Śmierć to zdecydowanie za mało - Jacek Getner - ebook + książka
NOWOŚĆ

Śmierć to zdecydowanie za mało ebook

Jacek Getner

4,3

149 osób interesuje się tą książką

Opis

Przypadek chodzi po ludziach, czyli komedia kryminalna z genialnym detektywem Jackiem Przypadkiem w roli głównej!

W ostatniej części swoich przygód detektyw Jacek Przypadek rozwiązuje sprawy, w które zamieszane są osoby profesorskie. W pierwszej zagadce zatytułowanej „Zbyt mocne uderzenie” szuka wnuka profesorskiej pary, która udzielała potomkowi swojego mieszkania na próby perkusyjne. Robiła to, nie zważając na protesty sąsiadów, dlatego to właśnie ich podejrzewa o uprowadzenie albo nawet morderstwo niespełnionego muzyka. W śledztwie „Tajny mieszczanin szlachcicem” Jacek próbuje udowodnić kradzież tłumaczenia klasycznego dzieła Moliera. Po jednej stronie stoi dziekan wydziału romanistyki, cieszący się powszechnym szacunkiem, a po drugiej ‒ bezdomny do niedawna profesor Paweł de Boutier. Ostatnia sprawa o kryptonimie „Śmierć to zdecydowanie za mało” to finalna rozgrywka z największym wrogiem Przypadka, Klempuchem, z której tylko jeden z nich może wyjść żywy.

Tym razem u boku genialnego detektywa pojawiają się wszyscy ważni bohaterowie poprzednich książek. Jedni chcą mu zaszkodzić, inni pomóc. Ale on sam czuje, że jego czas powoli się kończy. Chcąc przeżyć, musi zagrać va banque…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 262

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (4 oceny)
2
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AnnGorOs

Nie oderwiesz się od lektury

jak każdy "przypadek" super szkoda, że już ostatnia.. może za jakiś czas detektyw zatęskni za rozwiązywaniem zagadek...
00
Ancasta

Nie oderwiesz się od lektury

Świetne zakończenie świetnego cyklu. Chociaż łezka się w oku kręci.
00



© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2025

© Copyright by Jacek Getner, 2025

Nazwiska postaci: Janek Getner

Redaktor inicjujący: Paweł Pokora

Redakcja: Magdalena Białek

Korekta: Renata Kufirska-Biegajło

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Projekt okładki: Magdalena Wójcik-Zienkiewicz

Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: © Oculo/Adobe Stock, © aleksangel, © studiostoks, © toricheks2016, © vladvm, © skrotov, © dari87/123RF

Zdjęcie Jacka Getnera: © Maciej Zienkiewicz Photography

Redakcja techniczna: Igor Nowaczyk

Producenci wydawniczy:

Sylwia Reguła, Magdalena Wójcik-Zienkiewicz, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

ISBN: 978-83-68342-99-4 (epub), 978-83-68577-00-6 (mobi)

Wydanie pierwsze

Warszawa 2025

Lira Publishing Sp. z o.o.

al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

ROZDZIAŁ 1
Zbyt mocne uderzenie

Luty poradził sobie już ze śniegiem i czekał na przekazanie pałeczki marcowi, zapowiadającemu się pogodnie. Lecz na razie niebo płakało rzewnymi łzami, jakby chciało mieć pewność, że żadna nędzna resztka białego puchu nie zostanie się na ziemi. Ewentualnie miało ochotę przeziębić uczestników ceremonii pogrzebowej, na której stawiło się mnóstwo osób. Zdecydowana większość z nich roniła wprawdzie również łzy, ale nie były to łzy smutku, lecz radości. Z tego świata schodził bowiem arcywróg wszystkich ludzi porządnych i na pewnym poziomie. Drań, jakich mało na tym świecie. Gnębiciel wszystkiego, co mądre, postępowe, właściwe i ogólnie akceptowane na salonach.

Detektyw Jacek Przypadek.

Przyszli tu popatrzeć, żeby upewnić się, że na pewno trafi do swojego grobu i nie wyskoczy w ostatniej chwili z trumny, obudziwszy się z jakiejś śpiączki. Zachowywali przy tym bezpieczną odległość od właściwego konduktu żałobnego, dlatego że najbliżej trumny znajdowali się ci, którzy najmocniej opłakiwali zmarłego. A oni, ze swej natury, jako bezdomni zbieracze złomu, nie pachnieli najlepiej. Tym, którzy opłakiwali detektywa w sposób właściwy, nie robiło to różnicy, oni byli zajęci własnym smutkiem. Ale pozostali, znani dziennikarze, celebryci, osobowości telewizyjne, biznesmeni i tym podobni, zachowywali bezpieczny dystans od właściwego konduktu żałobnego.

– Właściwie po co my tu jesteśmy? – zapytał Bolko Szołtysik. Znany showman, który nie przyjmował do wiadomości, że już skończył osiemnaście lat, choć złośliwcy twierdzili, że powinien składać papiery do ZUS-u w sprawie emerytury.

Celebryta, uznawany przez niektórych za dziennikarza, nie przejmował się jednak takimi hejterami. Pomagała mu w tym pamięć, która, dzięki środkom wspomagającymi dobre samopoczucie, składała się głównie z dziur. Dlatego Bolko z czystym sumieniem mógł twierdzić, że nie pamięta więcej niż osiemnastu lat swego życia. A w zasadzie dużo mniej.

– Żeby wiedzieć, że go na pewno pochowają – wyjaśnił mu Bartosz Fifka, dziennikarz znany ze swoich pełnych taktu wywiadów, w których nie zadawał gościom kłopotliwych pytań, za co był bardzo ceniony przez luminarzy polskiej kultury.

– W sumie tak – przyznał Szołtysik. – Ja to go nawet chyba lubiłem. Tak mi się zdaje. On nam pomógł, nie? – zwrócił się do Fifki.

– Nie pomógł, tylko nas wykorzystał. A na dodatek próbował ukraść panu Klempuchowi jego jacht, z którego sprzedaży pieniądze miały być przeznaczone na zabawki dla dzieci.

– A to drań – oburzył się Szołtysik. – Ale mu się nie udało?

– Przecież jesteśmy na jego pogrzebie – Fifka pokręcił zdegustowany głową. – Karma do niego wróciła i skończył tam, gdzie powinien.

– A uprzedzałem go. – Do rozmowy włączył się wróż Bogdan, najsłynniejszy tarocista w tym kraju. – Nie chciał mnie słuchać. Karty nie kłamały, mówiąc, że zginie pod pokładem statku w trakcie burzy na morzu.

