet gdybym miała siłę tego uważnie słuchać, nie miałabym na to czasu.
Zmiany zresztą w ostatnim czasie nadchodziły co rusz. Zaczęło się od tego, że właściciel Azora, niejaki Marian Sułek (Maniek dla bliskich współpracowników, do których się nie zaliczałam) postanowił ograniczyć aktywność zawodową i zatrudnił sobie CEO w osobie Teresy Tracz. Z jej profilu na LinkedInie wynikało, że w branży tłumaczeniowej pracowała już od niemal trzech dekad, a w swoim poprzednim miejscu zatrudnienia również była dyrektorką generalną. Przeszła do Azora krótko po fuzji tamtej firmy z inną, większą. Kalina, miłośniczka wszelkiego researchu, nieważne, czy były to podróże w głąb Wikipedii, czy cudzych LinkedInów i Facebooków, dość szybko dogrzebała się również do informacji, że prywatnie Teresa była żoną ultraprawicowego dziennikarza, znanego mi głównie z homofobicznych i antyfeministycznych tyrad komentowanych czasem nieprzychylnie w mediach społecznościowych przez moją tak zwaną banieczkę. Zdziwiłam się wtedy, bo małżonka piastująca tak wysokie stanowisko nie pasowała zupełnie do jego wizerunku. Człowiek spodziewałby się raczej niepracującej matki sześciorga dzieci.
Teresę Tracz widywałyśmy głównie na comiesięcznych callach ogólnofirmowych, podczas których pokazywała nam rosnące słupki, ogłaszała najnowsze dokonania i nieodmiennie przypominała, że naszą dewizą winno być „crazy about the clients”. Sama nie wyglądała przy tym, jakby była zdolna do podobnych stanów, nieważne, czy w stosunku do klienta, czy w ogóle do czegokolwiek. Anka twierdziła, że nawet przez monitor bije od niej emocjonalny chłód i dystans. Zawsze ten sam wystudiowany uśmiech, nienaganny makijaż, równie nienaganna blond fryzura i bluzki tak białe, że gdyby wyłączyć dźwięk, można by było pomyśleć, że to nie pogadanka dla pracowników, a reklama proszku do prania. To, rzecz jasna, nie stanowiło problemu. Nikt przy zdrowych zmysłach nie oczekuje od dyrektorki generalnej, że będzie jak dobra ciocia. Problemem było to, że po każdej prezentacji o zyskach i sukcesach nadchodziła innymi już kanałami informacja, że firmy znowu na coś nie stać: na podwyżki, reklamówki z Lidla, laptopy służbowe, owocowe czwartki, odwołane na początku pandemii i nigdy nie przywrócone, czy w końcu na zatrudnienie nowych pracowników na stanowiska produkcyjne. Bo jeśli chodzi o stanowiska kierownicze, Teresa obsadziła je szybko wszystkimi krewnymi i znajomymi królika, do których, tak się składało, należała również Renata. Spora część osób wcześniej pełniących te funkcje została zdegradowana, być może w nadziei, że w końcu zwolnią się same.
To, co nastąpiło po zatrudnieniu Teresy, nazywano transformacją, a stanowiła ona proces tyleż ciągły, ile tajemniczy. Zawiadowała nią protegowana Teresy, Sabina. Ilekroć ją widziałam, nie mogłam powstrzymać skojarzeń z jakimś małym ruchliwym ptakiem, i to nie tylko ze względu na szczebiotliwy głos. Sabina miała też prędkie, ptasie ruchy, a kiedy kogoś słuchała, charakterystycznie przekrzywiała głowę. W dodatku uwielbiała szale i chusty, które powiewały za nią jak skrzydła. Jak dotąd większość działów przeorganizowała już tyle razy, że przestałam się w tym orientować, dołożyła nam obowiązków i wykonała jeszcze inne roszady, których sensu nie byłyśmy w stanie pojąć. Nie miałyśmy też pojęcia, co będzie następne. Coś musiało, bowiem kresu transformacji nikt jak dotąd nie ogłosił.
Ze słowotoku Renaty też nic nowego nie wynikało. Mówiła mniej więcej to, co zwykle: że musimy wziąć odpowiedzialność (nie sprecyzowała za co) i poddawać dogłębnej analizie dane dostępne w raportach, które to raporty powinnyśmy regularnie generować i zapisywać w formacie xlsx. Bo Renata kochała format .xlsx i jeśli tylko dało się coś przepisać do Excela, oczekiwała, że zostanie to tam przepisane, formuły zastosowane, a komórki odpowiednio pokolorowane. Tworzyło to nieprzebrane złogi podwójnej dokumentacji, którą mogła potem w upojeniu analizować. Nie żałowałabym jej tabelek, w końcu każdemu potrzebne jest hobby, ale Renata tylko niektóre z nich tworzyła sama, pozostałych zaś domagała się od nas. Składałyśmy jej ten trybut, zgrzytając zębami.
Prawdę mówiąc, za rządów Mariana też nie było różowo, ale przynajmniej mniej toksycznie. Nikt nam ciągle nie brzęczał nad uchem o odpowiedzialności, proaktywności i szaleństwie na punkcie klienta. Nadgodzin było mniej i dawało się je niekiedy odebrać. Podwyżki czasem się zdarzały, podobnie awanse (nie żeby często). W owocowe czwartki dawało się przy odrobinie samozaparcia upolować banana, jeśli przyszło się do kuchni we właściwym momencie (dla spóźnialskich zostawały jabłka). Ogółem – nie gorzej niż gdzie indziej. Prawdopodobnie nie wynikało to z dobroci Marianowego serduszka, ale z faktu, że na pewne rozwiązania po prostu nie wpadł lub też nie miał kiedy ich wprowadzić. Potrzeba było dopiero Teresy, by firma porządnie wzięła się za obniżanie kosztów wewnętrznych.
Wkrótce uaktywniła się Amerykanka z biura klienta, od razu z pilnym projektem i licznymi pytaniami. Koło piętnastej call się zakończył, a ja napisałam do Renaty, że proszę o zorganizowanie spotkania w celu wyjaśnienia podjętych przez HR prób rozwiania wszelkich wątpliwości, po czym wyszłam z Anką na papierosa. Piętrzące się mejle musiały jeszcze chwilę poczekać.
– Ja kiedyś nie wytrzymam i jej zasunę w ten wyszczerzony ryj – rzuciła Anka, gdy schodziłyśmy po schodach. – Czy ona myśli, że jesteśmy głupie, czy jest po prostu bezczelna?
– Jedno nie wyklucza drugiego – mruknęłam.
Anka w odpowiedzi wygłosiła wściekły i odzwierciedlający w pełni również moje odczucia monolog o tym, że firma nas nie szanuje i okrada, w związku z czym trzeba się z niej jak najszybciej ewakuować. Nie było to nic nowego.
– Na szczęście już czwartek, weekend niedługo, odpoczniemy od nich wszystkich – powiedziałam uspokajająco, gdy zrobiła przerwę na oddech. W rozmowie z Anką czasem nie było innej możliwości.
– Ja się już nie regeneruję. Ledwo mi zejdzie najgorszy stres, już niedziela wieczór i humor popsuty – odparła mi na to, otwierając drzwi wyjściowe. Padało. – Nawet nie mam siły na żadne przyjemności, tylko żrę z tego stresu i obrastam tłuszczem.
– E tam, nie widać – odparłam automatycznie i zdjęłam okulary, bo z dwojga złego wolałam źle widzieć z przyczyn naturalnych niż z powodu mokrych szkieł. – Zresztą tobie pewnie wszystko w biust idzie, nie w dupę, jak mnie.
– Już mi się przestało mieścić w biuście i idzie w cały organizm. Zosia chociaż chudnie z tego stresu, a ja żrę.
– Nie zazdrościsz jej chyba? – zapytałam, bo sama z jednej strony wiedziałam, że zazdrościć nie ma czego, z drugiej jednak ulegałam czasem toksycznym podszeptom kultury diety. A Zosia faktycznie chudła i bladła. Można było odnieść wrażenie, że któregoś dnia zniknie.
– Nie no, w sumie to nie… Ale czy ty wiesz, ile kosztują staniki z miseczką powyżej G? Ja bym już wolała co chwilę kupować większe spodnie, to chociaż ktoś ogląda.
