Zakonnica wśród piratów  - Krzysztof Baniewski - ebook

Zakonnica wśród piratów ebook

Krzysztof Baniewski

3,5

Opis

Polska zakonnica, arabscy terroryści, somalijscy piraci, podejrzani biznesmani i ukryty skarb... Wir nieprawdopodobnych przygód na kilku kontynentach. Czy to się dzieje naprawdę, czy może jest jedynie wymysłem wyobraźni?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 193

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
0
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Krzysztof Baniewski

ZAKONNICA WŚRÓD PIRATÓW

Wydawnictwo Nowy Świat

© Copyright byKrzysztof Baniewski, 2014

© Copyright byWydawnictwo Nowy Świat, 2014

Projekt okładki:

Nowy Świat

Korekta:

Ewa Chmielewska

ISBN 978-83-7386-526-6

Ebook ISBN 978-83-7386-831-1

Wydanie IWarszawa 2014

Wydawnictwo Nowy Świat

ul. Kopernika 30, 00-336 Warszawa

tel. 22 826 25 43, faks 22 826 25 47

Rozdział I

Na zabytkowym biurku, jedynym meblu stojącym pośrodku wielkiej, pomalowanej na biało, surowej sali, natarczywie zadzwonił telefon, który wyrwał z lekkiej drzemki siedzącą przy nim zakonnicę. Głośny, natarczywy sygnał aparatu słyszalny był pewnie w całej, pogrążonej w absolutnej ciszy budowli klasztornej i otaczającym ją pięknym, starym parku. Służebnica Boża spojrzała niechętnie na wytwór nowoczesnej technologii, a stworzony w jej głowie na poczekaniu obraz rozbijanego przedmiotu o kamienną posadzkę wzbudził w pierwszej chwili błogi nastrój, by po sekundzie zmienić go w przestrach wywołany gwałtownością jej niepotrzebnej wizji. Przeżegnała się szybko i trochę niedbale jakby przepraszając swojego Pana za wyimaginowaną agresję i podniosła słuchawkę.

– Zakon Sióstr Bernardynek, słucham – zameldowała się energicznie, jak oficer dyżurny w jednostce wojskowej.

– Cześć, kochanie, to ja, twoja bezbożna siostra – usłyszała w odpowiedzi.

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.

– Niech będzie. Powiedz mi co tam słychać u mojej zbuntowanej córki.

– Wszystko w porządku – przesadnie słodko odpowiedziała siostra przełożona. – Za dwa dni kończy postulat i czeka ją założenie habitu i welonu.

– Proszę cię, Karolina, przestań się wygłupiać – powiedziała trochę zrezygnowanym tonem siostra zakonnicy. – Znasz przecież Basię od urodzenia i wiesz, że nie nadaje się na zakonnicę.

– Może akurat poczuła powołanie?

– Nie rozśmieszaj mnie. Jesteś jej ciotką i dobrze wiesz, że ta dziewczyna to prawdziwy wulkan. Uciekła do ciebie, bo przeżyła zawód miłosny, ale jak jej przejdzie to zbałamuci wam pół hierarchii kościelnej.

– Marysiu, nie bluźnij – odpowiedziała zakonnica, ale już mniej pewnie, gdyż zagrożenie było realne.

– Przyjadę do was jutro w odwiedziny, siostrzyczko, to może razem wybijemy jej to z głowy.

– Zawsze jesteś tu mile widziana, ale mnie do tego nie mieszaj! – z oburzeniem odrzekła siostra Karolina.

– To do jutra. Cześć.

– Z Bogiem.

Siostra przełożona spojrzała na zegar ścienny, a potem na okno, z którego rozpościerał się wspaniały widok na przyklasztorny park. Był trochę zaniedbany z powodu braku funduszy, ale wiosna królowała w nim niepodzielnie ciesząc ludzkie oko wszystkimi odmianami zieleni oraz radosnym śpiewem ptaków. Zakonnice miały teraz czas wolny i z pewnością Barbara, właśnie tam go spędza, tym bardziej, że pięknie świeci słońce. Aby to sprawdzić wystarczyło podejść do okna i spojrzeć w stronę jej ulubionej ławki. Jak zwykle siedziała tam zawzięcie szkicując coś w bloku rysunkowym, więc siostra Karolina też postanowiła zrobić sobie przerwę i z nią porozmawiać.