– Na pewno tak nie było – prychnął pogardliwie mężczyzna ubrany cały na czarno, z diabolicznym wąsikiem. Jego twarz nie była tak znana jak pozostałej trójki, ale wiele znaczących osób odwiedzało jego dyskretny gabinecik, w którym przyjmował klientów pragnących pogadać ze zmarłymi. Był to bowiem Cristoff, najbardziej znaczące medium w Polsce. – Rozmawiałem z nim wczoraj...

– Znaczy Klempuchem? – zapytał zdezorientowany Fifka.

– Znaczy z Przypadkiem. Specjalnie ściągnąłem go z zaświatów, żeby zapytać, jak to dokładnie było. I wiem, że po prostu się utopił, bo skoczył do morza za odpływającym jachtem.

– Przecież go znaleźli na tym jachcie – zaprotestowała dziennikarka z Ekstra TV przysłuchująca się rozmowie.

– To tylko oficjalna wersja – zapewnił Cristoff. – Jeśli chcecie poznać prawdziwe szczegóły jego śmierci, zapraszam do mojego gabinetu, tysiąc złotych za każde pięć minut bezpośredniego połączenia z nieboszczykiem.

– Nie po to się go pozbyliśmy, żeby z nim gadać. – Pracownica Ekstra TV się wzdrygnęła.

– Właśnie, właśnie – potwierdził wróż Bogdan, który nie chciał, aby jego paranormalna konkurencja uzyskała przewagę.

– Zawsze warto wiedzieć więcej – upierał się Cristoff. – Przecież on z taką ciężką kasą uciekał, może gdzieś coś po drodze ukrył – kusił klientów.

– Nieważne jak, istotne, że nie żyje, a zgubiła go nieuleczalna chciwość – zawyrokował Bartosz Fifka. – Na szczęście nie będziemy już musieli więcej się nim przejmować i do życia wróci normalność. No i będzie tak, jak było, zanim się pojawił, czyli uczciwi ludzie na poważnych stanowiskach nie będą się musieli przejmować, że ktoś ich bezpodstawnie oskarży... Co się tak rozglądasz? – zapytał Szołtysika.

– Myślałem, że Klempuch też tu wpadnie.

– Nie, on jeszcze jest podobno w szpitalu po tych tragicznych wydarzeniach na molo. Ale pewnie za parę dni wyjdzie stamtąd. A jak już tutaj wróci, to tu będzie normalnie raj – rozmarzył się Fifka. – Będą szanowani ci, którzy powinni być szanowani, i nikt im niczego nie zarzuci, choćby i kogoś normalnie zamordowali...

* * *

Niemal trzy miesiące przed tą dla niektórych smutną, a dla innych radosną uroczystością profesorostwo Suchowierscy wyszli na spacer nad Wisłę. Pogoda nie sprzyjała wprawdzie takiej wyprawie, bo mżył deszcz ze śniegiem ale, jak to mówią, cel uświęcał środki. A cel był niezwykle ważki. W trakcie, kiedy starsze małżeństwo spacerowało po parku czy nadwiślańskich bulwarach, w ich mieszkaniu wnuk ćwiczył granie na perkusji.

Suchowierscy nie byli fanami muzyki, którą uprawiał. Kiedy był mały i odwiedzali jeszcze swoją córkę, to przeszkadzało im, że za ścianą wali na swoim bębenku, i wzruszeniem ramion kwitowali deklarację młodego człowieka, że w przyszłości zostanie słynnym perkusistą. Ale kilka lat temu Kamila się rozwiodła, musiała sprzedać mieszkanie i przenieść się z dwójką synów do mniejszego lokum. A tam już nie było miejsca na instrument Plumpusia, jak był pieszczotliwie nazywany przez rodzinę młody pasjonat tłuczenia w bęben.

Niestety nie mógł też chodzić dłużej do szkoły muzycznej, a na studia do akademii się nie dostał. Do tego Kamila miała stany depresyjne, często bywała na zwolnieniach, dlatego nie mogła znieść syna grającego w domu. Jeden z jej terapeutów twierdził nawet, że część jej problemów może być wywołana wibracjami z perkusji elektrycznej należącej do syna. Profesorostwo Suchowierscy zaproponowali więc, że Plumpuś przez niedługi czas mógłby korzystać z ich mieszkania, wyjeżdżali bowiem na dwa miesiące wakacji do domku w górach, należącego do znajomych profesorów z Krakowa. Po powrocie mieli zamiar zaraz pozbyć się wnuka i liczyć, że do kolejnego ich wyjazdu granie na perkusji wywietrzeje mu ostatecznie z głowy i nie będzie problemu.

Ale wieczorem, tego samego dnia, gdy przyjechali do Warszawy, usłyszeli dzwonek do drzwi. Kiedy je otworzyli, stała tam delegacja sąsiadów, obdarzonych również częściowo tytułami naukowymi, a w tej chwili także groźnymi minami. Na przedzie stał profesor Maślaczek, biolog, mieszkający po lewej za ścianą, i to on zabrał głos w imieniu zgromadzonych:

– Chcielibyśmy stanowczo zaprotestować!

– Ale... O co chodzi?

– O tego łobuza, który co dzień trzepie mi dywan nad głową! – warknęła wojowniczo Dukacka, drobna blondynka, trzydziestolatka, mieszkająca piętro niżej. Ona jedna w tym towarzystwie nie miała żadnego tytułu naukowego, pracowała w dużej korporacji, a mieszkania nie odziedziczyła, tylko się na nie zadłużyła.

– Jaki dywan? O co państwu chodzi? – zdziwiła się profesor Glut-Suchowierska, prawnik konstytucjonalista.

– O tego wariata, który wali na tym swoim bębnie dzień w dzień po pięć, sześć godzin! – denerwował się profesor Bucholz, psychiatra, mieszkający za ścianą po prawej. – Nie można go uspokoić w żaden sposób.

– Niemożliwe, żeby państwu to przeszkadzało. – Profesor Leon Suchowierski, specjalista nauk politycznych, zorientował się, w czym rzecz. – Nasz wnuk gra na perkusji elektrycznej, ma membrany tłumiące dźwięk...

– I dlatego właśnie przypomina to trzepanie dywanu! – zirytowała się profesor Chwała, muzykolog mieszkająca nad Suchowierskimi. – On potrafi przez pół godziny, bez sekundy przerwy, walić w ten bęben z częstotliwością stu uderzeń na minutę! Czy on w ogóle kiedykolwiek zagrał choć kilka nut?!

Profesor Suchowierski spojrzał na profesor Glut-Suchowierską i jakby zrozumieli się w jednej chwili.

– Bardzo nam przykro, że państwu to przeszkadza – odpowiedziała prawniczka. – Ale wnuk musi ćwiczyć, bo jest w przededniu wielkiej kariery muzycznej. Dopóki nie narusza ciszy nocnej, nie mogą mu tego państwo zabronić.

