Z ukrycia - Tony Manieri - ebook + audiobook

Z ukrycia ebook i audiobook

Tony Manieri

3,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Komisarz policji kryminalnej Michael Stanic to doświadczony glina o włoskich korzeniach, który ma talent do robienia sobie wrogów, gdziekolwiek się pojawi. Ma cięty język, posuwa się do szantażu, nie waha się nawet użyć siły, aby wydobyć ważne informacje od przesłuchiwanych. Tylko jego siostra Isabella i jej dziewięcioletni syn Niklas są mu naprawdę bliscy.

Gdy na jednym z najmodniejszych osiedli w Malmö dochodzi do brutalnego morderstwa, to właśnie Stanic ma prowadzić śledztwo. I jak zwykle robi to na swoich zasadach, nie odpuszczając ani przełożonym, ani podejrzanym. 

W trakcie dochodzenia Stanic odkrywa wiele tropów i potencjalnych podejrzanych. Okazuje się jednak, że najpewniej za zbrodnię odpowiedzialny jest niejaki Silver. Szara eminencja, która kieruje wszystkim z ukrycia. Nikt go nie widział, nikt nie chce go znać, bo każdy wie, że to bardzo niebezpieczny człowiek. 

„Z ukrycia” to pierwsza część serii o komisarzu z Malmö, Michaelu Stanicu, autorstwa Tony’ego Manieriego. Gęsty, sugestywny, niezwykle klimatyczny kryminał w starym stylu przenosi czytelników i słuchaczy do czasów, gdzie śledztwa prowadziło się niemal analogowo.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 409

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 21 min

Lektor: Krzysztof Plewako-Szczerbiński
Oceny
3,2 (21 ocen)
1
7
10
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Majka888

Nie polecam

lektor okropny
20
UrszulaLila

Z braku laku…

Lektor z fatalną manierą. Nie da się słuchać.
21
Wegor

Całkiem niezła

Szybko się czyta. Wciągająca akcja, głębszych wrażeń brak.
00
slodkitygrynio

Całkiem niezła

Niestety ale nuda
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Un­der hu­den

Prze­kład z ję­zyka szwedz­kiego: Marta Rey-Ra­dliń­ska

Co­py­ri­ght © Tony Ma­nieri, 2024

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2024

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Anna Slo­torsz

Re­dak­cja: Ju­styna Ku­kian

Ko­rekta: Mag­da­lena Mie­rze­jew­ska

ISBN 978-91-8034-783-9

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

1

Je­śli cho­dzi o ge­nezę na­zwy dziel­nicy Pis­se­ren­den, czyli „Szczalni”, miesz­czą­cej się mię­dzy Jorck’s Pas­sage a Norre Vold­gade – to wśród miesz­kań­ców krą­żyło wiele róż­nych teo­rii, ale z odro­biną chęci ła­two można było oczami wy­ob­raźni zo­ba­czyć tych bie­da­ków i pi­ju­sów szwę­da­ją­cych się po oko­licz­nych rynsz­to­kach w cza­sach, kiedy to wła­śnie tu roz­cią­gała się mroczna strona mia­sta, gdzie ża­den sza­nu­jący się ko­pen­ha­ski ku­piec nie za­pusz­czał się do­bro­wol­nie. No, chyba że chciał so­bie ulżyć.

Dziś wy­glą­dało tam zu­peł­nie ina­czej. W ma­low­ni­czej sta­rej dziel­nicy w cen­trum mia­sta mie­ściły się pra­wie wy­łącz­nie nie­wiel­kie bu­tiki na par­te­rze lub w su­te­re­nach ka­mie­nic i lu­kra­tywne firmy kon­sul­tin­gowe na pię­trach, a krzy­kliwe szyldy i re­klamy na­jem­ców ze wszyst­kich sił sta­rały się przy­cią­gnąć za­ku­po­wi­czów snu­ją­cych się po głów­nym dep­taku – Strøget – za­le­d­wie prze­cznicę da­lej. Czyn­sze po­szy­bo­wały w górę wraz z ko­lej­nymi re­no­wa­cjami, ale jesz­cze gdzie­nie­gdzie zda­rzały się pewne wy­rwy w grun­tow­nie od­świe­żo­nej i uno­wo­cze­śnio­nej sie­dem­na­sto­wiecz­nej za­bu­do­wie.

Jed­nym z ta­kich miejsc było Che­etah Stu­dios. Ele­wa­cja tego pięk­nego sta­rego domu na prze­cię­ciu Stu­die­stræde i Lars­bjørns­stræde kilka prze­cznic da­lej nie zdra­dzała, co działo się w środku prak­tycz­nie każ­dego wie­czoru, sie­dem dni w ty­go­dniu, przez cały rok. I wszyst­kim to pa­so­wało, po­nie­waż, gdyby sprawa wy­szła na jaw, stróże mo­ral­no­ści i rzą­dzący Ko­pen­hagą praw­do­po­dob­nie po­łą­czy­liby siły, żeby jak naj­szyb­ciej ukró­cić łaj­dac­two. Od strony ulicy wy­tarty bla­szany szyld su­ge­ro­wał je­dy­nie, że klub mie­ścił się tam praw­do­po­dob­nie od dawna, a dwie za­ma­lo­wane na czarno szyby pod­kre­ślały pry­watny cha­rak­ter tej po­dej­rza­nej dzia­łal­no­ści. Ten, któ­remu udało się przejść przez dę­bową bramę, za­li­czał się do kręgu wta­jem­ni­czo­nych i z pew­no­ścią nie był roz­cza­ro­wany bo­gatą i zróż­ni­co­waną ofertą usług.

Lupo Kor­hin­sky był osobą z całą pew­no­ścią na­le­żącą do naj­ści­ślej­szego grona. Stał te­raz w nie­wiel­kim przed­po­koju i cze­kał. Są­dząc po do­bie­ga­ją­cych z są­sied­niego po­miesz­cze­nia od­gło­sach, ocze­ki­wa­nie nie po­winno być dłu­gie. Za­pa­lił ko­lejną cy­ga­retkę i wolną ręką po­tarł po­draż­nione przez gry­zący dym oczy. Na ścia­nie, na wprost jego oczu, ktoś przy­bił gru­bymi gwoź­dziami starą ta­blicę ogło­szeń, cał­kiem pu­stą, je­śli nie li­czyć ma­łej żół­tej kar­teczki z piz­ze­rii na placu Bi­spe­to­rvet. Wy­krzy­wił twarz w krót­kim gry­ma­sie na wi­dok pęk­nię­tej li­stwy w pięk­nej bo­aze­rii. Co za po­zba­wione wraż­li­wo­ści świ­nie. Czort z nimi. Naj­waż­niej­sze, że ge­ne­rują zy­ski. Po­mi­ja­jąc ta­blicę ogło­szeń, w przed­po­koju nie było żad­nych sprzę­tów. Na­wet krze­sła, na któ­rym można by usiąść. Zer­k­nął po­now­nie na ze­ga­rek i zdu­sił nie­do­pa­łek w szcze­li­nie mię­dzy lam­pe­rią a ścianą. Przez mo­ment roz­wa­żał uchy­le­nie drzwi, żeby spraw­dzić, czy nie zdąży cza­sem wy­sko­czyć na lunch przed spo­tka­niem, ale po­sta­no­wił w końcu za­cze­kać, aż ko­bieta wyj­dzie. Wes­tchnął z iry­ta­cją. Le­piej mieć już to za sobą.

Kar­sten, ol­brzymi męż­czy­zna sto­jący w wej­ściu, bez słowa śle­dził każdy ruch Kor­hin­sky’ego, ale nie re­ago­wał, na­wet wtedy, kiedy nie­wy­soki biz­nes­men zdu­sił nie­do­pa­łek i do­ga­sił tlący się jesz­cze żar cel­nym strzyk­nię­ciem śliny, która po­woli spły­nęła za pa­nel ścienny. Kar­sten de­cy­do­wał o tym, kto mógł prze­stą­pić próg Che­etah Stu­dios. Nie było cię na li­ście – rów­nie do­brze mo­głeś tu nie za­cho­dzić. Na pierw­szy rzut oka zda­wał się gruby i zwa­li­sty, a na­wet ospały, ale o jego gwał­tow­nym tem­pe­ra­men­cie krą­żyły liczne i nie­zbyt przy­jemne opo­wie­ści. Lupo sam kie­dyś nie­mal zo­stał po­wa­lony na zie­mię, kiedy po­ja­wił się nie­za­po­wie­dziany w stu­diu. Z na­głym dresz­czem przy­po­mniał so­bie, jak się bał, za­nim z wnę­trza bu­dynku nie do­biegł zbaw­czy roz­kaz.

W jed­nej chwili roz­mowa w stu­diu znacz­nie się wy­ci­szyła i po chwili w drzwiach uka­zała się młoda blon­dynka, na oko dwu­dzie­sto­pię­cio­let­nia. Ude­rzyło go, że wciąż za­chwy­cała urodą, choć od razu było wi­dać, że ży­cie mocno ją do­świad­czyło. Jej spoj­rze­nie było zimne, mar­twe, a po­stawa wy­ra­żała re­zy­gna­cję, jak u śmier­tel­nie cho­rego czło­wieka, któ­remu zo­stało już nie­wiele mie­sięcy. Jed­no­cze­śnie w jej wzroku było coś jesz­cze, co tro­chę go prze­ra­żało, coś nie­bez­piecz­nego i nie­zde­fi­nio­wa­nego. Coś, co go przy­cią­gało. Jak zwy­kle na jej wi­dok po­czuł, że się ru­mieni, więc ob­szedł po­kój do­okoła, jakby chcąc pod­kre­ślić, że ma waż­niej­sze sprawy na gło­wie niż cze­ka­nie na nią przez całą go­dzinę w zim­nym, nie­go­ścin­nym lo­kalu w Ko­pen­ha­dze.

Po­ko­chał ją od pierw­szego wej­rze­nia i mimo że za­wsze trak­to­wała go z mie­sza­niną wstrętu i po­gardy, on w głębi du­szy ży­wił na­dzieję, że pew­nego dnia spoj­rzy na niego ina­czej. Dla niej był pew­nie tylko ma­łym, tłu­sta­wym po­lacz­kiem w śred­nim wieku, który za­sad­ni­czo zaj­mo­wał się ja­kąś inną dziwną branżą i w żad­nym ra­zie nie po­sia­dał ni­czego, co by chciała mieć. Wie­dział, że po­tra­fiłby się nią do­brze za­opie­ko­wać. Je­śli tylko do­stałby taką szansę. A przy­naj­mniej oka­zję, żeby po­ło­żyć ją na ło­patki, my­ślał, wy­obra­ża­jąc so­bie, jak wije się pod jego dłońmi ni­czym wąż. Ale przede wszyst­kim musi się do­wie­dzieć, co ta­kiego ro­biła w Malmö. Pew­nie ja­kieś gów­niane in­te­resy, to było ja­sne.

Ko­bieta owi­nęła się cien­kim szla­fro­kiem i ski­nęła głową gru­ba­sowi przy drzwiach. Ten za­piął skó­rzaną kurtkę i otwo­rzył bramę.

– Ile tych pizz? – za­py­tał po duń­sku.

Ko­bieta wzru­szyła ra­mio­nami, a kiedy pro­mie­nie po­po­łu­dnio­wego słońca wdarły się do środka, Kor­hin­sky za­uwa­żył, że jej twarz błysz­czy od potu.

– Nie wiem. Spy­taj ko­goś in­nego. I za­mknij te drzwi, do dia­bła. Za­mar­znę tu na śmierć!

Gru­bas wy­mam­ro­tał coś i za­mknął za sobą bramę.

– Masz fajkę?

Kor­hin­sky z uśmie­chem po­krę­cił głową.

– Cie­bie też miło wi­dzieć, Ma­rio. Nie­stety nie. Ale mam coś in­nego. – Wy­cią­gnął z kie­szeni bla­szane pu­de­łeczko i po­czę­sto­wał ją par­ta­gásem.

– O kurwa, ale syf. Nie­ważne. Czego chcesz?

– Mo­żemy wejść do środka i usiąść? Za­czy­nają mnie bo­leć nogi.

– Nie ma jak. Prze­me­blo­wa­nie. Czego chcesz? Nie mam czasu.

Kor­hin­sky przyj­rzał się ko­bie­cie i wy­cią­gnął rękę, by po­gła­dzić ją po wło­sach. Szarp­nęła głową i od­su­nęła się o krok.

– Spo­koj­nie, Ma­rio. Nie bój się. Je­stem twoim przy­ja­cie­lem, prze­cież wiesz, prawda?

– Ja­sne. Wiem o tym, Lupo. Naj­lep­szy kum­pel.

Męż­czy­zna ro­ze­śmiał się i za­pa­lił nową cy­ga­retkę.

– Uparta jak zwy­kle. No nic. Mam dla cie­bie pro­po­zy­cję. – Wy­jął z kie­szeni płasz­cza pla­sti­kowe pu­de­łeczko. – Wiesz, co to jest?

Ko­bieta za­wią­zała cia­śniej szla­frok i szyb­kim ru­chem prze­cze­sała pal­cami mo­kre włosy. Te­raz już była na­prawdę po­iry­to­wana.

– Nie mam po­ję­cia. Mów, co to jest, do cho­lery, Lupo. Cze­kają na mnie w środku!

– Aha, ro­zu­miem. Jaki plan na dzi­siaj? Dwóch fa­ce­tów, ko­bieta i pro­siak? A może pies?

Ma­ria spoj­rzała pra­wie o głowę niż­szemu męż­czyź­nie pro­sto w oczy i na­gle zła­god­niała. Po­woli prze­su­nęła dłoń po brzegu ko­lo­ro­wego je­dwab­nego pe­niu­aru i roz­wią­zała wę­zeł pa­ska. Jej ręka kon­ty­nu­owała swoją po­dróż w dół brzu­cha, a kiedy roz­chy­liła poły szla­froka, ko­bieta po­chy­liła się, aż jej wargi mu­snęły jego ucho. Kor­hin­sky za­marł, wstrzy­mu­jąc od­dech. Pach­niała cie­płem, a le­dwo wy­czu­walna nuta potu spra­wiła, że męż­czy­zna prze­łknął z tru­dem ślinę. Kiedy prze­mó­wiła, jej głos był tak ci­chy, że z tru­dem poj­mo­wał słowa za­głu­szane przez ryt­miczne dud­nie­nie w skro­niach.

