Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
29 osób interesuje się tą książką
Diabeł nie śpi z byle kim.. Prokurator Amelia Wilska budzi się pobita i uwięziona w nieznanym miejscu. Ze ścigającej sprawcę nieustępliwej prawniczki stała się zdobyczą. Sytuacja wydaje się patowa, a czasu na ratunek niewiele. Jednak jej mąż Szymon nie zamierza się poddać. Sił doda mu furia, dzięki której stanie się mścicielem. Bo czas pomsty już nadszedł!
To trzecia część bestsellerowej serii o prokurator Amelii.
Magdalena Kornak – adwokat prowadząca własną kancelarię i adiunkt na wydziale prawa jednej z wrocławskich uczelni. Prywatnie żona i mama, wielbicielka czworonogów różnej maści, głównie psów i kotów. Jest nałogową czytelniczką i prowadzi bloga na Instagramie. W wolnych chwilach fotografuje i spędza aktywnie czas.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 439
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Magdalena Kornak
Parafrenia
Tom 3Prokurator Amelia
LIND & CO
LIND & CO
@lindcopl
e-mail: [email protected]
Tytuł oryginału:
Parafrenia
Tom 3: Prokurator Amelia
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Wydawnictwa Lind&Co Polska sp. z o o.
Wydanie I, 2025
Projekt okładki: Magdalena Zawadzka
Grafiki na okładce:
Vihrogone//Alexxndr//Shutterstock
Copyright © dla tej edycji:
Wydawnictwo Lind&Co Polska sp. z o o, Gdańsk, 2025
ISBN 978-83-67718-92-9
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek
Wszystkie postacie i wydarzenia opisane w książce są fikcyjne, a wszelkie podobieństwo do osób żyjących przypadkowe.
Laleczka
Próbowała otworzyć spuchnięte od pobicia oczy, ale powieki miała tak obrzęknięte, że mimo wysiłków, pozostawały zastygłe w skorupie sklejającej je, mocno zakrzepłej już krwi. Jedno oko ani drgnęło, drugie było w nieco lepszym stanie, ale i ono dotkliwie odczuło starcie z ciężką pięścią jej oprawcy. Chociaż pozwalało ono na ograniczoną widoczność, to mrok, który spowijał jej celę sprawiał, że zorientowanie się, gdzie jest i co się z nią dzieje, graniczyło z cudem. Widziała niewyraźny zarys kamiennych ścian, z małym luftem znajdującym się pod krawędzią sufitu. Przebłyski bladego światła, wpadającego do piwnicznej izby, nie pozostawiały złudzeń, że w tym niewielkich rozmiarów oknie znajdowała się żeliwna krata.
Pod językiem czuła metaliczny smak. Cała jej twarz musiała przypominać krwawą miazgę. W głębi duszy cieszyła się, że się teraz nie widzi. Bez zaglądania w lustro wiedziała, jak wygląda. Zbyt długo pracowała jako prokurator, żeby nie zdawać sobie sprawy z tego, w jaki sposób mogły się zmienić jej rysy twarzy. Potrafiła je sobie bez trudu wyobrazić. Przed oczami miała wszystkie zdjęcia pobitych kobiet, mających wątpliwą przyjemność kontaktu z męską pięścią. Widziała ich setki w prowadzonych przez siebie sprawach o znęty. Kobiety zmaltretowane, z fioletowo-karmazynowymi, przechodzącymi z czasem w odcienie żółci i zieleni sińcami na policzkach, z opuchniętymi, podbitymi oczami lub szczękami uniemożliwiającymi pełny śmiech, w których ubytki w uzębieniu nie miały nic wspólnego z zaniedbaną higieną jamy ustnej czy zaawansowaną próchnicą. Chociaż każda z tych kobiet wiedziała, do czego doprowadził efekt gniewu ich mężów, partnerów czy kochanków, wszystkie zarzekały się, że ich obrażenia to nic innego jak efekt ich wyjątkowej niezdarności, śliskiej podłogi, nieuwagi przy schodzeniu ze schodów czy utraty równowagi przy wieszaniu firanek. Ona zawsze wiedziała swoje i nie miała wątpliwości, że z niefrasobliwością żon, partnerek czy kochanek ślady te nie miały nic wspólnego.