– Przynajmniej na urodę ci nie szkodzi – pocieszałam dalej.
– A tam, taka uroda jak u przaśnej, rumianej wiejskiej dziołchy.
– Klasizm z ciebie wychodzi. Może i wiejska, ale co w tym złego? Młodopolscy chłopomani u stóp by ci się ścielili, mogłabyś przebierać jak w ulęgałkach – odparłam szczerze i z serca. Anka była bowiem dorodną niebieskooką blondynką i wyobrażałam sobie, że tak właśnie musiała wyglądać Jagna z Chłopów.
– A dejże spokój, jeszcze mi kolejnego artysty potrzeba – westchnęła Anka, której były mąż, zwany przez nią konsekwentnie panem Cukrem (które to nazwisko konsekwentnie odmieniała jak rzeczownik pospolity, podobno wbrew życzeniom eksia. Twierdziła, że skoro je sobie wzięła, może z nim teraz robić, co jej się podoba), istotnie był artystą. Tyle że niedocenianym, w każdym razie finansowo, więc pracował w Capgemini. – Ale à propos wsi, siostra chce mnie za dwa tygodnie wyciągnąć na jakiś weekend w lesie, obcowanie z naturą, spacery, święty spokój.
– Fajnie, też chciałabym gdzieś wyjechać i zapomnieć o wszystkim. A gdzie?
– Nie pytałam nawet, na jakimś łonie przyrody na zadupiu. Mnie w sumie wszystko jedno, byle się oderwać od tej roboty. Pensjonat nazywa się Okoń, więc może nad wodą, ale na zdjęciach na stronie były głównie drzewa.
– Jedziecie we dwie?
– Bierze jeszcze swoje córki, to już nastolatki, fajne dziewczyny. Ja w ich wieku nie marzyłam raczej o obcowaniu z naturą w towarzystwie mamy i cioci, ale one podobno się cieszą. Jeszcze nie wiem, czy pojadę, będę im tam tylko psuć humor…
– Nie wygłupiaj się, jedź z nimi – powiedziałam.
Wyrwanie się z Krakowa, nawet pod koniec października, mogło tylko pomóc. W domu tak naprawdę nie dało się oderwać myśli od pracy. Anka stwierdziła, że zobaczy, ale jakoś bez przekonania. Postanowiłam, że poproszę potem dziewczyny, żeby pomogły mi ją namówić. Nie można w kółko siedzieć na kanapie, pić wina i użalać się nad swoim losem. Wiedziałam o tym doskonale, gdyż sama regularnie to robiłam i na dłuższą metę wcale nie było to dobre.
Po powrocie na stanowisko pracy natychmiast przestałam o tym myśleć i zabrałam się do odkopywania z lawiny mejli, kończenie wyceny i próby zrozumienia nowego pilnego projektu, który klientka opisała niejasno i chyba nie dołączyła wszystkich plików. Gdy się z tym uporałam i mogłam zbierać się do wyjścia, była osiemnasta. Zosia wyszła niewiele wcześniej, Kalina i Anka wciąż jeszcze siedziały przy biurkach.
Następny dzień, przynajmniej tyle dobrze, że piątek, wyglądał podobnie jak wszystkie inne. Praca produkcyjna szła jak zwykle, czyli pełną parą, o włos od wykolejenia. Z przyjaciółkami prawie nie miałam czasu pogadać. Na tym etapie tak je już chyba należało określać – przyjaciółki. Poznałyśmy się wszystkie w pracy. Ja zatrudniłam się w Azorze pierwsza, potem przyszła Kalina. Szybko odkryłyśmy, że mamy wspólne zainteresowania i rozmawiałyśmy często, ale wtedy jeszcze była to tylko zwykła znajomość. Obie byłyśmy raczej zdystansowane i potrzebowałyśmy dojrzeć do zacieśnienia relacji. U mnie wiązało się to z niskim poziomem umiejętności społecznych, przez co bezpieczniej czułam się, trzymając się nieco z boku, Kalina z kolei kryła się przed światem za tarczą lekkiej ironii i żartu. Aż pewnego dnia pojawiła się Anka, która z przełamywaniem lodów, pokonywaniem barier i skracaniem dystansu nie miała najmniejszego problemu. Mówiła dużo, szybko i bezpośrednio, a wszelkie emocje, pozytywne i negatywne, okazywała bardzo wyraziście. Tego typu ludzie często sprawiali, że przytłoczona ich ekstrawersją wycofywałam się jeszcze bardziej. Byli dla mnie zbyt intensywni. Z Anką było z jakiegoś powodu inaczej. Szybko zbliżyłyśmy się nie tylko do niej, ale i do siebie nawzajem. Zaczęłyśmy się spotykać częściej i rozmawiać o sprawach zarówno błahych, jak i intymnych i ważnych. Anka zaś ściągnęła do Azora, który wówczas jeszcze był miejscem pracy nie gorszym niż inne, swoją przyjaciółkę Zosię, inteligentną, rzeczową i bardzo konkretną. Im gorzej działo się w Azorze, tym bardziej zacieśniała się nasza znajomość, bo wiedziałyśmy, że możemy liczyć na wzajemne zrozumienie i wsparcie. Bardzo nam to pomagało. Zwłaszcza teraz, gdy było już tak źle, że z emocji Anka okazywała głównie wściekłość, a Kalinie skończyły się żarciki.
Do południa – wyjąwszy kwestie służbowe – zdążyłyśmy jedynie skomentować fakt, że Kalina przyszła do pracy w bladoniebieskiej bluzce, co było dla niej o tyle nietypowe, że dotąd konsekwentnie trzymała się skali szarości. Wyglądało to bardzo spójnie i minimalistycznie, nawet jeśli był to minimalizm wyłącznie estetyczny, bo samych koszulek w czarno-białe paski miała z pięć, a każda trochę inaczej łaskotała mnie w astygmatyczne oczy. Nie pytałam o to nigdy, ale podejrzewałam, że wybrała taki styl, żeby wyglądać poważniej, bo twarz miała niewinną i dziewczęcą, aczkolwiek w ostatnich miesiącach nieco zmęczoną. Kolejny pozasłużbowy temat pojawił się dopiero podczas przerwy na zrobienie kawy, kiedy to wysłuchałyśmy opowieści o tym, z czym w ósmej klasie musi mierzyć się, o ile dobrze zrozumiałam, córka Eli. Nie było to takie oczywiste, bo mówiła o tym dziecku „Maniuś” lub „Maniutek”. Pewnie od Marii. Głupio było mi pytać. Zresztą mogłam później dowiedzieć się tego od Zosi. Ona, jak wszyscy rodzice zatrudnieni w Azorze, orientowała się całkiem dobrze w płci, wieku i upodobaniach cudzych dzieci.
Po powrocie do biurka zauważyłam, że Renata wciąż nie odczytała mojej wczorajszej wiadomości na Teamsach. Za to pod mejlem od HR-ów zobaczyłam odpowiedź kolegi, który wyrażał dokładnie takie samo przypuszczenie jak my. Niewiele myśląc, odpisałam do wszystkich:
Cześć,
w pełni podzielam te wątpliwości i uważam, że w tej sytuacji najlepiej byłoby zebrać pytania pracowników i odpowiedzi na nie udzielić zbiorczo w jednej wiadomości. Pozwoliłoby to uniknąć dalszych nieporozumień.
Best regards/Pozdrawiam
Agata Świszcz-Suszczyńska, Senior Project Manager
Nawiasem mówiąc, Świszcz-Suszczyńska to nie było najwygodniejsze nazwisko do pracy w tak zwanym międzynarodowym środowisku. Większość osób, z którymi miałam do czynienia, tak podwykonawców, jak i klientów, zapewne nie podejmowała nawet prób odgadnięcia, jak się je powinno czytać. Z wzajemnością zresztą, ja też często baraniałam przy personaliach takich na przykład Finów. Cóż, mogło być gorzej, w każdym razie dla nich: mogłam mieć na imię Zdzisława.
Potem wróciłam do projektów. Odnotowałam w przelocie, że Anka również uaktywniła się w tamtym wątku, ale nie miałam czasu nawet przeczytać, co napisała.