– W każ­dym ra­zie nic dla cie­bie, Lupo. Dziś też nie.

Drgnął i od­su­nął ją na bok.

– Świet­nie, Ma­rio. Do­brze wiesz, że nie lecę na ten szajs. – Zda­wał so­bie sprawę, że przej­rzała jego ża­ło­sne kłam­stwo, i po­sta­no­wił za­koń­czyć roz­mowę jak naj­szyb­ciej. Po­ma­chał jej przed no­sem pla­sti­ko­wym pu­de­łecz­kiem i mó­wił da­lej: – To, co tu­taj mam, Ma­rio, to sto ty­sięcy ko­ron pro­sto do two­jej kie­szeni. Albo ra­czej maj­tek. – Uśmiech­nął się za­do­wo­lony z wła­snego żartu i wsu­nął pu­dełko z po­wro­tem do kie­szeni.

– Nie je­stem za­in­te­re­so­wana. Skoń­czy­łeś?

– Na­wet nie wiesz, co to.

– I mam to gdzieś. Nie je­stem za­in­te­re­so­wana. – Po­de­szła do drzwi i po­ło­żyła dłoń na klamce. – Do zo­ba­cze­nia.

Lupo Kor­hin­sky, czu­jąc na­ra­sta­jące zde­ner­wo­wa­nie, ode­zwał się ostrzej­szym to­nem:

– Abel na pewno w to wej­dzie. Mam do niego za­dzwo­nić, jak tylko wrócę do biura.

Za­trzy­mała się i od­wró­ciła w jego stronę.

– Abel? Jaki znów cho­lerny Abel?

– Eriks­son. Brat Ka­ina, wiesz prze­cież.

– Ach, tak.

– To ła­twe pie­nią­dze.

– Nie wy­daje mi się.

– Nie wiesz na­wet, o co cho­dzi. Sto ty­sięcy, Ma­rio. To w cho­lerę wię­cej, niż je­steś w sta­nie uzbie­rać w stu­diu!

– To nie gra roli. Wy­daje mi się, że jak zwy­kle pie­przysz bez sensu, Lupo.

– Le­piej, że­bym po­szedł z tą pro­po­zy­cją do Bengta?

Po raz pierw­szy w cza­sie trwa­nia ich roz­mowy się za­wa­hała. Pu­ściła klamkę i przyj­rzała mu się. Kor­hin­sky jak zwy­kle się uśmie­chał, minę miał taką, jakby po­czuł zwy­cię­stwo. Co za du­pek.

– Jesz­cze le­piej, jak wsa­dzisz so­bie swoją pro­po­zy­cję w dupę.

Męż­czy­zna ski­nął z wolna głową i ru­szył ku wyj­ściu. Gruby ochro­niarz znowu się po­ja­wił i mi­nął ich, nio­sąc cztery kar­tony z pizzą. Przed wyj­ściem Kor­hin­sky rzu­cił jesz­cze Ma­rii ostat­nie spoj­rze­nie. Parę mi­nut po jego wyj­ściu znów po­łoży się w stu­diu, by pod­da­wać się naj­bar­dziej po­ni­ża­ją­cym prak­ty­kom, a on nic nie może na to po­ra­dzić. Na tę myśl wró­ciło dud­nie­nie w skro­niach i mu­siał parę razy głę­boko za­czerp­nąć po­wie­trza, żeby nie wy­krzy­czeć na głos swo­jej roz­pa­czy. Te­raz wresz­cie miał szansę za­ro­bić duże pie­nią­dze, po­ka­zać jej, że jest kimś, z kim na­leży się li­czyć, i skoń­czyć z tą nisz­czącą du­szę ha­rówką w Malmö. Rok za ro­kiem ty­rał jak wół przy ty­siącu róż­nych pro­jek­tów, a mimo to za każ­dym ra­zem pie­nią­dze tra­fiały do ko­goś in­nego. Zwłasz­cza do tego pie­przo­nego ad­wo­kata. Te­raz z tym ko­niec. Oczy­wi­ście ona nie była mu nie­zbędna do prze­pro­wa­dze­nia planu, rów­nie do­brze mógł po pro­stu dać jej pie­nią­dze. Ale je­śli uda­łoby mu się ją na­mó­wić, skoń­czy­łaby przy­naj­mniej z Che­etah, no i może zmie­ni­łaby o nim zda­nie. Może by z nim wy­je­chała. Cho­ciaż na chwilę. Za­ci­snął dło­nie w kie­sze­niach tak mocno, że pra­wie do­stał skur­czu, i zro­bił je­dyną słuszną rzecz. Utrzy­mał nie­wzru­szony wy­raz twa­rzy. Zde­ma­sko­wa­nie się w tej chwili było zbyt ry­zy­kowne. A już zwłasz­cza pod no­sem Kar­stena.

– Nie za­po­mnij, Ma­rio, czyją je­steś dziwką. I nie za­po­mnij, kto płaci za twoje drobne „eks­cesy”.

Ma­ria ro­ze­śmiała się gło­śno i otwo­rzyła drzwi do stu­dia.

– Sama świet­nie daję so­bie radę. Twój czas mi­nął, Lupo. Wie­czo­rem jadę znów do Ber­lina. Bez two­jej „po­mocy”. Zjeż­dżaj, za­nim po­pro­szę Kar­stena, żeby dał ci w łeb.

Lupo Kor­hin­sky wzru­szył lekko ra­mio­nami.

– Jak so­bie chcesz, Ma­rio. Ale nie mów po­tem, że nie do­sta­łaś szansy.

Scho­dząc te dwa stop­nie w dół do bramy, czuł taki ból w sercu, że z tru­dem utrzy­my­wał pion.

Ma­ria stała jesz­cze przez chwilę, aż dał się sły­szeć od­głos za­my­ka­nych wrót, a po­tem szyb­kim kro­kiem wbie­gła po skrzy­pią­cych scho­dach do biura na dru­gim pię­trze. Przez brudną szybę ma­łego okienka pa­trzyła, jak Lupo prze­py­cha się przez tłum prze­chod­niów na wą­skim chod­niku. Duża grupa ha­ła­śli­wych na­sto­lat­ków za­wo­łała coś za nim, kiedy ode­pchnął z drogi star­szą ko­bietę, żeby nie stra­cić roz­pędu. Gdy znik­nął za ro­giem przy Ve­ster­gade, Ma­ria po­de­szła do sterty swo­ich ubrań i wy­grze­bała z niej zmiętą paczkę pa­pie­ro­sów. Pu­sta. Z iry­ta­cją ci­snęła nią o pod­łogę i przy­kuc­nęła, by prze­szu­kać to­rebkę. Co ten Kor­hin­sky wy­ra­biał? Czy to moż­liwe, że jej biały ry­cerz rze­czy­wi­ście był za­mie­szany w in­te­resy tego od­ra­ża­ją­cego typa?

Po chwili prze­stała szu­kać i ze zło­ścią kop­nęła to­rebkę. Le­piej mieć na niego oko. Nic nie mo­gło sta­nąć na prze­szko­dzie te­raz, kiedy byli już tak bli­sko.

2

Nie­wielki lo­kal miesz­czący się w piw­ni­cach bu­dynku na po­łu­dnio­wych przed­mie­ściach Malmö wy­peł­niony był po brzegi in­stru­men­tami mu­zycz­nymi, wzmac­nia­czami, wiel­kimi gło­śni­kami i sta­ty­wami mi­kro­fo­nów. Przy ścia­nie pod ma­leń­kim oknem stały oprócz tego dwa wy­tarte fo­tele obite we­lu­rem w brud­no­brą­zo­wo­po­ma­rań­czowe wzory, wci­śnięte każdy w swój kąt po obu stro­nach wą­tłego sto­lika ka­wo­wego. Na sto­liku, obok sta­rych fi­li­ża­nek, pa­czu­szek ze stru­nami do gi­tar, tek­stów pio­se­nek i od­twa­rza­cza ka­se­to­wego w ko­lo­rowe plamki, stał pod­nisz­czony eks­pres do kawy. Więk­szą część ścian po­kry­wały wy­tła­czanki po jaj­kach, a na pod­ło­dze roz­ło­żono wy­strzę­pione dy­wa­niki ze szma­tek o przy­pad­ko­wych ko­lo­rach i wzo­rach. Za­sad­ni­czo w pla­nach było też wy­tłu­mie­nie su­fitu, ale że znaj­do­wał się na wy­so­ko­ści nie­ca­łych dwóch me­trów, po­rzu­cono ten po­mysł.

To była sala prób grupy Re­vo­lver. Trudno po­jąć, jak im się udało po­zno­sić to wszystko do piw­nicy. Jesz­cze więk­szą za­gadką było to, ja­kim cu­dem to wszystko wy­tasz­czyli po roz­chy­bo­ta­nych scho­dach przed każ­dym kon­cer­tem. Fakt fak­tem, że tych kon­cer­tów nie mieli znów aż tak wiele, ale wszy­scy w ze­spole zga­dzali się co do tego, że to tylko kwe­stia czasu, za­nim Re­vo­lver się prze­bije i sta­nie się sławny, a wtedy sala prób bę­dzie drob­nostką, która spad­nie na głowę ja­kie­goś me­na­gera. Więc jak na ra­zie ta była wy­star­cza­jąca.

Abel sie­dział za per­ku­sją i cze­kał, Pet­ter zaś kom­bi­no­wał coś przy efek­tach. Był rów­nie świetny w grze na gi­ta­rze, kiedy sprzęt dzia­łał, co upier­dliwy, je­śli cho­dzi o spraw­dza­nie aku­mu­la­to­rów, po­łą­czeń i za­kła­da­nie no­wych strun do za­pa­so­wego in­stru­mentu. Upie­rał się, żeby za­wsze mieć dwie gi­tary go­towe do uży­cia, w ra­zie jakby któ­raś struna pę­kła w po­ło­wie pio­senki. Co było dość mało praw­do­po­do­bne, gdyż wy­mie­niał je przed każdą próbą.

Kurde, musi prze­pusz­czać z ty­siaka mie­sięcz­nie na same struny, po­my­ślał Abel w chwili, gdy Pet­ter dał mu znać, że wszystko go­towe. Po­zo­stali człon­ko­wie ze­społu ze­rwali się z fo­teli, kiedy Abel za­czął wy­stu­ki­wać pa­łecz­kami w po­wie­trzu rytm pierw­szego ka­wałka.

– KRISS­STOF­FORR! TEL­LI­FE­OON!

Cały ze­spół za­ję­czał zgod­nie. Dzia­dek miał nie­sa­mo­wite wy­czu­cie czasu. Ale co zro­bić? To w końcu jego piw­nica. Na szczę­ście był głu­chy jak pień, dzięki czemu nie prze­szka­dzała mu gło­śna mu­zyka. Wręcz prze­ciw­nie, uśmie­chał się z apro­batą, kiedy cza­sem scho­dził na dół, żeby ich po­słu­chać. Szybko się jed­nak na­uczyli, żeby wtedy nie pa­trzeć na niego, bo miał zwy­czaj ki­wa­nia głową do rytmu. Z tym że ni­gdy do tej pio­senki, którą aku­rat grali, i dla­tego ła­two było zgu­bić wła­ściwy rytm, je­śli się za długo pa­trzyło na to hip­no­ty­zu­jące ko­ły­sa­nie głową.

– JUŻ IDĘ, DZIADKU!

Po kilku mi­nu­tach Krisse zbiegł, po­ty­ka­jąc się na scho­dach. Był tak na­krę­cony, że nie dało się zro­zu­mieć, o czym mówi. Nie tylko dla­tego, że scho­dząc, dwa razy rąb­nął ko­la­nem w ba­rierkę, ale też dla­tego, że naj­wy­raź­niej roz­mowa zro­biła na nim wra­że­nie.

– O co cho­dzi? Uspo­kój się.

– Kurwa, nie uwie­rzy­cie. Udało się! Ja­kiś fa­cet, pro­du­cent czy coś, firma na­zywa się Tan Scuba albo ja­koś tak, i on chce się z nami spo­tkać, po­ga­dać o przy­szło­ści i tak da­lej. Kon­ski, czy jak on się tam na­zywa. Kon­trakt na płytę, wy­jazd do Sztok­holmu, spo­tka­nie z ludźmi z branży, kurde, ro­zu­mie­cie, co to zna­czy?! I jesz­cze py­tał, czy mo­gli­by­śmy przyjść do jego biura po po­łu­dniu i po­ga­dać, je­śli mamy czas. Je­śli mamy czas?! Do­ciera to do was?! – Chra­pli­wie ła­pał od­dech, spo­glą­da­jąc na po­zo­sta­łych, któ­rzy sie­dzieli i ga­pili się na niego z roz­dzia­wio­nymi ustami.

Abel jako je­dyny zdo­łał co­kol­wiek wy­krztu­sić:

– Nie­wia­ry­godne.

Biuro Trans Glo­bal Ma­na­ge­ments mie­ściło się na naj­wyż­szym pię­trze wą­skiego otyn­ko­wa­nego na biało bu­dynku na rogu ulic Norra Val­l­ga­tan i Mäster Jo­hans­ga­tan, na sta­rym mie­ście w Malmö. Ele­gancka mie­dziana ta­bliczka przy wej­ściu in­for­mo­wała, że firma dzie­liła nie­ru­cho­mość z sied­mioma in­nymi przed­się­bior­stwami z róż­nych branż: ma­kler­stwa mor­skiego, kon­sul­tingu wil­goci, re­le­asingu nie­ru­cho­mo­ści i z in­nych nie­zna­nych dzie­dzin. Wtło­czyli się do ma­leń­kiej windy i wci­snęli piątkę.

– Co to jest „kon­sul­ting wil­goci”? – za­sta­na­wiał się John, po­pra­wia­jąc fry­zurę w za­mglo­nym lu­strze.

