Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
13 osób interesuje się tą książką
Bydgoszcz. W nurtach Brdy odnaleziono ludzkie szczątki – to początek historii, która wstrząśnie miastem. Roman Sidorkiewicz, zabiera czytelnika w mroczne zaułki powojennej Bydgoszczy, gdzie codzienność mieszała się z biedą, przemocą i rozpadem dawnych wartości.
„Zabójca z Zamojskiego” to nie tylko rekonstrukcja brutalnego morderstwa, lecz także fascynujący obraz miasta targanego głodem, alkoholizmem, korupcją i społeczną degrengoladą. Autor z reporterską dokładnością odmalowuje życie mieszkańców – od eleganckich kawiarni i knajp pełnych dymu, po ciasne mieszkania komunalne, w których toczyły się dramaty rodzinne i sąsiedzkie konflikty.
To książka dla miłośników true crime, historii lokalnej i kryminału retro. Niezwykle plastyczne opisy, bogactwo szczegółów oraz autentyczne tło społeczne sprawiają, że „Zabójca z Zamojskiego” to nie tylko lektura o zbrodni, ale i opowieść o całej epoce – pełnej kontrastów, złudzeń i codziennych zmagań zwykłych ludzi.
Mroczna Bydgoszcz po wojnie jeszcze nigdy nie była tak bliska.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 135
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Zabójca z Zamojskiego. Mroczne oblicze powojennej Bydgoszczy
Copyright © Roman Sidorkiewicz, 2025
Copyright © Wydawnictwo Brda, 2025
Korekta: Aleksandra Lewek
Zdjęcia: Henryk Kałużny
Skład i łamanie: Joanna & Grzegorz Japoł - LUNA Design Studio
Projekt okładki: Joanna & Grzegorz Japoł - LUNA Design Studio
ISBN: 978-83-68425-44-4
Wydawca:
Scriptor Sp z .o.o.
ul. Białogardzka 14/49
85-808 Bydgoszcz
Wydawnictwo Brda:
www.wydawnictwobrda.pl
Komunikat miejscowej prasy w Bydgoszczy: we wtorek 14 maja w Brdyujściu, przy torze regatowym wyłowiono szczątki ludzkich zwłok – dwie nogi oraz prawą rękę. Oględziny kazały przypuszczać, że doszło do morderstwa.
W ostatni dzień kwietnia, w godzinach przedpołudniowych, pewien pasażer pociągu z Olsztyna wysiadł na dworcu w Bydgoszczy i pieszo ruszył ulicą Dworcową. Było okropnie zimno, zieleń drzew i krzaków nie mogła się rozwinąć. Ów pasażer, około czterdziestoletni Ludwik Sólko, przyjechał do tego miasta głównie w odwiedziny do swej konkubiny. Nadarzyła się okazja na dłuższy pobyt – musiał wykorzystać zaległy urlop z ubiegłego roku, a naliczona ilość dni była spora. Był elegancko ubrany; nowy garnitur, płaszcz niczego sobie, wyglansowane buty. Obszerny kapelusz chronił jego głowę przed zimnem. W ręku trzymał niedużą walizkę, a w niej najpotrzebniejsze rzeczy osobiste, a także drobne dary dla swej konkubiny Urszuli Sawińskiej. Wyglądem swym sprawiał wrażenie prawdziwego inteligenta, nawet profesora. Nie był on, broń Boże, takowym, ale sprawiać wrażenie to potrafił. Dostojnym krokiem ruszył ruchliwą ulicą Warszawską, aby dojść do targowiska na placu Piastowskim.