Teraz sama czuła się jak jedna z takich ofiar, z tą tylko różnicą, że jej życiowy partner z jej obrażeniami nie miał nic wspólnego, a przynajmniej nie bezpośrednio. On był Bogu ducha winy, a jego przewinienia sprowadzały się wyłącznie do tego, że kiedyś zakochał się w kobiecie, którą wcześniej pokochał ktoś inny, a później zaprzyjaźnił się z człowiekiem, który funta kłaków nie był wart. Ona to doskonale wiedziała, ale nie zmieniało to faktu, że teraz czuła się podle.
Pulsujący ból skroni utrudniał jej racjonalne myślenie. Bała się, a strach coraz bardziej ją paraliżował. Podciągnęła nogi pod brodę i skuliła się jak dziecko. Trzęsąc się z zimna, wsłuchiwała się w odgłosy otaczającego ją mroku. Niskie, ciche, podobne do zgrzytania zębów dźwięki wwiercały jej się do mózgu niczym wiertło, dając jej znać, że w celi nie jest sama, a grasujące w piwnicy szczury razem z nią dzielą mroczną przestrzeń. Czuła ich obecność. One z każdą minutą coraz bardziej się z nią oswajały, podchodząc do niej bliżej i bliżej. Na samą myśl o nich wzdrygnęła się. Próbowała podnieść się z cuchnącego stęchlizną i przesiąkniętego uryną materaca, na który ktoś rzucił ją nieprzytomną kilka godzin temu, ale ręce i nogi odmawiały jej posłuszeństwa. Nie miała siły się podźwignąć. Jej ciało było obolałe i z trudem znosiło cierpienie, jakie każda komórka jej organizmu aktualnie odczuwała, przekazując wprost do ośrodka bólu informacje o siniakach i krwiakach, które ją pokrywały.
Chciało jej się pić. Pragnienie wręcz suszyło ją od środka, a wyschnięte, popękane usta paliły ogniem z powodu wyżłobionych w nich ran. Wsparła się na łokciach, ale kolejna heroiczna próba poderwania się spełzła na niczym. Opadła bezwładnie na prowizoryczne posłanie, które stało się jej całą obecną życiową przestrzenią i mimo podłej jakości, stanowiło tymczasowy azyl, bezpieczną przystań, która dawała jej względny spokój. Nie mogła tak bezczynnie trwać. Bierność nie leżała w jej naturze, a ona mimo bólu nie mogła i nie chciała się poddać. Przyzwyczajona była do tego, że trzeba walczyć. Z systemem, bezdusznością, wszelkiej maści zwyrodnialcami, a nawet z byłym mężem o spokój jej syna. Pięcioletni Maks jeszcze do niedawna był centrum jej wszechświata, dziś tę przestrzeń współdzielił z kolejnymi, drogimi jej osobami. Kilka lat temu okazało się, że jej kosmiczne przestrzenie kryją w sobie więcej niż jedną planetę. Ona nieoczekiwanie odkryła w nich dwa nowe ciała niebieskie, z którymi jej dotychczasowy wszechświat perfekcyjnie współgrał. Jej układ planetarny poszerzył się o Szymona i Zuzannę. Wspomnienie bliskich przypomniało jej, dlaczego i przez kogo tkwiła teraz w tym obskurnym miejscu. Pobudzona pamięć boleśnie przypomniała jej o wyborze, przed którym ON ją postawił, kilkanaście godzin, a może dzień lub dwa temu, sama już nie wiedziała, tracąc w ciemnościach rachubę czasu. Pewna była tego, że to ON na jednej szali położył życie chłopca, krwi z jej krwi, a na drugiej dziewczynki, która choć nie była zrodzona z jej łona, stała się jej córką z wyboru. Jak przez mgłę pamiętała piasek przesypujący się w klepsydrze i nieubłaganą konieczność podjęcia decyzji, którą ON chciał na niej wymusić. Kogo poświęcić, a kogo ocalić, wybrać Maksa czy Zuzę? Na szczęście sprawy potoczyły się inaczej i jej dzieci żyły, przynajmniej miała taką nadzieję, a ona… Cóż, stała się jego zdobyczą. Teraz kiedy o tym myślała, nie była pewna, czy czasem jemu od samego początku właśnie o to nie chodziło. Może dokładnie na tym polegał jego plan? Po nim mogła spodziewać się wszystkiego.