– Może sza­ma­nizm? – Krisse za­śmiał się i od­tań­czył mi­ni­ma­li­styczny ta­niec desz­czu.

– A re­le­asing nie­ru­cho­mo­ści? Elvis Pre­sley się prze­bran­żo­wił i uwal­nia z za­świa­tów bu­dynki od róż­nych ob­cią­żeń praw­nych?

– Ple­ase, re­le­ase me, let me gooo! – za­wyli chó­rem i w tej sa­mej chwili winda się za­trzy­mała z lek­kim szarp­nię­ciem.

Wy­szli na klatkę scho­dową i uj­rzeli ogromne, dwu­skrzy­dłowe szklane drzwi z ma­syw­nymi klam­kami z mo­sią­dzu. Kilka me­trów da­lej do­strze­gli pół­ko­li­stą ladę z ja­kie­goś ciem­nego drewna, dys­kret­nie ozdo­bioną ele­men­tami z su­ro­wego że­laza.

Uff, po­my­ślał Abel. Przy­po­mina mi to inne biuro, tu, w mie­ście.

Za zie­lon­ka­wymi drzwiami, za kon­tu­arem, sie­działa mocno uma­lo­wana ko­bieta około czter­dziestki, a na ścia­nach wi­siały prze­różne gi­gan­tyczne ob­razy przed­sta­wia­jące hi­po­po­tamy we wszyst­kich moż­li­wych i naj­dziw­niej­szych sy­tu­acjach.

– Co to wła­ści­wie za miej­sce? – wy­szep­tał John.

– Nie­ważne. Je­ste­śmy tu. Rów­nie do­brze mo­żemy wejść do środka – stwier­dził Abel i po­cią­gnął za jedną z kla­mek.

Grube szklane drzwi uchy­liły się z ci­chym szme­rem i w tej sa­mej chwili ko­bieta pod­nio­sła wzrok.

– Tak?

– No… mie­li­śmy, yyy, spo­tkać się z kimś, kto się na­zywa Kon­sky – za­czął Krisse.

– Nie je­ste­śmy pewni na­zwi­ska. Kon­ski albo ja­koś po­dob­nie – do­dał Abel. – Je­ste­śmy z Re­vo­lvera.

Ko­bieta unio­sła jedną brew, a po­tem swo­imi nie­praw­do­po­dob­nie czer­wo­nymi pa­znok­ciami wy­stu­kała we­wnętrzny nu­mer te­le­fonu.

– Lupo Kor­hin­sky, jedną chwilę. By­li­ście umó­wieni?

– Oczy­wi­ście, o… – za­czął Krisse.

– Jest za­jęty, na spo­tka­niu. Pro­szę usiąść i za­cze­kać.

– Ach, tak. Świet­nie. Dzię­kuję.

Ro­zej­rzeli się po prze­stron­nym lo­kalu i do­strze­gli w jed­nym rogu śmieszne me­ble z zie­lo­nej skóry. Uznali, że to po­cze­kal­nia. Wszę­dzie były ko­ry­ta­rze i drzwi, ale ani śladu czło­wieka. Je­dyne, co za­głu­szało dys­kretny szum kli­ma­ty­za­cji, to mu­zyczne tło są­czące się z wolna z nie­wi­docz­nego od­twa­rza­cza, o nie­przy­jem­nie sto­no­wa­nej gło­śno­ści. Usie­dli, a Abel za­uwa­żył, że kom­plet wy­po­czyn­kowy był za­mszowy. Na pewno wło­ski. I cho­ler­nie drogi.

John i Krisse ostroż­nie za­jęli miej­sca na brzegu ka­napy, pod­czas gdy Pet­ter pod­szedł pro­sto do sto­ją­cego obok sto­lika ze szkla­nym bla­tem.

– Pa­trz­cie! Be­olink! – syk­nął, bio­rąc do ręki czar­nego pi­lota z co naj­mniej pięć­dzie­się­cioma przy­ci­skami. – To coś ste­ruje ca­łym pie­przo­nym do­mem.

Abel rzu­cił szyb­kie spoj­rze­nie w stronę re­cep­cji, ale ko­bieta nie za­re­ago­wała.

Za­nim się zdą­żył od­wró­cić, po­czuł nie­sa­mo­wi­cie silną falę ude­rze­niową i cof­nął się gwał­tow­nie na fo­tel. Zda­wało się, jakby cały bu­dy­nek za­raz miał eks­plo­do­wać, i do­piero kiedy zo­ba­czył, jak po­zo­stała dwójka wle­pia wzrok w Pet­tera, po­jął, co się stało.

Gi­ta­rzy­sta sie­dział na pod­ło­dze ple­cami oparty o ścianę i jak za­cza­ro­wany wpa­try­wał się w pi­lota, który le­żał przed nim na dy­wa­nie. Z gło­śni­ków grzmiał Burt Ba­cha­rach tak gło­śno, że gro­ziło to roz­sa­dze­niem sprzętu i błon bę­ben­ko­wych.

W tym sa­mym mo­men­cie z im­pe­tem po­otwie­rały się drzwi róż­nych biur, wy­pa­dli z nich ja­cyś lu­dzie i roz­le­gły się krzyki, żeby wy­łą­czyć tę pie­kielną ma­chinę. Re­cep­cjo­nistka mu­siała chyba prze­sko­czyć ladę obu­nóż, bo udało jej się do­paść Pet­tera przed in­nymi, mimo że miała naj­da­lej. Bły­ska­wicz­nym ru­chem dłoni zdu­siła ste­reo. Re­vo­lve­rowi gro­ziły cztery zgło­sze­nia na po­li­cję, dwa po­zwy i obiet­nica la­nia, kiedy ja­kiś nie­wy­soki ciem­no­włosy męż­czy­zna prze­pchnął się przez tłu­mek, sta­nął po­mię­dzy ze­spo­łem a sta­dem wil­ków i pod­niósł ręce.

– Przy­ja­ciele, przy­ja­ciele! – Za­re­cho­tał. – Ten mały wy­pa­dek mo­żemy chyba za­ła­go­dzić bez po­su­wa­nia się do tak nie­przy­jem­nych środ­ków. Ci mło­dzieńcy przy­szli się ze mną spo­tkać. – Wy­szcze­rzył zęby w uśmie­chu i z za­do­wo­le­niem stwier­dził, że jego ko­le­dzy przy­jęli to wy­ja­śnie­nie, choć z pew­nym wa­ha­niem, i za­częli się roz­cho­dzić.

Kiedy po­miesz­cze­nie opu­sto­szało – nie li­cząc ko­biety w re­cep­cji, która naj­wy­raź­niej nie miała za­miaru drugi raz po­peł­nić tego sa­mego błędu i spu­ścić ich z oka, do­póki byli na jej te­ry­to­rium – ni­ski męż­czy­zna od­wró­cił się do człon­ków ze­społu i przyj­rzał im się z apro­batą.

– Cześć, chło­paki! Je­stem Lupo Kor­hin­sky. Mo­że­cie do mnie mó­wić po pro­stu Lupo. A wy to Re­vo­lver, jak mnie­mam. Na­zwa tra­fiona w punkt, ha, ha, ha…

Kiedy Abel za­mknął za sobą drzwi do ga­bi­netu Kor­hin­sky’ego i ze­spół za­siadł na fo­te­lach dla go­ści usta­wio­nych wo­kół gi­gan­tycz­nego owal­nego stołu kon­fe­ren­cyj­nego, ogar­nęło go to samo uczu­cie, co po wyj­ściu z windy. Ten sam splen­dor. Ten sam prze­pych, który wi­dział już tyle razy wcze­śniej.

Ostroż­nie po­ma­cał dło­nią pod krze­słem. Do­kład­nie. Gra­we­ro­wany, wy­raźny wzór. Ko­lek­cja Pa­ra­mo­unt. Krze­sła za po­nad pięć­dzie­siąt ty­sięcy. Ten ja­sny na­rożny po­kój urzą­dzony był wy­łącz­nie eks­klu­zyw­nymi, de­si­gner­skimi me­blami, ze ścian wy­ra­stały be­to­nowe półki, a po­nad sto­łem kon­fe­ren­cyj­nych pysz­niła się ste­ro­wana pi­lo­tem lampa FLOS. Ze swymi pa­ste­lo­wymi pa­skami i skom­pli­ko­wa­nym pod­wie­sze­niem na sta­lo­wych lin­kach przy­po­mi­nała zep­pe­lina. Też dia­bel­nie droga. Także i w tym po­miesz­cze­niu na ścia­nach wi­siały wiel­kie ob­razy z gro­te­sko­wym mo­ty­wem hi­po­po­tama. Ale ni­g­dzie żad­nych pa­pie­rów. Żad­nych se­gre­ga­to­rów na pół­kach, czy ksią­żek. Nic. Tylko hi­po­po­tamy i kosz­towne me­ble. Nie miał na­wet kom­pu­tera. W każ­dym ra­zie nie na biurku, na któ­rym stały tylko dwa te­le­fony. Tro­chę ży­cia wno­sił tu je­dy­nie kra­jo­braz. Ogromne okno ofe­ro­wało fan­ta­styczną pa­no­ramę we­wnętrz­nego portu, wi­dok na ka­nał i bu­dy­nek Bör­shu­set – wa­ni­lio­wo­żółte ciastko na sa­mym środku. Abla prze­szedł lekki dreszcz. Tu jest pies po­grze­bany. Wielki, tłu­sty do­ber­man ze śliną ka­piącą z py­ska. Trzeba być ostroż­nym.

– Aha, no to za­czy­namy. Na­pi­je­cie się kawy, chłopcy? Jedną chwi­leczkę. – Zo­sta­wił ich na mo­ment i na­ci­snął przy­cisk in­ter­komu. Re­cep­cjo­nistka ode­brała na­tych­miast. – Ma­de­le­ine, czy bę­dziesz tak do­bra i za­ła­twisz nam pięć café au lait i ja­kieś ciastka?

– Ciastka się skoń­czyły – od­parła krótko i prze­rwała po­łą­cze­nie.

Kor­hin­sky się za­śmiał.

– It’s hard to get de­cent help these days.

Nikt nie prze­ła­mał się na tyle, by sko­men­to­wać. Kiedy ci­sza za­częła sta­wać się nie­zno­śna, Kor­hin­sky usiadł i mó­wił da­lej:

– W każ­dym ra­zie. Pro­wa­dzę mię­dzy­na­ro­dową firmę me­ne­dżer­ską spe­cja­li­zu­jącą się w branży roz­ryw­ko­wej i kul­tu­ral­nej.

Bul­l­shit, po­my­ślał Abel.

– Tej wio­sny za­an­ga­żo­wa­li­śmy się mię­dzy in­nymi w pro­duk­cję MTV w Mo­nako. Może to wi­dzie­li­ście? Mamy rów­nież pod­pi­saną współ­pracę za­równo z Me­ga­Star In­ter­na­tio­nal w Los An­ge­les, jak i Ro­cEu­rope w Pa­ryżu, a obec­nie pra­cu­jemy nad około dzie­się­cioma pro­duk­cjami w Eu­ro­pie. Na przy­kład po raz trzeci spro­wa­dzamy tu Johnny’ego Sca­rina…

– Ja­kiego Johnny’ego? – prze­rwał mu Pet­ter.

– Sca­rina. Nie­sa­mo­wity ma­gik, pełna wi­dow­nia na każ­dym przed­sta­wie­niu w Las Ve­gas. Wielka po­stać w Sta­nach.

– Cza­ro­dziej?

– Coś w tym ro­dzaju. Jak Cop­per­field, no, wie­cie. Spra­wia, że sa­mo­loty zni­kają i ta­kie tam. Poza tym utrzy­mu­jemy kon­takty ze wszyst­kimi wiel­kimi wy­twór­niami w Eu­ro­pie, a ja oso­bi­ście przy­jaź­nię się z wie­loma pro­du­cen­tami, któ­rzy z całą pew­no­ścią zwrócą na was uwagę.

Bul­l­shit od po­czątku do końca, po­my­ślał znów Abel. O co mu cho­dzi?

– Jak pan nas zna­lazł? To zna­czy, skąd miał pan nu­mer te­le­fonu do dziadka Kris­sego?

Kor­hin­sky wstał i się za­śmiał. Pod­szedł do okna, uda­jąc, że po­dzi­wia wi­doki.

– Mam swoje ka­nały. Drob­nych agen­tów sie­dzą­cych w krza­kach i śle­dzą­cych wszystko, co się dzieje w mie­ście. – Wy­szedł na­prze­ciw Ma­de­le­ine, która sta­nęła z tacą w drzwiach. – Dzięki, ser­deńko. No do­brze, mó­wiąc szcze­rze, to od dłuż­szego czasu was ob­ser­wo­wa­łem. Ma­cie szansę się prze­bić na sce­nie mię­dzy­na­ro­do­wej, chło­paki. Ta mu­zyka, ten styl, a naj­waż­niej­sze – ten me­ne­dżer! – Po­sta­wił tacę z kawą na stole i za­re­cho­tał z wła­snego żartu. – Trans Glo­bal i Re­vo­lver to kom­bi­na­cja nie do po­bi­cia. Już otrzy­ma­łem sy­gnały od lu­dzi z Eu­ropy, że ga­tu­nek, jaki gra­cie, to bę­dzie na­stępny hit. Mó­wimy tu o wiel­kich rze­czach, chło­paki. Parę do­brych demo przez zimę, na­gra­nie pierw­szej płyty w marcu, pro­mo­cja na wio­snę – TV, talk­showy, MTV i tak da­lej, a po­tem, je­sie­nią, mocne to­ur­née po Eu­ro­pie. Brzmi sen­sow­nie? – Kor­hin­sky dał im chwilę na wchło­nię­cie in­for­ma­cji o fir­mie, a po­tem zmie­nił kurs. – Swoją drogą, w środę mam uro­dziny. Może ma­cie ochotę wpaść na im­prezę?