To serce starej, mieszczańskiej i robotniczej dzielnicy. Porządków tam za wiele nie było: stoiska handlowe, zbudowane były z byle czego i rozmieszczone w chaosie; koślawe chodniki pasowały do nich jak ulał. Kałuże wody trzeba było zgrabnie omijać, aby się w nich nie wykąpać. Tuż za niewysokim płotem posadowiona była niewielka stacja benzynowa, która do oferowanych na rynku produktów spożywczych pasowała jak pięść do nosa. Ruch na targowisku był zawsze wielki; przychodzili tam ludzie porządni, nieporządni, młodzi, starzy, głupi, mądrzy; wszystkie stany świeckie jak i duchowne. Każdy obywatel mógł znaleźć coś ciekawego dla siebie, a przede wszystkim świeże warzywa, owoce, nabiał. Okoliczni rolnicy i ogrodnicy sprzedawali swe produkty prosto z aut dostawczych i wozów konnych. Nie brakowało, oczywiście, drobnych kombinatorów, złodziejaszków oraz oszustów naciągających ludzi w grze w trzy kubki. W tej dziwnej grze nikt z gapiów nie wygrywał, ale zawsze jakiś naiwny się znalazł. Nie brakowało też wróżbitów, którzy nie narzekali na brak klientów. Co rusz wybuchały jakieś awantury, a nawet bójki, ale szybko towarzystwo się uspokajało na widok groźnie wyglądających milicjantów. Ci nie mieli zbyt wiele do roboty, awanturnicy szybko się rozpierzchali. Świadków żadnych nie było; nie daj Boże, aby ktoś poinformował milicję. Stójkowi też byli zadowoleni, gdyż nie musieli opisywać banalnych zdarzeń i tym samym mieć bezużytecznej roboty.
Sólko, wśród hałaśliwej publiki, buszował, aby wybrać jakieś podarunki dla swej Urszuli. Nie pasował do przeważnie pospolitej klienteli targowiska; jego wygląd wzbudzał respekt handlarzy. Gadatliwe handlarki pomagały mu wybierać kolejne rzeczy, wyczuwając, że ma niezłą kasę. Chodząc od stoiska do stoiska, wypatrzył spódnicę zamszową, popielaty sweter, spodnie z grempliny i kostium wyjściowy. Dojrzał też buty na wysokim obcasie koloru złotego. Niczego jednak nie kupił, wolał powrócić tu ze swoją Urszulą, aby sama wybrała podarunki. Nie żałował nań pieniędzy; miał do wydania prawie całą premię brygadzisty montażu wind w wysokich blokach mieszkalnych. Ponadto posiadał jeszcze spore oszczędności i nadeszła już miesięczna wypłata.
Na targowisku spotkał znajomego z ulicy Zamojskiego, Pawełka Walkusza, który wraz ze swoją Mircią robili hałasu co niemiara. Handlowali jakimiś starociami, nic niewartymi, ale ludzie z litości od nich kupowali. Kupcy na targu ich znali; często dawali im coś do zjedzenia, bo ci nieszczęśliwi ludzie nie wiadomo z czego żyli, ale nie kradli i chętnie pomagali miejscowym kupcom. Pawełek dojrzał Ludwika i z radością obwieścił, że „ten pan to mój sąsiad z Zamojskiego”. W ten sposób chciał podnieść swoją pozycję społeczną na targu.
Sólko zlustrował targowisko i poczuwszy głód skierował się ku jednej z okolicznych knajp, których pełno było w okolicy. Mieściły się one najczęściej na narożnych kamienicach; ścięte fasady z szerokimi drzwiami już z daleka sygnalizowały jadłodajnię z wyszynkiem. Skierował się do lokalu o swojskiej nazwie „Gromada” na rogu ulic Cieszkowskiego i Pomorskiej.
Cieszyła się ona jak najgorszą sławą, ale jedzenie miała dobre, zgodne z wymaganiami jej klienteli – zupy pomidorowa, krupnik, a na drugie danie ziemniaki z gotowaną kapustą kiszoną i doskonałą parówką. Można było zamówić golonkę z musztardą, ale cena była już wyższa. Żeberka też były pyszne. Zawsze tu było tłoczno; robotnicy po ciężkiej pracy chętnie tu przychodzili. Wielu było też urzędników niższej rangi, a czasami widywani byli nawet artyści, którzy mogli swobodnie się czuć, z dala od inteligenckich oczu. Wódki nie brakowało – to była podstawa tutejszego menu; na zakąskę można było zamówić śledzika w oleju, jajko w majonezie i tatar z bułką. To wystarczało, aby lokal cieszył się ogromnym powodzeniem.
