Wszystko co powiesz - Gillian McAllister - ebook + książka

Wszystko co powiesz ebook

Gillian McAllister

3,3

Opis

Jest późny wieczór. Wracasz do domu. Jesteś na ulicy całkiem sama. Nagle słyszysz odgłos kroków. Ktoś za tobą idzie. Coraz szybciej. To musi być on: tamten facet z baru, który nie chciał się odczepić. Nie masz czasu do namysłu. Szybko się odwracasz i z całej siły odpychasz mężczyznę od siebie. Ten spada ze schodów, po których szliście. Leży na chodniku bez śladu życia.

CO TERAZ?

Dzwonisz na numer alarmowy. Czekasz na policję. Stajesz przed sądem, który wymierzy ci sprawiedliwość. I możesz mieć tylko nadzieję, że mąż, rodzina i przyjaciele nie odwrócą się od ciebie.

A MOŻE:

Uciekasz. Nie mówisz o tym nikomu. To był przecież przypadek. Nie chciałaś tego zrobić. Spanikowałaś ze strachu. Ale nikt niczego nie widział. I nikt się nie dowie, jeśli szybko stąd znikniesz. Jeśli zachowasz tajemnicę. Na zawsze.

CO WYBIERZESZ?

Thriller doskonały.

Claire Douglas, autorka "Odwetu" i "Sióstr"

Spychasz człowieka ze schodów – i co dalej? Uciekasz czy zostajesz i dzwonisz po karetkę? Co byś zrobiła w takiej sytuacji? Znakomity pomysł fabularny zrealizowany z niezwykłym polotem.

Clare Mackintosh, autorka "Widzę cię"

Pasjonująca, pochłaniająca, piekielnie inteligentna książka.

Holly Seldon, autorka powieści "Wstrzymaj oddech"

Przeczytałam tę książkę od deski do deski za jednym posiedzeniem.

Hollie Overton, autorka "Laleczki"

Gillian McAllister - pisze, odkąd sięga pamięcią. Mieszka w Birmingham, gdzie pracuje jako prawniczka. Jej pierwsza powieść pt. "Wszystko oprócz prawdy" znalazła się w pierwszej dziesiątce bestsellerów "Sunday Timesa".

Nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka ukazały się dotychczas jej dwie powieści.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 438

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (32 oceny)
6
8
11
5
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Elaanda

Całkiem niezła

W końcu się wciągnęłam. Dosyć późno, a szkoda....
00
Mariola12245

Dobrze spędzony czas

Książka trudna, jednak ma w sobie coś wciągającego. Zmusza do refleksji i podejmowania ważnych decyzji w życiu. Napisana w sposób dokładny, szczegółowy i precyzyjny. Ukazuje człowieka i jego zmagania się z problemami oraz Podejmowanie trudnych decyzji, których żaden człowiek nie powinien podejmować.
00
talunia99

Nie polecam

strasznie męcząca książka
00

Popularność




 

 

Tytuł oryginału

ANYTHING YOU DO SAY

 

Copyright © Gillian McAllister, 2020

All rights reserved

 

Projekt okładki

© Penguin Random House UK

 

Zdjęcie na okładce

© Nikada/iStockphoto.com;

Lifestyle Travel Photo/Shutterstock.com;

JB Group/Shutterstock.com;

Ljupco Smokovski/Shutterstock.com

 

Redaktor prowadzący

Magdalena Gołdanowska

 

Re­dak­cja

Joanna Habiera

 

Ko­rek­ta

Maciej Korbasiński

Sylwia Kozak-Śmiech

 

ISBN 978-83-8234-546-9

 

Warszawa 2020

 

Wy­daw­ca

Pró­szyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

 

 

1

 

Zaczyna się od selfie. Facet – poznany przypadkiem, nie wiemy nawet, jak ma na imię. Zawsze kiedy gdzieś idziemy, jakiś się napatoczy. Laura mówi, że to przeze mnie, bo tak sympatycznie wyglądam. Ja mam inne zdanie: to dlatego, że wiecznie jestem zamyślona i gapię się na ludzi, każdemu pisząc w głowie scenariusz jego życia, a im się wydaje, że to zaproszenie do rozmowy.

Aparat w jego telefonie jest przełączony na widok do przodu, w naszą stronę, więc na ekranie widać nas wszystkich jak na obrazku w ramce. Jego zęby są białe i trochę krzywe, nos haczykowaty.

Laura dotyka ekranu, żeby zrobić zdjęcie. Na samym brzegu wyświetlacza pojawia się jej długa, szczupła ręka, obwieszona bransoletkami, plecionkami z nitek i inną biżuterią domowej roboty. Laura w głębi duszy jest hipiską.

Robi więc to zdjęcie i obraz zastyga na ekranie telefonu. Ciekawe, myślę sobie, co ten facet zrobi z naszym portretem, który stał się jego własnością. Skasuje go czy nie?

– Bez żadnego filtra – informuje nas.

– Co? – pyta Laura.

Nie używa Instagrama. Nie czuje potrzeby oznaczania się w różnych miejscach i dzielenia się z kimkolwiek chwilami ze swojego życia. Nie ma jej w ogóle w Internecie i jestem pewna, że jej życie wiele na tym zyskuje.

Nasz portretowy tercet się rozpadł, ale tamten facet dalej stoi obok mnie i kołysze się w miejscu. Jest ubrany na czarno, tylko adidasy ma czerwone.

Odwracam się do Laury. Była niedawno u fryzjera. Znów ostrzygła się na krótko, na chłopaka: włosy w nieładzie, grzywka wchodzi jej do oczu. Wygląda jak hermafrodyta, trochę jej śmiesznie w tej fryzurze. Ja bym nie mogła tak się pokazać. Ludzie by myśleli, że jestem dzieckiem. Laura nigdy się nie maluje, zresztą nie musi, bo ma naturalnie brzoskwiniową cerę, ciemne rzęsy i proste, białe zęby. Nawet kiedy się nie uśmiecha, w kącikach oczu robią jej się zmarszczki. Jej największym marzeniem jest kariera artystyczna – maluje hiperrealistyczne obrazy, które wyglądają jak prawdziwe zdjęcia. Nie chce żyć tak jak wszyscy. To wręcz jej obsesja. Czasami potrafi powiedzieć znienacka: „Czy to, że chodzisz do pracy w garniturze, automatycznie oznacza, że wykonujesz ją dobrze?”. Albo: „Czy każdy musi mieć dom pod miastem i kredyt?”.

Ja bym nigdy czegoś takiego nie powiedziała.

– Świetne buty. – Laura zgina się wpół, pochyla głowę poniżej kontuaru.

Są nowe. Kremowy jedwab i tasiemki wiązane na kostkach. Wysokie obcasy. Laura preferuje płaską podeszwę, bo w domu zawsze chodzi na bosaka i krawędzie stóp ma wiecznie stwardniałe i suche. Mieszkają z Jontym na barce. Mogą ją zacumować, gdzie dusza zapragnie. Czasami, kiedy nudzą mnie trochę nasze ciasne cztery kąty w suterenie, też mnie nachodzi, żeby zamieszkać na wodzie, ale Reuben mówi, że to nie dla mnie i że fantazjuję.

– Dzięki. – Uśmiecham się.