3

Główny ma­ga­zyn Waco Im­ports znaj­do­wał się przy Jäm­ka­jen w środ­ko­wym por­cie. W se­zo­nie lo­kale tęt­niły ży­ciem, a kil­ka­na­ście wóz­ków wi­dło­wych krę­ciło się po te­re­nie, roz­wo­żąc pełne pa­lety mię­dzy gi­gan­tycz­nym sys­te­mem pó­łek. Po­nie­waż ma­ga­zyn mie­ścił się mniej niż trzy­dzie­ści me­trów od wody, roz­ła­du­nek przy­bi­ja­ją­cych ło­dzi to­wa­ro­wych od­by­wał się pro­sto z na­brzeża, tym sa­mym oszczę­dza­jąc cenny czas. Główny ma­ga­zyn był su­per­no­wo­cze­sny, wy­po­sa­żony we wszystko, co moż­liwe, w za­kre­sie lo­gi­styki, prze­cho­wy­wa­nia, trans­portu i ko­mu­ni­ka­cji. Ale fak­tem było, że w ostat­nich la­tach tra­ciło się na nim co­raz wię­cej pie­nię­dzy. Wpraw­dzie za­po­trze­bo­wa­nie na de­sko- i łyż­wo­rolki gwał­tow­nie wzro­sło, ale jed­no­cze­śnie kon­ku­ren­cja stała się bez­li­to­sna. Nie tylko ze strony wiel­kich syn­dy­ka­tów do­mów to­wa­ro­wych. Złoty wiek Waco mi­nął kilka lat wcze­śniej, a wła­ści­ciele stop­niowo za­częli zer­kać ku in­nym, bar­dziej lu­kra­tyw­nym ob­sza­rom biz­ne­so­wym. Może prze­ro­bią lo­kale na miej­sca roz­rywki, te­atr, re­stau­ra­cję, bary i klub nocny. Albo sprze­da­dzą atrak­cyjne po­miesz­cze­nia ja­kie­muś start-upowi z branży IT.

W każ­dym ra­zie wszystko było chwi­lowo nie­czynne. Więk­szość pó­łek świe­ciła pust­kami, cię­ża­rówki wy­naj­mo­wano gdzie in­dziej, a lo­kale opu­sto­szały. Pra­wie.

W nowo wy­re­mon­to­wa­nym kan­torku bry­ga­dzi­sty w głę­bo­kim sku­pie­niu nad lap­to­pem sie­dział Dic­kens. Nie­bie­skawa po­świata bi­jąca z mo­ni­tora spra­wiała, że wy­glą­dał jesz­cze bar­dziej prze­ra­ża­jąco niż nor­mal­nie, a prze­cież i tak był im­po­nu­jącą górą mię­śni, miał grube rysy twa­rzy i oczy jak u dra­pież­nego ptaka. Gę­ste czarne jak smoła włosy do­peł­niały ob­razu praw­dzi­wego wo­jow­nika. In­dia­nina. Pod­łą­czył się do sieci przez ISDN Waco i w tej chwili był już pra­wie w środku bazy da­nych firmy ad­wo­kac­kiej Eriks­son & He­im­feldt. Jego szorstka skó­rzana kurtka skrzy­piała, kiedy wy­da­wał nowe ko­mendy kom­pu­te­rowi i po paru mi­nu­tach za­mru­czał z za­do­wo­le­niem.

– Za­raz będę.

Z cie­nia za jego ple­cami wy­ło­nił się inny męż­czy­zna. Mimo że znacz­nie szczu­plej­szy, spra­wiał wra­że­nie rów­nie groź­nego co Dic­kens. Było coś w jego wzroku, coś zim­nego i ciem­nego, co ostro kon­tra­sto­wało z białą skó­rzaną kurtką. Na­chy­lił się nad biur­kiem i za­czął czy­tać z ekranu kom­pu­tera. Pro­gra­mik tra­fił na fi­re­wall firmy ad­wo­kac­kiej i cze­kał te­raz na sy­gnał do ataku. Wkrótce oba kom­pu­tery zo­staną po­łą­czone i Dic­kens bę­dzie mógł za­cząć. Po upły­wie do­kład­nie trzech mi­nut, coś za­mru­gało na ekra­nie.

– Sprawdź roz­kład jazdy. I wy­puść Betsy.

– Hej, to ja. Bę­dziesz ju­tro, zga­dza się?

Mi­nęła je­de­na­sta i Abel wła­śnie wró­cił z pralni w su­te­re­nie, kiedy za­dzwo­nił te­le­fon.

– Sam nie wiem, Pet­ter. Może by wy­pa­dało.

Pet­ter wes­tchnął ciężko w od­po­wie­dzi.

– „Może by wy­pa­dało”? Abel, do dia­bła. Prze­cież wła­śnie o tym cały czas ga­da­li­śmy. Kor­hin­sky zna masę lu­dzi, mo­żemy z tego sko­rzy­stać. Wy­twór­nie mu­zyczne, pro­du­cenci i tak da­lej. O tym co­dzien­nie roz­ma­wia­li­śmy w sali prób! To oczy­wi­ste, że mu­simy tam iść!

– Ja­sne. Tylko… – Abel umilkł.

– Tylko co? Znowu cho­dzi o pie­nią­dze?

– Po pro­stu to wszystko wy­daje mi się tro­chę po­dej­rzane. Skąd się o nas do­wie­dział? My­ślisz, że zaj­rzał do domu kul­tury w Oxie i zo­ba­czył, jak gramy? A może w ja­kiś ta­jem­ni­czy spo­sób po­tknął się o na­sze demo?

Abel opadł na ka­napę i wyj­rzał przez okno. Okno. Co naj­mniej rów­nie wiel­kie jak u Kor­hin­sky’ego. Je­śli się za­sta­no­wić, to cała jego pra­cow­nia urzą­dzona była w tym sa­mym prze­dziale ce­no­wym co ga­bi­net agenta. Z tym, że on wy­rzu­cił już swoje de­si­gner­skie krze­sła Starcka. Nie dało się na nich sie­dzieć.

– Mam to gdzieś – oświad­czył z na­ci­skiem Pet­ter. – Reszta ze­społu też. Nie bądź taki po­dejrz­liwy, wska­kuj w por­tki i przyjdź do mnie, strze­limy so­bie piwko przed wyj­ściem. Swoją drogą, strasz­nie gło­śno pusz­czasz mu­zykę. Czy to jak zwy­kle Tito Ro­dri­guez?

– Pu­ente. Za­cze­kaj se­kundę, ktoś dzwoni do drzwi.

Prze­cho­dząc obok wieży ste­reo, skrę­cił nieco gło­śność i zbiegł po krót­kich schod­kach, prze­ska­ku­jąc po kilka stopni.

Uch… to pew­nie mama przy­szła po­zrzę­dzić, po­my­ślał, sze­roko otwie­ra­jąc drzwi.

Pani de la Croix-Eken­stierna pra­wie do­stała nimi w twarz. Kiedy otrzą­snęła się z szoku, wy­gła­dziła koł­nie­rzyk bluzki i otwo­rzyła usta, żeby roz­po­cząć ty­radę.

Abel był szyb­szy.

– Dzień do­bry, Pani D.

– Dla cie­bie, młody czło­wieku, pani de la Croix-Eken­stierna. A dzień by­naj­mniej nie jest do­bry. Czy w tym domu nie można już za­znać chwili spo­koju? A może ku­pił pan cały bu­dy­nek i wpro­wa­dził lo­ka­tor­ski obo­wią­zek kultu sza­tana?

– My­śla­łem…

– Jak już kil­ka­krot­nie pod­kre­śla­łam, w moim miesz­ka­niu leży chory czło­wiek, a jak pan Eriks­son być może wie, moje miesz­ka­nie znaj­duje się po prze­kąt­nej pod wa­szym. A po­nie­waż pan oczy­wi­ście nie…

– Pani de la……

– …za­mie­rza tego usza­no­wać, zmu­sza mnie pan do skon­tak­to­wa­nia się z pań­skim oj­cem, aby ukró­cić tę nad wy­raz uciąż­liwą…

– Za chwilę tu na tych scho­dach bę­dzie le­żał chory czło­wiek.

– …hi­sto­rię. I pro­szę po­tem nie mó­wić, że nie ostrze…

Chyba wy­jąt­kowo tym ra­zem za­re­je­stro­wała ostat­nie słowa Abla, choć z pew­nym opóź­nie­niem. Efekt był dru­zgo­cący. Ko­bieta nie­zde­cy­do­wa­nie po­ki­wała głową, a po­tem, mam­ro­cząc pod no­sem, po­wę­dro­wała z po­wro­tem w dół scho­dów.

– Mi­łego dnia, pani de la K.

Wszedł do miesz­ka­nia i pod­niósł słu­chawkę, jed­no­cze­śnie od­ru­chowo po­gła­śnia­jąc mu­zykę do nor­mal­nego dla niego po­ziomu. W sam raz. Ran Kan Kan, co za fan­ta­styczna pio­senka. Pu­ente jest naj­lep­szy.

– O co cho­dzi? Ja­kaś awan­tura?

– Ech, to tylko są­siadka, ma pro­blemy ze słu­chem.

– Że jak? Głu­cha jest?

– Nie, wręcz prze­ciw­nie. A, w du­pie tam. Pój­dziemy. Nie po­win­ni­śmy ogar­nąć mu ja­kie­goś pre­zentu?

– Pew­nie tak… Ale co na przy­kład? On chyba ma już wszystko.

Może i tak, po­my­ślał Abel. A może na­wet za dużo.

– Wy­myśl coś – do­dał Pet­ter. – Idzie mój szef. Zdzwo­nimy się.

Mniej wię­cej w tym sa­mym cza­sie Mi­chael Sta­nic za­koń­czył in­ten­sywny tre­ning szybką se­rią ude­rzeń w głowę cięż­kiego ma­ne­kina wy­peł­nio­nego pia­skiem. Łań­cu­chy za­skrzy­piały lę­kli­wie, kiedy lalka za­ko­ły­sała się z wolna w przód i w tył w bla­dym świe­tle po­łu­dnia. Męż­czy­zna opadł na matę i wy­cią­gnął ręce nad głową. Nie zo­stało mu ani grama siły. Kwas mle­kowy prze­ni­kał mię­śnie ra­mion, a serce zda­wało się bić we­wnątrz czaszki.

Po ja­kiejś mi­nu­cie Mi­chael po­woli uniósł głowę i spoj­rzał na wielki ze­gar ścienny. Ide­al­nie. Zo­stało dwa­dzie­ścia mi­nut. Choć w za­sa­dzie nic go nie go­niło. I tak przez ostatni mie­siąc nie miał nic mą­drego do ro­boty. Męż­czy­zna opu­ścił z po­wro­tem głowę i wes­tchnął ciężko. Za­zwy­czaj lu­bił swoją pracę w wy­dziale kry­mi­nal­nym, ale ostat­nie ty­go­dnie wy­peł­niało mu ślę­cze­nie przy biurku i za­bój­cze dla du­szy spo­tka­nia, i miał już tego ser­decz­nie dość. Tak na­prawę tej je­sieni pro­wa­dził tylko jedno sen­sowne śledz­two, a i tak je­dy­nie w roli wspar­cia dla ko­le­gów z Hel­sing­borgu. Coś musi się wkrótce wy­da­rzyć, w prze­ciw­nym ra­zie rów­nie do­brze mógłby się za­trud­nić w piz­ze­rii.

Wstał z mo­zo­łem i się­gnął po ręcz­nik wi­szący na dra­bin­kach. Słone kro­ple potu za­pie­kły go w oczy i za­ma­rzył o dłu­gim, lo­do­wato zim­nym prysz­nicu.

Gdyby tylko wie­dział, co go czeka, pew­nie już by sie­dział w sa­mo­cho­dzie.

4

Ulica Söder­ga­tan pełna była lu­dzi i Abel z tru­dem prze­ci­skał się przez tłum. Kiedy do­tarł do skrzy­żo­wa­nia ze Sko­ma­ka­re­ga­tan, skrę­cił w stronę Ma­łego Rynku w sa­mym cen­trum, ale za­trzy­mał się przy gru­pie lu­dzi słu­cha­ją­cych ulicz­nej ka­peli. Kiedy prze­ci­snął się tro­chę do przodu, mógł zo­ba­czyć mu­zy­ków. To było to samo trio co zwy­kle, z tym dziw­nym per­ku­si­stą. Fa­cet, który po­dob­nie jak jego kum­ple wy­glą­dał na Ame­ry­ka­nina albo ko­goś po­dob­nego, grał na ku­rio­zal­nym wła­sno­ręcz­nie skle­co­nym dzi­wo­lągu, skła­da­ją­cym się z pu­szek po kon­ser­wach, ron­dli i bla­sza­nych pu­de­łek przy­krę­co­nych do ja­kie­goś za­si­la­cza. Na opuszki pal­ców miał na­ło­żone spe­cjalne na­kładki pod­łą­czone do za­si­la­cza cien­kimi ka­bel­kami. Cała ma­szy­ne­ria pod­pięta była wresz­cie do wzmac­nia­cza, a z ma­łych gło­śnicz­ków do­bie­gały po­ry­wa­jące rytmy per­ku­sji. Naj­dziw­niej­sze, że to brzmiało na­prawdę do­brze.

Cie­kawe, co mu sie­dzi w gło­wie, za­sta­na­wiał się Abel. Jaki był jako dziecko? Młod­sze wy­da­nie pro­fe­sora Bal­ta­zara w tran­sie roz­kła­da­ją­cego tran­zy­story na mi­lion czę­ści, pod­czas gdy ko­le­dzy grali w ko­sza i wal­czyli o miej­sca w szkol­nej dru­ży­nie? Chudy na­sto­la­tek o zie­mi­stej ce­rze, który oku­po­wał salę do bio­lo­gii przez całe week­endy, pró­bu­jąc wy­ho­do­wać mu­chy lu­do­jady za po­mocą in­ży­nie­rii ge­ne­tycz­nej? Dla­czego po pro­stu nie ku­pił so­bie per­ku­sji? Zło­że­nie tego dia­bel­stwa mu­siało mu za­jąć z dzie­sięć lat!

Już miał iść da­lej, kiedy po­czuł czy­jąś dłoń na le­wym ra­mie­niu.

– Abel, przy­ja­cielu! Przy­sze­dłeś po­słu­chać?