Pomiędzy personelem i klientami istniała duża więź, na ogół wszyscy się znali. Największy ruch był szczególnie w dniu wypłat, zdobycie wolnego miejsca graniczyło z cudem. W oparach dymu, w potoku pijackiego bełkotu, wulgarnych przyśpiewek, kręciły się kelnerki donosząc potrawy i dolewając wódki. Wódka była dla obsługi bardzo cenna; na niej można było zarobić krocie. Personel przemycał ją do baru poza ewidencją i pieniądze płynęły do ich kieszeni. O walce z alkoholem nie było mowy. Odwrotnie – im lud więcej pił, tym dla obsługi lepiej. Klienci pili, aż spadali z krzeseł lub leżeli głową na stole. Nie było też problemów z transportem pijaków do izby wytrzeźwień; rzeczy pozostawione przez nich były pieczołowicie chowane i na następny dzień można było je odebrać.
Personel potrafił być dyskretny; nie rozsiewano plotek na tego czy tamtego – w ten sposób można by stracić dobrego klienta. Nawet prostytutki, które hurmem pojawiały się w dniu wypłat mogły czuć się tu bezpiecznie; może poza jedną, która uwiodła jednego wieczoru pewnego kowala. Ten zaprowadził ją do Lasku Gdańskiego. Kiedy zażądała zapłaty za usługę cielesną, otrzymała jedynie ciosy i przeniosła się na tamten świat. Tenże kowal jeszcze jedną damę podobnie potraktował, aż sam skończył na szubienicy. Do końca nie żałował swych czynów „uwolniłem świat od dwóch zaraz” – twierdził.
Sólko tego dnia wolał pójść do lepszej jadłodajni. Zaszedł do pobliskiego „SIM-u”. Tu wreszcie zastał porządny lokal: wszystko czyste, obrusy wykrochmalone. Usiadł, zamówił sznycel z jajkiem, śledzika i sto gram wódki. W lokalu nie było wielu klientów, miał czas na spokojne przemyślenia. A miał co przemyśleć: „Czego ja szukam w tej okolicy? Z kim przyszło mi się zadawać? Czy ja muszę być zdany na towarzystwo t a k i e j kobiety? Czy nie stać mnie na lepszą?”. Męczyło go to od pewnego czasu. Jego wybranka czule się z nim obchodziła, ale jak Sólko przypominał sobie jej wyczyny i opinie o niej, to czuł się stłamszony całkowicie. „Ależ upadłem! No i nie mam wyjścia, muszę z tym pasożytem żyć!” – przemyśliwał.
Zapłacił miłej kelnerce, zostawił suty napiwek i wyszedł z restauracji. Naprzeciw, pod willą Polskiego Radia, ukończono montaż trybuny honorowej na użytek władców pozdrawiających tłumy w pochodzie pierwszomajowym. Szeroka na blisko czterdzieści metrów, z trudem będzie mieściła cały tabun dygnitarzy, chcących grzać się przy lokalnych notablach i z góry pozdrawiać maszerujący lud. Im bliżej stoją I sekretarza wojewódzkiego PZPR tym ich wyższa pozycja. Chętnych do takiego stania jest wielu, więc tych mniej ważnych należy posadowić w tylnym szeregu, bo przecież trybuna szersza być już nie może. Zatem pierwszy rząd notabli jest z góry uprzywilejowany, a ci z tyłu muszą się wspinać, wciskać się w wolną szczelinę, aby ich ktoś dojrzał. A jak ktoś jest niski, to nie ma szans. Brakowało jeszcze flag czerwonych, haseł propagandowych, zdjęć przywódców. Ale na to był jeszcze czas.
W kwiaciarni tuż przy wejściu do szkoły muzycznej, Sólko kupił wiązkę goździków i ruszył w kierunku ulicy Zamojskiego. „Kwiaty każda kobieta lubi” pomyślał. Wolnym krokiem szedł przez park Jana Kochanowskiego. Minął posąg Łuczniczki, podziwiając zgrabne ciało kobiece i kunszt rzeźbiarza. Rzucił okiem na elegancki, powojenny gmach teatru. W bydgoskim teatrze nigdy nie był, ale epizody z teatrem przeżył. Jako młody chłopak wstąpił do wojska; został elewem w Technicznej Szkole Wojsk Lotniczych w Zamościu. Zdobył zawód mechanika lotniczego i mianowano go chorążym. Stamtąd, w ramach „szerzenia kultury dla mas”, kilka razy wyjeżdżał ze słuchaczami na spektakle teatralne do Lublina. Niewiele z tego wyniósł, często przysypiał, ale odnotowano, że był, a on sam obył się z innym światem.