Kupiłam te buty parę dni temu, parę minut przed północą. Zapłaciłam kartą kredytową i całkiem o nich zapomniałam, a gdy przyszły, nie mogłam się otrząsnąć ze zdumienia, które minęło dopiero, gdy otworzyłam paczkę.

– Dostały atest od Reubena? – pyta Laura.

Reuben. Mój mąż to jeden z niewielu ludzi, których nie potrafi prawidłowo odczytać. Jego nieśmiałość w jej oczach zmienia się w coś zupełnie innego. Może w dezaprobatę. A jeśli ona ma rację? To nie jest wykluczone. Bo rzeczywiście, Reuben uniósł brwi, gdy wyjęłam te buty z pudełka. Ale nie powiedział ani słowa.

Wzruszam ramionami.

– Co jego, to nasze – przyznaję ze wstydem, bo Reuben pracuje znacznie więcej ode mnie. Wszyscy pracują więcej od mnie.

Jest grudzień, a Laura ma gołe ramiona. W prostej, luźnej kamizelce widać wyraźnie, jakie są kościste. Kamizelka jest uszyta z białego materiału, który nie wymaga prasowania. Ja nigdy niczego nie prasuję. Nawet nie próbuję, bo nasze żelazko zostawia na wszystkim lepkie brązowe ślady. Odpuściłam sobie już dawno. Przypadki Joanny, tak nazywam sytuacje, z którymi chyba tylko ja jedna nie potrafię dać sobie rady.

– Coś mi się zdaje, że to przyjaźń na całe życie – zauważa Laura.

Odwracam się. Tamten facet cały czas sterczy obok. Pochyliwszy się nad barem, aby skinąć na barmana, opiera się o mnie, tak że cała jego noga, od biodra do kostki, przywiera do mojej.

– Dla tych pań jeszcze raz to samo – mówi.

Może to błąd, ale godzimy się, żeby nam postawił. Zaczynamy chichotać. Barman stawia przed nami szklanki na czarnych serwetkach, które ciemnieją od skraplającej się na ściankach wody. Laura powoli odsuwa się stamtąd, staje trochę dalej.

Sunę za nią, ale tamten facet nie odstępuje nas ani na krok.

– Twoja praca czy moja na początek? – pyta Laura, nachylając się do mojego ucha, żeby nie słyszał.

Tak zawsze zaczynają się nasze długie pogaduchy. Kiedyś padło w żartach, że potrzebny nam porządek rozmów, i teraz mamy już coś w tym rodzaju: praca, związki, rodzina. A potem inne rzeczy. Co tam wypadnie.

Wzdycham od serca, bo na pierwszą wzmiankę o pracy cała się spięłam, ale to nic nie pomaga.

– Najciekawszy moment wczorajszego dnia to sudoku podczas przerwy na lunch – mówię.

Pracuję w bibliobusie, bo w dzieciństwie uwielbiałam je bezgranicznie. Jaka to była radość, wychodzić stamtąd z wielkim stosem nowych książek na cały tydzień. W środku były różne zakamarki, a mój brat zawsze chował się za regałem z thrillerami. Teraz, po sześciu latach pracy, ta dziecięca fascynacja przestała mi jednak wystarczać.

– Mhm. – Laura przygryza dolną wargę, wodząc zamyślonym wzrokiem po sali.

Ona też nie znosi swojej pracy, ale z zupełnie innych powodów. Ja nie wiem, co właściwie chciałabym robić. Laura wie, i to bardzo dokładnie, tylko że jest to niewykonalne.

– Musisz znaleźć swoje powołanie. A ja muszę je zgubić – podsumowuje.

– No właśnie. Jakoś tak. – Nikt inny nie mógłby powiedzieć mi czegoś podobnego. Może tylko Reuben. – Po prostu jestem płytka – dodaję.

– Raczej za dużo myślisz – ripostuje Laura.

– Co to, to nie. Państwo Murphy mają dwoje dzieci i ja jestem tym głupim.

Mój brat Wilf skończył Cambridge i teraz ma szereg nieruchomości w Londynie. Wszyscy o tym pamiętamy.

– Zawsze byłaś rozgarnięta – sprzeciwia się Laura. – Bez względu na nazwisko. Murphy czy Oliva, wszystko jedno.

Oliva. Nazwisko Reubena.

Zaglądam do kieliszka, mieszam drinka czarną słomką, którą zdążyłam już pogryźć. Reuben mówi, że najlepiej by było, gdybym zapomniała o tym wszystkim. Po co się katować? Prawdziwe powołanie to fikcja.

– Ej… – Laura wskazuje wzrokiem coś tuż ponad moją głową. Minę ma taką, jakby zobaczyła pająka na ścianie.

Oglądam się przez ramię. Tamten facet pochyla się nade mną, prawie dotykając mnie barkiem, jest w tym coś troskliwego, opiekuńczego. Teraz, kiedy już zwróciłam na niego uwagę, czuję wyraźnie każdą cząsteczkę jego ciała. Kładzie mi rękę na ramieniu. Krzywię się, bo jest ciężka jak wyładowany plecak. Próbuję ją strząsnąć, ale trzyma się mocno. Przygniata mnie i to wcale nie jest miłe. Mimowolnie opieram się o niego, wsuwając mu ramię pod pachę, czuję ciepło i wilgoć potu. Zalatuje od niego piwem, ten słodkawy zapaszek procentów zwykle kojarzy się z porankiem po wesołej nocy. I jeszcze nuta mięty. Widzę kątem oka, że żuje gumę.

– Nawet się nie przedstawiłem – odzywa się. – Jestem Sadiq.

Taksuje nas ciemnymi oczami. Podaje nam rękę, po kolei, najpierw mnie, potem Laurze. Laura nie reaguje, ale ja, nie chcąc, aby poczuł się urażony, wyciągam do niego dłoń. Zostaje w niej wizytówka. Podał mi ją jak szpieg, gładko i niepostrzeżenie. Sadiq Ul-Haq. Nie wiem, co zrobić z tym kartonikiem, więc chowam go do torebki, rzuciwszy tylko okiem.

– Dzięki – mówię. – Niestety, nie mam wizytówek.

– Dziękujemy za zdjęcie, ale nie szukamy towarzystwa – wtrąca Laura. – Chcemy pogadać. We dwie.

Ale on nie daje się spławić.

– Kotku, nie bądź oziębła – mówi.

Cały czas zerkam na niego kątem oka. Nie mogę się powstrzymać. Co to za akcent, taki melodyjny?

– Nie jesteśmy oziębłe. Chcemy pogadać, ale nie z tobą – ucina Laura.

Cała ona. Na studiach zawsze był z niej ścichapęk. Była drobna i miała łagodny głos, a do tego zawsze siadała skulona, krzyżując ręce na brzuchu, więc wszyscy myśleli: o, potulna myszka. Nic bardziej mylnego.