Jakieś półtorej godziny później, gdy wracałyśmy z Anką z papierosa, Renata zaczepiła nas na korytarzu i zaprosiła do jedynej pustej sali konferencyjnej. W pozostałych siedzieli ważni ludzie z kierownictwa i rozmawiali o ważnych sprawach, prawdopodobnie ignorując przy tym zakupione przez Bożenę produkty spożywcze. Przez przeszklone drzwi jednej z nich dostrzegałam gestykulującego zamaszyście Zygmunta. Pewnie wygłaszał jakąś prezentację o rosnących słupkach, z których dla szeregowych pracowników nie wyniknie żaden pożytek. Poszłyśmy z Renatą, nie miałyśmy wyjścia.
– Dziewczęta, mówiłam, że wasze niezbalansowane godziny omówimy indywidualnie. Nie było potrzeby pisać odpowiedzi w tamtym wątku, a już zwłaszcza nie do całej firmy – powiedziała, gdy tylko zamknęły się za nami drzwi.
– Mejl dotyczył zasad ogólnych, wiele osób miało wątpliwości, czemu miałyśmy nie odpisywać? – zapytałam.
– Każdy ma inną sytuację, nie trzeba omawiać tego przy wszystkich.
– Nie prosiłyśmy o omawianie konkretnej sytuacji, nie dzieliłyśmy się żadnymi szczegółami. Nie rozumiem, na czym polega twój problem.
– Tak czy inaczej, powinnyście były iść z tym do mnie.
– No to jesteśmy – odparłam. – Czy Azor zapłaci nam za poprzedni kwartał?
– W kółko wracacie do przeszłości. Trzeba patrzeć naprzód. Dział HR rozwiązał kwestię niezbalansowanych godzin, a wy pytacie o to, co było.
– Czyli zapłaci czy nie?
– Nie zapłaci, było przecież jasno napisane, że macie sobie odebrać.
– Nie mamy kiedy.
– Gdybyście tyle czasu poświęcały na pracę, co na liczenie godzin, mejle do HR, spacery po biurze i chodzenie na papierosa, problemu by nie było.
– Renata, o czym ty w ogóle mówisz?! – zdenerwowała się Anka. – Nie widzisz, ile jest roboty? Nie widzisz, że cały zespół jest przepracowany? Nie wiesz, jakie są nastroje?!
– Może byłyby lepsze, gdybyście nie marudziły, tylko myślały o zespole i dbały o pozytywną atmosferę.
– Przecież nie będzie pozytywnej atmosfery, dopóki to będzie tak wyglądać! – podniosła głos Anka. – Wszystkie jesteśmy przemęczone, zasuwamy jak małe samochodziki dzień w dzień, a Azor w dodatku nie zamierza nam za to zapłacić!
– Zostaw przeszłość za sobą i lepiej myśl o tym, żeby tak zaplanować pracę, by nie mieć takich problemów. To taka branża, myślisz, że gdzie indziej jest inaczej?
– Renata, ja mam w tej branży piętnaście lat doświadczenia! Ty naprawdę sądzisz, że ja nie wiem, jakie są gdzie indziej warunki?!
– To idź gdzie indziej, jak ci się nie podoba – skwitowała Renata.
Twarz Anki przybrała taki wyraz, że ta rozmowa nie miała szans skończyć się dobrze dla żadnej ze stron.
– Widzę, że nie dojdziemy do porozumienia. Wracajmy do pracy – oznajmiłam lodowato i otworzyłam drzwi. Po powrocie do biurka zauważyłam, że w wątku dotyczącym nadgodzin przybyło próśb o wyjaśnienia. Zajęłam się kolejnymi pytaniami Yanna, prośbami o przesunięcie dedlajnów i wszystkim tym, co musiało być zrobione. Ze złości niemal gotowałam się w środku. Miałam nadzieję, że nie było tego czuć w mejlach wysyłanych do niewinnych ludzi.
Rozdział 2,w którym ZYGMUNT omawia estetykę sklepów spożywczych i wyrazów twarzy w warunkach służbowych
Mówią, że dyrektorem zostać trudno, ale być przyjemnie, i jest to święta prawda, nawet jeżeli obejmuje się to stanowisko w takiej firmie jak Azor LSP. Mniejsza o idiotyczną nazwę, chociaż przydałby się tu jakiś rebranding, ale gdy przychodzi się jako osoba z zewnątrz do organizacji uczepionej starych przyzwyczajeń jak pijany płota i chce się cokolwiek zoptymalizować, napotyka się, rzecz jasna, opór. Nie byłem w stanie zliczyć, ile razy słyszałem „zawsze się tak robiło”, „u nas to działa” i tym podobne. Faktycznie jakoś działało. Tyle tylko, że mogło lepiej. Ostatecznie nie po to Marian zatrudnił Teresę, a Teresa między innymi mnie, żeby wszystko zostało po staremu. Trzeba było w końcu wykazać jakoś swoją przydatność i upewnić Mariana w słuszności jego decyzji, czego personel Azora zdecydowanie nie ułatwiał. Pracowałem tu ponad rok i nadal każda istotniejsza zmiana budziła liczne, umiarkowanie sensowne, zastrzeżenia.
Nie inaczej miało zapewne być i na ostatnim tego dnia spotkaniu, odbywającym się zdalnie, ponieważ nie wszystkim uczestnikom chciało się przyjść do biura. Niektórych koronawirus tak rozpieścił, że w 2022 roku nadal pracowali z domu i pół dnia spędzali w piżamie. Ich prawo, ja jako człowiek towarzyski i spragniony w życiu jednak jakiejś różnorodności rzadko z tej opcji korzystałem. Że ta różnorodność jest mi potrzebna, przekonałem się w szczycie pandemii, kiedy to moja ówczesna partnerka zaczęła mi działać na nerwy tak bardzo, że gotów byłem pięć razy dziennie chodzić do Lewiatana i ze śmieciami, żeby nie musieć z nią cały czas przebywać. Ona się w końcu zaczęła czepiać, że w kółko latam do tego sklepu, sugerowała problemy z pamięcią i oskarżała mnie o znoszenie do domu zarazków, przez co miałem jej jeszcze bardziej dość. W dodatku nazywała ten sklep biblijnym potworem, co wydawało jej się szalenie dowcipne, i dodawała, że, he, he, złoty, a skromny. Istotnie, on miał taki złotawy szyld, żeby nie zaburzać estetyki okolicy, ale, po pierwsze, co z tego, a po drugie, za trzecim razem to przestaje bawić. Zrobiło się nieco łatwiej, jak zaczęła biegać nad Wisłą i, nietypowo dla siebie, wcale mnie ze sobą nie ciągnęła. Później z kolei jeszcze bardziej poluzowali restrykcje i człowiek mógł wreszcie czasem się z kimś spotkać, więc zyskałem odskocznię. No a potem ona i tak mnie porzuciła. Partnerka, nie odskocznia.
Wracając do spotkania i jego zdalnego charakteru, to na czas objawiły się trzy osoby – ja, Sabina i Anita, jedna dość radosna i ożywiona, druga raczej znękana. Znów czekała mnie wątpliwa przyjemność słuchania przez słuchawki pisków tej pierwszej. Przez dwadzieścia lat naszej znajomości nie udało mi się w pełni pojąć natury tego fenomenu. Sabina i na żywo miała wysoki głos, ale, powiedzmy, nie rażący, natomiast to, co wydobywał z niego sprzęt elektroniczny, sprawiało mi niemal fizyczny ból. W dodatku im lepszy miała nastrój, tym bardziej szczebiotała, przez co sprawiała mocno niepoważne wrażenie. Było to jednak wrażenie mylne. Gdyby Sabina istotnie była tak niegroźna i trzpiotowata, jak mogło się na pierwszy rzut oka wydawać, Teresa nie ściągnęłaby jej ani do Azora, ani wcześniej do Cuiavii czy do Lingpoleksu. Starannie dobierała sobie współpracowników, choć, powiedzmy sobie szczerze, nie zawsze rozumiałem kryteria.