A może powinna jeszcze raz upewnić się, czy jej siostrzenica jest przekonana do tego co zamierza zrobić ze swoim przyszłym życiem, pomyślała?

Basia z uśmiechem na twarzy zerwała się z ławki na widok swojej ciotki, a ta ponownie spojrzała z dumą i miłością na tę wspaniałą dziewczynę. Nie znała nikogo, kto w jej obecności czułby się nieszczęśliwy gdyż biła od niej nieograniczona radość życia i pozytywna energia. Wielkie, przejrzyste, zielonkawe oczy patrzyły szczerze i z empatią, starając się dojrzeć i zrozumieć najmniejszy szczegół otaczającego ją świata. Piękna, zmysłowa twarz pokryta była nielicznymi, delikatnymi piegami, a z głowy spływały gęstymi falami rude włosy. Nie miała makijażu, nie nosiła najmniejszych ozdób, ubrana była w prostą, skromną sukienkę uwidaczniającą doskonałą figurę i zwykłe pantofle, ale emanował od niej czysty erotyzm.

Tu niestety musiała się zgodzić z jej matką. Obojętnie czy będzie nosiła habit czy worek po ziemniakach mężczyźni i tak będą głupieli na jej widok. Ta młoda pannica w ciągu niecałego ćwierćwiecza swojego życia pogrążyła nieświadomie niezliczoną ilość męskich serc nie dlatego, że się o to starała, tylko że wszystko co znalazło się w jej otoczeniu, nie wyłączając zwierzaków, po prostu musiało ją kochać. Jej ostatnia, wielka, szalona miłość popełniła jednak niewybaczalny błąd i gdy Basia ciężko pracowała w jakimś podłym, angielskim pubie jako kelnerka, by zapracować na porządne wesele i swoją wyprawę, on korzystał z kawalerskich uciech w ramionach jej najlepszej przyjaciółki. Mimo, że koczował później tygodniami pod klasztornym murem, rozbijając sobie głowę o jego solidne cegły, nie dostał już drugiej szansy. Dziewczynie też było ciężko gdyż jakoś do tej pory szczęśliwie nie trafiała na podłości tego świata, więc i gdy ją spotkała krzywda bez namysłu uciekła pod opiekuńcze skrzydła kochanej cioci i Kościoła.

– Jak się masz, kochanie? – już z daleka rozpoczęła rozmowę przeorysza i nie czekając na odpowiedź powiedziała. – Dzwoniła twoja mama. Jutro przyjeżdża do nas w odwiedziny.

– Cieszę się – odpowiedziała Basia – chociaż czeka mnie znowu długi wykład o urokach życia, macierzyństwie, własnej rodzinie, podróżach...

– Ciągle jeszcze masz wybór – przerwała jej Karolina.

– Wiem, ale już podjęłam decyzję – mówiła zdecydowanym tonem, z uniesioną dumnie głową. – Zostanę zakonnicą.

Gdy to wypowiedziała rozejrzała się wokoło, jakby czekając na oklaski, albo że rozstąpi się niebo i usłyszy trąby anielskie. Nic takiego się niestety nie wydarzyło tylko zobaczyła pobłażliwy uśmiech na szczerej twarzy swojej krewnej.

– Ciociu, mam pytanie. Czy już jako siostra zakonna dostałabym dwutygodniowy urlop?

– Co takiego? – siostra przełożona nie mogła ukryć zdumienia.

– No bo mam odłożonych trochę pieniędzy i chciałabym pojechać na pielgrzymkę do Ziemi Świętej. Wiesz, umocnić się w swojej wierze, zobaczyć grób Jezusa, Jerozolimę, Betlejem...

– To może jedź teraz, zanim założysz strój zakonny?

– Nie, nie! Absolutnie za dwa dni zakładam habit i welon. Chcę mieć to już za sobą.

Siostra Karolina za dobrze znała swoją siostrzenicę, by próbować teraz przełamać jej upór, chociaż czuła, że ten pośpiech to próba ucieczki przed jej natrętnymi myślami, niepokojem związanym z przyszłym, trudnym, samotnym życiem odciętym od uciech świata. Westchnęła ciężko gdyż nie mogła jej pomóc, pożegnała się i wróciła do swoich klasztornych obowiązków.