Laura bez słowa zabiera swojego drinka i odchodzimy od baru, przecinając prowizoryczny parkiet, lawirując w falującym tłumie. Jedyny skrawek wolnego miejsca jest przy samym głośniku, z którego wylewa się taneczny hit. Pięć lat temu taki kawałek byłby w sam raz dla mnie. Muzyka dudni mi w uszach, basy gniotą klatkę piersiową. Naprzeciwko nas jakaś para klei się do siebie. Kobieta ma fryzurę afro i szczupłą talię, widoczną pomiędzy skrajem czarnej bluzki a stanem spodni. Facet opiera dłoń o ścianę za jej plecami. Mówi jej coś do ucha. Ciekawe, myślę sobie, jak wyglądają ich wieczory. Pewnie puszczają sobie w radiu audycję z muzyką indie i improwizują w kuchni. A co niedzielę razem malują. Taki weekendowy rytuał: abstrakcje we dwoje. I nie przeszkadzają im plamy farby na ścianach i na ubraniach.

Kobieta z afro zauważyła, że na nich patrzę. Po raz setny albo i tysięczny cieszę się, że nie można czytać w myślach. Widzę, że się zawstydziła: unosi dłoń, przeczesuje palcami włosy. Odwracam głowę, ale jeszcze rzuca mi się w oczy opalizujący śliwkowy lakier na jej paznokciach. Są lśniące i idealnie równe. Aha. Znam takie. Ona po prostu ma wszystko „jak człowiek”. Zadbane włosy, świeża cera, ubranie świetnie na niej leży. Trudno właściwie rozebrać to na czynniki pierwsze, po prostu wygląda… schludnie. Wie, jak to się robi. Nieuchwytne „to”. Zawsze się zastanawiam, czy tę sprawność zdobywa się w jakimś rytuale przejścia, którego ja nie dostąpiłam.

– Co jest? – pyta Laura, podążając za moim wzrokiem.

– No, patrz. – Wskazuję ich głową. Znów się objęli.

– Ach, być młodym i zakochanym – mruczy pod nosem.

Przyglądam się jej badawczo, uświadamiając sobie, że już dawno nie widziałam, żeby Jonty ją całował. Ich związek zrobił się jakiś kumpelski; najważniejsze jest dobre zgranie, płomienne uczucia można sobie odpuścić. Laura pewnie myśli to samo o moim małżeństwie. Reuben robi wrażenie skrytego, wyniosłego, protekcjonalnego. Inny jest tylko w domu, za zamkniętymi drzwiami.

– Dziwny był ten facet! – krzyczy mi Laura do ucha, wskazując bar dłonią, w której trzyma drinka. – Ten Sadiq.

– Wiem.

– Chamowaty.

– Teraz już się odczepi.

Laura unosi brwi, ale nic nie mówi.

– Jonty ostatnio zrobił się dziwny – odzywa się po chwili.

– Naprawdę? – Unoszę głowę, zaskoczona.

– Powiedział, że nie podoba mu się mój nowy obraz. Pierwszy raz w ogóle skomentował moją pracę. Nigdy go nie obchodziły.

– Nie?

Laura odgarnia grzywkę z czoła. Poplątane włosy jeżą się lekko i opadają z powrotem. Wzdycha z zakłopotaniem.

Kochany Jonty; co znajdzie pracę w biurze, to go wywalą, bo wiecznie się spóźnia. Potrafi zapomnieć o wyjeździe na wakacje i przeżyć wielkie zaskoczenie, że nagle trzeba się zbierać i jechać na lotnisko. Ma arystokratyczne maniery, jest dobroduszny i trochę nieporadny; w odróżnieniu od Laury, jego największym pragnieniem jest święty spokój i szklaneczka dżinu z tonikiem. Zawsze, kiedy kogoś poznaję, próbuję zgadnąć, czego naprawdę chce. Zaczęłam tak robić jeszcze jako nastolatka i do tej pory nie umiem przestać.

– Coś mu się stało? – pytam, marszcząc brwi.

Jonty ostatnio złapał tymczasową pracę: idą święta, więc maluje brokatowymi farbami flakoniki do perfum. Mówi, że to sprzyja skupieniu i refleksji.

– Nie mam pojęcia. A ty jak myślisz?

Często jestem proszona o radę, kiedy chodzi o ludzi. Tylko o ludzi, oczywiście. Na bardziej intelektualne tematy nikt ze mną nie rozmawia. Nikogo nie interesuje, co sądzę o medycynie, prawie, gospodarce budowlanej, tegorocznych transferach piłkarskich czy o wojnie w Syrii. Pytają mnie tylko o ludzi oraz ich zachowanie.

– O czym Jonty z tobą rozmawia?

– O niczym. To znaczy… ostatnio trochę więcej gadamy o przyszłości. – Laura wzrusza ramionami. Widzę, że nie ma ochoty dalej o tym rozmawiać. – A co z twoimi studiami? – zmienia temat.

– Z jakimi studiami? – Nie rozumiem, o co jej chodzi.

– No, z kulturoznawstwem.

Marszczę brwi. Rzeczywiście, coś mi to mówi.

– Aha. Sprawa w toku – odpowiadam mało konkretnie.

Bez przerwy składam papiery na jakieś studia, piszę wnioski o granty, wysyłam artykuły do „Guardiana”i wymyślam własne biznesy, na przykład sklep z kawą. „A może będę uprawiała kakao w Ameryce Południowej?”, piszę wtedy do Laury na WhatsAppie, a ona odpisuje: „Masz za delikatną skórę na takie słońce. Może lepiej pszenicę w Anglii?”. To musi być męczące, ciągle wysłuchiwać o kolejnych pomysłach na pracę, ale Laura zawsze słucha moich fantazji z powagą.

– No to powodzenia. – Uśmiecha się. Ma taką minę, jakby chciała coś dodać, ale po chwili jej wzrok przykuwa coś, co jest tuż za moimi plecami, i niewypowiedziane zdanie zawisa w powietrzu. A właściwie zostaje zastąpione innym: – Dobra, czas się zbierać.

Oglądam się. Za mną stoi Sadiq. To już się robi irytujące. Potrząsam głową i odchodzę, ale on rusza za mną, wyciągając rękę.

– Odczep się od nas – mówi Laura.

– No, nie tym tonem – odpowiada.

Odwracam głowę, a piosenka nagle się kończy. W chwili ciszy przed kolejnym kawałkiem słyszę tętno łomoczące w skroniach.

I nagle to przestaje być zabawne. Czuję dreszcz strachu. Przed oczami stają mi różne obrazy. Kobieta w ciemnej alejce, ktoś za nią idzie. Kobieta wsiada do czyjegoś samochodu. Rozczłonkowane zwłoki kobiety w bagażniku.

Uciekam przed nim, cofam się pod ścianę, zostawiam Laurę. Przypomina mi się para, którą widziałam przed chwilą. Wyglądali na szczęśliwych. Jaka szkoda, że nie ma tutaj Reubena. Nie musiałby nic mówić. Sama jego obecność sprawia takie wrażenie, że ludzie zaczynają się porządnie zachowywać, jak skarcone łobuziaki.

Sadiq idzie za mną, staje mi na drodze. Za jego plecami widzę Laurę. Mruży oczy, tak mocno, że prawie się zamykają. Po chwili Sadiq napiera na mnie, mam go tuż przed sobą. Chcę uciec, próbuję go obejść, ale łapie mnie, przyciąga do siebie i przykleja się całym ciałem do moich pleców. Czuję jego dłonie na biodrach, nisko, na wysokości pośladków. Jak w scenie z filmu dla dorosłych.