Anita natomiast, w przeciwieństwie do mnie i Sabiny, nie zaliczała się do wyselekcjonowanej przez Teresę grupy, była bowiem zatrudniona w Azorze od ładnych kilkunastu lat, czyli od czasów, gdy jego właściciel dopiero startował ze swoim biznesem. Na ile była kompetentna, trudno stwierdzić, bo przeważnie zamiast wyrazić osobistą opinię, starała się po prostu zgodzić ze wszystkimi naraz. Nie powiedziałbym jednak, że nic nie miała w głowie, ponieważ, po pierwsze, czasem zajęcie takiego stanowiska wymaga solidnej gimnastyki umysłowej, a po drugie, z moich rozmów z nią wynikało, że na wiele kwestii mamy zbieżne poglądy. Ogólnie jednak nie przeszkadzała mi, a jej dogłębna wiedza na temat dotychczasowego sposobu działania przedsiębiorstwa bywała przydatna. Sabina twierdziła, nie bez słuszności, że coraz mniej, i chętnie widziałaby na tym stanowisku kogoś zdolnego zaoferować świeżą perspektywę, ale na razie nikt nie robił w tej kwestii nic konkretnego.
Teraz Anita wymamrotała jakieś powitanie, po czym poinformowała, że team leaderki PM-ów prawdopodobnie się spóźnią, bo muszą dłużej zostać na pilnym callu z HR-ami, z którego ona dopiero co wyszła. Doprawdy, zupełny brak szacunku dla naszego czasu.
– Co się znowu stało? – zapytałem.
– Pracownicy źle zareagowali na nową politykę rozliczania czasu pracy.
Nie zdziwiło mnie to w najmniejszym stopniu. Oni tu w kółko na coś źle reagowali, straszne mimozy. Jak myśmy zaczynali pracować, to normalnie się siedziało te dwanaście godzin, zdalnie jeszcze wtedy nie bardzo było można, i nikt nie narzekał. No, ale myśmy mieli etykę pracy. A po tej pracy jeszcze mieliśmy siłę na rozrywki. Co ja się swego czasu nabalowałem w Hormonie…
Albo potem, jak już pracowałem w Verbalingu, w kółko się gdzieś chodziło z ludźmi z pracy, te przyjaźnie przecież trwają do dzisiaj. To wtedy zresztą poznałem większość z tych, których w późniejszych latach ciągnęła za sobą po kolejnych firmach Teresa. W tamtych czasach, rzecz jasna, nie była jeszcze żadną CEO, tylko zwykłą kierowniczką PM-ów, i to do jej zespołu trafiłem. Na początku nie byłem wcale przekonany, czy to dla mnie dobrze, bo krążyły o niej różne opinie. Niektórzy uważali, że jest zbyt zimna, wymagająca i ma autorytarne zapędy. Miała nawet ksywkę „Caryca”. Dla nich może faktycznie był to problem, skoro im się nie chciało robić, ja jednak szybko przekonałem się, że ceni ludzi, którzy umieją pracować i wykazują inicjatywę, zamiast w kółko się snuć i narzekać. Wkrótce nasza znajomość zrobiła się pozasłużbowa – pojawiły się jakieś grille i piwka w większym gronie, toteż trwała także po tym, jak ona awansowała, a ja zmieniłem pracę. I tak się to ciągnęło, z obopólną korzyścią.
– No to ich uspokójcie, co to za problem? – odezwałem się w końcu.
– Pracujemy nad tym, zwłaszcza że niektórzy już się burzą publicznie, nie muszę mówić, jaki to ma wpływ na nastroje.
– Tak, to trzeba ukrócić – zgodziła się Sabina. – Ci najbardziej niezadowoleni sami w końcu odejdą, i bardzo dobrze. Oni są wszyscy na umowach o pracę, a to są duże koszty. Polska robi się coraz droższa, więc lokalnie już się nie opłaca zatrudniać. Lepiej zaoferować B2B jakimś Turkom czy innym Albańczykom, wezmą z pocałowaniem ręki połowę tego, co teraz musimy płacić, i jeszcze się będą cieszyć.
– Oczywiście, jest to poważnie brane pod uwagę – potwierdziła Anita.
Wkrótce potem pojawiły się team leaderki, wszystkie znękane w podobnym stopniu co Anita. Doprawdy, nie mógł sobie Maniuś weselszych bab pozatrudniać? Aż przykro było patrzeć na te ich miny. Zaczynało się to udzielać nawet Renacie, którą do tego oddziału ściągnęła Teresa, i był to jeden z przypadków, których od lat nie udało mi się ogarnąć rozumem. Nie było dla mnie nigdy jasne, o co z tą Renatą chodzi, bo o nadzwyczajne kompetencje, twarde czy miękkie, nie miałem powodu jej podejrzewać. Przez tyle lat bym zauważył, pracowałem z nią niejednokrotnie w różnych agencjach. Tyle że dobrze ogarniała Excela, ale to nie jest ani kluczowe, ani takie znowu niespotykane. Jakąś wartość musiała swoją osobą jednak dla Teresy przedstawiać, skoro ściągnęła ją także tu. Nie z dobroci serca przecież, bo tej Tereska w sprawach służbowych raczej nie przejawiała, ani z sympatii, bo tej zdecydowanie nie dostrzegałem. Zachowywała się, jakby ledwo tę Renatę tolerowała, a mimo to przywiodła ją do którejś kolejnej firmy. Zero logiki. Ale z babami to ogólnie nigdy nic nie wiadomo.
Na szczęście Renata nasiąkła tutejszą atmosferą tylko częściowo, bo zaraz wyszczerzyła się na powitanie, jak to ona, a uśmiech miała szeroki. I co, tak by im było trudno pójść za jej przykładem? Nie jest to wielki wysiłek, zwłaszcza gdy i tak ma się za chwilę udostępnić ekran z prezentacją, a to już można robić z wyrazem twarzy, jaki się chce. I tak nie miały do powiedzenia nic szczególnie ważnego ani mądrego, mogły więc chociaż zadbać o miły nastrój podczas spotkania.
Jak się okazało, z zachowaniem profesjonalizmu podczas prezentacji Marianowe pracownice też miały problemy. W każdym razie jedna, Ela. Była jakoś w połowie, gdy w rogu ekranu zaczęły jej wyskakiwać powiadomienia. Jakiś Maniutek S. wyrażał swoją wdzięczność i miłość, każdą z wypowiedzi kończąc licznymi serduszkami. A przecież to można wyłączyć w ustawieniach. Starałem się to kulturalnie zignorować, ale Renata, która nie wyłączyła kamerki, natychmiast zrobiła dziwną, jakby zniesmaczoną minę, a Sabina odmutowała się tylko po to, żeby znacząco chrząknąć. Baby to jednak są wredne. Ela się speszyła i wybąkała jakieś przeprosiny, a potem zgubiła wątek. Cyrk. No ale czego się po tych ludziach spodziewać? Po spotkaniu, z którego w zasadzie wynikało niewiele, aczkolwiek wystarczająco, by Anita napisała podsumowanie i nawet wyłuskała z tego pieprzenia jakieś action items, poszedłem zrobić sobie kawę. Ku swojemu zaskoczeniu nie musiałem nawet czyścić przed użyciem dyszy do mleka. Potem jeszcze kilka mejli, jeden szybki call, i koło czwartej uznałem, że weekend wylądował. Coś mi tam jeszcze zostało do zrobienia, ale zdecydowałem, że może poczekać do poniedziałku. Nie ma co się przepracowywać. Najważniejszy jest w końcu work-life balance.
Rozdział 3,w którym AGATA odnosi drobny sukces, a Danuta wróży jej świetlaną przyszłość
Weekend upłynął mi jak zwykle. Piłam wino, użalałam się nad swoim losem i rozsyłałam CV. Odniosłam też pewien drobny sukces: udało mi się przy wsparciu Zosi i Kaliny namówić Ankę na ten wyjazd z siostrą. Potrzebowała go. W zasadzie wszystkie potrzebowałyśmy czegoś podobnego. Dwa dni to za mało, żeby naprawdę odpocząć, ale lepsze to niż nic.