Barbara siedziała w fotelu samolotu PLL „Lot” mającego zawieźć ją do Izraela i oglądała sobie uważnie każdego nowego pasażera wchodzącego na pokład. Ocenianie ludzi, taka swoista zgadywanka na temat charakteru czy zawodu nowo poznanego człowieka, było jej pasją i ku swojej radości miała w tym coraz lepsze rezultaty. Znajomi mówili jej, że patrzy na nich przenikliwie, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu, znaczy uważnie, ze zrozumieniem, a nie wścibsko czy szpiegowsko. Dlatego też oczekując na odlot umilała sobie czas przypinając poszczególnym osobom wybrane „łatki”: rozważny, pracowity, furiat, menadżer, introwertyk, sknera... aż nagle zobaczyła prawdziwe wyzwanie dla swojej zabawy. Wąskim przejściem między siedzeniami przeciskał się mężczyzna w średnim wieku, wysoki, szczupły blondyn, świetnie zbudowany, o męskiej, prawie ładnej twarzy, z mocno zarysowaną szczęką i prostym nosem. Ubrany niedbale w sportową kurtkę i dżinsowe spodnie niby niczym się nie wyróżniał, lecz już na pierwszy rzut oka, szczególnie kobiecego, przyciągał głęboką uwagę. Zatrzymał się obok wolnego miejsca obok niej, jeszcze raz sprawdził numer na swojej miejscówce i spojrzał na nią uważnym wzrokiem. Barbara przeżyła drobny wstrząs. Pod czarnymi, gęstymi brwiami, dziwnymi na tle jasnych włosów, zobaczyła szare, wyraziste, mądre oczy, które patrzyły niby melancholijnie, chociaż ona zobaczyła także czające się w ich głębi zło. Uśmiechnął się do niej czarująco pokazując równe, zdrowe zęby, przywitał się uprzejmie mówiąc: „Dzień dobry, siostro.”, ale ona poczuła się przy nim dziwnie nieswojo. To było niesamowite uczucie strachu i fascynacji.

– Mam na imię Barbara – przedstawiła się grzecznie.

– Andrzej Wybraniecki – odruchowo odpowiedział, ale zaraz zamilkł i widać było, że nie ma ochoty na dalszą konwersację. Nie odzywał się już do końca lotu, co było nowością dla świeżo upieczonej służebnicy kościoła, przyzwyczajonej raczej do nadskakiwania jej przez wszelkiego rodzaju mężczyzn. „Czy to oznacza” – myślała – „że habit skutecznie odgania ich wszelkie zainteresowanie?” No cóż, będzie musiała do tego przywyknąć. Za to pan Andrzej, nic nie przeczuwając, zyskał szpiega, który dyskretnie zaczął śledzić każdy jego krok. Na razie jednak, przyszła Mata Hari, musiała zrezygnować z pogaduszek gdyż jej sąsiad wyciągnął książkę i zaczął czytać. Zdołała tylko podejrzeć jej tytuł: „Siła przeznaczenia”. „Co za jakaś głupota” – pomyślała – „to my sami sterujemy naszym życiem.”

Przyszłość zweryfikowała ten pogląd.