Zamieram w bezruchu na sekundę albo dwie. To chyba szok? Wszystko jedno: przez te dwie sekundy czuję nie tylko dłonie mężczyzny i jego oddech opływający mój kark. Czuję też jego wzwód. Twardy członek przyciśnięty od tyłu do uda. Wyobrażam sobie, jak wygląda, nie mogę się powstrzymać. Ta myśl nasuwa mi się, jest jak nieproszone okienko reklamowe wyskakujące w wyszukiwarce internetowej. Krzywię usta. Od ponad siedmiu lat mam kontakt tylko z jednym członkiem. A teraz to się zmieniło. Co powiedziałby Reuben? Zbluzgałby tego gościa po całości. To mi dodaje otuchy.

Odsuwam się powoli od Sadiqa i uśmiecham z zakłopotaniem, bo nic innego nie przychodzi mi do głowy; jestem w szoku, że ktoś mnie dotknął wbrew mojej woli. Wstrząs jest taki, jakbym rzuciła się do morza. Wciąż czuję jego dotyk. Ciepło i twardość. Zęby mi dzwonią. Nie mówię ani słowa. Powinnam, lecz mimo to milczę. Chcę stąd zniknąć.

Laura wyjmuje mi z ręki drinka i rozgląda się, aby gdzieś go odstawić. W końcu wspina się na palce i postawiwszy kieliszek na szczycie głośnika – ledwie może tam sięgnąć – zgarnia mój płaszcz, bierze mnie pod ramię i ruszamy do wyjścia.

Sadiq znów wyciąga rękę, płynnym, kocim ruchem. Udaje mu się tylko złapać mnie za palec. Chcę się wyrwać, ale jest silniejszy ode mnie. Mogłabym krzyknąć, ale co mam powiedzieć? Facet złapał kobietę za rękę w barze – nikt nie dopatrzy się w tym przestępstwa, chociaż być może powinien. Nikt też nie wie, że to się dzieje wbrew mojej woli. Nikt nie wie, co w tej chwili myślę. Jego palce suną wyżej, obejmują mój przegub jak obręcz kajdanek.

Zaciska je mocno, zamykając moją dłoń w swojej. Potem na chwilę rozluźnia chwyt i znów ściska; ma to groźny, seksualny podtekst. W końcu puszcza i mogę odejść.

Na ulicy zimowe powietrze zamienia mój oddech w chmurę kredowego pyłu. Nadal czuję przy sobie tamtego mężczyznę, jakby wciąż napierał na mnie całym ciałem. Wydaje mi się, że mam wilgotną plamę na udzie. Wiem, że to tylko wyobraźnia, ale sięgam, aby sprawdzić. Sucho.

***

Laura podaje mi mój płaszcz.

– Jezu… – mruczy pod nosem. – Już dawno nie musiałam uciekać z knajpy przed świrem. Co jest, znowu mamy po dwadzieścia lat?

Chcę obrócić tamto w żart i jestem jej za to wdzięczna. Pomiędzy nogami wciąż czuję tego obcego mężczyznę; naciska, wypełnia mnie. Czy to było napastowanie? Chyba tak. Ale może jest w tym też trochę mojej winy. Wstrząsa mną dreszcz, otulam się szczelniej płaszczem, bo pada.

– Wszystko w porządku? – pyta Laura.

Przytakuję bez słowa. Wzrok mam zwieszony, nie odrywam oczu od moich kremowych butów z tasiemkami. Nie chcę tego roztrząsać. Zamiatam całą sprawę pod dywan leżący w jakiejś graciarni daleko z tyłu głowy; tak samo, jak było z tamtym paragonem za wjazd do centrum, który konsekwentnie olewałam, dopóki nie minął termin i trzeba było zapłacić dwa razy tyle, a Reuben się wkurzył.

– Spoko – mówię. – Jest bosko. Co to byłby za piąteczek bez świra w knajpie.

– No dobra. – Laura wciąż mierzy mnie nieufnym spojrzeniem. – A tak w ogóle, to wiedziałam, że coś się dzisiaj stanie. Miałam złe przeczucie.

Odzywka dokładnie w jej stylu. To kolejny powód nieporozumień między nią a Reubenem: ona wiecznie mistycyzuje, on do upadłego broni logiki.

Laura odplątuje apaszkę, którą zawiązała na rączce torebki. Zakłada ją na szyję. Przed dwoma restauracjami po drugiej stronie ulicy palą się świąteczne iluminacje: sznury światełek słomkowego koloru, owinięte dookoła drzew rosnących w donicach.

– A więc tak wygląda Little Venice. – Rozglądam się dookoła.

Lubimy odkrywać zakamarki Londynu. Za każdym razem umawiamy się w innym miejscu. Płacimy za wysoki czynsz, żeby wciąż chodzić do tych samych knajp; taki nasz sposób, żeby to sobie odbić.

– Może niech to będzie ostatni raz – mówi Laura.

Spoglądam na zegarek. Już za późno, aby zmienić lokal. Kusi mnie myśl, że Reuben jest w domu. Siedzi w naszym salonie. Ma na sobie wygodne ciuchy. Światła są przygaszone. Telewizor cicho brzęczy. Widzę jego smukłe, eleganckie palce trzymające kieliszek czerwonego wina postawiony na poręczy kanapy. Reuben lubi wino; może pić nawet bez towarzystwa. Ja, gdy jestem sama, piję sok z czarnej porzeczki.

– W którą stronę idziesz? – pyta Laura, wskazując kciukiem za ramię.

– Na Warwick Avenue – odpowiadam. – Tak najprościej.

W tym momencie za jej plecami miga mi ciemna postać. Przemyka pod daszkiem osłaniającym wejście do knajpy, z której wyszłyśmy, i rozpływa się w ciemności, zanim zdążę się lepiej przyjrzeć. Może to tamta para, idąca równym krokiem, jak jedna osoba, myślę, ale i tak oglądam się przez ramię, tak dla pewności. Nic, pusto.

Ściskamy się na pożegnanie. Laura pachnie wodą kolońską. Długa spódnica maxi ociera się o jej ciężkie motocyklowe buty.

– Napisz do mnie na WhatsAppie, jak wrócisz do domu – prosi.

Kiwam głową. WhatsApp to nasz kanał komunikacyjny. Dziesiątki wiadomości każdego dnia. Linki do artykułów z gazet. Maleńkie zdjęcia jej obrazów. Piwo pite z Jontym w środku dnia. Screenshoty śmiesznych memów. Moje selfie, jak nudzę się w pracy. Uwielbiamy to.

Ruszam w kierunku kanału. Po drodze jest most. Malowana na niebiesko balustrada z kutego żelaza kojarzy mi się z placem zabaw w mojej podstawówce. Przesuwam palcami po poręczy. Trochę tutaj upiornie. Nikogo nie ma. Deszcz nieco przybiera na sile, zawiewa chłodny wiatr.

I wtedy nagle coś słyszę. Kogoś. Ktoś idzie. A może tylko mi się zdawało? Przystaję. Nie. Wyraźnie słychać kroki. Ciężkie kroki.

Mogę wrócić do knajpy. Tylko czy tam będę bezpieczna?