Zgrabiałymi i zesztywniałymi od bólu palcami próbowała zbadać podłogę przy krawędzi materaca. Tylko na tyle wystarczyło jej siły. Z trudem wymacała obły kształt przy samym brzegu łóżka. Spróbowała chwycić odnaleziony przedmiot, ale ten kilka razy wyślizgał jej się z ręki. Nie mogła się poddać, nie teraz. Zmusiła dłonie do posłuszeństwa i po kolejnej próbie trzymała w ręku plastikową butelkę, sądząc po ciężarze, częściowo wypełnioną jakąś cieczą.
Wiedziała, że nie powinna tego pić. Miała tego pełną świadomość. Przecież tyle razy sama przestrzegała innych, żeby unikać spożywania otwartych napojów nieznanego pochodzenia, z równie niewiadomymi substancjami w środku, ale co z tego? Pragnienie było silniejsze niż rozsądek. W pierwszym odruchu nawet chciała być racjonalna. Kiedy jednak mózg odebrał sygnały o życiodajnej kropli, która mogła nawodnić jej organizm i zabić trudne do zniesienia pragnienie, rozum poddał się sile podstawowych potrzeb biologicznych, a ona nie mogła się już w żaden sposób powstrzymać. Z ostrożności powąchała zawartość butelki. Kiedy żaden zapach nie podrażnił jej nozdrzy, przystawiła butelkę do ust, a potem zachłannie połykała kolejne łyki, krztusząc się przy tym z powodu własnej łapczywości. Pragnienie odpuściło, a spierzchnięte usta poczuły odrobinę ukojenia. Język stał się mniej odrętwiały, a wyschnięty przełyk przestał piec, nawilżony chłodem połykanej cieczy.
Pomyślała, że teraz będzie już lepiej, że to da jej chwilę wytchnienia, że wreszcie odsapnie. Myliła się. Ogarnęła ją senność. Powieki jej się zamknęły, oddech wyrównał, a ona zapadła w sen, uśpiona narkotycznym eliksirem, jakim okazała się ciecz z butelki.
Pogrążając się w senności, słyszała już tylko gdzieś w oddali odgłos ciężkich, męskich kroków. Później miała wrażenie, że słyszy dźwięk przekręcanych kluczem rygli, do tej pory zamkniętych na głucho drzwi. Ostatnie, co Amelia Kiliańska jak przez mgłę zapamiętała, zanim odpłynęła w błogi stan odurzenia, była jego postać w otwartych drzwiach jej celi. Spała już głęboko, gdy Krzysztof Kofta nachylił się nad nią, pogłaskał ją po policzku i złowrogo wyszeptał jej wprost do ucha: „Czas na zabawę, laleczko”.
Furia
Po raz kolejny świat mu się zawalił. Po raz koleiny przyjmował cięgi od życia i zmuszony był wstać z kolan, by stawić czoła przeciwnościom losu. Przyrzekł sobie, że się zemści, jak tylko nadarzy się ku temu okazja. Wiedział, że tym razem nie odpuści, że nie będzie się krył jak zając za miedzą. Będzie walczył, o siebie, o nią, o nich, o ich rodzinę.
Chciał krzyczeć z wściekłości. Chciał wyć, chciał bić, chciał zabić. Pałał nienawiścią do człowieka, który postanowił zmienić jego życie w nieustające pasmo nieszczęść, do człowieka, który cząstka po cząstce odbierał mu to, co dawało mu szczęście, co zapewniało mu spokój i bezpieczeństwo. Po raz kolejny człowiek ten uderzył w jego bliskich, ponownie skrzywdził ich, chociaż oni nie wylizali się jeszcze z poprzednio zadanych im bolesnych ran. Tym razem też nie drasnął ich powierzchownie, ale ugodził prosto w serce. Wymierzył cios każdej z bliskich mu osób. Tego nie mógł mu podarować ani tym bardziej wybaczyć.
Szymon wiedział też jedno, był tego bardziej pewien niż czegokolwiek innego do tej pory – nadszedł czas odpłaty, vendetty i pomszczenia ofiar. Teraz to on miał być mścicielem, a furia motywowała go do walki. Musiał się do tego odpowiednio przygotować, zebrać siły, by zmierzyć się z prawdziwym złem. Musiał mieć plan, który pozwoli mu zadać cios, ten ostateczny. Musiał być cierpliwy i gotowy. Wtedy zmiażdży wroga i doprowadzi ich wspólną drogę do końca, nawet jeśli miałaby nim być śmierć.