Ziemia święta to bogactwo miejsc kultu trzech wielkich religii: Chrześcijaństwa, Judaizmu i Islamu i mimo, że skoncentrowani byli tylko na tych pierwszych to i tak plan pielgrzymki był wyjątkowo napięty. Codziennie odwiedzali około dziesięciu sanktuariów związanych z życiem Jezusa i apostołów. Ich stary, doświadczony przewodnik, prawdziwy pallotyn, wyjątkowo barwnie opowiadał im historie i wydarzenia religijne związane ze zwiedzanymi kościołami, bazylikami, kaplicami, muzeami, grotami i grobami. Przed oczami polskich turystów przewijały się miasta Betlejem, Jerozolima, Nazaret, Kafarnaum, góry Oliwna, Tabor, Karmel, Syjon, Pustynia Judzka, rzeka Jordan… i Bóg jeden pamięta co jeszcze. Członkowie wycieczki poznawali się coraz dokładniej w trakcie wspólnych zakwaterowań, posiłków, przejazdów autokarem czy zwiedzania. Z jednym wyjątkiem. Andrzej był ciągle na uboczu i każdą próbę naruszenia swojej prywatności traktował bardzo ozięble, obojętnie czy był to jeden ze starszych księży, łagodnie próbując wciągnąć go w wieczorne dyskusje teologiczne czy nowobogacki właściciel hurtowni papierosów, któremu znudziła się samotna konsumpcja do poduszki przemyconego z Polski spirytusu. Za to codziennie brał czynny udział we mszy świętej, z czego korzystali zawsze księża, zakonnice i sporadycznie pozostali pielgrzymi. Mimo otaczającej go aury męskości i siły Barbara wyczuwała w nim zagubienie, smutek i przygnębienie. W Nazarecie, w Bazylice Zwiastowania zobaczyła, że poszedł nawet do spowiedzi co potwierdziło w jej oczach jego wewnętrzne rozterki i poszukiwanie nowej drogi. Zaciekawiło ją w jakim języku wyznawał swoje grzechy, ale obojętnie w jakim tego nie zrobił, po jego odejściu spowiadający ksiądz musiał zrobić sobie przerwę i wzburzony wyszedł na zewnątrz zaczerpnąć świeżego powietrza. Serce dziewczyny biło mocno z podniecenia. Przystojny mężczyzna, z pewnością potrzebujący jej pomocy i opieki oraz mroczna tajemnica trawiąca jego duszę, z którą ona musi się zmierzyć! Czy jest na świecie kobieta, która zrezygnowałaby z takiej gratki?

Czwartego dnia czekała na nich kolejna, wielka atrakcja – kąpiel w przesolonym Morzu Martwym. Autokar dowiózł uczestników polskiej pielgrzymki na piękne wybrzeże, z nieba leciał żar i większość szybko znalazła się w wodzie. Barbara z lekkim wahaniem poszła do przebieralni gdzie piękny, błękitny strój kąpielowy zastąpił szaty zakonne i wyszła niepewnie na plażę. Pierwszy raz od wstąpienia do zakonu wychodziła tak do ludzi lecz nie spodziewała się takiej reakcji. Od najmłodszych lat była już przyzwyczajona do pełnych zachwytu spojrzeń męskiego rodu oraz zazdrości żeńskiego i była trochę z tego dumna, ale teraz przeżyła prawdziwy szok widząc osłupienie tych ludzi i jakby lekkie zgorszenie. Cholera, co ma niby ze sobą zrobić. Zrobiło jej się głupio i już miała wrócić do przebieralni gdy zupełnie naturalnie podszedł do niej Andrzej, złapał za rękę i pociągnął do morza. A gdy byli już w wodzie odezwał się do niej niby sucho i bez emocji, ale chyba udając:

– Jesteś piękna.

– Czy to moja wina? Dlaczego niektórzy patrzą na mnie karcąco? – zapytała płaczliwie. – Bo jestem zakonnicą?

– Po prostu zgłupieli na twój widok.

– A ty nie? – trochę się przestraszyła, czy nie zabrzmiało to zbyt kokieteryjnie.

– Pewnie, że tak, ale jestem realistą.

Leżeli obok siebie jak na materacu, w bezruchu, a gęsta od soli woda bez trudu utrzymywała ich na powierzchni. Pierwsza ciszę przerwała Basia.

– Dlaczego tu przyjechałeś? – zapytała szczerze.

– Poznać drogę Jezusa – odpowiedział wymijająco i z lekką ironią w głosie. – Poza tym Izrael to piękny kraj, pełen atrakcji i zabytków.

– Nie zwracasz na nic uwagi, tylko modlisz się żarliwie we wszystkich kościołach. Szukasz przebaczenia i „drogi” – powiedziała z przekonaniem.

– Obserwujesz mnie? – był wyraźnie zdziwiony.

– Wybacz, to silniejsze ode mnie. Jestem po prostu wścibska. Długo czekała na jakąś odpowiedź, a potem stanęła na nogi by zobaczyć tylko jego plecy gdy wychodził na brzeg. Miał na nich wytatuowanego orła o rozpostartych skrzydłach.

„Cholera, po co mi to było?” – pomyślała.