Kor­hin­sky. Cho­lera. Że też mu­siał się te­raz na­tknąć wła­śnie na niego.

– Lupo.

Męż­czy­zna od­cią­gnął go na stronę.

– I jak, wpad­nie­cie ju­tro?

– Och. Tak. Oczy­wi­ście.

– Świet­nie! Bę­dzie wy­strza­łowa im­preza z mnó­stwem faj­nych lu­dzi. I spora grupa ta­kich, co mogą, jak to mó­wią, pchnąć cię we wła­ści­wym kie­runku.

Abel zmu­sił się do uśmie­chu. Ty szczu­rze. Kiedy za­mie­rzasz wy­pu­ścić bombę? Kiedy za­mie­rzasz po­wie­dzieć, o co ci tak na­prawdę cho­dzi? Zde­ma­sko­wa­nie cię bę­dzie praw­dziwą przy­jem­no­ścią, po­my­ślał.

– Wspa­niale! Już się na to cie­szymy – po­wie­dział, ki­wa­jąc głową.

Kor­hin­sky uto­ro­wał so­bie drogę przez zgro­ma­dze­nie, wciąż za­ci­ska­jąc palce na ra­mie­niu Abla.

– Chodź. Po­mo­żesz mi.

Ru­szyli w stronę rynku i po chwili skrę­cili w za­ułek pro­wa­dzący do par­kingu przy domu han­dlo­wym Åh­léns.

– No bo wiesz, za­mó­wi­łem furę bą­bel­ków na wie­czór, a ci idioci z mo­no­po­lo­wego nie po­tra­fią za­ła­twić trans­portu, no i mu­szę ja­koś do­star­czyć kar­tony do domu. Sto czter­dzie­ści cztery bu­telki, ro­zu­miesz? Bę­dzie tego parę kilo, ha, ha!

– Sto czter­dzie­ści cztery bu­telki?! Spora im­preza.

– E, czy ja wiem. Tylko dla naj­bliż­szych przy­ja­ciół. I paru zna­jo­mych z branży.

Czarny wy­ła­do­wany pod su­fit skrzyn­kami z szam­pa­nem sa­mo­chód wy­to­czył się na Re­ge­ments­ga­tan, a stam­tąd ru­szył w stronę Hel­la­svägen. Po­nie­waż Kor­hin­sky uparł się wy­prze­dzić wszyst­kie auta, ja­kie przed nimi je­chały, ten krótki od­ci­nek był dla Abla pewną tor­turą. Nie wspo­mi­na­jąc już o tym, że trzy­mał na ko­la­nach trzy kar­tony, z któ­rych je­den gro­ził prze­bi­ciem mu płuc przy każ­dym ha­mo­wa­niu.

– Mo­żemy tro­chę zwol­nić? – wy­ję­czał po tym, jak Kor­hin­sky wy­ko­nał sza­lony ma­newr, w któ­rym brały udział dwa au­to­busy i mały, czer­wony ja­poń­ski sa­mo­chód.

– Ha, ha, ha! Chyba się nie stre­su­jesz, chło­pie? Wy­lu­zuj. Pod ma­ską chowa się dwu­na­sto­cy­lin­drowa be­stia o mocy ty­sięcy koni. To cacko stwo­rzone przez sa­mego sza­tana!

– Świet­nie. Po pro­stu nie mam w tej chwili ochoty zo­stać dawcą or­ga­nów.

Kor­hin­sky par­sk­nął gło­śnym śmie­chem.

– Dawcą or­ga­nów! Kurna, to było do­bre! Może po­wi­nie­neś zo­stać ko­mi­kiem, ha, ha!

Daj spo­kój, po­my­ślał Abel. Aż ta­kie śmieszne to nie było.

Zmie­rzali wą­skimi ulicz­kami dziel­nicy Fri­dhem i po paru mi­nu­tach Kor­hin­sky wje­chał na pod­jazd ogrom­nej se­ce­syj­nej willi. Im dłu­żej Abel ob­ser­wo­wał Kor­hin­sky’ego i jego oto­cze­nie, tym więk­szy czuł do niego wstręt. Ile razy trzeba za­pro­sić ilu­zjo­ni­stę z Las Ve­gas, żeby mieć kasę na taką chatę? Albo no­wiu­sień­kie bmw? Bar­dzo in­te­re­su­jące.

Jed­no­cze­śnie nie mógł się po­zbyć wra­że­nia, że to wszystko może dzieje się na­prawdę. Kor­hin­sky może nie był po­dej­rza­nym ty­pem. Może za­słu­żył na szansę. W rze­czy­wi­sto­ści to wcale nie było ta­kie nie do po­my­śle­nia, że Kor­hin­sky to tro­chę śmieszny, ale od­no­szący suk­cesy gracz w branży peł­nej prze­gra­nych i spłu­ka­nych pa­sjo­na­tów. Zda­rzało się już spryt­nym hochsz­ta­ple­rom zbu­do­wać for­tuny, wy­ko­rzy­stu­jąc mniej lub bar­dziej uta­len­to­wa­nych ar­ty­stów. Poza tym inni człon­ko­wie ze­społu ku­pili ten po­mysł. Wszy­scy wie­rzyli w Kor­hin­sky’ego i jego sieć kon­tak­tów, dzięki któ­rej Re­vo­lver zna­la­złby się w świe­tle re­flek­to­rów.

Jak by nie było, Abel nie mógł po­wstrzy­mać uśmie­chu na myśl o ab­sur­dal­no­ści tej sy­tu­acji. Wszystko zda­wało się ide­al­nie wy­re­ży­se­ro­wane. Jakby on sam ma­czał w tym palce.

– Kawy?

Kor­hin­sky wszedł pierw­szy do prze­stron­nej kuchni. Po­środku stała ogromna ku­chenka AGA, taka, która działa za­równo na prąd, gaz, jak i drewno. Znowu kasa, po­my­ślał Abel i prze­cho­dząc obok, prze­cią­gnął dło­nią po przy­ci­skach. Kor­hin­sky na­sta­wił kawę i ge­stem za­pro­sił go­ścia do stołu.

– Usiądź, przy­ja­cielu. Sto­krotne dzięki za po­moc. Sam już roz­ła­duję.

– Nie ma sprawy.

Abel usiadł i od razu zwró­cił uwagę na wy­peł­nioną do po­łowy po­piel­niczkę, która stała na brzegu stołu. Już same stare pety wy­star­czyły, by zro­biło mu się nie­do­brze, ale jego wzrok przy­cią­gnęło coś in­nego. Wśród resz­tek ty­to­niu le­żał zu­żyty kon­dom.

– Mleka? Cu­kru?

– Co? Och, odro­binę mleka, je­śli masz… dzię­kuję.

Po upły­wie kilku mi­nut Kor­hin­sky po­dał kawę i za­siadł na­prze­ciwko Abla. Spoj­rzał na niego, za­pa­lił cy­ga­retkę, za­cią­gnął się głę­boko i uśmiech­nął.

– To bę­dzie do­piero coś, nie?

– Co? Im­preza?

– No, to z pew­no­ścią też, ale mia­łem na my­śli nasz mały pro­jek­cik. Mam silne prze­czu­cie, że zaj­dzie­cie na­prawdę da­leko. To za­szczyt dla nas, w Trans Glo­bal, to­wa­rzy­szyć wam w zdo­by­wa­niu świata.

– Prze­sa­dzasz. Aż tacy do­brzy to nie je­ste­śmy. Ale faj­nie by było na­grać choć jedną płytę.

– Jedną płytę? Zro­bimy co naj­mniej sześć, mój drogi.

– Okej, su­per. Sześć płyt. – Abel wziął łyk kawy i pod­niósł wzrok na ze­gar ku­chenny. Czas się zbie­rać.

– My­śla­łem, że twój brat też jest w ze­spole. Ale on może nie gra na żad­nym in­stru­men­cie? – Kor­hin­sky za­cią­gnął się jesz­cze kilka razy, a po­tem odło­żył cy­ga­retkę na po­piel­niczkę i za­czął grać na wy­ima­gi­no­wa­nej gi­ta­rze.

– Mój brat? Co o nim wiesz?

– Ech, nie­wiele. Sły­sza­łem tylko, że masz brata o imie­niu Kain. Abel i Kain, od­lo­towe imiona. I ja­kiż smaczny ką­sek dla na­szej ba­beczki z PR-u. Ha, ha.

Abel już otwie­rał usta, żeby sko­men­to­wać nie­mą­drą wy­po­wiedź Kor­hin­sky’ego, kiedy po­czuł, że dławi go ja­kiś obrzy­dliwy odór. Zaj­rzał do po­piel­niczki i zo­ba­czył, że to pre­zer­wa­tywa za­częła się tlić. Cienka biała za­słonka dymu unio­sła się z ohyd­nej kupki śmieci i aż mu­siał od­su­nąć krze­sło, żeby zła­pać od­dech. Już miał po­pro­sić Kor­hin­sky’ego, żeby za­koń­czył jego męki, kiedy za­dzwo­nił te­le­fon. Go­spo­darz, któ­remu naj­wy­raź­niej nie prze­szka­dzał smród pa­lo­nego la­teksu, wstał i po­gwiz­du­jąc, pod­szedł do apa­ratu.

– Halo, tu Lupo… Cześć, ko­cha­nie! Gdzie je­steś? Na lot­ni­sku Ka­strup? Okej. Któ­rym pro­mem przy­pły­niesz? Dzwo­ni­łaś? Cu­dow­nie. Okej. Oczy­wi­ście, przy­jadę po cie­bie. Do zo­ba­cze­nia wie­czo­rem! Ca­łuję!

Abel wstał w chwili, w któ­rej Kor­hin­sky od­kła­dał słu­chawkę.

– Mu­szę le­cieć. Zo­ba­czymy się ju­tro wie­czo­rem.

– Świet­nie. Mamy mnó­stwo do ob­ga­da­nia. I jesz­cze raz dzięki za po­moc, Abel.

– Ech, to nic ta­kiego. – Zwró­cił się w stronę stołu i so­lid­nie już bu­zu­ją­cego ogni­ska. – Swoją drogą, co ty pa­lisz w tych swo­ich „chi­cos”? Ku­bań­ski as­falt?

5

– No do­brze, to te­raz cze­kamy tylko na dys­kietkę. Usiądź­cie, mamy dużo czasu. Prom od­pływa do­piero o wpół do trze­ciej.

Hans Eriks­son ge­stem za­pro­sił go­ści do nie­wiel­kiego stołu kon­fe­ren­cyj­nego i prze­cho­dząc koło drzwi, za­mó­wił u se­kre­tarki trzy kawy. Kan­ce­la­rię ad­wo­kacką Eriks­son & He­im­feldt dzie­liły już tylko dwa dni od ubi­cia naj­więk­szego in­te­resu w pięć­dzie­się­cio­let­niej hi­sto­rii firmy. Wła­ści­wie to można po­wie­dzieć dzie­się­cio­let­niej, po­nie­waż do­piero pod ko­niec lat osiem­dzie­sią­tych kan­ce­la­ria wię­cej ener­gii po­świę­ciła biz­ne­sowi niż ad­wo­ka­tu­rze.

Mniej wię­cej wtedy, kiedy umarł Oscar He­im­feldt, po­my­ślał Eriks­son i mi­mo­wol­nie się uśmiech­nął. Cze­kał pra­wie pięt­na­ście lat na ten dzień. Pięt­na­ście lat by­cia gry­zi­piór­kiem. Od­wo­ły­wa­nia się do wy­pa­czo­nego po­czu­cia mo­ral­no­ści i etyki sta­rego. „Do­bro klienta”, tak koń­czył każde upo­mnie­nie. Do­bro klienta. To brzmiało jak źle za­cy­to­wane ha­sło wy­bor­cze ja­kie­goś dzie­więt­na­sto­wiecz­nego mo­nar­chy.

Te­raz było ina­czej. Firma mocno się roz­wi­nęła, kon­cen­tru­jąc się wy­łącz­nie na dzia­łal­no­ści biz­ne­so­wej, i obec­nie mie­ściła się w jed­nym z naj­bar­dziej eks­klu­zyw­nych biu­row­ców w Malmö przy Rynku Głów­nym. Stary, trzeba mu to przy­znać, my­ślał per­spek­ty­wicz­nie i za­in­we­sto­wał swoje pie­nią­dze w parę in­nych lu­kra­tyw­nych dzia­łal­no­ści, a po­nie­waż nie miał ani dzieci, ani żony, Hans wspa­nia­ło­myśl­nie pod­jął się za­rzą­dza­nia rów­nież i tą czę­ścią spadku. Co z tego, że to ani tro­chę nie po­pra­wiło jego i tak zszar­ga­nej opi­nii.

Kie­dyś, przy ja­kiejś oka­zji, po­ja­wiły się gorz­kie opi­nie na te­mat mo­ral­nie wąt­pli­wej de­cy­zji o za­an­ga­żo­wa­niu się w inne branże niż ta je­dyna i naj­lep­sza, i to wy­łącz­nie dla mar­nego zy­sku. Na wspo­mnie­nie śmiesz­nej re­pry­mendy, któ­rej udzie­lił mu wy­słan­nik związku, kiedy przed ośmiu laty ku­pił udziały w ko­lej­nych pię­ciu fir­mach, na twarz wy­pełzł mu szy­der­czy gry­mas. Do­prawdy, mieli na niego oko, i je­śli ten szał za­ku­pów się na­tych­miast nie skoń­czy, to za­mie­rzali po­waż­nie roz­wa­żyć ode­bra­nie Eriks­so­nowi ty­tułu ad­wo­kac­kiego, i niech so­bie pro­wa­dzi swój kon­glo­me­rat jako pro­sty „ma­gi­ster”.

Sam Hans Eriks­son już od ja­kie­goś czasu miał na pry­wat­nym kon­cie ośmio­cy­frową kwotę. To się li­czyło.