Zemsta musiała jednak poczekać, gdyż teraz nie był na nią jeszcze odpowiedni moment. Choć jego serce rozrywał ból, to nie był to czas na rozpacz i działanie pod wpływem chwili. Najpierw musiał wylizać rany i zadbać o tych, którzy boleli nad stratą tak jak on. Teraz musiał zachować się jak facet z krwi i kości, choć w głębi duszy czuł się małym, zranionym chłopcem. Kiedy ślad po Amelii zaginął i nie było wiadomo, co się z nią dzieje, musiał wsadzić do kieszeni własną urażoną dumę, oddać pole do działania wrocławskiej prokuraturze i zdać się na jej skuteczność, a sam być opoką dla dzieci. To dla nich musiał zachować spokój. To im musiał ponownie zapewnić bezpieczeństwo, w nadziei, że koszmar, który po raz kolejny zgotował im Kofta, szybko się skończy, a on doprowadzi do powrotu całej i zdrowej Amelii. Wtedy dopiero pomyśli o stosownej odpłacie, wtedy odbierze od dawnego przyjaciela należne im zadośćuczynienie, nawet jeśli miałaby się polać krew.
Wizja przyszłej zemsty na tyle go pochłonęła, że nie zauważył, iż siedzi nad talerzem zupełnie zimnej jajecznicy i kubkiem podobnie zimnej kawy. Gdyby nie psi pysk, który nagle poczuł na swoim udzie, pewnie dalej tkwiłby w stuporze. Poklepał sukę z wdzięcznością po kudłatym łbie i wrócił myślami na ziemię.
Maksem na razie nie musiał się martwić. Od kilku dni Kalevala i jej fińska gościnność, zapewniona przez jej cudownych właścicieli, dawała chłopcu azyl w ciągu dnia, a kilka haskich tak skutecznie absorbowało jego uwagę, że nie pogrążył się w mroku. Gorzej było wieczorami i w nocy. Złamanego dziecięcego serca i tęsknoty za matką nie była w stanie ukoić nawet wierna Rita. Wilczyca dwoiła się i troiła, żeby poprawić chłopcu humor, ale sama tęskniła za żeńską częścią swego stada i chociaż na swój psi sposób starała się bardzo, nie dała rady przywrócić uśmiechu na twarzy chłopca.
Na szczęście Szymon dzisiaj odbierał Zuzkę ze szpitala. Miał nadzieję, że wraz z jej powrotem do domu wróci odrobina normalności. W głębi serca wiedział, że się łudzi, że nic nie będzie takie, jak dawniej, dopóki Amelia się nie odnajdzie. Do tego czasu mogli jedynie próbować przetrwać, wzajemnie się wspierać i oczekiwać na moment, aż znowu będą stanowić pełną i stabilną rodzinę. Coś nieoczekiwanie do niego dotarło. Czas już był najwyższy skończyć z fikcją przybranego nazwiska Choteckich. Skoro Kofta i tak sięgnął po nich swoimi mackami, a ich kamuflaż nie ochronił ich przed jego zemstą, nie było sensu dłużej ukrywać się pod zastępczą tożsamością. Szymon podjął decyzję. Choteccy idą w odstawkę, a Kiliańscy wracają do gry, co pora było oznajmić światu.
Zerknął na zegarek. Przed odebraniem Zuzki czekała go jeszcze wizyta w kancelarii. Nowa klientka zadzwoniła bladym świtem i koniecznie jeszcze dzisiaj, z samego rana, musiała się z nim spotkać. Nie miał na to najmniejszej ochoty, ale coś mu mówiło, że to spotkanie może okazać się ważne. Było to zaledwie przeczucie, ale nie lekceważył go. Podświadomie czuł, że kryło ono w sobie drugie dno. Kobieta była stanowcza i zdeterminowana, a w jej głosie, choć aksamitnie miękkim, brzmiała jakaś władcza nuta. To sprawiło, że chociaż miał inne plany na ten poranek, zmienił je. Zimna kawa mogła poczekać do wieczora, w przeciwieństwie do uroczej starszej pani. Jajecznica wylądowała w misce Rity, a on chwycił za kluczyki i ruszył do Jeleniej. Jeśli miał wrócić do żywych i przynajmniej stwarzać pozory normalności, wejście w rutynę codziennych obowiązków było dobrym początkiem. Słońce powoli wyłaniało się znad gór, mróz lekko szczypał, skrząc się na pokrytych szadzią drzewach. Pomyślał, że pogoda jest optymistycznym prognostykiem nowych lepszych dni. Pół godziny później wiedział już, że faktycznie idą zmiany, tylko czy aby na lepsze?