Wieczorem, przy kolacji, odszukała go wzrokiem samotnie spożywającego posiłek i nieśmiało podeszła do jego stolika.

– Czy mogę się przysiąść? – zapytała.

– Oczywiście – zrobił zapraszający ruch ręką.

– Nie gniewaj się za to moje gadanie – odezwała się po chwili niezręcznego milczenia. – Przysięgam, że od teraz będę respektowała twoją prywatność.

Spojrzał na nią uważnie, uśmiechnął się przelotnie kiwając głową i odpowiedział krótko:

– Wątpię.

– Ale będę się starała – obiecała. – Nie udawaj, że jest ci obojętne zainteresowanie kobiet.

– Oczywiście, że nie, ale... – popatrzył na nią znacząco i zaraz dodał – no chyba, że z ciebie taki „farbowany lis”.

Czuła jak jej twarz przybiera kolor włosów.

– Nie, nie! To nie tak – zaczęła tłumaczyć się zażenowana. – Ja nie chcę cię kokietować. To tylko tak wygląda bo, bo... – nie mogła znaleźć określenia.

– ... jestem wścibska – dokończył za nią.

Zrobiła ruch jakby chciała wstać, ale szybko położył swoją dłoń na jej dłoni.

– Czekaj, proszę, zostańmy przyjaciółmi – zaproponował ciepło. – Zapraszam po kolacji na spacer nad morze.

– Z przyjemnością – zgodziła się chętnie.

Od tej pory zrobili się na tej wycieczce nierozłączni. Świetnie się czuli w swoim towarzystwie, namiętnie dyskutowali lub kłócili się ze sobą, ale mogli też przy sobie milczeć i rozumieć się bez słów. Zadziwiające jak normalna w fizyce zasada przyciągania się dodatnich i ujemnych ładunków elektrycznych, zadziałała także pomiędzy dwoma tak diametralnie przeciwnymi duszami. Stali się przedmiotem niekończących się plotek, spekulacji i rozmów w wycieczkowej społeczności budząc rozmaite namiętności, przeważnie zazdrość lub zgorszenie. Nie przejmowali się tym zbytnio.

W niedzielę rano dojechali niestety do ostatniego etapu ich wycieczki, do lotniska Ben Guriona w Tel Awiwie, skąd wracali do Warszawy. Ich autokar zaparkował przy terminalu z wielkim napisem „Odloty”. Członkowie pielgrzymki wysypali się na chodnik i momentalnie zagęścili przy bagażniku autobusu, tak jakby tylko ci pierwsi mieli szanse dostać swoje walizki i zdążyć na samolot. Biedny kierowca musiał z trudem przeciskać się przez tłum. Basia z Andrzejem stali z boku i śmiali się z tej sytuacji, ale zaraz rozejrzeli się po otoczeniu chciwie chwytając ostatnie widoczki z Izraela. Barbarę zainteresowała trójka młodych mężczyzn, stojących z pięćdziesiąt metrów od nich, obok starego mercedesa i wpatrujących się z dziwnym napięciem na wyjście z budynku. Było coś nienaturalnego w tych postaciach zamarłych w bezruchu, jakby stały tam trzy martwe posągi. Pomyślała sobie, że czekają na kogoś ogromnie dla nich ważnego, może dawno nie widzianego członka rodziny lub przyjaciela. Siłą rzeczy sama też zaczęła wpatrywać się w wyjście. Nagle z budynku wypadła arabska dziewczyna i niczym sprinterka pobiegła w stronę mężczyzn, a ci zamiast się witać, jak tego oczekiwała Barbara, pędem zajmowali miejsca w samochodzie. Za nią z budynku wyleciało dwóch mundurowych pracowników ochrony lotniska z pistoletami w ręku i zaczęli coś krzyczeć, ale uciekinierka ani myślała się zatrzymać. Dopadła samochodu gdy ten już ruszał i w biegu wskoczyła do środka na siedzenie obok kierowcy. Zapiszczały opony, a w tylnym oknie ukazała się lufa karabinu maszynowego, która zaczęła ziać ogniem. Seria od razu trafiła dwóch ochroniarzy, ale mimo to jeden z nich otworzył ogień rozbijając przednią szybę mercedesa. Zaskoczony kierowca musiał stracić panowanie nad kierownicą i z impetem uderzył w tył ich autobusu. Huk był ogromny i zaraz spod rozbitej maski buchnęła gorąca para..., ale po chwili, z głębi terminalu lotniska, rozległo się jakby tysiąckrotnie wzmocnione echo tej kolizji. Potężna eksplozja zatrzęsła okolicą. Fala uderzeniowa wyrzuciła na zewnątrz fragmenty budynku i strzaskane szyby ze wszystkich okien, razem z kłębami kurzu i dymu. Rozległy się wrzaski i jęki rannych ludzi, lamenty i wołanie o pomoc. Na zewnątrz wychodzili pokrwawieni ludzie, słaniający się na nogach, w szoku i z obłędem w oczach. Od strony miasta, z każdej strony, zaczęły dochodzić zbliżające się głosy syren ratunkowych.