Jak łatwo zgadnąć, nie zaznawszy przez weekend łona natury, w poniedziałek czułam się niewiele mniej zmęczona niż w piątek po południu. W dodatku w mojej skrzynce, wśród kilkudziesięciu mejli, w tym jednego od wybitnie niezadowolonej klientki, znajdowała się oficjalna odpowiedź na nasze pytania dotyczące nadgodzin. Nie pochodziła od Danuty, która po wysłaniu inicjującej wątek wiadomości już się nie udzielała, tylko od Anity, dyrektorki oddziału. Anita pełniła tę funkcję jeszcze w erze Mariana i dziwiło nas trochę, że nie została zastąpiona żadnym z krewnych i znajomych królika. Jednak nawet jeśli formalnie jej stanowisko pozostawało takie samo, widać było, że ma coraz mniej do powiedzenia i musi zajmować się rzeczami, które wcześniej zleciłaby komuś innemu. Na przykład, jak teraz, organizowaniem calla dla zaniepokojonych najnowszymi wieściami pracowników. Zabrała się do tego zresztą nieudolnie, bo nie ustawiła spotkania w kalendarzu Outlooka, jak zwykło się czynić, tylko wysłała zaproszenie mejlem. Na dziesiątą, kiedy to większość ludzi zdecydowanie ma co robić.
Poogarniałam, co mogłam, i weszłam na calla. Oprócz mnie było kilkanaście osób. Myślałam, że pojawi się więcej. Być może nie zauważyli zaproszenia w mejlu. Przyszło mi do głowy, że w takim razie brak spotkania w kalendarzu mógł jednak być w pełni zamierzony. Im mniej ludzi, tym mniej pytań, proste. Anita w pierwszych słowach wyraziła swoje głębokie zrozumienie dla naszego zagubienia wobec zawiłości procedur i zapewniła, że dział HR w swojej łaskawości raczył je uprościć, by wszystkim nam żyło się łatwiej. Wyjaśniła następnie, że za radą prawnika, pragnąc dostosować regulamin wewnętrzny do przepisów prawa pracy, firma Azor zrezygnowała z płacenia za godziny niezbalansowane, bowiem zadaniowy tryb pracy nie przewiduje godzin nadliczbowych. Zapytana, czy decyzja ta dotyczy również poprzedniego kwartału, potwierdziła i zaproponowała przejście do kolejnych pytań.
Wobec tego zadałam kolejne pytanie: chciałam wiedzieć, w jaki sposób firma zamierza nam te godziny zrekompensować. Anita ciepło wytłumaczyła, że do końca kwartału mam przecież czas, żeby je sobie odebrać. Na to jakaś dziewczyna z zespołu Eli równie ciepło zapytała, czy można to zrobić jednym ciągiem, bo jej dwa tygodnie wolnego bardzo by się przydały. Anita westchnęła i powiedziała, że tak się niestety nie da, bo ostatni kwartał zawsze jest ciężki. Można odebrać najwyżej cztery godziny w ciągu dnia, pod warunkiem, rzecz jasna, że wszystkie zadania na ten dzień przypadające zostaną wykonane, a klient na wszystkie swoje mejle otrzyma odpowiedź, cóż to bowiem za problem wyjść w środku dnia i zalogować się już tylko koło siedemnastej. Wszystko jest kwestią organizacji. Anka parsknęła w mikrofon i powiedziała, że to jest niepoważne, a Zosia zapytała uprzejmie, czy zastosowanie ma tu artykuł kodeksu pracy mówiący o tym, że czas wolny w zamian za czas przepracowany w godzinach nadliczbowych bez wniosku pracownika udzielany jest w wymiarze o połowę wyższym niż liczba godzin nadliczbowych. Anita odparła, że absolutnie nie, bowiem w zadaniowym trybie pracy godziny nadliczbowe nie występują i pracodawca idzie nam na rękę. Przypomniałam wobec tego, że w trybie zadaniowym nadal obowiązują dzienne i tygodniowe normy czasu pracy, a za taki rozkład zadań, który nie powoduje przeciążenia obowiązkami, odpowiedzialny jest pracodawca. Anita w odpowiedzi przytoczyła fragment mejla mówiący o tym, że planowanie zadań jest wyłączną odpowiedzialnością pracownika. Zosia, nadal tak samo uprzejma, zacytowała z kolei regulamin pracy, który głosił, że praca ponad te normy wymaga pisemnej zgody przełożonego, a brak takiej zgody może skutkować brakiem rekompensaty, i zapytała, czy ma o zgodę prosić codziennie. Anita oznajmiła, że taka jest specyfika branży lokalizacyjnej i nie ma potrzeby Renaty czy kogokolwiek innego kłopotać jeszcze i tym.
– Czyli co – zapytałam – żadnych szans na uczciwą zapłatę?
– Ja nic takiego nie powiedziałam – oznajmiła Anita, pouczyła, że sami jesteśmy odpowiedzialni za unormowanie czasu swojej pracy, podziękowała za udział w spotkaniu i rozłączyła się, zanim ktokolwiek zdążył zapytać o coś jeszcze.
Byłyśmy wściekłe, to znaczy bardziej wściekłe niż zwykle. Zosia szczególnie, bo w głębi duszy była legalistką i fakt, że firma bezczelnie ignoruje zapisy zarówno prawa pracy, jak i wewnętrznego regulaminu, doprowadzał ją do białej gorączki. Myślałyśmy, że po tym, jak wysłała anonimową skargę do PIP, zrozumie, że to na nic. Jedynym skutkiem skargi dotyczącej faktu, że Renata odmówiła jej urlopu na opiekę nad dzieckiem w szpitalu, bo przecież można wziąć ze sobą laptopa i pracować zdalnie, była sugestia ze strony HR-ów, że domyślają się autorstwa. Tyle dobrze, że Zosia nie ugięła się wówczas i zamiast klepać mejle ledwo wybudzonemu po operacji dziecku nad głową, po prostu przedstawiła L4.
Na Teamsach zapytałam Renatę, jak się zapatruje na kwestię pisemnej zgody przełożonej. Miałam nikłą nadzieję, że może jednak uda mi się uzyskać od niej jakąś podkładkę. Potem trzeba było wracać do pracy produkcyjnej, która tego dnia polegała na gaszeniu rozbuchanych pożarów i zduszaniu w zarodku kolejnych. W pewnym momencie zorientowałam się, że nie czuję już wściekłości, nie czuję popłochu, nie czuję w ogóle nic. Jestem tylko maszyną piszącą mejle i przenoszącą pliki z miejsca na miejsce. Pomyślałam sobie, że w sumie dobrze, i pracowałam dalej.
O siedemnastej Kalina napisała na naszym czacie, że to pierdoli i zdupca stąd, nie będzie siedzieć, skoro dostanie za to guzik z pętelką. Jak powiedziała, tak zrobiła. Ja siedziałam dalej, a i tak nie udało mi się na czas dostarczyć tłumaczeń na wszystkie zamówione języki do klienta.
W drodze na przystanek czułam się, jakby głowę wypełniała mi wata. Wiedziałam, że tego dnia nie zrobię już nic sensownego. No, może wstawię pranie. Pralkę jeszcze byłam zdolna obsłużyć. Rzeczy, do których nie byłam zdolna, obejmowały skupienie się na czymkolwiek poważniejszym, sprzątanie, prowadzenie lekkiej i niezobowiązującej konwersacji, oraz – co chyba najbardziej mnie bolało – czytanie książek. Prawie wszystkie porzucałam po pierwszych kilku stronach. Kiedyś czytanie było moją ulubioną rozrywką. Co gorsza, chyba również elementem tożsamości. Który utraciłam, bo człowiek zmęczony i zestresowany po prostu nie jest w stanie się skoncentrować. Zanim doprowadzi się do stanu, w którym myśli nie będą ciągle uciekać gdzieś indziej, głównie w dość nieprzyjemne rejony problemów dnia powszedniego (co mnie na przykład zajmowało przeważnie trzy pierwsze dni urlopu), z czytania nici.
Mąż powitał mnie z ledwo skrywaną irytacją. Trudno mu było zrozumieć, dlaczego po prostu nie wyjdę po ośmiu godzinach, oświadczając, że trud mój skończon, a resztą niech się martwi kto inny. Wielokrotnie próbowałam mu tłumaczyć, że jeśli cokolwiek się opóźni, nawet nie z mojej winy, to ja będę świecić oczami przed klientem, Renatą i account managerką, które to świecenie również zajmuje roboczogodziny, a swoich zadań nie mam komu oddelegować. Jeślibym zaś zdecydowała się zgłosić problem, otrzymałabym jedynie informację, że kiedyś było gorzej, a wszystko jest kwestią organizacji. Nie musiałam się o tym przekonywać na własnej skórze, niejedna przede mną próbowała. Wydawało mi się, że mąż pojmuje, o czym mówię, a potem tę samą rozmowę odbywaliśmy ponownie. W zasadzie nie miałam mu tego za złe. On też miał prawo być zmęczony tym, że nie da się niczego zaplanować, bo nie wiadomo, o której wyjdę z pracy, nie mam na nic ani siły, ani czasu, mówię głównie o swojej frustracji i ogólnie mało ze mnie pożytku. Tym razem ograniczył się do stwierdzenia, że późno wróciłam, i odgrzał mi zupę.