Złe wieści
Marianna Milewska, mężatka z trzydziestoletnim stażem, która po latach wspólnego, mniej lub bardziej zgodnego pożycia, postanowiła przeciąć raz na zawsze łączące ją z aktualnym małżonkiem więzy, rozsiadła się wygodnie w obitym zielonym welurem fotelu, przygotowanym specjalnie dla klientów kancelarii mecenasa Kiliańskiego.
Jej wizyta nie była przypadkowa. Dojrzała w niej decyzja, która wymagała pilnej konsultacji, a ona jak nigdy dotąd poczuła, że musi położyć kres swemu dotychczasowemu statusowi „nieszczęśliwej żony”. Z tą „nieszczęśliwą żoną” Milewska mocno przesadzała. Mąż w zasadzie był jej obojętny i pewnie pozostałaby wierna małżeńskiej przysiędze i jej kluczowemu stwierdzeniu: „Dopóki śmierć nas nie rozłączy”, gdyby nie drobny, aczkolwiek istotny fakt. Uśpione w niej dotąd pragnienia już jakiś czas temu wznieciły w niej zew nagłej wolności. Ów niespodziewany wybuch głęboko skrywanej namiętności zawdzięczała niejakiemu Witoldowi Biesiadzie. Ten o dziesięć lat młodszy od niej, poznany kilka miesięcy temu na zajęciach z salsy dla seniorów, mężczyzna, skutecznie rozbudził wszystkie jej zmysły, nie pozostawiając wątpliwości, że termin przydatności do spożycia jej małżeństwa już dawno minął, a separacja wyjątkowo zaczęła jej ciążyć. Nowa namiętność, która ogarnęła jej umysł, serce, a zwłaszcza ciało, musiała być na bieżąco konsumowana, wzbudzając jednocześnie wyrzuty sumienia u samej Milewskiej, jak i obawę przed gniewem Boga, z uwagi na złamanie szóstego przykazania.
W ten oto sposób dystyngowana sześćdziesięciopięciolatka, która chwilę temu wkroczyła w progi kancelarii Kiliańskiego, zajęła wskazane jej miejsce i założywszy nogę na nogę, przybierając pozę redaktor Elżbiety Jaworowicz, gotowa była na swą pierwszą spowiedź. Szymon przyglądał się jej z zainteresowaniem, czekając na to, co też tę gibką i pełną werwy kobietę w rzeczywistości do niego sprowadza.
Początkowo się nie odzywała i jedynie lustrowała go wzrokiem, tak przeszywającym, że promienie rentgena przy nim wydawały mu się delikatnym muśnięciem smużki światła ledwie naładowanej latarki. Miał już otworzyć usta i przełamać tę krępującą ciszę, kiedy kobieta, wyczuwając wiszącą w powietrzu niezręczność, odezwała się pierwsza. Jej głos go zelektryzował, sprawiając, że skupił na niej całą swoją uwagę. Wpatrywał się w nią wręcz jak urzeczony.
– Panie mecenasie, kiedy usłyszałam po raz pierwszy pana nazwisko od pewnego bliskiego mi człowieka, jakiś wewnętrzny głos podpowiedział mi, że już najwyższy czas załatwić swoje sprawy. Kiedy zaś na własne oczy zobaczyłam szyld pana kancelarii, byłam pewna, że trafiłam pod właściwy adres, i ta pewność wciąż mi towarzyszy, wręcz się we mnie wzmaga, o ile nie wielokrotnie potęguje. A skoro moja intuicja, która do tej pory jeszcze nigdy mnie nie zawiodła, wprost wskazuje, że mam powierzyć swoje życie w pana ręce, to ja jej nie mogę zignorować. Ja muszę się jej posłuchać i iść za jej głosem. Ona nigdy się nie myli. Jest jak barometr wrażliwa na zmiany ciśnienia, tylko że ona wyczuwa akurat ludzi. Proszę mi tylko powiedzieć – czy oprócz spraw rodzinnych zajmuje się pan również sprawami karnymi?
Kiliański przypatrywał się jej jak zahipnotyzowany, nie bardzo wiedząc, co w niej tak przykuwało uwagę. Kobieta chrząknęła.