Co zrobić, zastanawiam się, kiedy jesteś nad pustym kanałem w wyludnionej okolicy i wydaje ci się, że ktoś za tobą idzie? Kiedy za chwilę możesz trafić do policyjnych statystyk, na łamy gazet, do rejestru ludzkich tragedii?

Odpowiedź brzmi: nic. Trzymać się. Mieć nadzieję.

Nigdy nie myślałam, że mogę się znaleźć w takiej sytuacji. Chyba właśnie dlatego zachowuję się tak, jakby to był film: po prostu nie umiem inaczej. Zatrzymuję się na chwilę, żeby sprawdzić, co zrobi. Kroki cichną.

Ruszam, teraz już szybciej. Słyszę, że on też zaczął iść. Moja wyobraźnia momentalnie wskakuje na najwyższe obroty, zrywa się jak sprinter po wystrzale i nie wiem już, co się dzieje naprawdę, a co tylko mi się wydaje. Czy on rzeczywiście jest tuż za mną – nie, nie obejrzę się – i zaraz wyciągnie rękę? Głuchy tupot nie ustaje, podeszwy plaskają o mokry beton, ale nic więcej do mnie nie dociera.

Muszę do kogoś zadzwonić.

Skręcam w lewo, w wąską uliczkę, w którą bym nigdy w normalnych okolicznościach się nie zapuściła. Tylko po to, żeby zobaczyć, co on zrobi. Mijam białe domy z balkonami. Domy milionerów. Gdzieniegdzie pali się światło, szerokie wykuszowe okna pocięte na małe pomarańczowe kwadraty lśnią w mroku nocy, lampki na ubranych ze smakiem choinkach przypominają roje bursztynowych świetlików. W normalnych okolicznościach przystanęłabym, żeby popatrzeć i wymyślać życiorysy bogatych ludzi, ale nie dziś.

Poszedł za mną. Robię jeszcze pięć kroków, ciągnąc za sobą głośne, dudniące echo jego stąpnięć. Chcę obejrzeć się przez ramię, ale nie mogę. Zdrętwiałam.

Zaczynam planować. Mogłabym zadzwonić do Laury. Zdąży szybko tutaj przyjść? Nie zdąży. Zaczynam biec, powoli, truchtem. Ale głupie te moje buty.

Mogłabym też zapukać do którychś drzwi. Tylko… czy naprawdę ktoś za mną idzie? Wezmą mnie za wariatkę. Dziwne, że w takiej chwili zawracam sobie głowę tym, co ktoś o mnie pomyśli; tak samo było w knajpie, kiedy tamten złapał mnie za rękę, a ja nawet nie krzyknęłam. Zależy mi na sympatii tych obcych ludzi, tej zbiorowej nieświadomości.

Skręcam w prawo, w główną ulicę i od razu przechodzę na drugą stronę. Wyciągam telefon, gotowa wybrać numer. Tylko jaki? Alarmowy, 999? Nie, to chyba przesada. Dzwonię do Reubena. Długo nie odbiera, co u niego jest bardziej normą niż wyjątkiem, bo nie znosi telefonów, chyba że to ja dzwonię, ale w końcu słyszę jego głęboki głos. Krótkie „halo” rozlewa się po moim ciele.

– Wszystko w porządku? – pyta.

Mam go teraz przed oczami. Dodaje mi to otuchy. Siedzi wyciągnięty na kanapie. Nasz salon jest skąpo oświetlony, więc jego włosy nie są rude, tylko raczej kasztanowe. Oczy pod zmarszczonymi brwiami lśnią ciemną, leśną zielenią.

– Reuben – mówię do słuchawki.

– Co? – Widzę, jak się podnosi, siada prosto.

– Ktoś za mną idzie – zniżam głos. Sama nie wiem, dlaczego nie chcę tego wykrzyczeć na całe gardło.

– Kto? – Wiem, że w tej chwili ściągnął brwi jeszcze mocniej.

– Taki jeden facet. Z knajpy.

– Gdzie jesteś?

– Możesz… zostać ze mną? Odprowadzić mnie do metra? Tak wirtualnie?

– Jasne – mruczy Reuben.

– Dobrze.

– Dobrze – powtarza jak echo, ale nagle coś zaczyna trzeszczeć w słuchawce. Opuszczam rękę, żeby spojrzeć na telefon. Ciepły obłoczek mojego oddechu lśni w blasku wyświetlacza. Cholera jasna, klnę w myślach. Straciłam zasięg.

Przed sobą mam schody. Prowadzą na ścieżkę pod mostem. Podbiegam do nich, żeby zobaczyć, czy tamten pójdzie za mną, i zamieram w bezruchu z nogą na pierwszym stopniu. Nie jestem w stanie się obejrzeć.

Bo on już jest za mną. Już mi się nie wydaje. Teraz to wiem. Jest tuż za moimi plecami. Gotowy, żeby znów chwycić mnie od tyłu, złapać za biodra, przykleić się do mnie całym ciałem. Wbrew mojej woli.

Kątem oka dostrzegam but, czerwony adidas. O Boże. To on. Powinnam się odwrócić i porządnie mu się przyjrzeć, ale za bardzo się boję. Nie mogę tego zrobić.

– Halo? – rzucam zrozpaczonym głosem do telefonu. Reuben coś mówi, ale zagłuszają go trzaski, a potem… trzy piknięcia i „Połączenie nie może zostać zrealizowane”.

Zaczynam biec w dół i na schodach dzieje się to, czego się spodziewałam. Jego dłoń w rękawiczce wyfruwa zza moich pleców i ląduje na poręczy niczym drapieżny ptak. Przyłapuję się na myśli, że ta rękawiczka pasuje do niego idealnie. Markowa. Sportowa. Rzeczywiście, wyglądał na wysportowanego.

Słyszę, że robi wdech, i wiem, że zaraz coś powie, będzie mi groził. Może już pochylił się do mojego ucha, może już wyciąga ręce, aby znów się o mnie otrzeć. Jeśli tak, muszę chwycić się poręczy. Jest zimna i mokra, rękawiczki przemiękają mi natychmiast.

A potem działam bez zastanowienia.

Mam go po prawej; chce mnie minąć na szerokich schodach. Odwracam się w jego stronę. Na głowie ma kaptur, zsunięty z czoła. Znów mi się przypomina, jak ocierał się o mnie w barze, a wyobraźnia podsuwa mi szereg równie wstrętnych rzeczy: zaraz jego słodkawy oddech zaleje mi usta, zaraz poczuję jego członek przez majtki, przez spodnie, to nabrzmiałe, wilgotne, bolesne szturchnięcie. Łapię więc mocno tę dłoń w rękawiczce, a słysząc zaskoczony okrzyk, prawą ręką – to moja wiodąca – odpycham go od siebie. Pewnie, ze zdecydowaniem. Jeszcze nigdy w życiu nie włożyłam w pchnięcie tyle siły. Jednocześnie puszczam jego dłoń i jestem bardzo zaskoczona, bo ma co najmniej metr osiemdziesiąt, a przewraca się i toczy po betonowych schodach jak kaskader. Zatrzymuje się, twarzą w dół, w dziwnej, nienaturalnej pozycji, na ścieżce biegnącej brzegiem kanału. Patrzę na niego, dysząc ciężko, i nie posiadam się ze zdumienia. Że to zrobiłam. Że jestem bezpieczna. Że on leży tam na dole i się nie rusza, a ja stoję prawie na samym szczycie schodów.