Z rozbitego przy nich mercedesa wyszli uzbrojeni w karabiny maszynowe ludzie, z początku trochę skołowani, ale szybko zaczęli działać, szczególnie gdy w oddali ujrzeli pierwszy policyjny radiowóz. Sprawnie otoczyli grupę polskich turystów i krzykami połączonymi z biciem zagonili wszystkich z powrotem do autokaru.

Polscy pielgrzymi zmuszeni zostali do zajęcia miejsc na siedzeniach, a ich przewodnik, z przyłożoną do głowy lufą pistoletu, rozpoczął tłumaczyć słowa jednego z terrorystów. Mieli siedzieć w bezruchu lub spełniać bez sprzeciwu wszystkie polecenia, za każdą niesubordynację kula w łeb. Krótko i treściwie. Przez okna widzieli jak szczelnie otaczani zostają kordonem policyjnych aut. Jeden z terrorystów postawił na nogi młodą dziewczynę, lecz ta momentalnie zemdlała. Wybrali więc do swoich celów właściciela hurtowni papierosów i pozawieszali na nim jak na choince lamety zrobione z dynamitu. Stał cały przerażony, spocony i trzęsący się ze strachu w przejściu, pośrodku autobusu, z pewnością doskonale widoczny na zewnątrz. Gdy już dotarło do otaczających ich policjantów znaczenie tego przekazu terroryści nakazali zasłonić szczelnie wszystkie okna. W teatrze opadła kurtyna.

Po kilkunastu minutach usłyszeli policyjny megafon rozpoczynający negocjacje. Wszyscy słyszeli jak w różnych językach podawali numer telefonu, pod który mieli zadzwonić porywacze. Arabski przywódca wyciągnął telefon komórkowy i wybrał podany numer. Tak jakby gong oznajmił ring wolny, pierwsze starcie walki, której stawką było życie czterdziestu sześciu ludzi. Ludzi przerażonych, będących w głębokim szoku, że oto stali się bohaterami wydarzeń tak często ostatnio oglądanych na filmach sensacyjnych, próbujących bezskutecznie zrozumieć dlaczego dobry Bóg akurat ich wybrał sobie do tych socjopsychologicznych doświadczeń. Jakże inaczej wygląda sprawa gdy siedzi się wygodnie w fotelu, przed kinowym lub domowym ekranem, chrupiąc chipsy i w wmawiając sobie lub innym jak łatwo by było obezwładnić garstkę napastników. W realu paraliżujący strach ogranicza możliwości racjonalnego myślenia, a bardziej działają instynkty przetrwania. Tu, w tym autokarze, serca terrorystów i ich zakładników biły w jednakowym, szaleńczym rytmie. Negocjacje przeciągały się. Prowadzone były w języku niezrozumiałym dla ludzi z Polski, hebrajskim czy arabskim, obojętnie, więc wszyscy skupieni byli na reakcjach porywaczy i przewodnika wycieczki. Powiało grozą gdy jeden z młodszych napastników, oszalały i wściekły, wyrwał z siedzenia starszego księdza przystawiając mu lufę automatu do piersi. Dopiero krzyki jego przywódcy i błagania przewodnika zdołały zapobiec tragedii. Basia rozejrzała się wokoło. Na wszystkich twarzach widziała to samo napięcie, zmęczenie i strach. Przez ostatnie godziny nastąpił istotny dla nich wszystkich podział na tych zamkniętych w autokarze i resztę świata. Paradoksalnie między agresorami i ich ofiarami zrodziła się zaskakująca więź polegająca na tym, że obecnie ich największym zagrożeniem był atak izraelskich antyterrorystów, w czasie którego to często ślepy los decyduje gdzie trafiają kule. Z tego względu wszystkim zależało na pomyślnym zakończeniu negocjacji, a te niestety znowu urwały się wprawiając we wściekłość przywódcę terrorystów. Jednak tym razem musiała przebrać się miarka gdyż wpadł w prawdziwą furię.