– Panie mecenasie… – ponowiła, wyrywając Szymona z zawieszenia.
– Moja droga pani… – odezwał się w końcu Kiliański, ale zawiesił głos, a kobieta w lot pojęła, że zapomniała się w pewnej istotnej kwestii.
– Tak, faktycznie, mój błąd, nie przedstawiłam się – moje nazwisko Milewska, Marianna Milewska. Lekko uniosła się z siedziska fotela, nie rozplatając skrzyżowanych nóg, po czym podała Szymonowi smukłą dłoń, z wciąż obecną na niej szeroką, złotą obrączką i pierścionkiem z pokaźnym diamentem.
Szymon poczuł stanowczy chwyt, który powiedział mu więcej o jego klientce niż mogły wyrazić jakiekolwiek słowa. Od zawsze zwracał na to uwagę i jeszcze nigdy się nie pomylił. Mocny uścisk dłoni sugerował, że ma do czynienia ze zdecydowaną kobietą, która doskonale wie, czego chce i po co do niego przyszła. Drobna sylwetka Marianny Milewskiej, choć sprawiała wrażenie delikatnej i kruchej, kryła w sobie pewną siebie i przekonaną o własnej wartości dojrzałą kobietę. Zewnętrzna efemeryczność była jedynie maską ochronną, a może nawet celowo zbudowaną fasadą.
– Bardzo mi miło, a wracając do pani pytania, tak, zajmuję się również sprawami karnymi, powiedziałbym nawet, że do niedawna to one stanowiły mój chleb powszedni. W czym więc mogę pani pomóc?
Uśmiechnęła się z zadowoleniem.
– Widzi pan, sprawa wygląda tak, że jeszcze w tym momencie w niczym, z wyjątkiem pojawiającej się na horyzoncie sprawy rozwodowej, ale to lada chwila może się zmienić… – zamilkła i czekała na jego reakcję.
Kiliański przypatrywał się Milewskiej ze zdziwieniem i wciąż bił się z myślami, czy dać jej jeszcze kredyt zaufania czy może od razu ją spławić.
– Nie bardzo panią rozumiem – odparł skonsternowany, gdyż kobieta była wyjątkowo tajemnicza, a jej tłumaczenia nad wyraz pokrętne.
– Cóż, wcale mnie to nie dziwi, czasem sama siebie nie rozumiem, ale żeby rzucić odrobinę światła na sprawę, która mnie do pana mecenasa sprowadza, to już wyjaśniam. Otóż chciałabym się rozwieść z własnym mężem… – Marianna zamyśliła się chwilę, jakby szukała właściwych słów na dalszy opis sytuacji. Zanim jednak przeszła do rzeczy, Kiliański wszedł jej w słowo:
– Pani Marianno, skoro o rozwód chodzi, to oczywiście w tej kwestii również mogę pomóc, tylko że ta sprawa nie ma absolutnie nic wspólnego z prawem karnym. To pole zastrzeżone dla spraw małżeńskich, a te są domeną prawa rodzinnego. – Szymon przybrał moralizatorski ton ex cathedra, czując wewnętrzną potrzebę wyjaśnienia potencjalnej klientce zawiłości prawnych. Ta jedynie ciężko westchnęła, podniosła wskazujący palec prawej ręki, po czym kiwając nim znacząco z prawa na lewo i z lewa na prawo, pewnym siebie głosem powiedziała:
– I tu się pan myli, panie mecenasie. Moje wewnętrzne przeczucie, trzecie oko mojej podświadomości, klarownie mi komunikuje, że na sprawę rodzinną może być albo wręcz jest już za późno, i chociaż to ona mnie do pana przywiodła, to sprawa karna może stać się wkrótce priorytetem, o ile już się nim nie stała. – Widziała zmieszanie, a wręcz osłupienie na twarzy Kiliańskiego, więc kontynuowała, zanim jej przyszły prawnik odeśle ją z kwitkiem wprost do wariatkowa. – Wszystko wskazuje na to, że rozwód to już przebrzmiała historia, gdyż prawdopodobnie od kilku dni jestem wdową, a jeśli nawet jeszcze nią nie jestem, to jest to kwestia godzin, o ile nie minut. Spodziewam się, że służby mundurowe lada chwila zapukają do moich drzwi. Jak pan zatem sam widzi, panie mecenasie, to jednak jest albo niedługo będzie sprawa karna, a ja stanę pod zarzutem popełnienia zbrodni i to zbrodni zabójstwa. Zatem czy jeśli moje przeczucia staną się rzeczywistością, zechce mnie pan mecenas bronić?