– Do widzenia – dorzucił jej mąż, zamykając sąsiadom drzwi przed nosem.

Od tego dnia Plumpuś bywał u dziadków regularnie, szczególnie popołudniami i wieczorami, kiedy już wszędzie paliły się światła. Wtedy profesorostwo Suchowierscy znajdowali jakiś dobry pretekst do opuszczenia domu, umawiali się ze znajomymi, wybierali się do teatru bądź kina, choć najczęściej wychodzili na długi spacer, jak dziś.

– Wyobrażasz sobie, jak Bucholzowi rośnie gula? – zapytała radośnie Glut-Suchowierska.

– Dobrze mu, draniowi – odpowiedział bezlitośnie Suchowierski. – Trzy lata prosiłem, żeby nie zajmował tego miejsca do parkowania, bo tylko tam widzę swój samochód z okna. Ale nie, cwaniak musiał tam stawać, chociaż ma chody na policji i jakby ukradli mu jego auto, toby się szybko znalazło.

– Dokładnie tak. A Dukacka znów pewnie nie może uśpić swoich bachorów.

– Ciekawe, czy nie będzie miała trzeciego, bo miesiąc temu wyprowadził się od niej ten rudy, co przez pół roku mieszkał z nią. – Politolog uśmiechnął się z satysfakcją. – A ojcowie tych dwóch poprzednich zwiewali od niej, jak się tylko zorientowali, że jest w ciąży.

– Dobrze jej tak. Jak się ją prosiło, żeby uspokoiła te bachory i żeby nam całe noce nie ryczały, to bezczelnie odpowiadała, że to tylko dzieci i mają prawo płakać!

– A Chwała z Maślaczkiem też są na pewno wściekli...

– Wiesz, niekoniecznie – powiedziała zamyślona Suchowierska. – Ostatnio Chwała powiedziała mi „dzień dobry”. Pierwszy raz od ponad dwóch lat, jak Plumpuś ćwiczy. I tak się dziwnie uśmiechała.

– Ona zawsze był dziwaczka, całe życie była bez chłopa... – powiedział Suchowierski, ale ściągnął usta, bo jemu również przypomniał się jakiś niepokojący fakt. – A wiesz, faktycznie ostatnio widziałem Bucholza z Maślaczkiem i miałem wrażenie, że śmieją się za moimi plecami.

– Chodźmy już, trochę zmarzłam – przyznała Glut-Suchowierska i ruszyli w drogę powrotną.

Pięć minut potem byli już pod kamienicą. Światła w ich mieszkaniu się paliły, choć nie było słychać, żeby Plumpuś ćwiczył. Ale okna były szczelnie zamknięte i rzadko wtedy było słychać uderzenia w bęben aż na ulicy. To, że nie było ich słychać również na schodach, trochę ich już jednak zaniepokoiło. Wprawdzie faktycznie perkusja, z której korzystał ich wnuk, była elektryczna, nie powodowała hałasu zbliżonego do swej akustycznej wersji i mogła przeszkadzać głównie tym, z którymi bezpośrednio sąsiadowali, lecz z pewnością dawało się ją usłyszeć na klatce piętro niżej, szczególnie gdy ich wnuk walił na całego.

Tknięta złym przeczuciem Glut-Suchowierska włożyła klucz do zamka i otworzyła drzwi. Profesorska para weszła do swego mieszkania, uważnie rozglądając się po wnętrzu, w którym były zapalone wszystkie światła, ale nie było słychać żadnego śladu życia. Weszli do pokoju, gdzie stała perkusja ich wnuka, lecz nie było tam ani jej, ani jego.

Suchowierscy spojrzeli na siebie zaniepokojeni i niemal równocześnie wykrzyknęli:

– Porwali Plumpusia!

* * *

Malwina Żarska od chwili powrotu z dwutygodniowego, świąteczno-noworocznego wyjazdu na narty ze znajomymi nie poznawała swojego sąsiada spod dwunastki, detektywa Jacka Przypadka. Tuż przed tym, kiedy się z nim pożegnała, wydawało jej się, że coraz bardziej się do siebie zbliżają i właściwie niewiele brakuje, żeby przyznał, że czuje do niej coś więcej. A o tym, że tak jest, były przekonane słynna wróżka Jowisza oraz Katarzyna Sowianka, córka właściciela Ekstra TV, Gerharda Sowy. Ba, były tego nawet pewne dwie upiorne sąsiadki spod czternastki, Zygfryda i Teodora, które jej nie cierpiały i żyły w przekonaniu, że jest agentem Wiktora Klempucha.

Jej samej wprawdzie trudno było dostrzec ze strony Przypadka jakieś szczególne uczucie, ale zapewniał ją o swojej wielkiej sympatii, cieszył się, że są poniekąd wspólnikami w byciu detektywami. Nawet tydzień przed świętami zabrał ją do restauracji na kolację, która od biedy mogła uchodzić za randkę.

A teraz witał się z nią chłodno, niejako w przelocie. Nie wpadał do niej wieczorem pod trzynastkę, jak miał to wcześniej w zwyczaju. Nie bywał też chyba pod czternastką u pani Irminy Bamber, która wróciła w Wigilię Bożego Narodzenia z podróży dookoła świata. Odbyła ją razem ze swoim adoratorem, antykwariuszem Gelbergiem. Miało to wprawdzie ten dobry skutek, że jej kuzynki, Zygfryda i Teodora, przeprowadziły się z powrotem do siebie, do Poznania. Ale ona też nie była jakaś przesadnie przyjaźnie nastawiona, choć nie oskarżała jej o współpracę z arcywrogiem Jacka.

On sam zaś spędzał wieczory w swoim mieszkaniu, a dnie, ponownie dużo biegając, jak to miał kiedyś w zwyczaju. Potem, gdy Malwina odnalazła w Himalajach jego byłą narzeczoną, Basię, przerzucił się na rower. Ale teraz porzucił dwa kółka i wrócił do przemieszczania się na dwóch nogach, co wydało jej się nader niepokojące...

Nie, nie okazywał jej wrogości. Ale czuła, że coś się wyraźnie zmieniło, i to nie tak, jak na to liczyła. Organizując ten wyjazd na narty, za radą wróżki Jowiszy, miała nadzieję, że jej nieobecność będzie katalizatorem, który spowoduje, że Jacek otworzy się na nią. A tymczasem wydawało się, że zamknął się jeszcze bardziej.