Sólko nie spieszył się z naręczem goździków. Podziwiał piękne, secesyjne kamienice, choć mocno już zaniedbane. Odpadające tynki, porozwalane płoty, liszaje po wodzie spływającej z dziurawych rynien i rur spustowych. Doszedł ulicą 24 Stycznia 1945 roku do ulicy Zamojskiego. Tam, na rogu, pod numerem kamienicy 4, w mieszkaniu nr 3, mieszkała Urszula Sawińska.
Stanął przed rozklekotanymi drzwiami głównymi, zamkniętymi na klucz. Sólko, będący tu już wiele razy, uzbrojony był we wszelkie niezbędne klucze. Szerokie schody powiodły go na wysoki parter. Potem, węższymi już, wszedł na I piętro. Otworzył następne drzwi – tym razem od wspólnego korytarza. Całe wnętrze tego pięknego domu było zapuszczone – od zakończenia wojny nikt go nie remontował. Sólko zapukał do drzwi Urszuli, ale nie było odzewu. Mając klucz, wszedł do pokoju w oczekiwaniu na gospodynię. Zajmowała ona duży stołowy pokój z wykuszem w stronę ulicy Zamojskiego. Dawne pięciopokojowe mieszkanie zostało dostosowane do zamieszkania przez trzy rodziny. Rodzina Stanisława Dąbkowskiego z trojgiem dzieci i rodzina Bolesława Rozenkranca z dwojgiem dzieci posiadały po dwie izby, natomiast Sawińska jeden pokój, ale największy. Dawne pokoje położone były w amfiladzie, zatem pobudowano solidne przepierzenia, aby oddzielić akustycznie jedno mieszkanie od drugiego. Po przeciwległej stronie korytarza były trzy kuchnie. Jednak do kuchni Dąbkowskich i Sawińskiej prowadziły tylko jedne drzwi, przez co Dąbkowska chcąc iść do kuchni, musiała przechodzić przez kuchnię Sawińskiej. Ubikacja była tylko jedna, wspólna na trzy rodziny. Tego rodzaju sytuacja prowadziła do ciągłych kłótni, konfliktów, wyzwisk.
Taki oto był system mieszkalnictwa po wojnie. Głód mieszkaniowy zmusił władze do dzielenia wielkich mieszkań na mniejsze. Nie było wyjścia. Ogromna rzesza ludzi z przeludnionych wsi i małych miast ruszyła do Bydgoszczy. Przydziały lokali były „po uważaniu”, bo niby jak mogło być inaczej. Korupcja niestety szerzyła się.
Władza ludowa czuwała nad demokratyzacją stosunków mieszkaniowych. Nie dopuszczała, aby tworzyły się dzielnice klasowe. W budowanych nowych osiedlach ściśle przestrzegano tych zasad – robotnicy, inteligenci, mieszczanie mieszkali obok siebie. Posiadali jednakowe mieszkania, ich dzieci razem się bawiły i chodziły do tych samych przedszkoli, szkół. W starszych dzielnicach było jednak inaczej. Tam na siłę nie zmieniano tkanki społecznej; wiele rodzin mieszkało tu przed wojną i nie starano się ich ruszyć. Dlatego też na wejściach do wielu budynków można było zauważyć tabliczki „Dr… specjalista… przyjmuje w godz...”. Była to nobilitacja dla całej dzielnicy. Ponadto zamieszkiwali tu licznie nauczyciele, inżynierowie, artyści, aktorzy, prawnicy i przedstawiciele nowej władzy.
Sólko od pół roku tu pomieszkiwał. Choć miał przydziałowy pokój przy ulicy Grunwaldzkiej, to jednak samotność mu dokuczała. Urszula daleka była od ideału kobiecości, ale zapewniała mu towarzystwo – swoje i licznych znajomych. W jej pokoju nic godnego uwagi nie było – łoże, stół, parę krzeseł, stolik nocny, szafa. Tyle jej wystarczało, aby mieć swoistą wolność i miejsce na gościnę.