Wiedziałam skądinąd, że u Zosi i Kaliny wyglądało to podobnie. Ankę przed pretensjami ze strony osoby partnerskiej ratował włącznie fakt, że i tak już była rozwódką i z nikim się obecnie nie spotykała, bo, jak twierdziła, nie miała już siły nawet na Tindera. (Zresztą, gdy ostatnio tam zajrzała, wyświetlił jej się profil Zygmunta, tego kierownika należącego do świty Teresy, co ją skutecznie zniechęciło. Pokazała nam. Gdyby człowiek nie wiedział, co to za jeden, mógłby go nawet przesunąć w tę dobrą stronę: bio niegłupie i bez błędów, zdjęcie korzystne, stosowne i nie sprzed dekady. Sam Zygmunt nie był ani szczególnie brzydki, ani szczególnie piękny, facet jak facet, tak na żywo, jak i na tym zdjęciu. Wiekowo dla Anki w porządku, czterdzieści osiem, czyli siedem lat od niej starszy. Ode mnie dwa razy tyle, ale nie pod swoim kątem go oceniałam). Poza tym jej koty nie były obrażalskie. Natomiast koty Kaliny były, a jej partnerka, Karina (tak, serio), mawiała, że nie życzy sobie być tą trzecią w związku Kaliny z Azorem. Mąż Zosi ostrzegał cyklicznie, że dzieci przestaną ją poznawać, w odpowiedzi na co Zosia przez kilka dni pracowała zdalnie, żeby sobie chociaż mogły popatrzeć. Potem znów zaczynała przychodzić do biura, siedziała tam tyle, ile wymagało dobro klientów, i cały proces się powtarzał. Wobec tego mąż zaczynał ostatnio sugerować, żeby po prostu się zwolniła i nie szukała innej pracy, dopóki nie odpocznie. Ona była rozdarta: z jednej strony wizja opuszczenia Azora ją kusiła, z drugiej wcale nie chciała zajmować się wyłącznie domem i nie wyobrażała sobie życia bez własnych pieniędzy. Twierdziła też, że wierzy w dobre intencje męża, ale wyrwało jej się kiedyś, że bardzo wygodnie byłoby mu mieć wszystko podstawione pod nos, łącznie z kapciami i gazetą. Mówiłyśmy o tym rzadko. Musiałyśmy się jednak przełamać, by przyznać się komuś, nawet sobie nawzajem, że swoimi działaniami powoli, ale skutecznie niszczymy własne związki. Najłatwiej było nam wskazać winnego w postaci firmy Azor i uznać kwestię za zamkniętą, ale to nie rozwiązywało problemu. Tak, mogłyśmy poszukać pracy gdzie indziej i robiłyśmy to. A przecież trzeba było z czegoś – i jakoś – żyć.
Następnego dnia na mnie i Ankę czekała niespodzianka: zaproszenia na spotkanie z działem HR, dla mnie na piętnastą, dla Anki godzinę później. W sali konferencyjnej, nie na Teamsach. Nie widziałyśmy, co o tym myśleć. Temat brzmiał „Wątpliwości związane z zadaniowym trybem pracy”, ale byłyśmy nieufne.
– Może mnie zwolnią i będzie święty spokój – powiedziała Anka z czymś w rodzaju ponurej nadziei.
Ja wolałam, żeby mnie jednak nie zwalniali. Zawsze ceniłam sobie dobra materialne, takie jak pożywienie i dach nad głową. Mąż mój od pracy się nie migał, ale zarobki adiunkta na polskiej uczelni to nie są bynajmniej kokosy, a do tego jeszcze mieliśmy kredyt.
Nie zwolnili nas, ale i tak nie było przyjemnie. W sali konferencyjnej zasiadała jedynie Danuta, szefowa HR. Spodziewałam się raczej którejś z jej podwładnych. Zaczęło się niewinnie, od zapewnienia, że spotkanie jest poufne, a Danuta gorąco pragnie mi pomóc, oraz zachęty do wyrażenia swoich wątpliwości. Wyraziłam. Danuta nachyliła się do mnie i oznajmiła, że moja interpretacja intencji firmy oraz podejmowanych przez nią kroków jest błędna, co przekłada się na moje nieprzemyślane działania, które nie licują z powagą mojego stanowiska.
– Słucham? – zapytałam, bo nic lepszego nie przychodziło mi do głowy. Danuta spojrzała mi w oczy. Patrzyła w nie zresztą do końca spotkania. Wciąż pamiętam smolistą kreskę na jej dolnej powiece i posklejane tuszem rzęsy.
– Jako osoba zatrudniona na stanowisku starszej, podkreślam, kierowniczki projektów, winnaś szczególną wagę przykładać do realizacji strategii firmy we wszystkich jej aspektach – powiedziała cicho. Była jedyną znaną mi osobą wyrażającą się bardziej oficjalnie w mowie niż w piśmie. – Jednym z nich jest zaś utrzymanie pozytywnej atmosfery i działania w duchu solidarności, co wszak przyczynia się do zwiększenia wydajności pracowników. Twoje nieprzemyślane i szkodliwe działania odbijają się na morale zespołu w sposób negatywny, w związku z tym pojawiają się wątpliwości co do twojej przyszłości tutaj, a przyszłość ta mogłaby być świetlana.
– Jakie działania? – zapytałam.
– Niejednokrotnie omawiałaś kwestie czysto indywidualne, jak liczba przepracowanych godzin, na forum publicznym, sugerując przy tym, że wina leży po stronie firmy. Przedstawiłaś jednak tylko osobiste problemy niebędące udziałem innych pracowników.
– Przedstawiane przeze mnie problemy są jak najbardziej udziałem innych pracowników i dziwię się, że zostałam tu zaproszona w pojedynkę – zaprotestowałam. – Nie jestem jedyną niezadowoloną osobą.
– Nikt inny nie zgłaszał wątpliwości. Tylko ty w uporczywy sposób podkopujesz morale zespołu, podnosząc kwestie, które negatywnie wpływają na ten zespół. Odnotowaliśmy skargi od twoich współpracownic, które są narażone na twoje e-maile oraz wiadomości na czatach grupowych.
– Jak mam się zatem komunikować? – Poczułam, że zaczynają pocić mi się ręce. W nieruchomym wzroku Danuty i jej cichym głosie było coś bardzo nieprzyjemnego.
– W każdej chwili możesz przyjść porozmawiać, czy to z nami, czy to ze swoją przełożoną Renatą – odpowiedziała Danuta, nagle zachęcającym i ciepłym tonem.
– Rozmawiam – stwierdziłam.
– Nie jestem jednakowoż pewna, czy rozumiesz. – Wróciła do poprzedniego tonu. – Twoje działania pokazują jasno, że strategia firmy we wszystkich swoich aspektach nie jest dla ciebie wartością nadrzędną. Tymczasem firma dostrzega twój potencjał, dostrzega, że mogłabyś pomagać nam osiągać zamierzone cele, a my pomoglibyśmy tobie.
– Uhm… – wykrztusiłam.
Danuta mówiła dalej, w zasadzie w kółko to samo, co rusz podkreślając, że moje nastawienie stawia pod znakiem zapytania moją bliżej niesprecyzowaną przyszłość, a ja coraz bardziej chciałam wyjść. W końcu zapytała, czy rozumiem i czy mam jakieś pytania. Miałam, ale wiedziałam, że w odpowiedzi dostanę jeszcze więcej okrągłych fraz podszytych groźbą zwolnienia, więc nie zadałam ich.