„Co się mogło stać? – zastanawiała się Malwina. – Kaśka Sowa ręczyła mi, że Jacek bardzo kocha kogoś, kto na pewno żyje. To samo Jowisza. No dobra, wiem, że to wróżka, ale też kobieta, która potrafi wyczuć takie rzeczy. Czyli nie chodzi na pewno o Basię, bo ona zginęła prawie dziesięć lat temu w Himalajach. Ani o Małgosię Urbanek, bo ona także nie żyje już ponad rok. Może powinnam porozmawiać z Jowiszą? W końcu to ona doradziła mi ten wyjazd... Ale nie, co ona mogłaby mi powiedzieć więcej? Wyprowadziłam się od Jacka. A ona sama mówiła, że te jej przepowiednie to zwykle takie nieostre są. To może Kaśka Sowa? To jest konkretna babka. Tylko mówią, że wyjechała do Stanów, niby stażować w CNN, ale nie ma z nią żadnego kontaktu... Z żadną inną też się nie spotyka i na pewno nie ma kontaktu... O co tu chodzi?”

Oczywiście najprostszym sposobem dowiedzenia się, o co tu chodzi, byłoby zapewne zapytanie samego Jacka Przypadka, ale to raczej nie wchodziło w grę. Zresztą, co on mógłby jej odpowiedzieć? Ukrywałby się raczej za żartami i półsłówkami. Chyba żeby przyznała, że naprawdę zgodziła się na współpracę z Klempuchem, i wyjaśniła, dlaczego to zrobiła. Ale nie, tego mógłby jej nie wybaczyć i...

W zasadzie nie było tego „i”, bo cóż więcej mógłby zrobić? Jej zależało tylko na jednym. Na nim. Już chyba wolałaby, żeby jej nienawidził, niż mówił, że nie może jej pokochać i niech po prostu zostaną przyjaciółmi. Przynajmniej wtedy nie miałaby wątpliwości, że łączy ich silne uczucie. O takim samym wektorze, choć przeciwstawnych kierunkach.

Na razie jednak bała się, że odmówi przyjęcia kolejnej sprawy, którą dla niego miała. A bardzo chciała, żeby ją wziął. To by dało jej możliwość częstszych rozmów z nim, być może mogłaby wyczuć, co się stało, co jest nie tak. Tylko musi zdobyć się na odwagę i powiedzieć mu o tej sprawie. W jakimś dogodnym momencie, kiedy będzie miał lepszy humor. Na przykład, wracając z biegania. Wtedy wydaje się bardziej szczęśliwy...

Kiedy zobaczyła go przez okno u wylotu ulicy Koneckiej, podeszła do drzwi wyjściowych i czekała na moment, gdy usłyszy, że już wbiega po schodach. Zawahała się, czy nacisnąć klamkę, ale w końcu się na to zdobyła. Gdy jednak stanęła na korytarzu, to zaniemówiła na dłuższą chwilę.

– Kim jest nasz nowy klient?

To pytanie Przypadka mogło w teorii zaskoczyć Żarską. Ale nie, nie zaskoczyło jej, bo wiedziała, że jej sąsiad swoje relacje z innymi układa według zasady: „ludzie są banalnie przewidywalni”. Jak większość innych osób nie lubiła tego, ale teraz mogła tylko odetchnąć z ulgą, że swoją domyślnością wybawił ją z kłopotliwej sytuacji.

– Państwo Suchowierscy, małżeństwo profesorów politologii i prawa – odpowiedziała Malwina. – Twierdzą, że sąsiedzi porwali ich wnuka.

– Interesujące. A co na to policja? – zapytał Przypadek, rozciągając się na korytarzu po biegu.

– Matka twierdzi, że nikt go nie porwał, tylko wyjechał za granicę rozwijać swój talent muzyczny. A ponieważ brak materialnych dowodów na porwanie, to policja nie wszczyna śledztwa.

– Robi się jeszcze ciekawej. Rozumiem, że państwo profesorostwo znają moje stawki?

– Tak. Wkrótce profesor Suchowierski wyjeżdża na letni semestr do Stanów i jest gotów przeznaczyć całe swoje honorarium, byleby tylko wnuk się odnalazł.

– Cóż za wzruszający dowód miłości. – Przypadek uśmiechnął się ironicznie, wyjmując z kieszonki bluzy klucz do domu.

– Tam jest coś więcej, ale to najlepiej wyjaśnią ci oni sami.

– Okej, umów mnie z nimi. – Detektyw przekręcił klucz w zamku.

– Jacek...

– Tak?

– Ja... – urwała, ale wiedziała, że musi dokończyć. Teraz albo nigdy. – Chciałam zapytać, czy wszystko w porządku.

– A dlaczego miałoby nie być w porządku?

– Od czasu, jak wróciłam... jesteś jakby inny...

Przypadek w pierwszej chwili miał ochotę odpowiedzieć jakimś żartem. Zbyć Malwinę i nie tłumaczyć się jej z niczego. Ale czuł, że nie może dłużej jej oszukiwać, choć na razie jeszcze nie może powiedzieć jej całej prawdy.

– W trakcie twojego wyjazdu wiele się zmieniło.

– To znaczy?

– Kiedyś ci to opowiem – odpowiedział półgłosem, a jeszcze ciszej pomyślał: „O ile zdążę”.

* * *

Profesor Maślaczek wracał radośnie do domu po zakończonych egzaminach zerowych. Był dziś nadzwyczaj łaskawy dla swoich studentów, szczególnie że pierwsi do zaliczenia jego przedmiotu rwali się ci, którzy mieli najwięcej pojęcia o faunie europejskiej. Dlatego wszystkie sześć osób dostało piątki w indeksach i miało równie udany dzień jak profesor.

Maślaczek miał w zasadzie same takie dni od chwili, kiedy Plumpuś zniknął z ich kamienicy. Wprawdzie profesorostwo Suchowierscy patrzyli krzywo na swoich sąsiadów, ale kto by się tym przejmował? Kiedy już można nie drżeć ze strachu, że twoje cztery ściany wypełni rytmiczne łupanie, które najdalej po pięciu minutach przyprawi cię o ból głowy?

No i wreszcie nie musi obawiać się spotkania z Plumpusiem na korytarzu. Młody perkusista wprawdzie starał się jak mógł unikać bezpośredniego kontaktu z sąsiadami, którzy czasem wprost na niego wylewali swoje żale i frustracje. Ale nie mógł przecież teleportować się do pobliskiego parku i tam przepaść wśród drzew. Gdy więc już stykał się ze swoimi ofiarami, starał się ignorować ich pretensje i zmierzać jak najszybciej do wyjścia z kamienicy, narzucając czasem na głowę kaptur swojej dresowej bluzy, w której wciąż chodził.