A te­raz czas uko­ro­no­wać swe dzieło. Po za­war­ciu tej umowy za­mie­rzał po­rząd­nie zwol­nić. Wię­cej golfa, wię­cej czasu na że­glo­wa­nie – i przede wszyst­kim – wię­cej Ge­newy. Na myśl o Be­atrice po­czuł lek­kie ukłu­cie. Od ostat­niego razu mi­nęło po­nad trzy ty­go­dnie. Spo­tka­nie było go­rące i in­ten­sywne, jak zwy­kle. Te dwie noce w Le Ri­che­mond prze­wyż­szały wszystko, czego do­tąd do­świad­czył. Be­atrice. Wkrótce bę­dziesz tylko moja.

Ze snu na ja­wie obu­dziło go dys­kret­nie kaszl­nię­cie za ple­cami. To Jo­han, nowy asy­stent, który po­zy­tyw­nie go za­sko­czył w cza­sie tych sze­ściu prze­pra­co­wa­nych w kan­ce­la­rii mie­sięcy. Młody praw­nik wy­ka­zał nie­by­wałe ta­lenty w za­kre­sie ko­mu­ni­ka­cji da­nych i sa­mo­dziel­nie zbu­do­wał bazę da­nych firmy Eriks­son & He­im­feldt. Na ich in­tra­ne­to­wej stro­nie, oprócz bazy spraw i prze­pi­sów praw­nych, znaj­do­wały się in­for­ma­cje o wszyst­kich klien­tach i ich hi­sto­rii. Strona była oczy­wi­ście pil­nie strze­żona i do­stępna tylko dla za­ufa­nych, któ­rym po­wie­rzono cztery nie­zbędne ha­sła. Stała się nie­od­zow­nym na­rzę­dziem w co­dzien­nej pracy wszyst­kich pra­cow­ni­ków kan­ce­la­rii – nie tylko se­kre­ta­rek i asy­sten­tów w nie­koń­czą­cym się po­szu­ki­wa­niu in­for­ma­cji, ale też sa­mych ad­wo­ka­tów. W pew­nym mo­men­cie na­wet Eriks­son wszedł do bazy, choć tylko po to, żeby zna­leźć nu­mer te­le­fonu do pew­nego baru w Ko­pen­ha­dze.

– Jo­han. Wejdź.

– Tu jest dys­kietka. Roz­miar do­ku­men­tów prze­kra­czał po­jem­ność zwy­kłej, więc za­pi­sa­łem je na tej. To zip. Taka stu­me­ga­baj­towa dys­kietka. Za­dzwo­ni­łem i roz­ma­wia­łem z Ge­newą. Mają zip drive’a, więc nie bę­dzie pro­ble­mów z prze­nie­sie­niem do­ku­men­tów.

– I nikt nie wi­dział, jak to ro­bi­łeś? Nikt nie prze­czy­tał do­ku­mentu?

– Nikt.

– I ska­so­wa­łeś go z twar­dego dysku?

– Tak. By­łem bar­dzo do­kładny. Cho­ciaż… nie do końca ro­zu­miem…

– Do­sko­nale. Dzię­kuję.

Młody praw­nik ski­nął nie­pew­nie głową swo­jemu prze­ło­żo­nemu i jego dwóm go­ściom, a po­tem opu­ścił ga­bi­net. W drzwiach pra­wie zde­rzył się z se­kre­tarką, która nio­sła kawę.

Eriks­son usiadł przy sto­liku i po­dał dys­kietkę jed­nemu z męż­czyzn.

– By­łoby do­brze, że­by­ście do­brze o nią dbali – po­wie­dział z uśmie­chem.

– Ro­zu­miem – od­po­wie­dział męż­czy­zna i scho­wał dys­kietkę do obi­tej alu­mi­nium ak­tówki.

– Nie zwy­kli­śmy za­nie­dby­wać na­szych zle­ceń, pa­nie Eriks­son – do­dał z ka­mienną twa­rzą.

– Do­sko­nale. Ru­szajmy.

Dic­kens sie­dział w au­cie za­par­ko­wa­nym na­prze­ciwko ter­mi­nala w Lim­hamn i cze­kał. Do­cho­dziło już dwa­dzie­ścia po dru­giej, a ich wciąż nie było wi­dać. Smu­kły mło­dzie­niec na tyl­nym sie­dze­niu za­czął się de­ner­wo­wać i bez prze­rwy tar­gał się za ja­skra­wo­czer­woną czu­prynę.

– Prze­stań.

– Ale, kurna, już za­raz wpół do. Może to nie ten prom? – Dic­kens zer­k­nął na niego we wstecz­nym lu­sterku.

– Oczy­wi­ście, że to ten prom. Siedź spo­koj­nie i się przy­mknij.

W tej sa­mej chwili przed ter­mi­nal za­je­chała tak­sówka.

– Te­raz – rzu­cił krótko Dic­kens.

Rudy wy­sko­czył z sa­mo­chodu i po­woli prze­szedł przez ulicę. Kiedy tak­sówka od­je­chała, aku­rat zna­lazł się obok trzech męż­czyzn sto­ją­cych na chod­niku. Z kurtki wy­cią­gnął pałkę te­le­sko­pową, kła­dąc dłoń na ra­mie­niu jed­nego z męż­czyzn. Ten od­wró­cił się, a bły­ska­wiczny cios pałką przez szyję po­wa­lił go nie­przy­tom­nego na zie­mię. Jed­no­cze­śnie drugi z męż­czyzn zro­bił szybki wy­pad, żeby po­wa­lić sza­lo­nego pun­kowca. Nie dość szybki. Rudy od­sko­czył, za­krę­cił się w miej­scu i z im­po­nu­jącą siłą wy­mie­rzył mu kop­niaka w klatkę pier­siową. Po­tęż­nie zbu­do­wany ku­rier za­to­czył się do tyłu i wpadł pra­wie na Hansa Eriks­sona, który z prze­ra­że­niem pa­trzył, jak chudy sza­le­niec bły­ska­wicz­nie po­chyla się nad le­żą­cym. Krótki cios pałką za­koń­czył atak, a kiedy mło­dzik się wy­pro­sto­wał, w ręku trzy­mał ak­tówkę. Z trium­fu­ją­cym uśmie­chem po­ma­chał Eriks­so­nowi przed no­sem. Po­tem prze­biegł przez ulicę i wsko­czył na tylne sie­dze­nie sta­rego kombi, auto ru­szyło z pi­skiem opon i znik­nęło na dro­dze pro­wa­dzą­cej do mia­sta.

Wszystko trwało może mi­nutę, a je­dy­nymi świad­kami ca­łego wy­da­rze­nia była grupka eme­ry­tów, któ­rzy po­spie­szyli do ter­mi­nala, żeby za­wia­do­mić po­li­cję.

Eriks­son był w zbyt głę­bo­kim szoku, żeby co­kol­wiek zro­bić, stał tylko, ga­piąc się na obu nie­przy­tom­nych męż­czyzn.

– O ja pier­dolę… – wy­mam­ro­tał pod no­sem.

Kiedy dwa­dzie­ścia cztery mi­nuty póź­niej po­li­cja do­tarła na miej­sce po­peł­nie­nia prze­stęp­stwa, Eriks­son zdą­żył już za­mó­wić tak­sówkę do cen­trum mia­sta i wsiąść na ka­ta­ma­ran pły­nący na lot­ni­sko w Ko­pen­ha­dze. W jego czar­nej teczce znaj­do­wały się do­ku­menty, na które cze­kali Ma­xi­mi­lian i Grüner. Za­mó­wił fi­li­żankę kawy oraz drinka i roz­siadł się wy­god­nie w prze­dziale bu­si­ness class. Jedna noc w ho­telu, a po­tem po­ranny lot do Ge­newy. Wspa­niale. Be­dzie na­wet tro­chę czasu na za­kupy, po­my­ślał z uśmie­chem.

W tym aku­rat mo­men­cie ze­spół Re­vo­lver nie przy­po­mi­nał gwiazd rocka. To, co roz­gry­wało się przed ich oczami, było tak nie­praw­do­po­do­bne i sur­re­ali­styczne, że Abel przez chwilę miał wra­że­nie, jakby się zna­lazł w ja­kimś dziw­nym śnie. Prze­stronny ja­sny po­kój pe­łen był dzi­wacz­nych lu­dzi. Wo­kół baru, wiel­kiego jak w re­stau­ra­cji, tło­czyli się go­ście, któ­rzy zda­wali się sku­piać w wiel­kie grupy. Wszy­scy trzy­mali w rę­kach kie­liszki i prze­ry­wali pi­cie tylko po to, by za­czerp­nąć po­wie­trza i wy­du­sić z sie­bie sztucz­nie brzmiący śmiech. Po­środku stało inne to­wa­rzy­stwo, na­boż­nie wsłu­chane w słowa pięć­dzie­się­cio­latka o rzad­kich wło­sach, wy­gła­sza­ją­cego ja­kąś mowę po an­giel­sku. Dwie mocno nie­trzeźwe ko­biety w ta­kich sa­mych su­kien­kach ze wszyst­kich sił sta­rały się spra­wiać wra­że­nie, jakby ro­zu­miały, o co cho­dzi, mimo że naj­wy­raź­niej zu­peł­nie co in­nego cho­dziło im po gło­wie. Jedna z nich stała tak bli­sko męż­czy­zny, że z tru­dem uda­wało jej się pod­nieść kie­li­szek do ust, nie wy­le­wa­jąc na niego za­war­to­ści.

Człon­ko­wie ze­społu wci­snęli się parę me­trów w głąb po­koju i za­trzy­mali przy gi­gan­tycz­nej mie­dzia­nej ba­lii peł­nej bu­te­lek szam­pana za­nu­rzo­nych w kru­szo­nym lo­dzie.

– Sto czter­dzie­ści cztery, tak mó­wi­łeś? – Pet­ter wy­cią­gnął jedną z bu­te­lek i przyj­rzał się ety­kie­cie.

– Dwa­na­ście pro­cent, w sam raz.

Abel otwo­rzył usta i już miał sko­men­to­wać po­wód, dla któ­rego czło­wiek wy­biera Bol­lin­ger La Grand An­née Brut 1990 za­miast cze­goś in­nego, co też ma dwa­na­ście pro­cent, kiedy Kor­hin­sky ode­rwał się od stada lu­dzi i pod­szedł do nich z otwar­tymi ra­mio­nami. Miał na so­bie fio­le­towy ak­sa­mitny gar­ni­tur, białą ko­szulę i ja­skra­wo­zie­lony je­dwabny kra­wat, a jego czarne włosy ukła­dały się na czole w wil­gotne pa­sma. Przy­po­mi­nał pol­skiego dy­rek­tora cyrku.

– Och! Wspa­niale! Do­tar­li­ście! Pa­nie i pa­no­wie, chciał­bym przed­sta­wić – moje dzieci!

Pod­szedł pro­sto do nich i po­ca­ło­wał Pet­tera w usta. Kro­pelki potu na gór­nej war­dze i błysz­czące oczy Kor­hin­sky’ego wzmo­gły jesz­cze bar­dziej po­czu­cie, że da­wali się wcią­gnąć w coś, czego nie chcieli. Pet­ter cof­nął się z taką miną, jakby za­raz miał zwy­mio­to­wać.

Kor­hin­sky ob­jął Johna ra­mie­niem i za­go­nił resztę w stronę baru. W domu było z pew­no­ścią z pięć­dzie­siąt osób, a z ogrodu do­cie­rały śmie­chy i po­ry­ki­wa­nia, które świad­czyły o ko­lej­nej, jesz­cze więk­szej gro­ma­dzie go­ści.

– John Be­recq. Fan­ta­styczne na­zwi­sko. Po­cho­dzisz może gdzieś ze wschod­niej Eu­ropy? Bo­śni czy tam tej Ma­ca­do­nii? Nie­cie­kawa hi­sto­ria z tą wojną tam i w ogóle, co nie? Tam to, za czorta, nie po­je­dziemy z trasą kon­cer­tową, ha, ha, ha!

Mu­zyka przy ba­rze była tak gło­śna, że Kor­hin­sky czuł się zmu­szony krzy­czeć Joh­nowi pro­sto do ucha. W świe­tle re­flek­to­rów nad ba­rem drobne roz­bry­zgi jego śliny przy­wo­dziły na myśl ataki plu­ją­cej ko­bry.

– Ka­nada.

– Co? – Kor­hin­sky już zdą­żył ob­ró­cić się w stronę Abla na ko­lejną po­ga­wędkę bez sensu, kiedy John mu od­po­wie­dział:

– Mój tata po­cho­dzi z Ka­nady. Z Qu­ebecu. Fran­cu­skiej czę­ści, wiesz.

– Aha… no tak, tak. Miło. Ka­nada jest piękna. Cho­ler­nie bli­sko Sta­nów, wiesz!

Mó­wiąc to, zni­żył głos i zmru­żył oczy, jakby zdra­dzał im wielką ta­jem­nicę biz­ne­sową. Przy­wo­łał męż­czy­znę sto­ją­cego za ba­rem i za­mó­wił szam­pana dla wszyst­kich, a po­tem znów zwró­cił się w stronę Abla.

– Zo­rien­to­wa­łem się, że znam two­jego sta­ruszka! – Ro­ze­śmiał się, uba­wiony dziw­nym zbie­giem oko­licz­no­ści, i po­dał Ablowi kie­li­szek.

– Na­prawdę?

– Ja­sne. On też prze­cież robi in­te­resy za gra­nicą. Choć nie do końca w tej sa­mej branży, co? Ha, ha, ha.

Abel są­czył drinka, cze­ka­jąc na na­stępny ruch.

– Po­zna­łem go w Mo­nako na wiel­kiej im­pre­zie cha­ry­ta­tyw­nej. No wiesz, w związku z tą pro­duk­cją MTV, którą ogar­nia­li­śmy.

– Ach, tak. Mo­nako. Ram­po­ldi’s czy Le Péri­go­rin? Le Lo­uis XV?

– Yyy… co?

– Gdzie się spo­tka­li­ście? W ja­kiejś re­stau­ra­cji? A może w ka­sy­nie?

Abel roz­ko­szo­wał się, ob­ser­wu­jąc za­kło­po­ta­nie Kor­hin­sky’ego. Da­lej drą­żył z sa­tys­fak­cją:

– A może w pa­łacu?