Kiliański osłupiał i chociaż rzadko odbierało mu mowę, teraz nie widział, co powiedzieć. Zastanawiał się, czy ta miła kobieta, która siedzi po drugiej stronie biurka, robi sobie z niego jaja, czy kpi w żywe oczy. Nie był pewny, czy Milewska postradała zmysły, czy też faktycznie, w co najbardziej wątpił, ale czego nie wykluczał, posiadła dar jasnowidzenia. Nie bardzo wiedział, jak wybrnąć z tej sytuacji. Zaczął więc dyplomatycznie:
– Szanowna pani, miejmy nadzieję, że pani przeczucia się nie sprawdzą, a kwestia rozwiązania pani małżeństwa, jeśli faktycznie jest pani na to zdecydowana, ustalona zostanie przez sąd, po wcześniejszym wniesieniu pozwu, w czym oczywiście mogę pomóc. Gdyby, jakimś cudem, okazało się, że w istocie intuicja pani nie zawodzi, to będę stał na straży pani prawnego bezpieczeństwa jako pani obrońca. Poczekajmy, co czas pokaże, ale w razie potrzeby będę do pani dyspozycji.
Milewska wyciągnęła do Kiliańskiego na pożegnanie dłoń. Kiedy ich ręce splotły się w uścisku, Marianna na chwilę zamarła, wyrwała swą rękę z dłoni Kiliańskiego i ponownie przyglądała się swemu potencjalnemu pełnomocnikowi, po czym z lekkim zawahaniem powiedziała:
– Być może pomyśli pan, że jestem wariatką, jeśli jeszcze do tej pory pan tak nie pomyślał. Cóż, czasem sama tak o sobie sądzę, ale musi mnie pan jeszcze w jednej kwestii wysłuchać. Dawno nie czułam tak silnych wibracji, o Mater Deus! Ja od lat tak konkretnej wizji nie miałam! Aż do teraz! Ale coś mi już wcześniej mówiło, że to do pana mam się zgłosić w swojej sprawie, a już widzę, że nie tylko w swojej sprawie miałam się tu pojawić! Los chciał, żeby nasze drogi się splotły, bo moja wizja wiąże się z bliską panu osobą. Kobietą, którą pan darzy szczerym uczuciem, a która znajduje się w niebezpieczeństwie!
Marianna zamilkła, a Kiliański osłupiał. Nie dane mu było i tym razem wyartykułować powodów swego zaskoczenia, gdyż Milewska przyłożyła mu do ust palec, dając znak, aby wstrzymał się jeszcze przez chwilę od jakiegokolwiek komentarza, a wręcz zamilkł, dopóki ona nie skończy. Szymon sam był zaskoczony swoją pokorą, gdyż bez protestu poddał się oddziaływaniu kobiety tak, jakby ta faktycznie rzuciła na niego niewypowiedziany urok.
– Muszę panu powiedzieć, że moje przeczucie rzadko mnie myli, a teraz czuję istniejące między nami wibracje, tak mocno, jak nigdy do tej pory jeszcze nie czułam. Jestem wręcz pewna, że w naszym spotkaniu nie ma przypadku. O tak, widzę to wyraźnie! Pan pomoże mi, a ja pomogę panu, ale musimy się spieszyć i zachować ostrożność.
Kiliański ponownie chciał się odezwać, już nawet otworzył usta, ale zanim wydobył się z nich głos, po raz kolejny poległ w starciu z ezoteryczną klientką.