Maślaczek miał kilka takich spotkań z Plumpusiem. Chętnie by mu nawrzucał, jak inni, ale trochę się go przestraszył. Perkusiście spod kaptura wystawały kędzierzawe włosy i wielka broda, nadając jego ukrytej w półcieniu twarzy zakapiorski charakter. Szczególnie groźnie wyglądały oczy rzucające błyskawice, mające rozkruszyć wszelkie przeszkody, które znalazłyby się na jego drodze. Widząc je, biolog zapominał języka w gębie i nie był w stanie wypowiedzieć słowa. Odwracał więc wzrok i podążał w swoją stronę. Choć miał przygotowaną wspaniałą orację, która zaczynała się od słów: „Jak panu nie wstyd!?”.

Kiedyś nawet udało mu się ją zacząć.

– Jak panu nie... – Pod spojrzeniem Plumpusia głos uwiązł mu ponownie w gardle.

– Odczepcie się ode mnie – warknął wtedy tamten. – Nigdy mnie nie zrozumiecie.

„Co za bezczelny gówniarz – pomyślał wtedy Maślaczek. – Dla niego liczy się tylko to walenie w bęben, a inni go nie obchodzą. Ale co się dziwić, on jest z tych Suchowierskich. A oni oboje interesują się tylko tym, żeby było im dobrze!”

Wkrótce po spotkaniu z Plumpusiem natknął się na profesora Bucholza, któremu opowiedział tę historię.

– Nie ma wyjścia – zawyrokował psycholog. – Trzeba podjąć radykalne działania.

– Ale to co, mamy go zabić? – zapytał Maślaczek.

– Na pewno trzeba go wyeliminować...

– Tylko jak?

– Definitywnie. Inaczej zastrzelę albo tego Plumpusia, albo któreś z Suchowierskich. I to przy wszystkich! Nawet moje kontakty w policji mi nie pomogą. Nie dam rady dłużej tego wytrzymać! Nie mam pojęcia, jak do tej pory w ogóle mi się to udawało. Gdybym tylko mógł go dorwać w swoje ręce... – Zacisnął dłonie na szyi wyimaginowanego wroga, dopóki nie usłyszał błagalnego charczenia Maślaczka:

– Przestań, udusisz mnie... A z nim nie dasz rady, za duży jest.

– Ale mam pewien pomysł, bo zauważyłem coś ciekawego...

– Ja w sumie też. Ostatnio mimo wszystko mniej bębni. Może przestanie?

– Nie możemy na to liczyć! – zareagował energicznie Bucholz. – Trzeba by wykorzystać Dukacką i jej nowego mężczyznę...

– To ona kogoś teraz ma? Nie zauważyłem...

Dwa miesiące po tej rozmowie młody perkusista wraz ze swoim instrumentem zniknęli z życia mieszkańców kamienicy na Powiślu. Dlatego biolog sunął teraz niczym nartnik po roztapiającej się brei, jeszcze niedawno będącej w miarę czystym śniegiem. Specjalnie wysiadł z autobusu, którym zwykle docierał na uczelnię, dwa przystanki wcześniej, żeby móc pospacerować w drodze do domu.

Zamachał radośnie, widząc profesor Chwałę, z zasady chodzącą do pracy na Akademię Muzyczną piechotą. Ona jednak miała ponurą minę i tylko przyspieszyła kroku, żeby wyjść mu jak najszybciej na spotkanie.

– Mamy kłopot, panie profesorze – oznajmiła.

– To niemożliwe – zaprotestował Maślaczek. – Od czasu, jak już ponad miesiąc nie ma Plumpusia, świat jest po prostu piękny. A Plumpuś nie ma szans wrócić.

– Nie wiadomo.

– Nie rozumiem? Przecież go dobrze ukryliśmy...

– Ale pojawił się ktoś, kto go może odszukać – oświadczyła ponuro Chwała.

– To niemożliwe, pani profesor.

– A mówi coś panu profesorowi nazwisko Przypadek? Jacek Przypadek.

– Ten... drań?! – Nie da się ukryć, że detektyw wśród osób wykształconych i na pewnym poziomie nie miał najlepszej opinii.

– Ten sam.

– Ale... on przecież kosztuje krocie!

– Sam pan profesor wie, że oni są w stanie wiele poświęcić, żeby nasz koszmar wrócił.

Maślaczkowi zrobiło się zimno i stwierdził, że chyba przemokły mu do cna buty i na pewno się przeziębi. A jak już będzie leżał chory, to bez cienia wątpliwości Plumpuś wróci do mieszkania obok i będzie walił w swój bębenek po sześć, osiem godzin dziennie. I wtedy biolog na pewno umrze.

– Nie można pozwolić, żeby go znalazł! – krzyknął przerażony Maślaczek.

– Łatwo powiedzieć. Ale jak to zrobić? Przecież jak pogrzebie, na pewno domyśli się, gdzie jest ciało Plumpusia.

– Musimy się złożyć i zapłacić mu za to, żeby się tym nie interesował.

– Profesor Bucholz twierdzi, że ten Przypadek jest nieprzekupny – westchnęła zrezygnowana Chwała.

– No właśnie, Bucholz! Może przez jego kontakty w policji da się coś załatwić?

– Bez szans. Ten, od którego się dowiedział, że Suchowierscy chcą zatrudnić Przypadka, powiedział, że jedynie możemy zachować spokój i nie dać mu się sprowokować, bo to najgorsza rzecz, jaką można zrobić. Aha, i trzeba uważać na bezdomnych, podobno mu o wszystkim donoszą.

– Ale jak na nich uważać, jak oni się tu wszędzie ciągle kręcą? Nawet chyba jednego z nich czuję...

* * *

Para profesorów Suchowierskich uważnie przyglądała się Jackowi, który przybył do ich mieszkania na Powiślu w stroju do biegania. Słyszeli wprawdzie, że jest skrajnym nonkonformistą, nieprzestrzegającym żadnych reguł, ale to wydało im się doprawdy przesadą. A w rozpoznaniu tego, jak wygląda wytrawny detektyw, mieli wielką wprawę, bo czytali mnóstwo kryminałów. I z pewnością bohater żadnego z nich nie wyglądał jak ten gość w sportowym dresie, który przypatrywał im się z ironiczno-dobrotliwo-pobłażliwą miną.

Ale cóż, referencje miał najlepsze na świecie i wszyscy – jedni z podziwem, drudzy ze strachem, a trzeci z niedowierzaniem – twierdzili, że nic się przed nim nie ukryje. Tylko on mógłby więc być nadzieją. Dlatego zaprowadzili go do jednego ze swoich pokojów i pokazując na pustkę w nim ziejącą, powiedzieli:

– O, tu stał bębenek Plumpusia. Zniknął razem z nim.

– Może po prostu go zabrał i zwyczajnie wyszedł. – Jacek rozejrzał się po zupełnie pustym wnętrzu pokoju, który jako jedyny nie miał na podłodze żadnego dywanu.