Dy­rek­tor cyrku wy­cią­gnął chu­s­teczkę z kie­szonki na piersi i osu­szył nią skórę wo­kół ust. Kiedy znów się ode­zwał, ton miał bar­dzo po­ważny:

– Ablu, przy­ja­cielu. Już od­ga­dłeś, co tu się roz­grywa, prawda?

– Co masz na my­śli? Co się roz­grywa? Twoja czter­dziestka i przy oka­zji pod­pi­sy­wa­nie kon­traktu. Co nie?

– Mój ga­bi­net mie­ści się na dru­gim pię­trze. Dru­gie drzwi na lewo, za bi­blio­teką. Spo­tkajmy się tam do­kład­nie za go­dzinę.

– Z ca­łym ze­spo­łem?

– Tylko ty, Ablu. Chcę z tobą o czymś po­roz­ma­wiać. Cho­dzi o pewną… pro­po­zy­cję biz­ne­sową. – Wy­szcze­rzył zęby w uśmie­chu i po­ka­zał ge­stem, że cho­dzi o kasę.

– Brzmi in­te­re­su­jąco. Ale skąd ta ta­jem­ni­czość?

Kor­hin­sky spo­waż­niał w jed­nej chwili.

– Ro­zu­miem, że nie do końca je­ste­ście… naj­lep­szymi przy­ja­ciółmi w tym ze­spole. A więc moja pro­po­zy­cja z pew­no­ścią cię za­cie­kawi, Ablu. Za go­dzinę. – Kor­hin­sky ro­ze­śmiał się gło­śno z wy­ima­gi­no­wa­nego żartu, uści­snął chło­paka i znik­nął w tłu­mie.

Kiedy się od­da­lił, pod­szedł Pet­ter.

– O czym ga­da­li­ście? Wy­glą­dało na coś waż­nego.

– Ech, on… py­tał tylko, czy mamy ko­goś, kto chciałby prze­czy­tać kon­trakt, za­nim go pod­pi­szemy. Ja­kie­goś ad­wo­kata czy ko­goś ta­kiego.

– Wow! To pa­piery są już go­towe? Szybka ak­cja, nie ma co!

– Mmm. Co prawda to prawda.

Pet­ter za­czął roz­glą­dać się za dam­skim to­wa­rzy­stwem i zda­wało się, że jego spoj­rze­nie przy­cią­gnęła opa­lona ko­bieta w czar­nym ko­stiu­mie bez rę­ka­wów z wę­żo­wej skóry. Stała, ko­ły­sząc się, lekko wpa­trzona w ob­raz wi­szący obok baru, Abel nie miał pew­no­ści, czy po­chło­nął ją mo­tyw, czy po pro­stu była pi­jana. Są­dząc po roz­mia­rze jej kie­liszka, sta­wiał ra­czej na to dru­gie. Od­wró­ciła się i do­strze­gła Pet­tera, który na­tych­miast wy­szcze­rzył się w uśmie­chu. Ko­bieta od­wza­jem­niła uśmiech, uka­zu­jąc gar­ni­tur kre­do­wo­bia­łych zę­bów z czer­wo­nym ran­tem od szminki. Pet­ter spło­nął ru­mień­cem i pu­ścił oko do ko­le­gów z ze­społu. John i Krisse utknęli przy ja­kichś wy­stro­jo­nych ty­pach w po­wy­cią­ga­nych ko­szu­lach i za du­żych ma­ry­nar­kach. Naj­wy­raź­niej in­te­re­so­wali się mu­zyką i Kris­semu usta się nie za­my­kały na te­mat prze­wagi gi­tar Fen­der oraz wzmac­nia­czy lam­po­wych nad cy­fro­wymi pu­dłami z pla­stiku i pro­gra­mami sam­plu­ją­cymi.

Pet­ter ze­brał się na od­wagę i te­raz stał tuż przy swo­jej wy­brance, która z za­chwy­tem re­cho­tała z jego dow­ci­pów. Pewną ręką trzy­mała go za ty­łek i po­woli pchała w kie­runku wyj­ścia do ogrodu. Nie mieli da­leko, ale udało jej się po dro­dze prze­wró­cić dwa kie­liszki z wi­nem ba­lan­su­jące na roz­kle­ko­ta­nym sto­liku. W efek­cie za­lała buty szczu­płego męż­czy­zny w ty­pie księ­go­wego. Ten do­stał pra­wie za­wału, kiedy się oka­zało, że odłamki szkła za­dra­pały też la­kier na obu­wiu. Za­czął go­rącz­kowo po­le­ro­wać buty czer­woną pa­pie­rową ser­we­tką, a wtedy ko­bieta po­chy­liła się i cmok­nęła go gło­śno w ły­sinę. Pet­ter nie mógł prze­stać się śmiać, ale cią­gnął ją da­lej, na świeże po­wie­trze.

Abel prze­mę­czył się go­dzinę w od­móż­dża­ją­cym gwa­rze, a po­tem uto­ro­wał so­bie drogę w głąb domu. Oka­załe schody przy­wo­dziły na myśl stary film z lat czter­dzie­stych. Wiel­kie, sze­ro­kie, z rzeź­bio­nymi ba­lu­stra­dami. Chło­pak wszedł na górę i skrę­cił w lewo. Rów­nie do­brze mógł mieć to już za sobą. I tak dzieci z tego nie bę­dzie. Przy­naj­mniej je­śli o niego cho­dzi.

Tra­fił do praw­dzi­wie kla­sycz­nej, sta­rej bi­blio­teki z cięż­kimi skó­rza­nymi fo­te­lami i umo­co­wa­nymi do ścian pół­kami z ciem­nego drewna. Przy dal­szej z dłuż­szych ścian pysz­nił się im­po­nu­ją­cych roz­mia­rów ko­mi­nek. A więc to tu trzy­mał swoje książki. Ani jed­nej w pracy, ale za to setki w domu. Cie­kawe, czy cza­sami siada tu i czyta. Nie wy­gląda na ta­kiego, po­my­ślał Abel z uśmie­chem i ru­szył da­lej. Ostroż­nie za­pu­kał w dru­gie, uchy­lone, drzwi.

– Halo! Lupo?

Nie było od­po­wie­dzi, więc pchnął je lekko. Ni­kogo. Może utknął na par­te­rze. Dźwięki do­cho­dzące z dołu osią­gnęły już nie­praw­do­po­dob­nie wy­soki po­ziom i trudno było co­kol­wiek roz­róż­nić w tym ryku. Abel za­wo­łał znowu i nie­pew­nie wszedł do po­koju. Wi­dok, jaki tam za­stał, pra­wie ode­brał mu dech. Po­miesz­cze­nie było za­sad­ni­czo cał­ko­wi­cie białe, nie li­cząc gi­gan­tycz­nego ob­razu przed­sta­wia­ją­cego ko­lej­nego hi­po­po­tama. Białe me­ble, ściany też białe, po­dob­nie jak wszyst­kie dy­wany. Pra­wie wszyst­kie. Na środku, na pod­ło­dze, za­le­d­wie kilka me­trów przed Ablem le­żał Kor­hin­sky, cał­kiem nagi. Krew roz­le­wała się wo­kół niego ciem­nymi pla­mami na gruby dy­wan. Ale nie to było naj­gor­sze.

Z jego twa­rzy ster­czała wbita głę­boko bu­telka po szam­pa­nie. Zęby żu­chwy lśniły na tle zie­lo­nego szkła, two­rząc gro­te­skowy uśmiech, który koń­czył się aż na oczach, na brzegu bla­do­sza­rej rany. Abel cof­nął się o kilka kro­ków i po­tknął o krze­sło. Upa­da­jąc, po­cią­gnął za sobą co­kół z ciężką rzeźbą z brązu, która grzmot­nęła o pod­łogę z głu­chym ło­sko­tem. Po­czuł na­ra­sta­jące pa­nikę i mdło­ści i na mięk­kich no­gach wy­padł z po­koju.

Pię­cioma su­sami zna­lazł się z po­wro­tem na dole i prze­ci­snął się do drzwi wy­cho­dzą­cych na ogród. Pet­tera ni­g­dzie nie było wi­dać. Ani po­zo­sta­łych. Wy­szedł na ze­wnątrz i prze­biegł obok ba­senu do nie­wiel­kiej ozdob­nej al­tany na końcu ogrodu. Na pod­ło­dze Pet­ter ob­ści­ski­wał swoją nową ko­chankę, która na wi­dok Abla wy­dała z sie­bie krótki wrzask.

– Och! Prze­pra­szam! Pet­ter, chodź, i to, kurwa, szybko. Mu­simy spa­dać. On nie żyje. Ktoś go za­mor­do­wał!

– Co? Ale kogo? O czym ty bre­dzisz? – Pu­ścił pierś ko­biety, wstał nie­zdar­nie i pod­cią­gnął spodnie.

– Kor­hin­sky! Ktoś go za­bił w jego ga­bi­ne­cie!

Wy­cią­gnął ze sobą Pet­tera do ogrodu, a po­tem prze­cze­sał wzro­kiem tłum w po­szu­ki­wa­niu Johna i Kris­sego. Ko­bieta, na wpół naga, usia­dła i ze zdzi­wie­niem pa­trzyła na swo­jego od­da­la­ją­cego się ko­chanka. Była tak pi­jana, że na­wet nie do­tarło do niej, co się stało. A tym bar­dziej, co po­wie­dział Abel.

– Mu­simy stąd znik­nąć, za­nim przy­jadą gliny! Gdzie jest reszta?

Do Pet­tera za­czy­nało do­cie­rać, że Abel mó­wił po­waż­nie. Wy­trzeź­wiał w se­kundę. Na­chy­lił się, by na­brać odro­binę wody z ba­senu i opłu­kać twarz.

– Już się stąd zmyli. Mieli dość tego ga­da­nia. – Wstał z mo­zo­łem i prze­cią­gnął dłońmi po mo­krych wło­sach. – Co ci się ubz­du­rało? Kor­hin­sky nie żyje?

– Jak dia­bli. Chodź.

– Stój, na chwilę. A nie le­piej za­cze­kać na po­li­cję? Może będą chcieli za­dać py­ta­nia i… A w du­pie to mam. Idę.

Ru­szyli wzdłuż ulicy Grönvångs­ga­tan przez modne wil­lowe osie­dle, mi­nęli ko­ściół nie­miecki i po­bie­gli da­lej, w stronę Erik­slu­stvägen. Ża­den się nie ode­zwał, do­póki nie zna­leźli się w dziel­nicy Slot­ts­sta­den.

– Je­steś pewny? – za­py­tał Pet­ter, kiedy w końcu zwol­nili i te­raz szli mię­dzy wie­żow­cami w stronę parku.

– W ży­ciu nie wi­dzia­łem cze­goś tak kosz­mar­nego. Krew na ca­łej pod­ło­dze. A on po pro­stu tam le­żał, cały goły, zimny trup. Ktoś mu… – Abel prze­łknął ślinę i za­czął jesz­cze raz. – Ktoś mu wbił w łeb roz­bitą bu­telkę od szam­pana. Pro­sto w twarz… W ży­ciu nie wi­dzia­łem cze­goś tak kosz­mar­nego – po­wtó­rzył.

Pet­ter za­trzy­mał się, wle­pia­jąc w niego wzrok.

– Chcesz po­wie­dzieć, że ktoś go za­mor­do­wał w tym tłu­mie go­ści? I nikt ni­czego nie za­uwa­żył? Nikt nie za­dzwo­nił po po­li­cję?

– Nie wiem. Zwia­łem stam­tąd od razu.

Przez długą chwilę szli w mil­cze­niu. Kiedy prze­mie­rzyli park Rön­ne­holm i po­now­nie zna­leźli się w świe­tle la­tarni, Pet­ter znów przy­sta­nął.

– Ale… Co ro­bi­łeś w jego ga­bi­ne­cie? To zna­czy, skąd mo­głeś wie­dzieć, że tam bę­dzie?

– Umó­wi­łem się z nim na spo­tka­nie. Chciał mi coś po­ka­zać. Nie wiem co.

– Umó­wi­łeś się na spo­tka­nie?

– No, wiesz. Wtedy, jak ga­dał ze mną przy ba­rze.

– Po­wie­dzia­łeś, że cho­dziło o ja­kichś tam ad­wo­ka­tów czy coś.

Abel pod­niósł wzrok na la­tar­nię. Wes­tchnął głę­boko.

– Wiem. Nie chcia­łem kła­mać. Cho­dziło tylko o to, że Kor­hin­sky pro­sił, że­bym przy­szedł sam. Nie py­taj dla­czego. Po­wie­dział tylko, że ma mi do po­ka­za­nia coś in­te­re­su­ją­cego. – Abel prze­rwał. – Coś, co do­ty­czyło mo­jego ojca.

Pet­ter usiadł na jed­nej z par­ko­wych ła­wek, ale nie spusz­czał oczu ze swo­jego przy­ja­ciela.

– Ale że co? Bo jest ad­wo­ka­tem? Znają się? – Abel po­krę­cił głową. – O co cho­dzi, Abel?

– Nie wiem. Słowo, Pet­ter. Nic nie poj­muję. Oj­ciec za­zwy­czaj ob­raca się w in­nych krę­gach niż Lupo Kor­hin­sky. W każ­dym ra­zie o ile wiem. Bo w su­mie nie bar­dzo się też in­te­re­suje tym, czym ja się zaj­muję.

Pet­ter pod­niósł się i spoj­rzał na świa­tła w cen­trum mia­sta.

– Kurna, nie wiem, Abel. To jest… kosz­marne i… i dziwne. Co te­raz zro­bimy?

– Nie wiem. Chcę tylko zna­leźć się już w domu i spać.

Szli da­lej przez osie­dle. Kiedy do­tarli do wiel­kiego skrzy­żo­wa­nia przy cen­trum han­dlo­wym Kron­prin­sen, za­trzy­mali tak­sówkę i wsko­czyli na tylne sie­dze­nie.

– Park Ma­gi­stracki. Może się pan za­trzy­mać przy Rön­ne­holm­svägen.