W pierwszej chwili podniósł do góry rękę z telefonem, w geście, jakby chciał go roztrzaskać o podłogę, ale się powstrzymał. Popatrzył wzrokiem pełnym nienawiści po zgromadzonych wzbudzając panikę w duszy każdego, na którego spojrzał, aż zaświtał mu w głowie szatański pomysł. Prawie zupełnie się opanował. Wydawał szybkie, ostre rozkazy. Za chwilę z siedzenia wyciągnięta została młoda kobieta siedząca tam ze swoją, może siedmioletnią córeczką i sprawnie związano jej z tyły ręce. Jej miejsce zajęła arabska dziewczyna trzymając w ręku krótki nóż.

Z handlowca ściągnęli jeden pas z przymocowanymi laskami dynamitu i powiesili go na szyi przerażonej kobiety. Zaszokowani ludzie słuchali teraz łamiącego się głosu ich przewodnika, który tłumaczył matce słowa terrorysty:

– Musisz iść tam – nieokreślonym gestem wskazał na zewnątrz – w stronę policji, nie zatrzymuj się ani przez chwilę, nie zbaczaj z drogi, idź powoli... – Nagle tłumacz przerwał i spojrzał błagalnie w twarz mówiącego Araba, ale tamten wydarł się na niego wściekle. – Gdy tylko zrobisz coś nie tak... – podjął tłumaczenie – ona poderżnie gardło twemu dziecku – dokończył prawie ze łzami w oczach. Kobieta wydała jęk rozpaczy, który zabrzmiał jak skarga i błaganie o litość czy pomoc, której nikt nie był w stanie jej udzielić. Kierowca otworzył drzwi autokaru i została wypchana brutalnie na zewnątrz. W pierwszej chwili oślepiło ją jaskrawe słońce i dopiero gdy przyzwyczaiła trochę oczy ruszyła chwiejnym krokiem przed siebie okrążając autobus, ukazując się dziesiątkom zdumionych policjantów, stojącym dalej reporterom i gapiom.

Z setek gardeł wyrwał się głos niedowierzania i oburzenia, a przez policyjny megafon usłyszeli rozkaz:

– Stój! Ani kroku dalej – wydany w języku angielskim.

Kobieta nie zareagowała, tylko skurczyła się jeszcze bardziej i cała drżąca szła naprzód, z napięciem obserwowana przez policjantów i wywołując małą panikę w ich pierwszych szeregach.

W martwej ciszy autokaru dźwięk telefonu zabrzmiał jak surmy bojowe wyrywając ludzi z odrętwienia. Oczy wszystkich zwrócone były na opuszczoną rękę terrorysty trzymającą aparat. Przeciągłe sygnały natrętnie przecinały powietrze nie wywołując żadnych reakcji u Araba, który dalej spokojnie mierzył do idącej kobiety z pistoletu trzymanego w drugiej dłoni. Panujące wewnątrz napięcie groziło wybuchem.

– Odbierz, skurwysynu! – usłyszeli histeryczny, kobiecy krzyk z tylnych siedzeń, który jakby obudził z amoku arabskiego przywódcę i powoli podniósł do ucha telefon rozpoczynając rozmowę. Z piersi Polaków wyrwało się westchnienie ulgi. Niektórzy z nich przez szpary pozostawione w pozakrywanych oknach mogli zobaczyć jak jeden z policjantów zasłonił siebie i kobietę kuloodporną tarczą. Na twarzy Araba zagościł uśmiech triumfu.

Doszło do jakiegoś porozumienia i kordon policyjny przed ich autobusem rozsuną się robiąc im przejście. Wolno ruszyli do przodu ciągnąc za sobą ogon kilkunastu błyskających aut. Minęli terminale pasażerskie, hangary, magazyny i przez otwartą bramę w drucianym płocie wjechali na teren lotniska, ostatecznie stając samotnie pośrodku pasa startowego. Czyżby czekali na samolot?