– Bez pożegnania? – Glut-Suchowierska uśmiechnęła się z wyższością, dając do zrozumienia, że taki brak dobrych manier nie mieści się jej w głowie.

– Mógłby pan mieć rację, gdybyśmy na przykład bardzo się pokłócili – przyznał ugodowo Suchowierski. – A my byliśmy w znakomitych stosunkach, przez ponad półtora roku udostępnialiśmy mu to miejsce na próby i jeśli nawet chciałby je zmienić, to powinien nas po prostu poinformować i tyle. Moglibyśmy ponownie zagospodarować to pomieszczenie, bo nasze księgozbiory ledwo się mieszczą na półkach w pozostałych pokojach.

– Moglibyście państwo tu mieć te półki zamiast gołych ścian. I dywan na podłodze...

– Plumpuś mówił, że to pogarsza akustykę...

– Skoro, jak państwo twierdzą, nie grał na perkusji akustycznej, to nie było to takie ważne. Raczej specjalnie państwo usunęliście wszystkie te rzeczy po to, żeby jego gra była jeszcze bardziej dokuczliwa dla sąsiadów.

– Jak pan może tak mówić? – oburzyła się profesor Glut-Suchowierska. – Dla nas było jedynie istotne wspieranie jego pasji muzycznej. Zresztą mąż też dawno temu próbował grać na perkusji, nawet mamy jakiś bęben w piwnicy...

– Gdyby chodziło o wspieranie pasji wnuka, wtedy nie podejrzewalibyście państwo wszystkich sąsiadów, którym to mogło przeszkadzać, że porwali Plumpusia. – Jacka niepomiernie bawił pieszczotliwy pseudonim nadany młodemu perkusiście. – Ale doskonale zdajecie sobie sprawę z tego, że to mogło bardzo przeszkadzać sąsiadom, więc opustoszenie tego pokoju świadczy o tym, że przede wszystkim jeszcze bardziej chcieliście im dopiec.

– Nasz wnuk miał po prostu prawo grać poza godzinami ciszy nocnej i nikomu nic do tego – oświadczyła Glut-Suchowierska.

– Tak pani powiedziała sąsiadom? To już rozumiem, dlaczego znosili to tak długo. Jako profesorowie są przyzwyczajeni do tego, że inni profesorowie są dla nich autorytetami i nie sprawdzają, czy to, co twierdzą, zgadza się ze stanem faktycznym. A prawda jest taka, że nie można grać na żadnym instrumencie w bloku, choćby przeszkadzało to tylko jednej osobie, i pani na pewno o tym wie. A mnie będzie łatwiej rozwiązać tę sprawę, jeśli będę wiedział, o co dokładnie mieliście z innymi profesorami sąsiedzkie spory.

– Nie wszyscy to profesorowie – zaznaczył Suchowierski i dodał z żalem: – Zresztą teraz coraz łatwiej, niestety, o ten tytuł. A Bucholz jest tylko doktorem habilitowanym i jedynie profesorem uczelnianym – oświadczył z poczuciem wyższości.

– Naprawdę sądzi pan, że to jest istotne dla sprawy?

– No oczywiście – wsparła męża Glut-Suchowierska. – Przecież takie osoby mają dodatkową motywację, żeby nas nie lubić. Zazdroszczą nam, że my już od dawna jesteśmy profesorami belwederskimi... to znaczy zwyczajnymi, a oni tylko nadzwyczajnymi.

– A czy pan Bucholz oprócz zazdrości wobec państwa miał coś na sumieniu? – zapytał Jacek, a Suchowierscy uraczyli go wyjaśnieniami o złośliwie zaparkowanym samochodzie. – Faktycznie karygodne.

– Wykłada czasem w tej policyjnej szkole w Szczytnie i ma ważnych znajomych w Komendzie Głównej, dlatego uważał, że mu nic nie zrobimy – wyjaśniła profesor Glut-Suchowierska, starając się ignorować kpiącą minę Przypadka. – I za ten samochód. I może za to, że porwał Plumpusia.

– I dlatego policja nie wszczęła śledztwa, żeby szukać Plumpusia – dodał jej mąż.

– A ten biolog, Maślaczek? Czym zawinił?

– Kilka lat temu przez blisko rok trzymał połowę swoich mebli na korytarzu. Twierdził, że zalało mu mieszkanie. Faktycznie, trochę go zalało, ale to rozumiem dwa tygodnie na osuszanie mieszkania. Ale on miał to w nosie, że my, wychodząc na korytarz, natykamy się na jego meble, które w dodatku powodują zagrożenie pożarowe. Zwracaliśmy mu na to uwagę, a on nic. Na początku zbywał nas żartami, potem już był lekko wkurzony, że mu głowę zawracamy, że on ma ważniejsze rzeczy niż wstawianie mebli... A tak w ogóle to ma problemy z decyzyjnością i nie wie, co z nimi zrobić.

– I mieszkał w pustym mieszkaniu?

– Wstawił łóżko i parę szafek i to mu wystarczało. – Profesor Suchowierska wzruszyła ramionami. – Miał przeładowane mieszkanie i od dawna chciał zmienić sobie wystrój. Po roku wyrzucił większość mebli na śmietnik, zabrali je tacy bezdomni, co tu się w kółko kręcą, i kupił takie lżejsze z Ikei. – Pokręciła głową z niesmakiem. – W takich starych kamienicach to zupełnie nie pasuje. Ale on ma to w nosie. Tak jak to, że męczyliśmy się z tymi jego meblami. Zresztą tu wszyscy nam robili na złość, a potem tylko mieli pretensje, że wspieramy talent wnuka!

– Rozumiem zatem, że nie wykluczacie państwo spisku wszystkich sąsiadów?

– To nawet pewne – stwierdziła profesor Suchowierska. – Plumpuś to było wielkie chłopisko, jedna osoba nie dałaby mu rady.

– Nawet taki Bucholz z Chwałą by sobie nie poradzili. Chyba żeby Maślaczka sobie dobrali – powiedział Suchowierski.

– Tak w trójkę jakoś by może dali radę, zwłaszcza z zaskoczenia. Tak w pojedynkę to faktycznie tylko ten nowy Dukackiej... On taki wielki jak nasz wnuczek.

– Nie, kochanie. Kilka centymetrów niższy od Plumpusia.

– Myślisz? Ciężko mi ocenić, bo on nas unika i widuję go tylko z daleka.

– Na pewno ona go przeciwko nam nastawiła. Ale ręczę ci, że niższy.