Robi mi się gorąco i wpadam w popłoch. Rozpinam płaszcz, aby rześkie zimowe powietrze dotknęło lepkiej od potu skóry. Rękawiczka przemokła na wskroś. Na moim czole perli się wilgoć – to też pot albo może drobna mgiełka, która opada z nieba i kłębi się wokół, sama nie wiem. Czuję parcie w jelitach, żołądek mrowi kiełkującym strachem. Boże. Co ja zrobiłam?

Jeszcze przed chwilą bałam się śmierci, a teraz umieram ze strachu o jego życie.

Odtwarzam w pamięci to wszystko, co działo się w knajpie. Niepoważna Joanna. Trzeba było go olać albo spławić, tak jak Laura. Nigdy nie umiem postąpić właściwie. Zawsze muszę coś spaprać. Unikam działania, co pogarsza każdą sprawę.

Zamykam oczy. Chcę wrócić do Przedtem. Do tego czasu, zanim poznałyśmy Sadiqa. Zanim się pożegnałyśmy. Zanim zobaczyłam, że za mną idzie. Zanim popchnęłam go na tych schodach.

Tylko że to niemożliwe. Nie wrócimy. Nie wrócę. Bo… jest już Potem.

Przyglądam się Sadiqowi. Leży na brzuchu, przygniatając ciałem dziwnie wykręconą lewą rękę. Stopni było tylko siedem, ale jest mokro, a one są twarde, betonowe. Jego prawa ręka spoczywa tuż obok twarzy. Pewnie wyciągnął ją przed siebie, kiedy spadał. Odkąd się zatrzymał, nie wykonał najmniejszego ruchu.

Powinnam tam zejść i mu pomóc. Zadzwonić po karetkę. Przyznać się do winy.

A może właśnie powinnam uciec, bo może zaraz wstanie. Pobiec do domu ile sił w nogach. Udawać, że tego nie zrobiłam. Wrócić do Przedtem, chociaż wiem, że to niemożliwe.

Razi mnie światło latarni załamujące się po stokroć w każdej kropelce mżącego deszczu. Wilgoć osiada na stopniach schodów niczym sperlony pot. Czuję, jak zimne powietrze przenika przez mój płaszcz. Sadiq leży nieruchomo, ale oddycha, jego łopatki unoszą się i opadają. Odrywam od niego wzrok, rozglądam się dookoła i myślę.

Mam dwa wyjścia: uciec albo zostać i zadzwonić po karetkę.

Czas podjąć decyzję.

 

2

UJAWNIĆ

Stoję na schodach i przyglądam się Sadiqowi. Mogę odejść. Zaniechać działania, tak jak to robię przez całe życie.

Odwracam się od niego i ruszam w górę po schodach, aby na trzecim stopniu zatrzymać się i obejrzeć przez ramię, pewna, że już się podniósł i goni mnie jak złoczyńca w jakiejś baśni. Ale nie. Leży w tym samym miejscu. Twarzą w dół. Nieruchomo.

Ciężkie krople deszczu spadają mi na nos, rozpryskując się na mniejsze. Jest to podobne do śladów rozbitej grupy, która musiała się rozdzielić.

Mogę odejść, myślę, wciąż oglądając się przez ramię. Little Venice jest pusta. Spoglądam w jedną stronę, potem w drugą. Nad kanałem nie ma nikogo.

I nagle zaczynam się pocić jeszcze bardziej. Wydymam policzki, wznoszę oczy ku niebu, usiłując zmusić mózg do myślenia. Nic z tego, owładnęła mną panika. Wnętrzności przewracają mi się tak, jakby szalał tam cały strach, cała groza, całe szaleństwo, jakie tylko są na tym świecie. Myśli gonią jedna drugą, ale nic z nich nie wynika. Na przemian zaciskam i otwieram dłonie. Wyglądają jak dwie kulące się rozgwiazdy. Nogi chwieją się pode mną.

Znów patrzę na Sadiqa. Co to, słuchawki? Jedna wypadła mu z ucha, biały kabelek wije się na betonie jak dżdżownica.

Zastanawiam się, co zrobiłby Reuben w takiej sytuacji. Może jeszcze raz do niego zadzwonię i zapytam? Nie. Dokładnie wiem, co powie. To jest człowiek, który zawsze postępuje właściwie. Jego ulubiony wiersz to Kiplingowskie Jeżeli. Ulubiony serial – Prezydencki poker. Zawód wykonywany – pracownik opieki społecznej w muzułmańskiej organizacji charytatywnej. Mój mózg wylicza to wszystko skrupulatnie, punkt po punkcie, chcąc mnie przekonać, że muszę natychmiast stąd iść i nigdy w życiu nie mogę pisnąć mojemu mężowi ani słowa o tym, co się stało. Lista jest długa. Reuben po pracy porządkuje wszystkie krzesła i ustawia jedno na drugim, chociaż to zadanie ekipy sprzątającej. Był adoptowanym dzieckiem i przez trzydzieści dwa lata swojego życia nie miał o to żalu do nikogo. Raz zadrapałam komuś drzwi samochodu – tak leciutko, że prawie nie było widać – i chciałam przetrzeć tę ryskę chusteczką, a on przybiegł i zanim zdążyłam powiedzieć słowo, napisał kartkę ze szczegółowym wyjaśnieniem i dwoma numerami, moim i swoim. Za każdym razem podejmuje właściwą decyzję – chociaż to, co właściwe, prawie nigdy nie jest łatwe.

Nad czym się zastanawiasz, dzwoń na 999, powiedziałby Reuben, wystraszony, a jednocześnie zdziwiony, że w ogóle pytam o coś takiego.

Możliwe, że ta chwila, fakt, że musiałam go o to zapytać, odmieni mnie na zawsze w jego oczach. Ukaże mu – w końcu – jaka jestem naprawdę: ułomna, samolubna, żałosna.

Nie. Nie mogę być taka.

Zbieram się na odwagę, robię dwa kroki z powrotem, schodami w dół. Coś słychać. Czyjś głos. Znów przystaję, tknięta złowieszczym przeczuciem, że życie, które znałam, właśnie dobiega końca. Czy na pewno tego chcę? Telefon na numer alarmowy uruchomi procedurę. Dyspozytor natychmiast wyśle karetkę. A ja trafię do systemu. Nie będę już Joanną, tylko… kimś innym. Numerem.

Minęła już co najmniej minuta. Może dwie. Sto dwadzieścia sekund stania i gapienia się.

Skąd dochodzi ten dźwięk? To kobiecy głos, na pewno. Podsuwam się chyłkiem jeszcze o dwa kroki i w końcu do mnie dociera: to ze słuchawek.

Podjęłam już decyzję, ale mimo to wciąż się ociągam. To się nazywa prokrastynacja. Odkładam ten telefon, jak tylko mogę, chociaż wiem, że to niczego nie ułatwia, przeciwnie, utrudnia. Całe moje życie upłynęło pod znakiem prokrastynacji i teraz też tak będzie.

Mija kolejna minuta.