Wreszcie Urszula wróciła. W ręku miała torby z zakupami wystanymi w wielu kolejkach. Przywitali się czule, a Sólko wręczył jej goździki. Urszula była zachwycona, dawno już nikt jej tak nie uszczęśliwił. Z kwiatami już w wazonie, pobiegła do kuchni, aby nalać wodę. Dumnie pokazała sąsiadce Dąbkowskiej prezent. „To od męża” – dodała. Z dumą powtórzyła „od męża”. Rozwiedziona, bezdzietna, posiadała na tym tle kompleksy. Nie umiała utrzymać mężczyzn. Ostatnimi laty miała adoratora, niejakiego Mariana. Ten znęcał się nad nią; był typem sadysty, zdolnym nawet do połamania kości. Dziki samiec alfa. Bicie uważał za coś normalnego, a Urszula też uważała to zachowanie za normalne. Dlatego była mu uległa i nikomu się nie skarżyła. Pili bez umiaru, a po wytrzeźwieniu i wyuzdanej miłości znów to samo. I tak w kółko Macieju. Marian pił także z sąsiadami i raz, w czasie pijackiej orgii, rzucił się na Dąbkowską i pobił ją niemiłosiernie. Nikt nie zgłosił tego faktu na milicję – lepiej brudy prać we własnym domu. Gehenna trwała aż pięć lat, do czasu, gdy poznała Ludwika Sólko u znajomych przy ulicy Piotra Skargi. Mariana przepędziła nie bez pomocy sąsiadów. Nowy kochaś był kulturalny, robił dobre wrażenie na sąsiadach i jej siostrach.
– Ciekawe jesteśmy jak długo ten związek potrwa – deliberowały sąsiadki – przecież ona bez wódki nie może żyć, a i pracy poważnej się nie ima – dodawały.
– No i wykończy go w łóżku – ona tylko o tym myśli. To słychać po nocach, a widać i czuć za dnia.
Urszula z wesołym uśmiechem zakomunikowała Ludwikowi:
– Jutro, po pochodzie, mamy zaproszenie od moich przyjaciół na Alejach, będzie impreza.
– A skąd ich znasz? – zapytał Ludwik.
– To moi klienci, roznoszę im mleko – odparła.
Rzeczywiście Urszula pomagała swej siostrze roznosić mleko pod mieszkania z samego rana. Pobierały kosze metalowe z butelkami ze sklepu mleczarskiego przy Alejach 1 Maja 141 i wózkiem rozwoziły po okolicy. System ten był bardzo użyteczny – każdy mieszkaniec mógł otrzymywać świeże mleko już rano i to pod drzwi. Praca nie była lekka, trzeba było codziennie rano o trzeciej godzinie wstawać i biegać po piętrach – zanosić pełne butelki i przynosić puste, z poprzedniego ranka.
To była jedyna ciężka praca w życiu Urszuli. Jednak już sygnalizowała, że skończy z taką robotą. „To nie dla mnie” argumentowała.
Nie posiadała żadnych kwalifikacji zawodowych, uczyć się jej nie chciało. Będąc w sile wieku umiała tylko sprzątać sklepy, ale szybko znudziła jej się ta praca i porzuciła ją. Pomagała dorywczo siostrom, a w zasadzie one jej pomagały, aby miała z czego żyć. Kiedy wszystko przepiła, szła do siostry Danieli na Ogrodową, aby ta poratowała ją obiadem. Co w życiu zarobiła, to wydawała na imprezy alkoholowe z wieloma przygodnymi kochankami i na orgie seksualne. Posiadała fatalną reputację wśród sąsiadów, co nie przeszkadzało im pić razem z nią.
– Skocz do mleczarni na Mickiewicza. Kup mleko i trochę sera żółtego, bo o tych sprawunkach zapomniałam – rzekła Urszula do Ludwika. – Potem poleć do Bigońskich i kup parę bułek i jakieś ciasto, z gołymi rękami przecież nie pójdziemy.
Sólko grzecznie posłuchał i bez szemrania wyszedł. Powrócił szybko.
– A co z alkoholem? – zapytał.