Anka czekała już pod drzwiami. Nie musiałam nawet ostrzegać jej, że będzie nieprzyjemnie, wystarczył jej rzut oka na moją minę. Nie wróciłam na górę, tylko od razu poszłam na parking zapalić. Przy popielniczce stał wysoki łysy Chief Technology Officer, Radosław. Jego Teresa ściągnęła do Azora jako jednego z pierwszych. Był to osobnik raczej wycofany i małomówny. Prezentował na ogół tylko jeden wyraz twarzy – tak ponury, że Anka wysnuła kiedyś przypuszczenie, że pewnie wiecznie bolą go zęby. Zważywszy jednak na fakt, że miał żonę dentystkę, jak donosili koledzy od niego z działu, przyczyny musiały być inne. Jeden z nich powiedział mi też kiedyś, że jako szef Radosław jest raczej w porządku, a to dlatego, że ma kompletnie wywalone na bardzo wiele spraw, więc chociaż nie garnie się do rozwiązywania istniejących problemów, to przynajmniej nie generuje nowych (aczkolwiek ten sam kolega nieustannie odgrażał się, że się zwolni, a na Teamsach wysyłał memy, w których dominowały motywy smutku, cierpienia i oposa. Rzecz jasna, Azor powodów takiego doboru memów dostarczał aż nadto, nawet ludziom z zespołów zarządzanych lepiej jak mój). W każdym razie Radosław zdecydowanie nie należał do kategorii ludzi, którym mogłabym powiedzieć: „A wiesz, jak mnie przeczołgała ta Danka”, a small talku chyba nie byłam w stanie przeprowadzić. Na szczęście i on rzadko przejawiał do niego skłonności, więc nie musiałam podejmować próby.
Kiedy sobie poszedł, schowałam się pod wiatą na rowery, bo deszcz przybrał na sile, i zapaliłam drugiego papierosa. Nieopodal dwójka jakichś szczęśliwców wsiadała już do samochodu. Zauważyłam, że ktoś podszedł do popielniczki. Wychyliłam się nieco, by sprawdzić, kto to taki. Miałam nadzieję, że spotkam jakąś uczynną duszę, której można się wyżalić i przy okazji puścić w ruch machinę biurowych plotek. Niestety, była to Renata. Nie była palaczką, więc nie wiedziałam, po co tu przylazła. Oby mnie nie szukała. Albo nie, właśnie niech mnie szuka. Ostatecznie nie ukryłam się tak, żeby nie dało się mnie znaleźć. Nie podeszła do mnie jednak, tylko wyjęła z kieszeni telefon, zrobiła kilka zdjęć parkingu i wróciła do budynku.
Spotkanie Anki przebiegło podobnie jak moje, choć prawdopodobnie mówiła w trakcie więcej, szybciej i głośniej niż ja. Może nawet zaprotestowała, gdy Danuta usiłowała wmówić także i jej, że jest jedyną osobą zgłaszającą wątpliwości. W ostatecznym rozrachunku nie miało to znaczenia. Po była równie roztrzęsiona. Za to na papierosie nikogo nie spotkała, mogła więc sobie popłakać, ukryta na wszelki wypadek pod wiatą na rowery.
Gdy wróciłam do domu i opowiedziałam wszystko mężowi, ten nazwał Danutę starą lampucerą, co – musiałam niechętnie przyznać – poprawiło mi humor, nalał mi wina i zasugerował napisanie wypowiedzenia. Odparłam, jak zwykle zresztą, że wypowiedzenie napiszę, gdy znajdę kolejną pracę.
Wieczorem nadeszła pora na codzienną porcję narzekania na robotę, tym razem nie na Teamsach, a na Messengerze. W międzyczasie dziewczyny zdołały się nieźle rozpisać. Obie siostrzenice Anki miały covid, co już samo w sobie stanowiło przykrą wiadomość, a na dodatek oznaczało, że z przyszłotygodniowego relaksu na łonie natury nici. Anka, początkowo niezdecydowana, zdążyła się już nastawić, była więc nie tylko zaniepokojona chorobą siostrzenic, choć przechodziły ją łagodnie, ale i zawiedziona. „Miało być pięknie, a wyszło jak zwykle. A nawet już umówiłam się z sąsiadką, że przyjdzie do zwierzaków” – podsumowała. Dziewczyny pocieszały ją, zapewniając, że to się na pewno da przełożyć, i proponując w tym terminie wspólne wyjście gdziekolwiek. Nie byłam dobra w słowa pocieszenia, więc wpisałam „hug” w wyszukiwarkę gifów i wybrałam najmniej radosny.
Następnego dnia Anka poinformowała nas, że siostra dzwoniła do pensjonatu i uzyskała jedynie informację, że oferta jest bezzwrotna. W związku z tym siostra wstrzymała się z odwoływaniem wyjazdu i kazała Ance znaleźć kogoś, kto byłby chętny z niego skorzystać, żeby pieniądze nie przepadły. Anka poszukiwania zaczęła od nas. Wyraziłyśmy zainteresowanie, więc wysłała nam link do strony obiektu.
Po nazwie „Pensjonat Okoń” spodziewałam się strony internetowej stworzonej w okolicach roku 2007 przez siostrzeńca właściciela i wnętrza w stylu swojsko-ludowym, z serwetkami w każdym możliwym miejscu, pożółkłą boazerią i wypchanymi rybami na ścianach. Tymczasem zarówno strona, jak i sam pensjonat wyglądały, jakby powstały dość niedawno. Zdjęcia przedstawiały nowoczesny budynek o prostej bryle i dużych oknach. Na elewacji cegła, czarne, kanciaste balustrady balkonów, gdzieniegdzie jakiś akcent drewniany. Byłam pewna, że widziałam w Krakowie kilka utrzymanych w podobnej stylistyce bloków na nowo powstających osiedlach. Sama stylistyka nie była mi wstrętna, ale jakoś dziwnie kontrastowała z otoczeniem – z tyłu pensjonatu rozpościerał się spory ogród, pozornie puszczony na żywioł, a w rzeczywistości pewnie starannie rozplanowany. Ze wszystkich stron działkę otaczał las. Gdyby budynek miał modny kształt tak zwanej nowoczesnej stodoły, jeszcze by się to broniło, ale dach miał płaski, więc sprawiał wrażenie, jakby został w te leśne ostępy wrzucony zupełnym przypadkiem. Być może stała za tym jakaś głęboko przemyślana koncepcja, ale w moim odczuciu ten budynek po prostu tam nie pasował.
Wnętrze utrzymane było w szarościach i bielach, również przełamanych jasnym drewnem. Żadnych koronkowych serwetek i wypchanych ryb, najwyżej dyskretne motywy ichtiologiczne w postaci grafiki na ścianie czy wzorków na poduszce. Boazeria owszem, ale też zaaranżowana nowocześnie, nie żółta i nie na wszystkich ścianach. Ot, najbardziej nijakie trendy wnętrzarskie ostatnich lat. W ramach rozrywek proponowano obcowanie z naturą, lasoterapię (drażniło mnie to słowo, ale nie potrafiłam dojść dlaczego. Myślałam, że chodzi o doczepienie pochodzącej z greki „terapii” do polskiego członu, ale potem przypomniałam sobie, że istnieje wyraz „lekoterapia” i jest mi głęboko obojętny), grilla w ogrodzie, konsumpcję produktów lokalnych, relaks i wyciszenie. Tych ostatnich potrzebowałam raczej ASAP. Kalina znalazła też informację, że w pobliżu znajduje się muzeum drogownictwa. Jakkolwiek drogownictwo nigdy nie było moją pasją, samo muzeum wydało mi się ciekawą opcją na wycieczkę. Zawsze to jakaś odskocznia.
„Pensjonat wygląda OK, ja jestem na tak” – napisałam na czacie. Prawdę mówiąc, napisałabym tak niezależnie od standardu miejsca. Wystarczała mi wizja, że spędzę weekend, nie snując się po domu i nie narzekając, że nie mam siły posprzątać. Mąż i tak znów miał mieć zajęcia z zaocznymi, więc nie powinien bardzo odczuć mojej nieobecności. Ostatecznie był przyzwyczajony, że nie ma mnie w domu. Osoby partnerskie Zosi i Kaliny też nie zgłaszały zastrzeżeń. Mąż Zosi okazał wręcz entuzjazm, co w moim odczuciu stawiało pod znakiem zapytania jego oczekiwania względem kapci i gazety. Gdyby istotnie chodziło mu o pełną obsługę, a nie o dobrostan żony, zareagowałby raczej niechęcią. Karina też uważała, że to dobry pomysł, choć miała ponoć skomentować, że nawet koleżanki zawsze muszą być z Azora, jakby nie było już innych ludzi na świecie. Sama bardzo chętnie przestałabym być koleżanką z Azora, tylko najpierw ktoś inny musiałby chcieć się ze mną zakoleżankować i mi za to jeszcze płacić.