W serca terrorystów i ich ofiar wstąpiła nadzieja, że wszystko zakończy się bezkrwawo. Kolejne minuty dłużyły się niemiłosiernie, ale w końcu doczekali się i ujrzeli niewielki samolot Izraelskich Linii Lotniczych wyraźnie zmierzający w ich kierunku. Teraz wszyscy wpatrywali się w niego jak w źródło ocalenia. Andrzej nachylił się lekko do ucha Barbary i zaczął szeptać.

– Nie podoba mi się to – jego głos był pełen napięcia. – Jakoś nie wierzę, że Żydzi wypuszczą zamachowców ze swoich rąk.

– Co masz na myśli? – cicho zapytała.

– Ten samolot to pułapka. Może być jak w teatrze na Dubrowce – odpowiedział i zaraz zamilkł gdyż jeden z Arabów spojrzał groźnie w ich kierunku.

Barbara nie miała pojęcia o co chodziło z tym teatrem, ale widocznie widok samolotu wywołał podobne obawy w głowie przywódcy napastników. On z pewnością znał historię czterdziestu czeczeńskich terrorystów, którzy zajęli moskiewski teatr, biorąc w trakcie spektaklu „Nord-Ost” setki zakładników. Rosyjscy antyterroryści wpuścili do gmachu paraliżujący gaz, a później wszyscy Czeczeni zginęli na miejscu od strzału w głowę. Nie miało znaczenia, że przy tym umarło zatrutych 133 niewinnych ludzi. Teraz Arab wyglądał na lekko spanikowanego. Rozglądał się wokoło jakby szukając drogi ucieczki i... nagle znalazł! Energicznie złapał kierowcę autokaru za koszulę i prawie wyrwał go z siedzenia odrzucając w bok. Sam zajął jego miejsce. Autobus ruszył gwałtownie do przodu omijając zbliżający się samolot i ruszył w stronę najbliższego hangaru. Przed jego otwartymi wrotami stał przygotowany do lotu prywatny odrzutowiec typu „Gulfstream”. Na szczycie przystawionych do drzwi schodów stał kapitan, obok zaparkowana była lśniąca limuzyna, przy której znajdował się elegancko ubrany mężczyzna w średnim wieku z młodą dziewczyną, kierowca w liberii, mechanicy, tragarze, a wszyscy zgodnie gapili się na rozgrywające się przed nimi widowisko. Kiedy pędzący autobus raptownie skręcił w ich stronę byli kompletnie zaskoczeni, a gdy dotarło do nich co się dzieje było już za późno na ucieczkę. Z pojazdu wypadło dwóch terrorystów z karabinami maszynowymi w rękach i bijąc kolbami zagonili ich wszystkich do samolotu. Spóźnieni policjanci w kilkudziesięciu radiowozach znowu szczelnie ich otoczyli.

– Ale numer! – mruknął pełen podziwu Andrzej.

Przywódca terrorystów także był z siebie zadowolony. Rozejrzał się dumnie po zgromadzonych i sięgnął po telefon rozpoczynając kolejną turę negocjacji. Zaraz po jego szyderczej minie i ironicznej tonacji głosu widać było, że jak na razie to on jest panem sytuacji. Jego manewr musiał kompletnie zaskoczyć izraelskie siły i jeżeli mieli przygotowaną jakąś pułapkę w podstawianym samolocie, to ich plany spaliły na panewce. Teraz do listy zakładników dołączyła jakaś ważna postać, z którą musieli się liczyć.

Po skończonej rozmowie Arab wyznaczył dziesiątkę ludzi z pierwszych rzędów i kazał im wychodzić z autobusu. Niestety dla Barbary i Andrzeja oni także znaleźli się w tej grupie i niedługo wchodzili po schodkach do prywatnego odrzutowca. Mimo sytuacji Barbara ciekawie rozejrzała się po luksusowym wnętrzu i zajęła miejsce obok Andrzeja w wygodnym, skórzanym fotelu. W środku maszyny obok terrorystów znalazło się czternastu zakładników gdy steward zamknął drzwi i usłyszeli jak kapitan włączył silniki.