– No to może z nią? – zastanawiała się Glut-Suchowierska. – W pierwszej chwili o tym nie pomyślałam. Ona taka mała, ale strasznie bojowa. Jej to bębnienie Plumpusia najbardziej przeszkadzało, bo niby cały czas jej dzieci budził.

– Bez szans. On taki mydłek jest z korporacji jak ona. Zawsze ogolony, włosy równo ułożone. Zdaje się, nawet razem pracują.

– No właśnie, mogła mu się poskarżyć w pracy. Przyszedł z nią, załatwił Plumpusia i teraz łączy ich zmowa milczenia. Ona wreszcie ma mężczyznę, który chce z nią żyć, bo ci pozostali przecież uciekli od niej – stwierdziła stanowczo, patrząc na Przypadka, który z rozbawieniem przysłuchiwał się, jak profesorskie małżeństwo buduje narrację zbrodni, obsmarowując przy okazji wszystkich sąsiadów.

Nikt bowiem tak pięknie nie wymyśla najgorszych rzeczy o bliźnich, jak ten, kto sam jest zdolny do najbardziej okropnych rzeczy, a dodatkowo możliwości intelektualne pozwalają mu na kreatywność w tym względzie.

* * *

Daniela Dukacka nie mówiła nigdy, że nie ma szczęścia w miłości. Ona po prostu nie miała szczęścia do mężczyzn. I to już od dziecka. Jej ojciec uciekł, gdy miała trzy lata, w osiemdziesiątym drugim roku. Wykorzystał fakt, że komuniści chętnie pozbywali się wtedy z kraju osób, które jakkolwiek podejrzewali o związki z opozycją. Niemal prosto z internowania wyjechał do Stanów Zjednoczonych i tam założył nową rodzinę, z tą starą nie utrzymując w ogóle kontaktów.

Potem, gdy miała piętnaście lat, zostawił ją pierwszy chłopak. Jej matka była wprawdzie szczęśliwa, bo to właściwie nie był chłopak, ale młody mężczyzna w wieku dwudziestu pięciu lat, ale Daniela rozpaczała dwa tygodnie. Nawet myślała o samobójstwie. Całe szczęście spotkała kolejnego, niestety tym razem w wieku lat trzydziestu. Ich związek trwał miesiąc, po którym facet powiedział jej, że takiej wariatki jak ona to w życiu nie spotkał, i przestał odbierać telefony.

Wtedy przez moment powiedziała sobie, że dość z mężczyznami do końca życia, i zaczęła deklarować się jako zainteresowana kobietami. Wytrzymała tej zmiany pół roku, zresztą bez żadnych konsekwencji, bo nie trafiła na żadną, która była chętna odwzajemnić jej preferencje. Za to w jej życiu trafił się kolejny brunet, który zaczarował ją pięknymi słówkami, a na dodatek jako potencjalną przedstawicielkę mniejszości wciągnął w szeregi odradzającej się młodej lewicy...

Na studiach socjologicznych poznała z kolei blondyna, który został ojcem jej pierwszego dziecka. Zniknął z jej życia pół roku po porodzie. Zaraz po tym porzuciła też lewicowe ideały i zaczęła na siebie zarabiać. Jej matka wyjechała już wtedy z kraju, korzystając z pierwszej okazji, żeby przenieść się do dalekiej rodziny w Wielkiej Brytanii. Daniela wzięła kredyt i harował dzień i noc, z trudem kończąc studia. W międzyczasie dorobiła się drugiego dziecka od mężczyzny, który był jej kolejnym rozczarowaniem.

A teraz Jurek miał już sześć lat, a Renatka dwa. I Daniela wciąż nie mogła uwierzyć we własne szczęście, że od kilku miesięcy zajmuje się nimi Bartek, wykazując wobec nich anielską cierpliwość. Na dodatek dokłada się do utrzymania, nie mówi, że jest szalona czy pazerna, a nawet zaczął przebąkiwać, niby to w żartach, że chętnie by się z nią ożenił. W pierwszym odruchu chciała go zaciągnąć do łóżka, bo akurat miała płodne dni, ale powstrzymała się, przypominając sobie, że to nie jest najlepszy sposób na utrzymanie mężczyzny.

„Poczekam z rok po ślubie i koniecznie muszę mieć z Bartkiem dziecko – postanowiła. – Taki facet musi przekazać swoje dobre geny. Chociaż nie... To nie geny. Przecież ta jego rodzina. – Wzdrygnęła się. – To on po prostu mi się taki trafił. Wielki, przystojny, inteligentny, czuły – zachwycała się w myślach. – I jest mój!”

Dzisiaj znów Bartek odebrał dzieci ze żłobka i przedszkola, bo zwykle wcześniej kończył pracę, i zdawał jej raport.

– Jurek podobno pobił się z kolegą. Ale już z nim rozmawiałem i chyba wreszcie zrozumiał, że nie powinien tego robić. Nawet obiecał, że jutro przeprosi tamtego.

– Aha.

– A Renatka raczej niestety znowu będzie chora, bo w drodze powrotnej zaczęła kichać. Podałem jej już witaminkę C – poinformował Bartek.

– To dobrze.

– Jak będzie trzeba, mogę z nią posiedzieć dzień czy dwa.

– Nie przysługuje ci na nią zwolnienie – zauważyła trzeźwo Daniela.

– Wezmę urlop, jeszcze mam. Ale wiesz... tak na przyszłość, to byłoby fajnie, gdybym mógł wziąć na nią zwolnienie.

– Czy to są oświadczyny? – Dukacka uznała, że trzeba już chyba przystąpić do konkretyzacji ich związku. Nie mogła zrozumieć, jak taki wielki, przystojny i inteligentny mężczyzna jest do tego tak nieśmiały, że nie potrafi wprost wyrazić tego, o co mu chodzi. Ale to mogła mu wybaczyć, bo wiedziała, że w tym związku od bycia konkretnym jest ona.

– Nie... to znaczy tak... ale nie zdążyłem kupić pierścionka...

– Ale miałeś zamiar? – upewniła się.

– Tak, miałem nawet upatrzony taki jeden... Ale to co, wyjdziesz za mnie... nawet bez pierścionka?

– Zastanowię się.

– A myślałem... – Bartek spuścił zmartwiony oczy i Daniela zrozumiała, że nie może w tym przypadku korzystać z kobiecego prawa do droczenia się.

– Oczywiście, że wyjdę. Ale chyba jednak powinniśmy się stąd wyprowadzić.

– Mówiłem to od razu... jak wiesz...

– Wiem. Ale bałam się, że Suchowierscy będą nas za bardzo podejrzewać, że tak uciekamy.

– Mam to w nosie – oświadczył Bartek. – Nic by nam nie mogli zrobić.

– To są mściwi ludzie. Przecież wiesz, jak dręczyli mnie i innych tym bębnieniem Plumpusia.