Wizja tego wyjazdu jakoś mnie pokrzepiała. Przynajmniej było na co czekać. Miałam nadzieję, że łatwiej mi będzie dzięki temu znieść kolejny tydzień. Cieszyła mnie również informacja, że Renaty od środy miało nie być. Miała brać udział w jakichś wyjazdowych sesjach brainstormingu, chociaż, jak się żaliła w czwartek na ostatnim spotkaniu zespołu, gdzieś między omawianiem rosnących firmie słupków i zdawaniem relacji z postępów w transformacji, tym razem w Polsce, i to w miejscu, którego nazwa nic jej nie mówiła. Doprawdy, mogliby to urządzić po prostu w biurze któregoś z oddziałów, sale konferencyjne były, bananów i mandarynek Bożena im mogła nakupić.
Rozdział 4, w którym ZYGMUNT najpierw się dekonspiruje, a potem ostrzega Ankę przed mizerią
Poniedziałkowe poranki nigdy nie należały do moich ulubionych momentów tygodnia, ale co do zasady skarżyć się na nie w sumie też nie miałem powodu. Dzisiejszy poranek odstawał od normy in minus, o czym przekonałem się tuż po wyjściu z domu, konkretnie w garażu podziemnym. Mój samochód, z którym do tej pory nie było problemów, nieoczekiwanie odmówił współpracy. Nie odpalał i już. Po kilku próbach poddałem się i wysiadłem. Dzwonić po assistance i pieprzyć się z tym wszystkim nie miałem czasu, pierwsze spotkanie zaczynało się o 9:30, w dodatku nie wypadało w nim uczestniczyć zdalnie. Zresztą nawet gdyby wypadało, co to za zdalna praca, jak człowiek już się ubrał porządnie, spakował obiad i nastawił na wyjście z domu. Uznawszy, że przez te korki taksówka mogłaby do mnie brnąć i wieczność, poszedłem na tramwaj. Na przystanek daleko nie było, dojazd, z tego, co sobie niejasno jako sporadyczny pasażer komunikacji miejskiej przypominałem, bez przesiadek.
Dziewiątka przyjechała, zanim zdążyłem kupić bilet, ale koło drzwi był napis: „Automat biletowy w pojeździe”. Wsiadłem i zacząłem się przepychać przez tłum w celu odnalezienia tegoż automatu, co było zadaniem nieskomplikowanym, ale nieco frustrującym. A to młodzieniec w słuchawkach nie słyszy „przepraszam”, a to emerytka podkłada ludziom laskę pod nogi, a to trzeba uważać, żeby dziecka nie zdeptać. W każdym razie zanim znalazłem się przy automacie, tramwaj zdążył już zaliczyć kolejny przystanek, a gdy ustawiłem się w kolejce za facetem, który na tym przystanku wsiadł, tramwaj jechał już przez most Kotlarski. Obok jakieś dwie kobiety, zajmujące wygodne miejsca siedzące i wyglądające jakby trochę znajomo, prowadziły rozmowę, która mimowolnie przykuła moją uwagę.
– …w dodatku nadal nie udało mi się odkręcić tych głupot, które Renata nawypisywała klientowi, inba się zrobiła taka, że nawet Anita się w to włączyła – mówiła jedna.
– Chodzi o to czardżowanie Deteomedu za poprawianie naszych własnych niespójności puszczonych na QA czy wymyśliła coś nowego? – pytała druga.
Czyli jakieś pracownice Azora, zgadzały się i imiona, i nazwa sporego klienta, i słownictwo branżowe. Zapewne nikt szczególnie ważny, inaczej bym kojarzył. Wpatrzyłem się w plecy faceta przed sobą, licząc na to, że jeśli nie będę się gapił na te kobiety, to mnie nie rozpoznają i będą beztrosko kontynuować obrabianie ludziom tyłków. A nuż dowiedziałbym się czegoś ciekawego.
Gdy nadeszła moja kolej, nadal omawiały tę samą inbę. Ujmijmy to w ten sposób: da się klienta w takie coś wpuścić, ale trzeba mieć wyczucie, na ile można sobie pozwolić. Renata wyczucia nie miała, nie brakowało jej za to hucpy. Dlatego też fakt, że klient wrócił z mordą, średnio mnie zaskakiwał. Zaskoczyło mnie natomiast, że w automacie nie można było płacić kartą. W portfelu miałem złoty pięćdziesiąt, najtańszy bilet normalny kosztował cztery złote. Niechętny zarówno idei wysiadania na Grzegórzeckim celem nabycia biletu gdzie indziej, jak i płacenia mandatu, postanowiłem się zdekonspirować. Odwróciłem się do rozplotkowanych pracownic.
– Cześć – zagaiłem. – Głupia sprawa, macie pożyczyć dwa pięćdziesiąt? Oddam wam w biurze.
Natychmiast przerwały rozmowę, a jedna zrobiła tak przerażoną minę, że zachciało mi się śmiać. Nie wiem, co i o kim musiałyby opowiadać, żeby mi się chciało z tym faktem coś robić. Wybąkały jakieś „dzień dobry”, a potem obie zaczęły grzebać w torebkach, dużych i czarnych. Jedna moja była partnerka, nie ta pandemiczna, mówiła o takich feministyczne torebki, że niby praktyczne i stosowne dla niezależnej kobiety pracującej. Może i coś w tym było, tylko po co w to mieszać feminizm? Cholera wie. Może babom potrzebny jest jakiś szczytny cel, w imię którego mogą krzywić kręgosłup.
Pracownice po dłuższych poszukiwaniach wręczyły mi drobne, głównie w dziesięcio- i dwudziestogroszówkach, i zapewniły, że nie oczekują zwrotu, w związku z czym dobre wychowanie nakazywało mi wdać się z nimi w uprzejmą konwersację. Dowiedziałem się z niej różnych niezbyt ciekawych w porównaniu z wyczynami Renaty faktów, jak to, że mam do czynienia z PM-kami, z których jedna, ta niska i chuda, ma na imię Zofia i codziennie dojeżdża komunikacją miejską z Wieliczki, a druga, ta doskonale przeciętnych rozmiarów, Kalina, i też codziennie, ale zaledwie z Borku Fałęckiego. Tu konwersacja została przerwana, bo Zofii zadzwonił telefon.
– Co to znaczy, że ci nie powiedziałam? – zapytała osobę po drugiej stronie z wyraźną irytacją. – To ty ją odbierasz ze szkoły i też masz dostęp do Librusa – dodała z wyrzutem. Usłyszawszy odpowiedź, westchnęła i równie nieprzyjemnym tonem rzekła: – No to coś wymyśl na szybko, w domu może coś znajdziesz… A czekaj, w sumie ona ma ten strój pszczółki.
Osoba po drugiej stronie musiała jakoś to skomentować, bo PM-ka zamilkła na chwilę, a następnie odparła z przekonaniem:
– Oczywiście, że pszczoły są straszne. Od użądlenia można dostać wstrząsu anafilaktycznego i umrzeć.
Osoba zapewne poczuła się przekonana, bo kolejne słowa brzmiały:
– W szafie na górze, w czerwonym pudle po lewej. No, pa – PM-ka się rozłączyła. – Przepraszam, mąż – wyjaśniła. – Dziecko sobie przypomniało, że dziś w szkole wcześniejsze obchody Halloween.
Pokiwałem głową, w duchu współczułem jednak jej mężowi, który nie tylko musiał sam zajmować się takimi pierdołami, ale jeszcze zbierał za to opiernicz. Tymczasem druga PM-ka poinformowała mnie, że rzadko się zdarza taki tramwaj, żeby można w nim było płacić kartą, a jeśli już, to nie na tej linii, w związku z czym najlepiej mieć bilet okresowy albo aplikację. Gdybym planował w najbliższym czasie przesiąść się na MPK, byłaby to bardzo pouczająca rozmowa, ale nie planowałem.