– Mam dobry zapas, nie będziesz trudził się po sklepach – odpowiedziała. – Dziś byś się nie dopchał po kolejkach.
W mleczarni była spora kolejka. Z kanką na mleko, Sólko pokornie stał, medytując, co by tu jeszcze kupić. Okazja przyszła sama – właśnie przyjechali konwojenci. Przywieźli dużo towaru, choć było już popołudnie. Na majowe święto władza nakazała zwieźć jak najwięcej towarów, aby lud mógł ją chwalić. Przyjazd konwojentów i rozładowywanie towaru to był prawdziwy kunszt i pokaz ich siły. Nie baczyli na klientów tylko:
– Musicie się rozstąpić (bez żadnego „proszę”), prędzej, prędzej nie ma czasu.
Ludzie w pokorze zwalniali miejsca przy wejściu.
– Szefowa, my przyjechali, da nam dwa kosze na chleb.
Kierowniczka z obsługą przerwały pracę, bo przecież dostawa jest najważniejsza. Szybko wydostały kosze i podały konwojentom. Obydwa postawili na chodniku. Jeden z konwojentów wszedł do ładowni, wybierał gołymi rękami po dwa bochenki chleba, łączył je płaskimi stronami i rzucał w kierunku kolegi stojącego na chodniku. Ten je zgrabnie wyłapywał – też gołymi rękami – i wrzucał do kosza. Czasami nie zdążył ich wyłapać i bochenki lądowały na chodniku. Szybko jednak naprawiał swoje niedołęstwo, wrzucając bochenki do kosza. Ilość bochenków musiała się zgadzać, a że ktoś je zje z brudem ulicznym, to nie było istotne. Następnie zabierali się do wyładowania bryły masła. To już wyższa filozofia. Bryła w kształcie beczki obtoczona papierem spożywczym ważyła kilkanaście kilogramów. Tego towaru nie można było ot tak sobie rzucić. Musieli zatem przydźwigać masło siłami swych muskułów i wyłożyć na ladę. Wszystko poszło sprawnie.
– Do widzenia szefowo.
I szybko odjechali.
Przed majowym świętem nie było już czasu ani mocy produkcyjnych, aby je podzielić na kostki. Z wielkiej bryły masła niezbyt silne sprzedawczynie musiały wykrawać długim nożem małe kawałki dla klientów. Zajmowało to wiele czasu, ale znakomitej jakości masło, ze wspaniałym zapachem, sprawiało ulgę kolejkowiczom. Potem panie ważyły je na wadze uchylnej, szybkim rzutem oka odczytywały wagę, najczęściej zawyżając wagę, i brały się za przeliczanie wartości. Robiły to ręcznie, bazgroląc na papierze opakowaniowym. Klient nic nie sprawdzał ani nawet nie miał ochoty na kontrolę. „One też muszą dorobić” – filozofowali w większości. „Z obsługą trzeba dobrze żyć”.
Wreszcie Sólko doszedł do czoła kolejki. Ekspedientka zgrabnym ruchem, litrową chochlą, wlała dwa litry mleka z ogromnej kadzi. Kadź od góry nie była niczym chroniona, mogło do niej wlecieć co tylko mogło wlecieć. Nikomu to nie przeszkadzało. Poprosił też pół kilo sera oraz pół kilo masła, czyli maksimum, które można było kupić tego dnia. Urszula go o to nie prosiła, ale ten deficytowy towar dobrze jest mieć w zanadrzu.
Następnie skierował się do piekarni-cukierni braci Zbigniewa i Edmunda Bigońskich. W przestronnym, czystym pomieszczeniu też było sporo klientów. Stylowe lustra, dyplomy, żyrandole oraz zdjęcia firmowe, podkreślały charakter prywatnej firmy w socjalistycznym morzu handlowym. Czuć było dobre wychowanie obu braci i wzory kultury, wzięte przez jednego z nich z liceum w Chyrowie. Sólko poprosił o osiem pysznych, podłużnych bułeczek, z których słynęła ta zasłużona piekarnia. Ponadto poprosił o duży kawałek sernika. Zauważył, że z higieną jest lepiej – jedna pani podawała pieczywo, druga zaś odliczała, kasowała pieniądze.