– Nie wymieniaj przy mnie tego idiotycznego pseudonimu – wzdrygnął się mężczyzna.

– Okej. Ale dobrze, że go zabiłeś – powiedziała twardo, a Bartek tylko pokiwał twierdząco głową.

– Szkoda tylko, że zrobiłem to tak późno – dodał mściwie mężczyzna, odruchowo zaciskając swoje potężne dłonie.

* * *

Pani Irmina Bamber, dystyngowana kobieta w wieku babci Przypadka, wróciła z niemal rocznej podróży dookoła świata już ponad dwa tygodnie temu, ale nadal czuła się nieswojo pośród ścian własnego mieszkania. I nie chodziło o to, że mimo starań Jacka w ściany te wniknął nieco zapach dymu, który zostawiły tam jej kuzynki z Poznania, Zygfryda i Teodora. Rzecz była bardziej w tym, co w tych ścianach tkwiło od dawna, a z czego nie zdawała sobie sprawy aż do chwili, gdy wyruszała w rejs wycieczkowcem. To wtedy Przypadek napisał jej na kartce słowa, które miały stać się jej misją. I wtedy zrozumiała, że nie może jej tego po prostu powiedzieć, bo jego śmiertelny wróg, Wiktor Klempuch, ma tu swój podsłuch.

Z tego względu po powrocie poruszała się po tym wnętrzu jak po polu minowym. Niby kiedy nic nie mówiła, mogła się niczego nie obawiać. Lecz ona nie lubiła milczeć. Od zawsze była duszą towarzystwa i kiedy dawni znajomi usłyszeli, że jest już w Polsce, jej telefon przez kilka dni wprost się urywał. Wprawdzie tuż przed jej wyjazdem wiele osób ograniczyło z nią kontakty z powodu jej konszachtów z Przypadkiem. Ale po roku sporo z nich zapomniało o tym i chciało się dowiedzieć, co u starej znajomej. Ona zaś odpowiadała im trochę półgębkiem, bojąc się, aby niechcący nie zdradzić za wiele ze swojej podróży. Szybko więc w miasto poszła fama, że Bamberowa strasznie zdziwaczała w trakcie rejsu.

Podobne wrażenie mógłby odnieść Jacek Przypadek, który przed momentem opowiedział jej historię swoich najnowszych klientów. Dawniej wpadał do niej często, a ona ugaszczała go wspaniałymi słodkościami domowego wypieku. Omawiali przy nich kolejne sprawy, a ona starała mu się pomóc jak umiała, zarówno własnym umysłem, jak i, przede wszystkim, różnorakimi kontaktami. Wiele osób twierdziło bowiem, że nie ma w całej Warszawie nikogo wartego poznania, kogo nie znałaby pani Irmina.

Teraz milczała zakłopotana i nie wiedziała, co powiedzieć. Cisza nie trwała jednak długo, bo Przypadek, doskonale zdający sobie sprawę z powodów jej małomówności, szybko zaproponował:

– Nie ma pani ochoty na mały spacer po Polu Mokotowskim? Alejki powinny być już w miarę suche.

Kwadrans potem byli już nieopodal gmachu Biblioteki Narodowej. Pani Irmina trzymała Jacka pod rękę. Nigdy wcześniej razem nie spacerowali. Jacek wszędzie przecież tylko biegał, a spotykali się głównie u niej albo w przelocie na schodach. Dlatego nawet tu, mimo braku podsłuchu, nie czuła się dobrze. Z kłopotu wybawił ją towarzysz spaceru:

– Proszę mi powiedzieć, jak to się stało, że z tak romantycznego rejsu nie wróciła pani z pierścionkiem zaręczynowym na palcu.

– Co?! A... ty o Antonim? – upewniła się pani Bamber. – Wiesz, taki długi pobyt razem uświadomił mi, że chyba jednak nie pasujemy do siebie.

– Może to tylko lekki przesyt? Tyle dni obok siebie...

– Mieliśmy przecież dwie kabiny, mogłam w każdej chwili zostać sama. I z czasem tę samotność coraz bardziej lubiłam. Nie przeczę, Antoni ma wiele zalet, ale również trochę wad, i lepiej dla nas dwojga będzie, jak pobędziemy dłużej bez siebie.

– Mam nadzieję, że nie definitywnie – powiedział Jacek, ale usłyszawszy gniewne fuknięcie pani Irminy, zrozumiał, że czas już najwyższy, aby zmienić temat. – Zapewne chciała pani spytać, kogo podejrzewam w sprawie Plumpusia?

– No tak... Chociaż najbardziej ciekawi mnie, co się z nim stało. Myślisz, że sąsiedzi go zabili?

– Nie da się tego wykluczyć. Rytmiczne walenie za ścianą może bezwzględnie doprowadzić do szału. A wtedy już tylko krok od morderstwa.

– No ale nie było żadnych śladów. Nawet włamania. Zniknął tak, jakby wyparował – powiedziała zdziwiona pani Bamber.

– Mamy przecież do czynienia z profesorami. Mogli wymyślić zbrodnię doskonałą. Mógł zresztą zrobić to tylko jeden z nich w akcie desperacji, a pozostali solidarnie go kryją.

– Chwałę znam, bywałam u niej... Bucholza tak samo. Maślaczka słabiej...

– I tak teraz żadne z nich nie chciałoby się nawet na pani prośbę ze mną spotkać i porozmawiać, bo wyprzedza mnie moja sława. – Przypadek stwierdził ten fakt raczej z kpiną niż z dumą.

– Czyli... teraz już całkiem nie mogę ci pomagać?

– Rozmowa z panią zawsze robi mi dobrze na moje szare komórki i bardzo za tym tęskniłem.

– A czy ta... – pani Bamber nie bardzo wiedziała, jak ma określić sąsiadkę spod trzynastki – ...czy ta twoja Malwina nie będzie zła? Kiedy mnie nie było, rozmawiałeś chyba z nią...

– Tak. Jest... w pewnym sensie moją wspólniczką.

– Na pewno chciałaby być kimś więcej.

– Wiem – przytaknął Jacek tyleż beztrosko, co z pewną zadumą. – Ale szczególnie po informacji, którą mi pani przywiozła, to nie jest możliwe.

– A bez tej informacji? – dociekała Irmina Bamber.

– Niestety raczej też nie. To... skomplikowane.

– A co w twoim życiu jest proste? – zapytała retorycznie starsza pani.

– Raczej niewiele. I obawiam się, że niedługo skomplikuje się jeszcze bardziej. Bo jak pisał Bułhakow, Annuszka już rozlała olej.

– Czyli... Już nie będziesz do mnie tak po prostu wpadać?