Nie wiem, co w końcu daje mi bodziec do działania. Może potrzebne mi były te trzy minuty, żeby pogodzić się z tym, co teraz będzie; aby przejść z Przedtem do Potem. Może chciałam mieć pewność, że on nie wstanie, nie rzuci się na mnie. Nie wiem, ale jestem już na ostatnich stopniach schodów. Wyciągam telefon i wybieram 999. Jeszcze nigdy nie dzwoniłam na ten numer, ale nie mam poczucia, jakby to był pierwszy raz: widziałam to w filmach i teatrach telewizji na BBC, czytałam o tym w książkach.

W słuchawce zamiast sygnału rozlega się jakiś dźwięk, którego nie umiem rozpoznać, a potem od razu zgłasza się dyspozytorka w centrali. Usłyszawszy jej wyraźny szkocki akcent, schodzę ostrożnie po ostatnich stopniach. Dopiero teraz poczułam się bezpieczniej: jestem pod ochroną i mogę się do niego zbliżyć.

– Co się stało? – pyta dyspozytorka.

– Tutaj jest… ranny człowiek – odpowiadam, zatrzymując się nad nim. Znów coś słyszę. Tak, to ludzki głos. „Zaczerpnij głęboko powietrza i policz do pięciu”, mówi. To chyba jakaś hipnoterapia. A może medytacja.

– Powiedz mi, moja droga, czy ten człowiek jest bardzo ciężko ranny? – pyta dyspozytorka.

– Co…? Nie wiem.

– W porządku. Jak się nazywasz?

– Joanna Oliva. – A może lepiej było podać fałszywe nazwisko?

– Dobrze, Joanno. Wysyłamy patrol.

Dyspozytorka rozmawia ze mną neutralnym tonem. Nie próbuje podtrzymywać mnie na duchu. Nie wyjaśnia, co to za patrol ma przyjechać.

Ciekawe, o czym marzy ta kobieta, jakie snuje plany. Może sama kiedyś miała wypadek i chce pomagać innym. Zamykam oczy, wyobrażam sobie, że jestem gdzieś indziej i rozmawiam przez telefon ze znajomym albo znajomą. Na przykład wyjechałam na urlop nad morze i dzwonię do kogoś, bo strasznie mi się nudzi. Albo wracam do domu, do Reubena i gadam z nim po drodze dla zabicia czasu. O takiej porze zawsze odbiera i bywa, że gawędzimy aż do ostatniej chwili, kiedy staję przed drzwiami.

Podaję dyspozytorce adres. Orientacyjny.

– Nad kanałem w środkowej części Little Venice. Na ścieżce pod mostem.

Słychać postukiwanie klawiszy.

– Teraz proszę cię, żebyś oceniła stan tego człowieka. Dasz radę?

Ciekawe, czy dostała tę pracę ze względu na kojące brzmienie głosu. Może w wolnym czasie nagrywa reklamówki telewizyjne? Nie mogę opędzić się od takich myśli. Aż dziwne, że wciąż pozostaję sobą: moja wybujała wyobraźnia działa na pełnych obrotach nawet w najbardziej nietypowej sytuacji, takiej jak ta.

Pochylam się, aby ostrożnie dotknąć ramienia leżącego mężczyzny. Jego czarna kurtka jest mięciutka, z polaru, nie spodziewałam się tego. Spodnie też czarne, obcisłe, prawie jak legginsy. W knajpie byłam pewna, że miał na sobie dżinsy. Ale czerwone adidasy są identyczne.

– Leży twarzą w dół – mówię do telefonu. – Na betonie. Spadł… spadł ze schodów. Było ich siedem – dodaję bez potrzeby, tylko dlatego, że poczucie winy kazało mi je policzyć.

– Dobrze. Teraz sprawdź, czy oddycha. Ale nie unoś mu głowy. Dobrze? Joanno, rozumiesz mnie?

Przeraża mnie ton jej głosu. Wszystko mnie przeraża. Świat wygląda tak, jakby ktoś przepuścił go przez filtr, który zatrzymuje wszystko oprócz czerni. Znowu oblewam się potem i chwytają mnie mdłości. Milczę.

– Rozumiesz? – powtarza dyspozytorka.

– Rozumiem. – Ten człowiek jest ranny i to ja go skrzywdziłam, tą samą ręką, która teraz dotyka jego ramienia. Boję się nawet o tym pomyśleć, tak jak boję się spojrzeć prosto w słońce.

Nie mogę go obrócić. Nie dam rady.

Głos w słuchawkach nie milknie. Prosi, aby wyobrazić sobie plażę i fale obmywające piaszczysty brzeg. Zamiast coś robić, zaczynam tego słuchać.

– Czy możesz sprawdzić wzrokiem, słuchem albo dotykiem, czy ten człowiek oddycha? Wiesz może, jak się nazywa? – Dyspozytorka starannie wymawia każde słowo, jak nauczycielka w podstawówce.

Wzrokiem, słuchem, dotykiem. Nie wiem, co znaczą te słowa. Oglądam się za siebie. Mokra od deszczu ulica lśni oleistym blaskiem, a mosty na kanale układają się niemal równolegle, jak klepki na parkiecie, wszystko rozmywa mi się w oczach.

Wzrok.

Słuch.

Dotyk.

Wpatruję się w mężczyznę leżącego na chodniku twarzą w dół.

Wsuwam mu dłoń pod ramię i kucam, aby przyjrzeć się z bliska.

– O nie – szepczę mimo woli do telefonu. Jego twarz jest całkiem mokra. W pierwszej chwili myślę, że to krew, ale nie; ta ciecz jest zimna i w dotyku raczej rzadka.

Wtedy do mnie dociera. Wzrok przyzwyczaił się do słabego światła i dostrzegam kałużę rozlaną u stóp schodów. Dwa kroki dalej rośnie drzewo, korzenie napierają od spodu na chodnik, który wybrzuszył się i pękając, utworzył głębokie kratery.

Jeden z nich jest pełen wody.

Jego twarz jest zanurzona w czarnej wodzie wypełniającej czarne zagłębienie w chodniku.

– Wpadł twarzą w kałużę – mówię do telefonu.

Dyspozytorka na pewno mi pomoże. Jest po mojej stronie, musi być. Skoro pracuje w centrum powiadamiania ratunkowego, to znaczy, że jest dobrym człowiekiem.

– Jak najszybciej obróć go na bok – słyszę. – Wyciągnij z wody. Czy na głowie albo na szyi widać jakieś obrażenia?

– Nie wiem… Popchnęłam go na schodach, a on spadł.

Nikogo nie można potępić za szczerość. Ani skazać za niewinną pomyłkę.

– Jak najszybciej – powtarza dyspozytorka.

Obracam go na bok. Czarny kaptur wciąż zasłania mu część twarzy. Reszta kryje się w cieniu.

– Teraz, proszę, sprawdź, czy oddycha. Wzrokiem, słuchem i dotykiem. Czy możesz powtórzyć te słowa?

– Wzrokiem, słuchem i dotykiem – mamroczę drętwo.

– Przyjrzyj się, czy klatka piersiowa pracuje. Zbliż ucho do ust. Spróbuj wyczuć oddech na swoim policzku.