– O nie, nie. To nie jest tak, jak pan sobie myśli. Ja nic od pana nie będę chciała w zamian, a za swoją sprawę stosowne honorarium uiszczę. Proszę się nie martwić, nie jestem oszustką i nie chcę nic od pana wyłudzić, ale…
Milewska zawiesiła się na krótką chwilę, a jej wzrok padł na stojącą na biurku mecenasa rodzinną fotografię, która po zaginięciu Amelii boleśnie przypominała Kiliańskiemu każdą wspólnie przeżytą chwilę z żoną i dziećmi. Krępująca cisza przedłużała się, aż kobieta wreszcie rzekła:
– Pan ma w sobie dużo żalu, wiele złości i zbyt mało nadziei. A to źle, to bardzo źle. Musi pan uwierzyć! Musi pan znaleźć w sobie siłę. Pan tego potrzebuje, podobnie jak pana rodzina. Czuję, że wiele już pan przeszedł, ale wciąż wiszą nad panem czarne chmury. Niestety mam złe wieści – one szybko nie miną. Jeszcze wiele pana czeka, przyjdzie niejedna nawałnica i tylko od pana zależy, czy podniesie się pan z kolan i zacznie walczyć. Nie wiem, z czym dokładnie wiąże się ta wizja, ale czuję, że bliska panu osoba jest w ogromnym niebezpieczeństwie. To ta kobieta ze zdjęcia na pana biurku. Widzę to dokładnie. Wiele złych mocy się nad nią zebrało i ktoś, jakaś postać, nie widzę wyraźnie jej rysów, ale czuję przesyłane przez nią wibrację… To jest mężczyzna, on żywi do pana ogromną urazę i chce pana skrzywdzić, rzucić pana na kolana i wyrwać panu serce. Ale proszę się nie obawiać, nie osiągnie swego celu, jeśli tylko pan nie straci wiary. Ktoś wyciągnie do pana pomocną dłoń. Proszę tej pomocy nie odrzucać, to może być pana jedyna szansa. Musi pan wyzbyć się strachu, goryczy i poczucia zawodu, a przede wszystkim uwierzyć w czyjeś dobre intencje. Ja też zrobię, co w mojej mocy, żeby panu pomóc, choć mój czas może być bardzo ograniczony.
Szymon nie wiedział, jak ma zareagować na tak niespodziewane, wręcz niecodzienne oświadczenie. Był kompletnie zbity z tropu. Powinien wysłać Milewską do stu diabłów, ale nie zrobił tego, gdyż słowa nietuzinkowej klientki przyniosły mu odrobinę otuchy i napełniły jego serce nadzieją, że jeszcze wszystko się dobrze ułoży. Może wchodził w konszachty z wiedźmą, może podpisywał cyrograf z diabłem, ale jeśli nawet, to potrzebne mu to było, aby na powrót rozbudzić w sobie wiarę w to, że Amelia odnajdzie się cała i zdrowa, a ich życie wróci do normy.
Kobieta wyszła bez pożegnania, pozostawiając po sobie zapach ciężkich wieczorowych perfum, którymi się skropiła mimo wczesnej pory, i wiele pytań bez odpowiedzi. Machinalnie zgarnął z biurka teczkę Milewskiej, w której na wszelki wypadek pojawiło się zarówno pełnomocnictwo do sprawy o rozwód, jak i upoważnienie do obrony w sprawie karnej, na które ta stanowczo nalegała. Przez okno kancelarii patrzył, jak kobieta dziarskim krokiem oddalała się w kierunku Placu Piastowskiego, wpadając wprost w ramiona mężczyzny, który czekał na nią na ławeczce pod budynkiem politechniki. Pewnie jeszcze chwilę wpatrywałby się w tę osobliwą parę, gdyby nie dźwięk ustawionego w telefonie powiadomienia. Jakkolwiek nierzeczywiste wydawało mu się to spotkanie, musiał wrócić do ziemskich spraw. Pora była najwyższa, żeby zadbał o rodzinę. Spojrzał na stary zegar wiszący na ścianie kancelarii, a kiedy jego wskazówki przesunęły się na godzinę dziesiątą, wiedział, że musi się zbierać, bo już był spóźniony. Od mniej więcej kwadransa Zuzka czekała na niego w szpitalu gotowa do wypiski. Narzucił na grzbiet wełniany płaszcz i pobiegł do swego SUV-a. Po porannym słońcu zostało jedynie wspomnienie. Teraz wielkie płaty śniegu, przypominające kaczy puch, sypały się z nieba, ponownie uświadamiając mieszkańcom miasta, że zimowa aura wraz z początkiem lutego nie odpuszczała i mocno zaznaczała swą obecność w kotlinie. Nagły powrót zimy orzeźwił go i sprawił, że całą swą energię skupił na tym, aby bezpiecznie dojechać do zabobrzańskiego szpitala. Milewska i jej sprawa musiały poczekać, choć w duchu miał nadzieję, że może już nigdy nie będzie musiał do niej wracać.
Przyjaźń od pierwszego wejrzenia
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Pod patronatem