Długą chwilę je­chali w mil­cze­niu, przy­glą­da­jąc się sza­rym do­mom i par­kowi, które mi­gały im wzdłuż głów­nej ar­te­rii. Na rogu, przy szkole imie­nia Świę­tego Pe­triego, za­trzy­mali się i prze­pu­ścili stado pod­rost­ków idą­cych chwiej­nym kro­kiem środ­kiem ulicy.

– Nie­złe gówno, nie? Pi­jani jak de­bile! – Kie­rowca tak­sówki za­koń­czył zda­nie w ja­kimś arab­skim ję­zyku, za­trą­bił prze­cią­gle i w końcu udało mu się wy­ko­nać skręt w prawo na ulicę Fer­sena.

Parę mi­nut póź­niej Abel biegł truch­tem przez nie­duży park przy te­atrze miej­skim w stronę domu. Mu­siał wy­ko­nać ważny te­le­fon.

6

SK613 wy­lą­do­wał zgod­nie z pla­nem o dzie­sią­tej pięć­dzie­siąt na Co­in­trin w Ge­ne­wie. Hans Eriks­son pierw­szy wy­siadł z sa­mo­lotu. W hali przy­lo­tów cze­kał na niego kie­rowca w uni­for­mie. Po­wi­ta­nie na tym dość nie­ty­po­wym lot­ni­sku za­wsze spra­wiało mu przy­jem­ność. Co­in­trin mie­ści się za­sad­ni­czo na gra­nicy po­mię­dzy Fran­cją a Szwaj­ca­rią, co czę­sto pro­wa­dzi do dez­orien­ta­cji i zde­ner­wo­wa­nia przy­la­tu­ją­cych tu pa­sa­że­rów.

Wielki mer­ce­des bez­gło­śnie su­nął w kie­runku cen­trum, a Eriks­son dla od­świe­że­nia po­pi­jał whi­sky z barku. Ła­two było przy­wyk­nąć do ta­kiego trak­to­wa­nia. Roz­ko­szo­wał się świa­do­mo­ścią, że wkrótce prze­kro­czy gra­nicę pro­wa­dzącą go do ży­cia peł­nego przy­jem­no­ści. Tę ma­giczną, dla więk­szo­ści nie­osią­galną gra­nicę mię­dzy tymi, co mają pie­nią­dze, a tymi, któ­rzy ich nie mają. Mowa nie o kilku do­dat­ko­wych rocz­nych pen­sjach w banku, o nie, tylko o praw­dzi­wych pie­nią­dzach, nie­koń­czą­cej się ni­gdy for­sie. A po­tem już nie bę­dzie mu­siał mar­no­wać ener­gii na idio­tów jak ten tam Kor­hin­sky. Co on so­bie wy­ob­raża tak wła­ści­wie? Nie­wia­ry­godne. Eriks­son prych­nął i po­cią­gnął spory łyk al­ko­holu.

Jak tylko na­mówi Grünera do ubi­cia in­te­resu, za­dzwoni do Be­atrice. Bea. Może bę­dzie mógł za­cząć tak ją na­zy­wać, za­sta­na­wiał się, upi­ja­jąc odro­binę whi­sky. Bea. Ser­decz­nie i miękko, wła­śnie tak. Jak ko­goś, z kim spę­dza się resztę ży­cia. Tak wła­śnie bę­dzie. Reszta ży­cia po wła­ści­wej stro­nie gra­nicy – ra­zem z Beą. Za­śmiał się, a po­tem wzdry­gnął, czu­jąc mro­wie­nie w brzu­chu.

Mi­nęli Jar­din An­glais i luk­su­sowy dom to­wa­rowy Au Grand Pas­sage na rue du Rhône. Eriks­son po­wtó­rzył w my­ślach, że musi jesz­cze zdą­żyć ku­pić Bei pre­zent. Coś na­prawdę dro­giego.

Dwa­dzie­ścia mi­nut póź­niej za­trzy­mali się przed dużą bramą w jed­nej z prze­cznic rue de Chan­te­po­ulet. Eriks­son od­czy­tał na­pis na mo­sięż­nej ta­bliczce osa­dzo­nej w ma­syw­nej mar­mu­ro­wej ścia­nie: „GMH In­vest”.

Brama roz­chy­liła się bez­gło­śnie i zje­chali w dół, do ga­rażu, żeby za­par­ko­wać tuż obok windy. Eriks­son wziął wa­lizkę, wszedł do windy i na­ci­snął przy­cisk siód­mego pię­tra – pen­tho­use Eri­cha Grünera.

Dic­kens sie­dział w kom­plet­nym bez­ru­chu. Pa­trzył na tekst na mo­ni­to­rze, ale nie wie­rzył wła­snym oczom. To ozna­czało pro­blemy. Wiel­kie pro­blemy. Jak on to zdoła wy­ja­śnić Si­lve­rowi? Po­pra­wił się na krze­śle i prze­czy­tał jesz­cze raz:

– The qu­ick brown fox jumps over a lazy dog. Zwinny brą­zowy lis prze­ska­kuje nad le­ni­wym pie­skiem. The qu­ick brown fox jumps over a lazy dog. Zwinny brą­zowy lis prze­ska­kuje nad le­ni­wym pie­skiem.

Dic­kens wstał, wciąż ze wzro­kiem wbi­tym w ekran, i po­czuł na­ra­sta­jącą wście­kłość. Nie wie­dział, co zło­ściło go bar­dziej – fakt, że ktoś wy­prze­dzał ich o krok, czy ten iry­tu­jąco żar­to­bliwy ton bez­sen­sow­nego zda­nia.

– Wy­glą­dasz na spię­tego, przy­ja­cielu.

Dic­kens wziął głę­boki wdech i się od­wró­cił.

– Wy­ro­lo­wali nas. Zro­bili nas w chuja, Si­lver.

Szczu­pły męż­czy­zna za­cho­wał ka­mienną twarz.

– Wy­ro­lo­wali?

– Sam wi­dzia­łeś, jak wsze­dłem do bazy da­nych. Nie­moż­liwe, żeby kto­kol­wiek wie­dział, że by­li­śmy w tej fir­mie han­dlu­ją­cej de­sko­rol­kami. Mógł nas zo­ba­czyć tylko ten pi­ja­czyna, a on był, kurwa, za­lany w trupa. Wszystko prze­bie­gało do­kład­nie tak, jak za­pla­no­wa­łeś. Eriks­son przy­go­to­wał deal ze Szwaj­ca­rami. Ma­xi­mi­lia­nem i tym dru­gim, jak on się na­zywa…

– Grüne­rem.

– …Grüne­rem, któ­rzy sie­dzieli w Ge­ne­wie i cze­kali na ku­riera. Po­je­cha­łem z Ro­bi­nem po dys­kietkę do portu, ale kiedy ją otwie­ram, jest na niej tylko to. Spraw­dzi­łem ty­siąc razy. Co te­raz, kurwa, zro­bimy?

Ude­rzył ręką mo­ni­tor i ciężko opadł na krze­sło.

– Spo­koj­nie, Dic­kens. Mu­sisz na­uczyć się kon­tro­lo­wa­nia emo­cji. Sku­pie­nia. Ni­gdy nie po­zwól, żeby uczu­cia ste­ro­wały two­imi dzia­ła­niami. Już za­po­mnia­łeś?

Dic­kens wziął głę­boki wdech i za­mknął oczy.

– Okej, Si­lver. Okej.

Si­lver przej­rzał jesz­cze raz całą za­war­tość dys­kietki tylko po to, by stwier­dzić, że nic sen­sow­nego tam nie ma.

– Gdzie on jest?

– Nikt tego nie wie. Chło­pak z piz­ze­rii był na gó­rze, w biu­rach, trzy razy, na prze­rwie lun­cho­wej i po go­dzi­nach pracy. Eriks­sona tam nie ma.

– A nasz przy­ja­ciel, Jo­han Ber­glund?

– Mało praw­do­po­do­bne. On po pro­stu boi się o swoją pracę u Eriks­sona. Poza tym na pewno my­śli, że Ro­bin za­mie­rza go za­bić. Nie wy­daje mi się, żeby mógł się nam jesz­cze do cze­goś przy­dać.

Si­lver z wolna pod­szedł do wiel­kiego okna i spoj­rzał na halę ma­szyn. Na su­fi­cie, na wy­so­ko­ści ośmiu me­trów wi­siała skom­pli­ko­wana sieć tra­wer­sów, dźwi­gni i dru­tów. Po­ni­żej, na so­lid­nej kon­struk­cji z be­lek i dźwi­ga­rów, sie­dzieli Ro­bin i po­zo­stali. Z ich ge­stów można było wy­czy­tać, że się o coś kłócą, ale nie dało się usły­szeć słów. Blade świa­tło są­czące się przez brudne la­tar­nie w da­chu z tru­dem prze­bi­jało się przez ru­mo­wi­sko i gdyby nie po­roz­miesz­czane w bu­dynku liczne drobne re­flek­tory, to tam, gdzie sie­dzieli, by­łoby czarno jak w studni. Na­gle Ro­bin ze­rwał się i wy­mie­rzył sie­dzą­cemu obok męż­czyź­nie kop­niaka w głowę. Prze­ciw­ni­kowi udało się od­pa­ro­wać atak, ale stra­cił rów­no­wagę. Zle­ciał bez­wład­nie z dźwi­gara, wy­lą­do­wał ciężko na kra­wę­dzi ste­rówki i zsu­nął się na pod­łogę kilka me­trów po­ni­żej. Si­lver uniósł lekko brwi i ci­chutko wes­tchnął. Ro­bin był zbyt gwał­towny. Trzeba go nieco utem­pe­ro­wać.

– Jak stary może, do dia­bła, wie­dzieć, że mamy go na ce­low­niku? – Dic­kens pod­szedł do okna i z nie­zbyt du­żym za­in­te­re­so­wa­niem za­czął śle­dzić roz­wój wy­da­rzeń. Andy zdo­łał ja­koś się po­zbie­rać i te­raz wcho­dził po me­ta­lo­wych scho­dach, żeby za­koń­czyć dys­ku­sję z Ro­bi­nem. To się mo­gło skoń­czyć tylko w je­den spo­sób. – Mu­siał skądś wie­dzieć, że ktoś za­mie­rza ukraść dys­kietkę. W prze­ciw­nym ra­zie to ja­kiś kod, do któ­rego nie mamy klu­cza.

– To nie jest ża­den kod, Dic­kens. Od­po­wiedź jest o wiele prost­sza. – Si­lver od­wró­cił głowę i spoj­rzał Dic­ken­sowi pro­sto w oczy. – Któ­ryś z na­szych przy­ja­ciół ma za długi ję­zyk.

– Do­wiedz się który.

Si­lver wziął do ręki te­le­fon i wy­brał nu­mer.

– To ja. Mała zmiana pla­nów. Le­cisz z nami do Ge­newy?

Pięć go­dzin póź­niej Si­lver za­piął pasy i wy­cią­gnął ga­zetę. Po chwili wie­czorny lot wy­star­to­wał z sza­rego od desz­czu lot­ni­ska Ka­strup. Jego współ­pa­sa­żer spoj­rzał na niego i się uśmiech­nął. Zdą­żyli w ostat­niej chwili.

– Jak on wy­gląda? Ni­gdy go nie spo­tka­łem.

Si­lver na­brał głę­boko po­wie­trza i wy­jął zmięty wy­ci­nek z ga­zety.

– Jak ktoś, komu po­zo­stały dwa szczę­śliwe dni ży­cia.

Kiedy Hans Eriks­son wy­siadł z windy, po­wi­tał go mocno zbu­do­wany męż­czy­zna około trzy­dzie­stu pię­ciu lat. Był ubrany w gar­ni­tur, który z pew­no­ścią kosz­to­wał tyle co Eriks­sona, ale w tym miej­scu po­do­bień­stwa się koń­czyły. Męż­czy­zna od­su­nął się o kilka kro­ków.

– Pa­nie Eriks­son. Jak się pan miewa? Pro­szę iść pro­sto, pan Grüner pana ocze­kuje.

– Świet­nie, Char­lie. Dzię­kuję.

Ochro­niarz po­wie­dział szep­tem kilka słów do ma­łego mi­kro­fonu przy koł­nie­rzyku, dało się sły­szeć ci­che klik­nię­cie i so­lidne drzwi do pen­tho­use’u się otwo­rzyły. Eriks­son pchnął je ne­se­se­rem i wszedł do środka.

Pry­watne miesz­ka­nie Eri­cha Grünera było im­po­nu­jące. Dwu­pię­trowe, z ogrom­nym ta­ra­sem, z któ­rego roz­ta­czał się wi­dok na całe Je­zioro Ge­new­skie, ze spek­ta­ku­larną fon­tanną Jet d’Eau w tle. Z le­wej strony, na końcu je­ziora, roz­po­ście­rał się ma­syw Alp, a gdy po­goda do­pi­sy­wała, można było na­wet doj­rzeć szczyt Mont Blanc. Eriks­son jed­nym kro­kiem po­ko­nał nie­wiel­kie schodki, rzu­cił wa­li­ze­czkę na jedną ze śnież­no­bia­łych skó­rza­nych sof i skie­ro­wał się pro­sto do barku. Na­lał so­bie so­lidną por­cję whi­sky i pod­szedł do okna. Na ze­wnątrz, na ta­ra­sie, stał Grüner i roz­ma­wiał przez te­le­fon. Od­wró­cił się i ski­nął z uśmie­chem do go­ścia, jedną ręką da­jąc mu znak, że za chwilę skoń­czy roz­mowę. Eriks­son uniósł w od­po­wie­dzi szkla­neczkę i pod­szedł do wiel­kiego stołu ze szkla­nym bla­tem, przy któ­rym zwy­kło się pro­wa­dzić roz­mowy o in­te­re­sach. Usiadł i po­lu­zo­wał so­bie kra­wat. Co za dzień. I co za idioci, ci w Malmö. Po­my­śleć, że na­prawdę im się wy­da­wało, że mogą go prze­chy­trzyć. Jego, który w za­sa­dzie sam wy­na­lazł po­łowę wszyst­kich sztu­czek w tej branży. Szcze­gól­nie uba­wił go fakt, że ci na­dęci idioci z firmy ku­rier­skiej do­stali po­rząd­nie w pysk.