Przyglądam się jego klatce piersiowej, pochylając głowę niżej. Nagle zaczynam słyszeć wszystko, dokładnie wszystko. Głośny ruch uliczny w oddali. Kapiącą do kanału wodę. Krople deszczu rozpryskujące się na betonie. Ale on nie wydaje żadnych dźwięków.

Zdjąwszy rękawiczkę, dotykam palcami jego nosa. Nie czuję na skórze oddechu. Nawet muśnięcia. Nienaturalny bezruch, jakbym patrzyła na człowieka, któremu brakuje czegoś ważnego, na przykład rzęs albo paznokci. Pochylam się niżej i wszystko wysypuje mi się z torebki. Szminki, których nigdy nie używam, bo mi wstyd, toczą się po chodniku.

– Nie oddycha – mówię, a skóra znów cierpnie mi od strachu.

– Na pewno? – pyta dyspozytorka. – Zbliż policzek do jego ust. Powiedz mi, czy wyczuwasz oddech.

Wykonuję polecenie, krzywiąc się niechętnie.

Nic nie wyczuwam. Ani ruchu powietrza, ani najmniejszej odrobiny ciepła. Moje włosy wiszą tuż nad jego ustami i nawet nie drgną. Nic.

– Na pewno nie oddycha – potwierdzam.

Dyspozytorka jest rzeczowa, cierpliwa, życzliwa.

– Doszło do podtopienia – mówi. – Na początek wykonamy pięć oddechów ratowniczych.

Doszło do podtopienia.

– Dobrze – odpowiadam.

– Otwórz mu usta. Ułóż go na plecach. Odchyl głowę ku tyłowi, tylko ostrożnie, uważaj na szyję. Podbródek ma się unieść wysoko, rozumiesz, Joanno? Odchyl jego głowę do tyłu. Jesteś gotowa?

Przesuwam go trochę dalej, bo tam jest równiej, a wtedy kaptur się zsuwa, odsłaniając twarz.

To nie jest Sadiq.

Jedyne podobieństwo to oczy, osadzone daleko od siebie. Ten mężczyzna ma subtelne rysy twarzy. Inne czoło, nie takie masywne. Policzki lekko zapadnięte. To nie jest Sadiq. To nie jest Sadiq.

– To… – Urywam w pół słowa, chociaż może właśnie powinnam coś powiedzieć. – Cholera. Już. Już to robię.

Myśli zalewają mi mózg jak woda z pękniętej rury. To nie on. To nie on. Popchnęłam obcego człowieka. I zrobiłam mu krzywdę. Ten mężczyzna nie chciał mi nic zrobić. Nie napastował mnie. Nie szedł za mną. Szukam wzrokiem jego butów. Faktycznie, takie same. Takie same głupie adidasy.

Oczywiście: wyszedł pobiegać. Stąd te adidasy. Słuchawki. Czarny strój. Jak mogłam się tak fatalnie pomylić? Nie spojrzeć, nie upewnić się?

Przez cały czas słyszę w słuchawkach ten głos. Poruszam się, więc raz jest wyraźniejszy, a raz cichszy.

Mogłabym się rozłączyć. Uciec. Zanim mnie złapią, może zdążę kupić bilet na samolot. No właśnie, złapią mnie? Cała moja wiedza pochodzi z telewizji. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz miałam w rękach gazetę. Nachodzi mnie gorzka myśl, że nie mam bladego pojęcia o prawdziwym świecie. Reuben by wiedział, co trzeba zrobić. On ma wszystko ogarnięte „jak człowiek”, zna się na światowej polityce, umie znaleźć Iran na mapie i usmażyć warzywa sauté. Tylko że Reuben, dobry Reuben, nigdy nie znalazłby się w takiej sytuacji jak ja teraz.

Dziwnie się czuję. Oczy mam suche, powieki ciężkie. Otaczający mnie świat zmienia się jak obraz w kalejdoskopie. Może to alkohol? Wypiłam przecież cztery drinki. Pochylam się nad leżącym mężczyzną, aby wykonać wydech do jego ust. Jest w tym jakaś osobliwa intymność. Ust Reubena przez siedem lat dotykałam bardzo rzadko.

Pięć oddechów ratowniczych. I nic.

Dyspozytorka każe mi rozpocząć ucisk klatki piersiowej. Mówi, że „nie ma oznak życia”.

Pochylam się znowu, składam dłonie, splatając palce, bo tak mi powiedziała. Telefon, przełączony na głośnik, kładę na schodach. Klatka piersiowa ugina się zaskakująco łatwo. Mogę bez większego wysiłku wcisnąć ją na dobrych kilka centymetrów.

I nagle, po pięciu uciskach, mężczyzna reaguje. Zacis­ka usta, wciąga powietrze ze świstem, szczupła klatka piersiowa napełnia się, a ciałem wstrząsa skurcz, jakby ziemia się pod nim poruszyła.

– Coś… coś się dzieje! – wołam.

Mężczyzna zaczyna kasłać. Najpierw na sucho, ale szybko kaszel robi się mokry. Odwracam głowę, chcąc zapewnić mu odrobinę dyskrecji. Może wstanie i sobie pójdzie, zły i niezadowolony, ale cały i zdrowy. Rozstaniemy się jak kierowcy po niegroźnej stłuczce. Może. Może. Zaciskam powieki. Tak bardzo bym tego chciała.

– Kaszle – mówię bezbarwnym głosem.

Nie mogę się przyznać, że to inny człowiek, niż mi się wydawało. Niczego nie mogę jej powiedzieć.

– Dobrze, w porządku. Karetka jest już prawie na miejscu.

Sadiq – nie, nie Sadiq – wciąż leży na ziemi. Oczy ma zamknięte. Pierś pracuje miarowo.

– Czy możesz ułożyć go w pozycji bezpiecznej? – pyta dyspozytorka.

Zalewa mnie kolejna fala strachu, niczym wzbierający przypływ. Przygryzam wargę, starając się go ignorować. Już nie boję się Sadiqa, ale tego, co teraz będzie ze mną.

– Dobrze – odpowiadam, zabierając się do roboty. – Dobrze.

Nie widać żadnych oznak przytomności. Nie mruga oczami, tak jak Reuben, gdy budzi się w niedzielny poranek – jedyny poranek w tygodniu, który zawsze spędzamy razem. Niedziela to jedyny dzień, kiedy jest wolny od swoich podopiecznych, nie pomaga na dyżurach poselskich ani nie organizuje protestów. Reuben nawet przez sen wyciąga do mnie ręce, chce mnie przytulić. Ręce tego mężczyzny są bezwładne, opadają na samą ziemię, jakby coś im nienaturalnie ciążyło, podkulone jak u małpy.

A gdy leży już w bezpiecznej pozycji, z jedną nogą zgiętą w kolanie, tak jak poinstruowała mnie dyspozytorka, zauważam, że przyjechała karetka. W witrynach sklepów na ulicy biegnącej powyżej kanału migocze niebieski blask koguta. Skacze po oknach domów, goni sam siebie, odbijany i rozpraszany przez każdą kolejną szybę.

Nie. Nie. Pomyliłam się. W szybach nic się nie odbija.

Zaraz za karetką stoi radiowóz.

Ratownicy przyjechali po niego, a policja po mnie.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI