Duch jeziora - Mateusz Kwiatkowski - ebook
NOWOŚĆ

Duch jeziora ebook

Mateusz Kwiatkowski

0,0

39 osób interesuje się tą książką

Opis

Legenda ożywa. A z nią – strach, który nie utonął.

Wrzosna – cicha tafla, pod którą kryje się coś więcej niż tylko zimna woda. Kiedy na powierzchni pojawiają się zwłoki młodej kobiety, mieszkańcy spuszczają wzrok. Bo to już było. Lata 80. – seria tajemniczych utonięć, przypisanych legendarnemu „duchowi jeziora”. I znów wszystko wygląda znajomo.
Dla Elizy Korcz, pisarki i dziennikarki śledczej, to więcej niż kolejna historia – to osobista obsesja. Wchodzi w sam środek lokalnych legend, półszeptów i przemilczeń. A każda odpowiedź, którą odkrywa, tylko mocniej wciąga ją w bagno starych win i nowych sekretów.

Co kryje się pod powierzchnią – mit czy morderca?

To nie jest zwykły kryminał. To opowieść, która cię pochłonie, zanim zorientujesz się, że wszedłeś za głęboko.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 496

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © 2025 MATEUSZ KWIATKOWSKI

All rights reserved / Wszelkie prawa zastrzeżone

Copyright © 2025 WYDAWNICTWO INITIUM

Wszelkie prawa zastrzeżone

Redakcja: MARTYNA TONDERA-ŁEPKOWSKA

Korekta: KATARZYNA KUSOJĆ

Projekt okładki, projekt typograficzny, skład i łamanie: PATRYK LUBAS

Współpraca organizacyjna: ANITA BRYLEWSKA, MAŁGORZATA SZOSTAK

Fotografia wykorzystana na okładce: SHUTTERSTOCK

Lektor audiobooka: WOJCIECH MASIAK

WYDANIE I

ISBN 978-83-68205-53-4

Wydawnictwo INITIUM

www.initium.pl

e-mail: [email protected]

facebook.com/wydawnictwo.initium

Fragment

Rozdział I. Wieczorny toast

Rozdział II. Poznajmy sąsiadów

Rozdział III. Pijacka przepowiednia

Rozdział IV. Gość w dom…

Rozdział V. …Duch w dom

Rozdział VI. Dwa tygodnie później

Rozdział VII. Niepewny sojusz

Rozdział VIII. Śledztwa małe i duże

Rozdział IX. Wygnana

Rozdział X. Polowanie

Rozdział XI. Co ludzie powiedzą

Rozdział XII. Tajemnica jeziora Wrzosna

Rozdział XIII. 神

Rozdział XIV. Po burzy

Epilog

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

ROZDZIAŁ IWieczorny toast

Popołudniowe słońce odbijało się w jej oczach. Mokre blond włosy przykleiły się do rozgrzanych słońcem nagich ramion, a jedwabista skóra na szyi zaczęła chwytać pierwszą opaleniznę. Nieco niżej skąpy strój kąpielowy w pobudzający wyobraźnię sposób eksponował pełne…

– Hej, mówię do ciebie!

Michał zamrugał jak wyrwany z transu. Agnieszka, brodząc po pas w wodzie, zbliżyła się i podała mu telefon.

– Jak wyszłam?

– Obłędnie – odpowiedział, przeglądając serię zdjęć. Myślami był już w domku letniskowym, który wynajęli dziś rano. Wyobrażał sobie wszystkie sposoby, w jakie będą świętować pierwszy wakacyjny wieczór. Do głowy przychodziło mu co najmniej kilka.

Musiał ochłonąć.

– Idę się poopalać – oznajmił i oddał Agnieszce telefon. Schowała go do wodoodpornego pokrowca i zawiesiła na szyi.

– Jak chcesz, ja jeszcze popływam.

Michał wyszedł z jeziora, opłukując stopy z mułu. Na twarzy czuł prażące promienie słońca. Popołudniowa pogoda zapowiadała się idealnie.

Agnieszka tymczasem brodziła na płyciźnie. Pstrykała zdjęcie za zdjęciem.

– Wiesz, te chaszcze wyglądają uroczo. Podpłynę tam – zawołała.

– Tylko uważaj na siebie! Mam cię na oku!

Usiadł wygodnie. Obserwował, jak plecy Agnieszki i jej silne ramiona to znikają, to wynurzają się rytmicznie z wody. Było w tym coś hipnotyzującego. Tafla jeziora Wrzosna falowała lekko, a powietrze wypełniał ptasi śpiew…

Zerknął w bok. Zobaczył starego rybaka siedzącego przy brzegu. Musiał przyjść tu chwilę temu.

– Dzień dobry! – zawołał. Starzec nie odpowiedział. Niespiesznie zakładał przynętę na haczyk wędki.

– Ostatnio w ogóle nie biorą – mruknął po chwili, marszcząc czoło. – Dawniej było tu pełno ryb… Tak, dawniej dobrze brały…

Michał wzruszył ramionami i rozejrzał się. Piękna pogoda zwabiała nad jezioro kolejne osoby. Mężczyzna w średnim wieku rozkładał właśnie ręczniki na trawie, a młoda dziewczyna stojąca obok obserwowała jezioro z kwaśną miną.

– Dlaczego tu przyszliśmy, wujku? Wiesz, że nie lubię pływać sama, bez koleżanek.

– Spokojnie, Marzenko – odpowiedział mężczyzna. – Na pewno niedługo znajdziesz kogoś do zabawy. Zobacz, pan Zdzisław już tu jest. I pani Danusia też.

Michał odwrócił głowę. W oddali, w cieniu brzóz, jakaś kobieta zawodziła monotonnie. Usłyszał niewyraźne dźwięki modlitwy:

– Od powietrza, głodu, ognia i wody wybaw nas, Panie… Od nagłej i niespodziewanej śmierci zachowaj nas, Panie…

Nie wiedzieć czemu Michał poczuł zimny dreszcz na plecach. Odwrócił się z powrotem w stronę jeziora… i wrzasnął z przerażenia.

Po krystalicznej wodzie nie było śladu. Jezioro Wrzosna wypełniała gęsta karmazynowa ciecz. Na jej powierzchni co chwila wyrastały wielkie, parujące bąble. Niebo nad jeziorem zaczęło ciemnieć.

Michał zerwał się na równe nogi. Zauważył jednak, że tylko on zareagował w ten sposób. Pozostałe osoby jak gdyby nigdy nic zajmowały się swoimi sprawami. Stary rybak zarzucał właśnie wędkę. Haczyk, zamiast zatonąć, unosił się na powierzchni krwistej mazi.

– Dawniej pięknie brały… a teraz w ogóle…

– Wujku, ja nie chcę pływać sama! – odezwała się Marzenka.

– Nie będziesz sama – odpowiedział jej mężczyzna.

Michał czuł, jakby dostał w głowę obuchem. Patrzył na jezioro w osłupieniu, odgłosy wokół niego zaczęły zlewać się w jeden szum.

– Od powietrza, głodu ognia i wody wybaw nas, Panie…

– Nie chcę już być sama.

– Dawniej było pełno ryb. Teraz wszystkie wyzdychały.

– Od wody, od wody, od wody wybaw nas, Panie…

– Już niedługo nie będziesz sama.

– Nie. Wujku, proszę. Ja nie chcę. Nie!

– WYBAW NAS, PANIE!

Michał wzdrygnął się i otworzył oczy. Ptaki radośnie świergotały w koronach drzew. Lekki wiatr poruszał trzcinami, a woda w jeziorze Wrzosna nadal była błękitna i przejrzysta.

Zmieniło się tylko jedno.

– Agnieszka?

Otrząsnął się z resztek snu i spojrzał niepewnie w dal.

– Agnieszka!

Wbiegł do wody, rozglądając się na wszystkie strony. Wiatr ustał, powierzchnia jeziora była gładka jak lustro. Na nieruchomej tafli dryfował mały pokrowiec z telefonem w środku. Ekran wciąż był włączony i wyświetlał ostatnie zdjęcie. Przedstawiało cztery osoby stojące w wodzie i wyciągające ręce ku Agnieszce.

– O cholera! – Eliza mimowolnie odsunęła się od ekranu laptopa, opadając na oparcie krzesła. – To było coś.

– Co? – Krzysiek wyszedł z kuchni z dwoma kubkami kawy. – Co tam zno… Auć! Gorące jak diabli…

– Chodź i zobacz. Nadal mam ciarki.

Sięgnęła po koc, który zsunął się z jej kolan podczas czytania, i owinęła się nim ponownie.

Krzysiek ostrożnie postawił przed nią kubek, przeklinając pod nosem.

– Co to? Jakieś internetowe opowiadanie?

– Znalazłam na lokalnym forum. Ktoś się zainspirował naszą Wrzosną.

Krzysiek już nie słuchał. Kiedy czytał, nawet wybuch bomby nie był w stanie rozproszyć jego uwagi. Eliza odchyliła się na krześle i obserwowała narzeczonego. Stał lekko pochylony, wodząc wzrokiem po ekranie od lewej do prawej. Blask lampy odbijał się w jego źrenicach, a wstęgi pary z trzymanego przy ustach kubka ginęły w gęstwinie krótkiej brody. W białej koszulce, starych dżinsach i grubych kapciach nie było nic pociągającego, ale strój ten sprawiał, że sylwetka Krzysztofa Czarneckiego kojarzyła się z domowym zaciszem i spokojem. Elizie przypomniały się postaci z wczesnych obrazów van Gogha, jeszcze zanim malarz zaczął wypełniać każde płótno jaskrawą żółcią.

– Bardzo ciekawe – odezwał się po dwóch minutach. Na jego twarzy nie drgnął ani jeden mięsień. Eliza dobrze orientowała się w skali używanej przez narzeczonego. „Bardzo ciekawe” mieściło się gdzieś pomiędzy „totalnym dnem” a „marnowaniem mojego czasu”.

– To całkiem niezła historia o Wrzośnie – powiedziała obronnym tonem.

– Mhm, mówi się na to creepypasta. W internecie znajdziesz całą masę podobnych historyjek pisanych na jedno kopyto. Mogę ci pokazać taką jedną stronę…

– To nie jest jakaś tam historia z dreszczykiem. Zobacz. – Eliza wskazała palcem odpowiedni fragment na ekranie. – Młoda dziewczyna i jej wujek, stary rybak, kobieta w średnim wieku… to te same osoby, które trzydzieści lat temu utonęły we Wrzośnie. Nawet imiona się zgadzają.

– A autorką jest „Uczennica” – zauważył Krzysiek. – Czyli pewnie jakaś znudzona licealistka…

– Nawet jeśli – odburknęła Eliza, owijając się szczelniej kocem – to doskonale wiedziała, o czym pisze. Słuchaj, na tym forum jest kilka tematów poświęconych Wrzośnie. Ludzie bez przerwy dyskutują, wymyślają nowe teorie. Myślę, że warto przyjrzeć się tej całej legendzie.

Krzysiek stanął za oparciem krzesła, jedną ręką zaczął masować Elizie kark. Uwielbiała to.

– Chcesz ją opisać w „Apsconditum”? – zapytał. Blog o takim tytule prowadziła hobbystycznie od jakiegoś czasu.

– Czemu nie? – odpowiedziała, starając się skupić. Mimowolnie otarła policzek o grzbiet dłoni Krzyśka. Miał miękką, miłą w dotyku skórę. – Może uda mi się rozjaśnić tę sprawę.

– A nie wspominałaś czasem, że chcesz wreszcie dokończyć książkę? – zapytał złośliwie.

To prawda, choć słowo „wspominanie” było dużym niedopowiedzeniem. Przez ostatni tydzień w kółko powtarzała, jak dużo ma roboty i jak pilnie musi się zająć książką. Krzysiek zwykł żartować, że gdyby choć połowę energii, którą poświęcała na marudzenie, włożyła w pisanie, kończyłaby właśnie którąś z rzędu trylogię.

Swoją pierwszą poważną książkę zaczęła pisać na studiach. Wcześniej często pisała krótkie opowiadania, które zazwyczaj kończyły zapomniane gdzieś w głębinach jej komputera. Czasem zdarzały się też zlecenia od koleżanek z liceum, które prosiły o tworzenie pikantnych historyjek z nimi i przystojniakami z wyższych klas w rolach głównych. Jako młoda dziewczyna marząca o karierze pisarskiej Eliza często wyobrażała sobie siebie na werandzie małego domku w górach, gdzie opisuje kolejne losy swoich książkowych bohaterów.

Rzeczywistość okazała się kompletnym przeciwieństwem jej oczekiwań. Niektóre fragmenty Soli powstawały na kolanie podczas powrotu z zajęć rozklekotanym tramwajem bez klimatyzacji. Choć tytuł książki odnosił się do czego innego, to słone krople potu skapujące na pokreślone kartki ironicznie do niego pasowały. Pisanie czegoś dłuższego niż kilka stron okazało się mordęgą, ale dawało Elizie sporą satysfakcję. Była realistką, wiedziała, że ani fabuła, ani jej styl pisarski nie zasługują na szczyty list bestsellerów, lecz nie przeszkadzało jej to. Nadzieja na to, że ktoś zechce wydać książkę, a ona zobaczy swoje nazwisko na okładce, była dla niej wystarczającą motywacją. Nikt nie mógł przewidzieć przedziwnego zrządzenia losu, który wyniósł jej skromną książkę na wyżyny sprzedaży, a jej samej zapewnił niespodziewany rozgłos. Otrzymała kilka nagród, wystąpiła w reklamie społecznej, a nawet dostąpiła najwyższego zaszczytu w polskim show-biznesie – zaproszenia do telewizji śniadaniowej.

Po poznaniu Krzyśka wszystko zaczęło układać się jak w idyllicznym śnie. Na początku chyba żadne z nich nie wierzyło w powodzenie tego związku. Byli tak różni: on – na wskroś rzeczowy, spokojny, pochłonięty światową polityką i gospodarką, ona – żywa i energiczna, interesująca się bardziej problemami lokalnej społeczności niż konfliktem na Bliskim Wschodzie. Ale może właśnie te diametralne różnice sprawiały, że było im ze sobą tak dobrze. W końcu najlepiej pasują do siebie kolory z przeciwnych stron palety barw.

Okazało się, że łączyło ich jednak coś wspólnego: marzenie o uroczym domku na odludziu. Jednym z popołudniowych zwyczajów pary stało się przeglądanie ofert z różnych stron kraju i wyobrażanie sobie życia w góralskiej chatce albo leśniczówce. Eliza szczególnie upodobała sobie dom z bali w małej wiosce na Warmii. Ustawiła jego zdjęcie na tapecie komputera i często rozwodziła się nad tym, jak urządziłaby ogródek.

Siedemnasty marca – tę datę zapamięta do końca życia. Wtedy to po upojnym wieczorze Krzysiek wyciągnął z aktówki ciasno zwinięty rulonik papieru.

Akt własności.

Wsunięty w pierścionek zaręczynowy.

– Nie myśl tylko, że to prezent ode mnie – powiedział, gdy wyraz szoku na twarzy Elizy osłabł. – To propozycja. Ten dokument czyni cię współwłaścicielem domu, razem ze wszystkimi zobowiązaniami. Jeśli mamy budować przyszłość, to tylko ramię w ramię. Elizo Korcz – dodał, klękając – czy uczynisz mi ten zaszczyt i zostaniesz moją żoną?

W ten sposób miesiąc później świeżo upieczeni narzeczeni zamieszkali w nowym domu na odległym krańcu kraju. Posiadłość miała mniej niż dziesięć lat, a jej pierwotni właściciele sprzedali ją krótko po rozwodzie. W tym momencie Eliza osiągnęła szczyt młodzieńczych marzeń: była uznaną pisarką, miała swój wymarzony domek i ukochanego, który tolerował jej wariactwa. Nie wszystko jednak wyglądało tak, jak sobie zaplanowała. Twórcza atmosfera, która miała ją zewsząd otaczać, jakoś nie chciała się pojawić. W ciągu dwóch miesięcy od przeprowadzki napisała może pół rozdziału. Kilkakrotnie wczesnym rankiem siadała na tarasie z kubkiem kawy pod ręką, bezskutecznie usiłując przywołać natchnienie. Zdawało jej się wtedy, że spokojny krajobraz kpi z jej niemożności sklecenia choćby jednego porządnego akapitu.

Frustrację potęgowały cotygodniowe maile od agentki, która coraz bardziej niecierpliwie dopytywała o postępy prac. Po sukcesie Soli trzeba było kuć żelazo na tym papierowym kowadle. Eliza zauważyła jednak, że pisanie Poradnika ofiary, czyli jak tuszować siniaki makijażem w niczym nie przypominało dreszczu ekscytacji, jaki dawała jej pierwsza książka. Zamiast tego okazała się nudnym obowiązkiem, pracą domową, którą musiała odbębnić. W poczuciu desperacji zaczęła przeglądać internet w poszukiwaniu opowiadań, felietonów, czegokolwiek, co dałoby jej upragnioną inspirację.

I w końcu znalazła! Okazało się, że okolica, w której zamieszkali, była niemalże obiektem kultu. Legendy, plotki i domysły – wszystko to na wyciągnięcie ręki, czekające na rozwikłanie. Eliza czuła dokładnie to samo napięcie jak wtedy, gdy po raz pierwszy przekroczyła próg wrocławskiej komendy policji, gdzie rozpoczęła się jej kariera. Była u progu zupełnie nowej przygody.

– Tak, wiem, cholerne poprawki do cholernej książki. Ale jeden wieczór zwłoki nie zaszkodzi – mruknęła. W głowie już rodził jej się schemat artykułu. – Poszperam trochę i… ej, przestań! – Dopiero teraz zauważyła, że dłoń Krzyśka zwinnie przemieściła się z karku na jej pierś. – Nie teraz, ja tu mam tajemnicę do odkrycia.

Krzysiek roześmiał się zawiedziony.

– No dobrze, Myszo. – Nachylił się i pocałował Elizę w czubek głowy. – Rozpal do czerwoności ten złakniony sensacji kraj, a ja jeszcze trochę popracuję. Pamiętaj o kawie, wystygnie ci.

– Jakiej tam kawie? Po tej historii serce mi wali jak po dobrym seksie. Przynieś wino. Albo nie, nalej mi tej swojej whisky. Już, już!

Krzysiek uniósł brew w zdumieniu.

Napisanie artykułu zajęło Elizie mniej czasu, niż sądziła, ale i tak gdy skończyła, było już grubo po północy. Rozprostowała obolałe kończyny. Gdy pisała, miała brzydki zwyczaj siedzenia na krześle zwinięta w kulkę z kolanami pod brodą. Uśmiechnęła się do siebie. „Jeśli tego nie zmienisz, kochana, to na starość skończysz z kręgosłupem skręconym w supeł”.Po przejrzeniu regulaminu forum pod kątem praw autorskich wkleiła opowiadanie „Uczennicy” do swojego artykułu: Tajemnice jeziora Wrzosna.

Ta mrożąca krew w żyłach historia to na szczęście tylko fikcja. Fikcja, która wiele mówi o tym, co dzieje się w głowach mieszkańców malowniczego zakątka Warmii. Mimo że od serii wstrząsających wydarzeń minęło ponad ćwierć wieku, to legenda, którą obrosło jezioro Wrzosna, wciąż jest żywa. Przeraża, ale jak widać, zaczyna też inspirować.

Jakie sekrety skrywają milczące wody i otaczający je las? Czy rzeczywiście mamy do czynienia z nadprzyrodzoną siłą albo klątwą? Mam nadzieję, że i tę zagadkę uda nam się wspólnie rozwikłać. Drodzy Czytelnicy „Apsconditum”, zapraszam w pełną tajemnic podróż nad Wrzosnę.

Poniżej w przystępny sposób opisała historię, która doprowadziła do powstania legendy o Duchu Jeziora. Opowieść wzbogaciła informacjami z dostępnych akt policji i zdjęciami miejsc, w których kolejno znaleziono cztery ciała.

Na tym kończymy pierwszą część opowieści. Czy te wszystkie wydarzenia coś łączy? Czy są sprawką tajemniczego Ducha, nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności, a może czymś jeszcze innym? Oceńcie sami. O wszystkich postępach w sprawie będę informować na bieżąco. Jak zwykle zapraszam do dyskusji w komentarzach.

Eliza przejrzała cały tekst i z usatysfakcjonowaniem kliknęła przycisk „opublikuj”. Z pokoju Krzyśka wciąż dobiegał szybki, miarowy stukot klawiatury. Cóż za dobrana para, ona blogerka i pisarka, on inwestor, oboje przykuci do swoich małych urządzeń.

– Dopóki wi-fi nas nie rozłączy – mruknęła, uśmiechając się. Chwyciła szklankę i podeszła do okna. Od zawsze lubiła wpatrywać się w ciemność, dosłownie i metaforycznie. Zagadki i tajemnice pociągały ją, a w tym miejscu miała szansę zanurzyć się w nich kompletnie.

– Twoje zdrowie – powiedziała do ledwie widocznej tafli jeziora Wrzosna i szybkim ruchem dopiła resztkę whisky.

ROZDZIAŁ IIPoznajmy sąsiadów

Jedną z atrakcji Warmii i Mazur są niewątpliwie regionalne drogi. I mowa tu nie o ich stanie, który niejednemu kierowcy podniósł ciśnienie, a siedzącą obok małżonkę zmusił do powtarzania raz za razem: „Nie przy dzieciach!”. Ich urok polega bardziej na malowniczym położeniu. Mazurskie trasy obiegają jeziora, przecinają lasy i pola, przeskakują ponad strumieniami, by w końcu zaprowadzić podróżnika do jednego z urokliwych miasteczek, pełnych zabytkowych kościołów i muzeów.

Niestety, krajowa pięćdziesiątkatrójka z Olsztyna do Szczytna z pewnością do tego typu tras nie należy. Jest to raczej ten typ drogi, na której widok znaku zjazdu przynosi niewypowiedzianą ulgę. Podróż zwykle upływa na zwalczaniu klaustrofobii powodowanej przez gęsty las, który zaczyna się tuż za krawędzią asfaltu. Dodatkowe emocje zapewnia uczucie niepewności, czy za chwilę przed maskę nie wbiegnie sarna o skłonnościach samobójczych albo czy zza następnego zakrętu nie wystrzeli nagle pijany dzieciak w starym bmw.

W takich warunkach trudno się dziwić, że większość kierowców w ogóle nie zauważa zielonej tablicy WRZOSNA 1, kierującej na boczną drogę zaraz za wyjazdem z lasu. Ta kryjąca się na widoku wieś należy do grupy nieszczęśliwych warmińskich miejscowości, które pozbawione są jakichkolwiek walorów turystycznych. Poza kilkoma zrujnowanymi kapliczkami nie ma tu innych zabytków, nawet marnego poniemieckiego bunkra, który mógłby przyciągnąć fanów wojskowości. Wrzosna leży przy dużej trasie, ale w miejscu na tyle niepozornym, że zbudowanie tu stacji benzynowej czy zajazdu nie wchodzi w grę.

Jest za to jezioro. Nazwane tak samo jak wioska, zapewne z braku lepszego pomysłu. Leży nieco na uboczu, oddzielone od głównych zabudowań leśną drogą, i jest prawdopodobnie najmniej atrakcyjnym zbiornikiem w okolicy. Nawet jeśli jakiś wyjątkowo żądny przygód wędrowiec zapuści się w te rejony, na miejscu czeka go tylko płytka, mętna woda, porośnięta trzciną i szuwarami. Jezioro nie nadaje się do kajakowania ani tym bardziej kąpieli, turyści są więc tu zjawiskiem tyle rzadkim, co sensacyjnym.

Ten stan rzeczy zdaje się jednak w ogóle nie przeszkadzać mieszkańcom Wrzosnej. Przeciwnie, brak natarczywych obcych pozwala im wieść spokojne życie, którego rytm wyznaczają codzienne rytuały.

Do porannych nawyków pana Antoniego należało wstawanie przed świtem, załatwianie swoich zwyczajowych spraw i dokarmianie kur, co zajmowało mu w sumie około godziny. Punkt szósta parzył po filiżance herbaty i kawy – pierwszą dla siebie, drugą dla swojej żony, która wstawała kwadrans później.

– Ciekawe, czy tym razem mojemu Antosiowi udało się nie przesadzić z cukrem. – Pani Jadwiga uśmiechnęła się kąśliwie, siadając do stołu. – Można by pomyśleć, że po pięćdziesięciu latach doświadczenia powinno się to robić z zamkniętymi oczami.

Antoni nie odpowiedział. Był przyzwyczajony do uszczypliwości małżonki, a nawet trochę je lubił. Gdy każde z nich opróżniło w milczeniu swoją filiżankę, Jadwiga zabrała się do przygotowywania śniadania. Antoni w tym czasie wcisnął się w stare spodnie od garnituru, szykując się na poranną mszę.

– Bardzo dobra – pochwalił jak co dzień, zanim jeszcze na dobre spróbował pierwszej łyżki.

– Przestań, to tylko owsianka. – Jadwiga zerknęła przez okno. – Zbiera się na upał. Na pewno nie chcesz pojechać rowerem? Boję się, że w południe dostaniesz udaru od tego słońca.

– Nie trzeba, wolę chodzić – odparł, mlaskając głośno. – Poza tym kiedy wracam, Piotrowiczowa zawsze zaprasza mnie pod ten swój wielki parasol.

– Ach tak? – skrzywiła się Jadwiga. – To przynajmniej tym razem wróć krótszą drogą. Codziennie leziesz przez tę ścieżynę naokoło, gdzie nie ma żywej duszy. A jak trafisz nogą w dołek i zwichniesz kostkę? Kto cię tam usłyszy? Gdybyś chodził wzdłuż jeziora, byłoby szybciej i bezpie…

– Nie – odburknął Antoni. – Nie mam zamiaru zbliżać się do jeziora. Ty też nie powinnaś. Normalni ludzie w ogóle tam nie zaglądają.

– O, nie wiedziałam, że mamy we Wrzosnej jakiś podział na normalnych i nienormalnych. Myślałam, że już dawno znieśli system klasowy.

– Przestań. Jezioro to nie jest miejsce na…

– Kto jest pierwszym sekretarzem waszej Partii Ludzi Normalnych? – naigrawała się Jadwiga. – Ty czy Piotrowiczowa?

Antoni westchnął ciężko i w milczeniu dokończył owsiankę. Jadwiga uśmiechnęła się pobłażliwie. Wychyliła się na krześle i pocałowała męża w łysiejący czubek głowy.

– No, pospiesz się, bo spóźnisz się na pierwsze śpiewanie.

Pięć minut później Antoni zniknął za drzwiami, wyruszając w czterdziestominutową podróż do sąsiedniej miejscowości. Jadwiga bardzo lubiła ten moment, mogła bowiem rozpocząć swój własny codzienny rytuał. Pierwszym krokiem było włączenie radia, którego mąż nie znosił. Jedynym medium, jakie tolerował, był stary telewizor, non stop nadający wiadomości. Jadwiga rozsiadła się w głębokim fotelu pod oknem, przekręciła gałkę głośności i sięgnęła po swoją ukochaną książeczkę z krzyżówkami.

Po serii reklam dom państwa Sujkowskich rozbrzmiał znajomym głosem Maćka Kaprota: „Zanim rozbudzi nas nieziemski głos mojej ukochanej Toni Braxton, szybka prognoza pogody. Dziś ostatni dzień szkoły i z przyjemnością oznajmiam, że będziemy mieli idealne warunki do jego świętowania. Bezchmurne niebo, trzydzieści jeden stopni i lekki wiaterek dadzą wymarzoną…”

„…okazję na szybki wypad nad wodę. Wejdźcie na nasz fanpage i w komentarzach wpisujcie, jakie macie plany na dzisiejszy dzień! Najlepszy komentarz nagrodzimy nową płytą…”

– Siedzenie do popołudnia w okienku na poczcie bez klimatyzacji – mruknęła Teresa Osiecka, krzątając się po kuchni. – Dostanę płytę, Maćku?

Dźwięki Un-Break My Heart zostały zagłuszone przez wesołe skwierczenie naleśników na patelni. Teresie to nie przeszkadzało, i tak nie słuchała radia dla muzyki. Maćka Kaprota znała z czasów, gdy nie potrafił jeszcze wymówić „r” w swoim nazwisku. Ale już wtedy jego głos brzmiał inaczej niż większości chłopców w jego wieku, był jakby głębszy i bogatszy. Potrafił też gadać jak najęty. Nie pamiętała, by kiedykolwiek się zająknął lub zabrakło mu słów. Miał naturalny talent i nic dziwnego, że zaraz po skończeniu szkoły dostał pracę jako spiker w olsztyńskim radiu. Od tego czasu stało się ono ulubioną stacją mieszkańców wsi. Wielu z nich słuchanie Maćka Kaprota przynosiło uczucie niemal patriotycznej dumy. Ich mały Maciek stał się rozpoznawalny w całym województwie i zdecydowanie zasłużył na miano najwybitniejszego mieszkańca Wrzosnej.

Oczywiście do czasu pojawienia się tej całej pisarki.

Teresa zsunęła ostatni naleśnik na pokaźną kupkę i odstawiła na stół, między butelkę soku pomarańczowego a miskę truskawek. Po namyśle dodała też worek płatków kukurydzianych, w razie gdyby Kacper i Maja mieli ochotę na coś innego. Teresa popatrzyła na swoje dzieło. Idealna śniadaniowa kompozycja na początek lata. Koleżanki z pracy podśmiewały się, gdy mówiła im, że każdego dnia wstaje wcześnie rano, by przygotować dzieciom wystawną ucztę.

– Ja to bym się chyba… nie wiem, jakbym miała specjalnie wstawać wcześniej – powiedziała jej kiedyś Halina, kierowniczka. Teresa pomyślała, że wnioskując po ilości makijażu, jaki nakłada na siebie każdego dnia, i tak musi zarywać noce.

Lubiła gotować, a jeszcze bardziej lubiła poranny spokój. To pół godziny przed wyjściem do pracy, bez krzyku dzieci nad uchem i działającego na nerwy męża, było jedyną chwilą w ciągu dnia, gdy mogła naprawdę się odprężyć. Tak, poranek był zdecydowanie ulubioną porą dnia Teresy.

Niestety, jak wszystkie przyjemności w życiu, także i ta trwała krótko. Wraz z dźwiękiem otwieranych drzwi sypialni i łazienki nastrój Teresy zmienił się momentalnie.

– Najwyższy czas – mruknęła, gdy Henryk Osiecki pojawił się w kuchni, dopinając koszulę. W tle słychać było głosy Mai i Kacpra walczących o pierwszeństwo skorzystania z toalety. – Siadaj i jedz szybko, ja zaraz muszę wyjść. Ubrania dzieci masz uprasowane.

Henryk wymamrotał coś w odpowiedzi i chwycił pojedynczą truskawkę z miski. Teresa tymczasem przeglądała się w lustrze. Po raz kolejny pomyślała, że jak na swoje trzydzieści pięć lat wciąż była z niej całkiem niezła babka. Ciemnoblond włosy nie utraciły jeszcze młodzieńczej sprężystości, opadały falami po bokach twarzy, przysłaniając wschodnioeuropejskie kości policzkowe. Wszystkie krągłości również były takie, jakie powinny. Kątem oka zerknęła na starszego o dobrych kilka lat męża. Henryk żuł ogonek truskawki, dłonią sprawdzając, czy dziś jeszcze wypada się nie golić. Tuż pod krawędzią stołu napięta do granic możliwości koszula odsłaniała czarny, owłosiony pępek. Ech, gdyby tak była młodsza…

– O, właśnie – przywołała myśli na właściwy tor. – Pamiętaj, żeby po drodze kupić jakieś kwiaty. Tylko nie za drogie.

– Kwiaty? Może wstąpię do nas do sklepu i wezmę po bombonierce albo dużej czekoladzie…

– Zgłupiałeś? Myślisz, że kto będzie jadł te słodycze przez pół wakacji? Nie będę za darmo tuczyć bachorów nauczycielek. Kwiaciarnia koło pekaesu jest najtańsza. – Teresa wyszła z domu, nie czekając na odpowiedź.

Henryk westchnął ciężko.

– No, kompania, mobilizujemy się! – zakrzyknął. – Kacek, chodź jeść.

– Ale Majka się zamknęła w łazience. Ja chcę siku!

– Załatwisz się za chwilę. Maja, otwieraj! Czas się ubierać.

– Tato, ja nie umiem włożyć rajstop – jęknęła Maja.

Henryk mruknął coś niecenzuralnego i niechętnie ruszył na pomoc. Kacper tymczasem siadł do stołu z miną krytyka oceniającego śniadanie w hotelowej restauracji.

– Nienawidzę naleśników – wymruczał po krótkiej chwili.

– Masz jeszcze płatki – odkrzyknął Henryk, mocując się z rajstopkami.

– Te są ble, wolę czekoladowe.

– Tato, a dlaczego mama nie może mnie ubierać? – zapytała Maja. – Ona to robi lepiej niż ty.

Henryk wziął dwa głębokie oddechy, uważając, by nie rozerwać nylonu w zaciśniętych pięściach. Tak, poranek był zdecydowanie najbardziej znienawidzoną przez niego porą dnia.

Pół godziny później „kompanię” w galowych strojach udało się zapakować do samochodu. Leciwa toyota potoczyła się po podjeździe, wyjeżdżając na nigdy nieremontowaną główną drogę. Czterdzieści lat temu jej wybudowanie uznano zapewne za duży krok w rozwoju wsi, ale teraz trudno było stwierdzić, czy wyboiste bryły asfaltu są bardziej udogodnieniem, czy postrachem zderzaków i misek olejowych. Henryk instynktownie manewrował pomiędzy największymi koleinami, siedząca z tyłu Maja nuciła pod nosem, a Kacper bawił się pokrętłami radia. Najwyraźniej odkrył, jak świetną zabawą jest zmienianie głośności reklamy środka na odchudzanie.

– Przestań – mruknął Henryk, co tylko zachęciło chłopca do dalszych eksperymentów.

„…zapoZNAJ SIĘ Z TREŚCIĄ ULOtki do…pakowania bądź skoNSULTUJ SIĘ Z LEKArzem lub farmaceutą…ek niewłaściwie stosowANY…”

– Przestań! – Henryk wyłączył radio i spojrzał na syna karcąco. – Znudziło ci się siedzenie z przodu? Chcesz się zamienić z Majką?

Kacper nie odpowiedział. Zamiast tego nagle zesztywniał cały, wpatrując się przed siebie szeroko rozwartymi oczami. Henryk podążył za jego wzrokiem i…

– Jezus Mar…!

Pisk opon rozdarł ciszę poranka. Nadwozie auta naparło na amortyzatory, po czym sprężyście odskoczyło w tył. Henryk w pierwszym odruchu sprawdził, czy dzieciom nic się nie stało. Kacper dalej siedział jak skamieniały, przerażona Maja płakała z tyłu, ale na szczęście oboje mieli zapięte pasy. Henryk odetchnął i odwrócił głowę, by zobaczyć, co się właściwie wydarzyło.

Jego wzrok spotkał się ze spojrzeniem młodej, na oko dwudziestoletniej dziewczyny, która jedną ręką opierała się o maskę, a drugą trzymała za brzuch. Potrącił ją? Nie… był pewien, że zahamował w ostatniej chwili.

– Nic pani nie jest? – zapytał, odkręcając szybę. W oknach okolicznych domów dostrzegł kilka zaciekawionych twarzy.

Dziewczyna przez chwilę patrzyła na niego nieobecnym wzrokiem, pokręciła głową i powoli zeszła na pobocze.

– Drogi do nieba szukasz? Uważaj, jak chodzisz! – Henryk ze złością zasunął szybę z powrotem. – Już dobrze, Maju, nic się nie stało. Widzisz? Tak się kończy nierozglądanie na ulicy. Tej pani nikt tego nie nauczył. No już, spokojnie.

Ruszając, raz jeszcze rzucił okiem na dziewczynę. Szczupła, drobna, o włosach tak jasnych, że aż błyszczały w słońcu. Na szyi spod kołnierza wystawał jakiś ciemny pasek, chyba fragment tatuażu. Na pewno nie była stąd. No i ten wzrok, jakby nie do końca pojmujący, co się dzieje wokół.

– Jakaś zjawa czy co? – mruknął, dojeżdżając do skrzyżowania. Tym razem dużo ostrożniej włączył się do ruchu, chyba po raz pierwszy w życiu nie przekraczając limitu prędkości.

– Drogi do nieba szukasz? Uważaj, jak chodzisz!

Zanim Joanna zdołała wymamrotać nieskładne przeprosiny, wąsaty mężczyzna zamknął okno i odwrócił głowę. Gdy serce w końcu przestało tłuc jej się w piersi, uczucie zagubienia powróciło ze zdwojoną siłą. Joanna zdała sobie sprawę, że jedną ręką cały czas trzyma się za brzuch. Opuściła ją i pokręciła głową. „Co się z tobą dzieje? Weź się w garść, dziewczyno!”

Nocny pociąg z Warszawy do Olsztyna i nieprzyzwoicie droga taksówka dowiozły ją tutaj, na zapomniane przez cywilizację zadupie. Rozejrzała się. Kilkanaście luźno rozrzuconych domów tworzyło coś na kształt centrum. Niektóre były murowane, z typowym dla zeszłego stulecia sześciennym kształtem i wyblakłą elewacją, inne drewniane z urokliwymi ganeczkami, a jeszcze inne stanowiły osobliwe połączenie tych dwóch stylów. Od ulicy odgradzały je koślawe płoty lub ogrodzenia z siatki. Mimo widocznej biedy większość podwórek była zadbana, przyozdobiona krzewami i kwiatami. W powietrzu unosił się zapach skoszonej trawy.

„Co teraz?”– zastanawiała się Joanna, wolnym krokiem zmierzając w stronę zabudowań. Jeden z domów wyraźnie odróżniał się od pozostałych. Był ceglany, piętrowy i pokryty dachówką. Frontową ścianę zdobiły skrzynki pełne pustych butelek po piwie. Nieco ponad nimi wisiał odrapany szyld, błyszczący w słońcu jak latarnia: SKLEP SPOŻYWCZO-PRZEMYSŁOWY. Joanna uśmiechnęła się. Gdzie można znaleźć lepsze miejsce na rozpoczęcie poszukiwań?

– Dzień dobry! – krzyknęła do mężczyzny zamiatającego chodnik przed wejściem.

Jerzy Marczuk uniósł głowę z zaciekawieniem. Zwykle nie miał problemu z rozpoznaniem głosu każdej z kilkudziesięciu osób, które co dzień odwiedzały jego sklep. Tymczasem stojącą przed nim dziewczynę z pewnością widział i słyszał po raz pierwszy w życiu.

– Dzień dobry – odpowiedział, kiwając głową. Jego wzrok na dłuższą chwilę zatrzymał się na krągłych biodrach, o które opierała się zawieszona na ramieniu sportowa torba. – Mogę w czymś pomóc?

– Eee, tak. Szukam domu Tomasza Krasińskiego. Wie pan może, który to?

– Krasińscy… taaak. To kawałek drogi stąd, trzeba przejść gościńcem. – Marczuk wskazał palcem kierunek. – Na końcu drogi jest taki duży dom, na pewno pani trafi.

– Okej, dziękuję!

– Okej – powtórzył Marczuk bezmyślnie, nie odrywając wzroku od oddalających się poślad… oddalającej się dziewczyny.

Joanna zawsze sądziła, że słowo „gościniec” oznaczało szeroką drogę wiodącą do szlacheckiego dworu. Gdy usłyszała, że droga do domu Tomka prowadzi właśnie gościńcem, przed oczami stanął jej obraz traktu wyżłobionego kołami dorożek i porośniętego po obu stronach kwieciem i ziołami.

Okazało się jednak, że we Wrzosnej słowo to pojmowano nieco inaczej. Miejscowemu gościńcowi daleko było do romantycznej scenerii rodem z Pana Tadeusza. Zwyczajna piaszczysta droga biegła poza zabudowaniami przez pola i dalej, w stronę lasu w oddali. Joanna ruszyła niepewnie we wskazanym kierunku, nie żałując decyzji o włożeniu tego dnia tenisówek zamiast ulubionych butów na obcasie.

Las. Dla Joanny było to miejsce tyle obce, co nieprzyjazne. Nigdy dotąd nie była sama w lesie. Raz, gdy w wieku szesnastu lat pojechała do babci na wieś, kuzynki wczesnym rankiem zabrały ją na grzyby. Po dwóch godzinach brodzenia w mokrej trawie i ściągania pajęczyn z twarzy udało jej się znaleźć jednego nędznego maślaka. Od tamtej pory jej kontakty z lasem ograniczały się do pałaszowania babcinych pierogów z jagodami. Jako rodowita warszawianka (no, tak naprawdę pochodziła z jednego z podwarszawskich miasteczek, ale to przecież żadna różnica) zdecydowanie lepiej czuła się wśród gęstych zabudowań i ruchliwych ulic, gdzie najbliższy człowiek zawsze był w zasięgu wzroku. W lesie czuła się osamotniona i przytłoczona. Powiadają, że zieleń i odgłosy natury uspokajają, w niej budziły jednak pierwotny lęk przed czymś, nad czym nie miała kontroli. Ciekawe, czy żyją tu wilki. Albo dziki.

– To czyste wariactwo – mruknęła.

Jak, do cholery, znalazła się w tej sytuacji? Oto ona, Joanna Lech, nic nikomu nie mówiąc, wyruszyła w podróż na kraniec Polski, za wskazówkę mając jedynie zasłyszaną raz czy dwa nazwę miejscowości. „Wrzosna… to na pewno było tak? – zastanawiała się w pociągu. – Może Września?” Nie, tę nazwę słyszała chyba w liceum na lekcji historii. Gdy chwilę temu zapytała sklepikarza o nazwisko Krasiński, zamarło jej serce. A jeśli to nie tu? Na szczęście mężczyzna odpowiedział bez wahania, a Joanna poczuła, jak z piersi znika jej ogromny ciężar. Dzięki Bogu już za chwilę zobaczy Tomka!

Ku jej uldze po kilkuset metrach las się skończył. Joanna zrozumiała wtedy, dlaczego ten kawałek drogi dumnie nazwano gościńcem. U jego kresu znajdowało się tylko jedno gospodarstwo… ale za to jakie! Wielki dom z czerwonej cegły dominował nad okolicznymi łąkami, na których pasły się dziesiątki, jeśli nie setki krów. Nieco z tyłu znajdował się podłużny budynek pokryty srebrną blachą, chyba obora. Sama posiadłość wyglądała niezwykle urokliwie, budynek musiał mieć ponad sto lat. Ściany, czerwone jak mury krzyżackich zamków, były porośnięte winoroślą, a szerokie wejście zdobił różany krzew uformowany w imponujący łuk. Zmierzając w stronę otwartej żelaznej bramy, Joanna zastanawiała się, czy dawniej nie była to posiadłość jakiegoś pruskiego arystokraty…

HAU!

Podskoczyła na dźwięk pojedynczego szczeknięcia, które brzmiało bardziej jak niski, gulgoczący ryk. Właściciel tego przyprawiającego o ciarki głosu stał zamknięty w dużym kojcu czy raczej klatce i obserwował Joannę przez grube pręty. Pies był ogromny, z długą czarną sierścią i masywnymi łapami. Zaszczekał tylko raz, jakby chciał jedynie zasygnalizować swoją majestatyczną obecność. Nieruchome spojrzenie brązowych oczu zdawało się mówić: „Nie muszę na ciebie ujadać, drobna istoto. Ty już wiesz, kto tu rządzi”.

Starając się ignorować psie monstrum, Joanna podeszła do zdobionych drewnianych drzwi. Serce po raz kolejny tego ranka zaczęło bić szybciej. Dłoń zawisła nad dzwonkiem. Po drugiej stronie tych drzwi był Tomek… prawda? Wzięła głęboki wdech i nacisnęła przycisk.

Z wnętrza domu dobiegło przytłumione ding-dong. Bez odpowiedzi. Wcisnęła przycisk ponownie… i jeszcze raz. W końcu drzwi się otworzyły, ale nie stał w nich Tomek.

Para grubych szkieł była pierwszą rzeczą, jaka przykuła jej uwagę, gdy niewysoka, przysadzista kobieta wysunęła się z cienia. Spoza okularów o masywnych oprawkach zerkało zaciekawione, niepewne spojrzenie. Kobieta miała na sobie puchaty szlafrok, a połowa jej włosów była w nieładzie, jakby przed chwilą przerwała poranną toaletę.

– Taak? – zapytała, przeciągając każdą głoskę.

– Dzi…eń dobry. – Joanna była dość niskiego wzrostu, ale i tak przewyższała kobietę o dobre dziesięć centymetrów. – Ja… szukam Tomka.

Kobieta nie odpowiedziała. Zrobiła krok do przodu stopą ubraną w różowy kapeć, stając tak blisko, że Joanna musiała pochylić głowę, by utrzymać kontakt wzrokowy. Kobieta patrzyła wprost na jej szyję, w miejsce, gdzie miała wytatuowaną tybetańską mandalę. Joanna siłą woli powstrzymała się od odruchowego zasłonięcia jej dłonią.

– Tomek? Eee… czy mieszka tu Tomasz Krasiński?

– Taak… – odpowiedziała kobieta po dłuższej ciszy. Nagle potrząsnęła głową, jakby wychodząc z marazmu. – Tak, Tomek, oczywiście! – Uśmiechnęła się przepraszająco. – Już go wołam. Tomuś! Mógłbyś tu podejść, kochany?

Z głębi holu dobiegł inny głos, tak znajomy:

– Mamo, widziałaś mój krawat?

– Tomek? – wykrzyknęła Joanna, zerkając ponad czubkiem głowy kobiety.

Z głębi przedpokoju wysunął się młody mężczyzna w na wpół rozpiętej koszuli. Smukła sylwetka z wyraźnie zarysowanymi mięśniami, jasne włosy i te cudownie błękitne oczy – Joanna doskonale pamiętała każdy szczegół. Tomasz Krasiński wyglądał zupełnie tak jak w dniu, gdy pożegnali się na Dworcu Centralnym dwa miesiące temu. Joanna w pierwszym odruchu chciała rzucić mu się na szyję, ale w tym celu musiałaby przepchnąć się przez jego matkę.

Powstrzymała się w ostatniej chwili. Coś było nie tak. Wiedziała, że Tomek będzie zaskoczony jej widokiem u progu swojego domu, ale w jego spojrzeniu nie było ani śladu radości. Była za to konsternacja, niedowierzanie i… strach?

– Co ty tu… znaczy co się tu dzieje? – wyjąkał po dłuższej chwili.

– Tomek, nie poznajesz mnie? – Głos Joanny drżał lekko. – To ja…

– Tomuś? – Niska kobieta zapytała z wesołą nutą w głosie, zupełnie nie zauważając rosnącego napięcia. – Kim jest ta młoda pani? Koleżanka ze studiów?

Zapadła długa cisza, podczas której Tomek zerkał to na Joannę, to na swoją matkę. Z kojca dobiegło kolejne ni to szczeknięcie, ni ryk psa, który dużo lepiej niż jego pani wyczuwał nerwową atmosferę.

– Nie – odpowiedział w końcu. – Pierwszy raz ją widzę. Przepraszam, spieszę się. – Odwrócił się, znikając w przedpokoju.

– C-co? Ale Tomek! – Joanna zrobiła krok naprzód, lecz stojąca przed nią kobieta skutecznie blokowała wejście.

– Och, naprawdę? – szepnęła, jakby zawiedziona. – No nic, słyszała pani. To pewnie jakaś pomyłka. Przepraszam, muszę znaleźć krawat Tomusia. Do widze…

Trzask!Zamknęła drzwi w pół słowa z siłą kompletnie niepasującą do jej postury. Krzew róży zadrżał, szelest liści brzmiał jak cichy chichot. Joanna czuła, że świat zaczyna wirować jej pod stopami. Cofnęła się, o mało nie spadając ze schodów. Chciała zadzwonić ponownie, załomotać w drzwi albo okno. To na pewno jakieś nieporozumienie! Tomek był po prostu niewyspany i jej nie poznał. Coś w głębi duszy powiedziało jej jednak, że to na nic. Odwróciła się i rozejrzała wokół. Piekielny pies… bajkowa posiadłość… krowy. A pośrodku tego wszystkiego ona.

– Nic nie kupujemy.

Wzdrygnęła się na dźwięk ponurego głosu za plecami. Zza rogu wynurzył się wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna po pięćdziesiątce. Nie było wątpliwości, że jest ojcem Tomka, podobieństwo było uderzające. Miał błękitne oczy, ostre i wyraźne rysy twarzy, a pod nosem szary wąsik, tak idealny, jakby był strzyżony od linijki. Ale w przeciwieństwie do emanujących ciepłem oczu Tomka, zimne spojrzenie jego ojca przeszywało jak sopel lodu.

– Nie, ja tylko… – Głos Joanny z trudem wydostawał się z gardła. – Chciałam zapytać…

– To ja pani od razu odpowiem: dziękujemy za wizytę. A teraz proszę odejść, zanim spuszczę psa.

Joanna nie miała wątpliwości, że nie była to pusta groźba. Nim zdążyła zdać sobie sprawę z tego, co robi, nogi same poniosły ją w kierunku bramy. Mężczyzna długo odprowadzał ją wzrokiem.

Gdy znów znalazła się na gościńcu, do uszu wdarł się dziwny dźwięk, tylko potęgując chaos panujący w jej głowie. Przytłumione brzęczenie jak odgłos skrzydeł uporczywego komara. Zaraz, to przecież jej telefon. Wyszarpała go z dna torby, gdzie leżał spętany słuchawkami. Ręka drżała jej tak, że trzy razy musiała rysować palcem wzór odblokowujący. W końcu ekran pojaśniał i wyświetlił wiadomość od nadawcy „Mój Skarb”:

„spotkajmy sie wieczorem powiem ci gdzie”.

Słońce leniwie wspięło się ku zenitowi, po czym z wolna zaczęło opadać. O tej porze życie we Wrzosnej zamierało, zupełnie jak podczas śródziemnomorskiej sjesty. Młodych ludzi nie było, bo większość wyjeżdżała do pracy do miasta, starsi zaś zaszywali się w chłodnych wnętrzach domostw. Wioska miała powrócić do życia dopiero późnym popołudniem. Wtedy sklep zwykle zapełniał się klientami robiącymi zakupy na weekendowego grilla, a pobliski zagajnik rozbrzmiewał rechotem miejscowych pijaczków.

„Ach, czy wam również udziela się to popołudniowe rozleniwienie? Basia spędziła ostatnią godzinę na obserwowaniu bocianiej rodzinki za oknem naszego studia i prawie zapomniała wejść w eter z wiadomościami. Drodzy mieszkańcy Krainy Jezior, cieszmy się tą ciszą i spokojem, póki trwa. Od jutra rana nasze miasteczka i plaże zapełnią się żądnymi relaksu wczasowiczami z południa. Nie wiem jak wy, ale ja z nadzieją wypatruję tego, co przyniosą nam wakacje. Od zawsze powtarzam, że ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy. I tymi oto słowami pragnę zakończyć dzisiejszą audycję. Drodzy słuchacze, zostawiam was w czułych objęciach głosu Marka Grechuty, słyszymy się jutro o wiadomej porze. Maciek Kaprot, do usłyszenia!”

– Nie macie w domu wi-fi? – jęknął rozczarowany Bartek.

– Mamy. Mówiłem ci, że mama codziennie rano chowa kabel od routera. Wieczorem go podłączy.

– I co? Mamy tak siedzieć tu cały weekend z netem na godziny? – wtrąciła Klaudia, mlaskając gumą do żucia. – Muszę sprawdzić Instagrama!

Kacper westchnął. Bliźniaki były od niego starsze o dwa lata, ale głupotą dorównywały dziewięcioletniej Majce. Nie miał pojęcia, które z rodziców wpadło na pomysł, żeby zaprosić tu kuzynostwo. Żadnemu z całej czwórki ten pomysł się nie podobał.

– Nie będziemy siedzieć. Zabieram was w fajne miejsce. Tylko szybko, nikt nie może nas zobaczyć.

– Ja nigdzie nie idę – odpowiedziała Klaudia, nie odrywając wzroku od ekranu smartfona.

Bartek tylko wzruszył ramionami.

– Dokąd? – spytał sucho.

– Do chatki wiedźmy. – Oczy Kacpra rozbłysły. Spodziewał się ujrzeć wyraz szoku na twarzy Bartka, ale na próżno. Ten tylko ponownie wzruszył ramionami.

– Łotewer – mruknął. Kacper nie wiedział, co to znaczy.

– Ja też idę! – dobiegł z kuchni podekscytowany głosik.

– Nie! Tam nie wolno chodzić małym dzieciom. Zostaniesz z Klaudią.

Maja wysunęła głowę z kuchni, szczerząc zęby. Spodziewała się takiej reakcji i miała już przygotowaną odpowiedź:

– Bo powiem mamie, gdzie poszliście.

– Dobra! – Kacper skapitulował natychmiast. – Tylko masz się słuchać. Szybko, mama wróci za dwie godziny.

Trójka dzieci wyszła z domu, ruszając drogą w głąb wioski. Maja musiała truchtać, żeby nadążyć za chłopakami. Po kilkudziesięciu metrach Kacper zauważył, że do grupki dołączyła również Klaudia. Widocznie zrozumiała, że ciągłe naciskanie ikonki odświeżania sieci w telefonie do niczego nie doprowadzi.

– Wiecie, że dzisiaj mieliśmy wypadek? Co nie, Majka? Jakaś wariatka wybiegła na ulicę. Ja ją widziałem, tata nie. Dobrze, że krzyknąłem i go ostrzegłem, bo inaczej…

Dotarli do miejsca, w którym asfaltowa droga kończyła się rozwidleniem. Po lewej był gościniec, którym zgodnie ze słowami taty najlepiej nie chodzić, a po prawej żwirowa droga, którą zgodnie ze słowami mamy nie należało chodzić POD ŻADNYM POZOREM. Gromadka dzieci skręciła w prawo. Osieccy maszerowali na czele: Kacper żywymi gestami nakreślał przebieg porannej przygody, a Majka gorliwie mu przytakiwała. Z tyłu człapali Marusiakowie: nierozstająca się z telefonem Klaudia, a za nią Bartek, który z rękami w kieszeni rozglądał się leniwie dokoła.

– To… o co chodzi z tą wiedźmą? – zapytał.

– Mieszka nad jeziorem. Jest naprawdę dziwna. Wujek Kazik mówi, że codziennie rano czeka pod sklepem przed otwarciem, robi szybko zakupy i znika na cały dzień. Ja jej nigdy nie widziałem, tylko raz byłem z kolegą pod jej chatką. Jest straszna, zresztą sami zobaczycie.

To prawda, w zeszłym roku Wojtek Nowak namówił go na wycieczkę nad jezioro. Początkowo Kacper nie śmiał złamać zakazu mamy, ale argument „co, cykasz się?” był nie do odparcia. Starszy o trzy lata chłopak z sąsiedztwa poprowadził go tą samą drogą, przez zagajnik. „Tylko nie właź w krzaki, tam wszędzie leżą prezerwatywy”, powiedział. To długie słowo przywodziło Kacprowi na myśl jakieś jadowite robactwo, posłusznie więc zastosował się do porady. Gdy po raz pierwszy ujrzał z oddali szarą taflę jeziora Wrzosna, pomyślał, że rodzice robili wiele hałasu o nic. Rzeczywiście, nie należało ono do najpiękniejszych, ale też nie wydawało się szczególnie złowrogie ani niebezpieczne. Ot, duże zarośnięte bajoro. Wokół niego znajdowało się kilka rozwalonych szop rybackich i tylko dwa lub trzy zamieszkane domy. Wszystko sprawiało wrażenie zwyczajnego i nudnego… do momentu, gdy zobaczył chatkę wiedźmy.

– To tutaj? – szepnęła Maja. Wyraźnie zaciekawiony Bartek wyciągnął ręce z kieszeni. Nawet Klaudia oderwała wzrok od telefonu.

Stare domki, zamieszkane przez samotne, zbzikowane staruszki nie wydawały się w tym regionie niczym niezwykłym, ale już na pierwszy rzut oka widać było, że to miejsce jest inne od wszystkich. Mała, kryta strzechą chatka skrywała się za gęstwiną zarośli tak, że można było przejść ścieżką obok i w ogóle jej nie zauważyć. Jeśli kiedykolwiek przeżywała lata świetności, to musiały przeminąć wiele dekad temu. Ślady na starych belkach sugerowały, że dawniej były pomalowane na biało. U schodków prowadzących na ganek zachowały się tylko dwa stopnie, a poręcz wisiała smętnie na wykrzywionym przęśle, jakby miała runąć pod najlżejszym naporem. Domek sprawiał wrażenie, że jest zbyt niebezpieczny, żeby do niego wejść, a co dopiero w nim żyć. Oczywiste było jednak, że ktoś tu mieszkał.

– Co to za miejsce? – szepnął Bartek. – To nie jest normalne.

– Mówiłem wam. – Kacper chciał sprawić wrażenie pewnego siebie, ale nie udało mu się powstrzymać drżenia w głosie. Ostatnim razem nie odważył się podejść bliżej, ale teraz będzie inaczej. Wkrótce skończy trzynaście lat, nie mógł wyjść na tchórza. – Chodźcie.

Cała czwórka po cichu zbliżyła się do chatki. Czegoś takiego nie widzieli w żadnym innym miejscu, nawet na filmach. Ze spadzistego dachu zwisało sześć jaskrawoczerwonych lampionów, bezdźwięcznie kołyszących się na wietrze. Po obu stronach drzwi wisiały dwa podłużne pasy papieru. W kolorze krwi.

– Co tam jest napisane? – Klaudia drżącą ręką wskazała czarne zawijasy na obu pasach.

– To nie jest pismo. Cholera, to chyba jakieś zaklęcia.

– Myślicie, że ona tam teraz jest?

– Chyba nie. Jest za cicho.

Po chwili wahania Maja przejęła inicjatywę. Podeszła do drzwi, wpatrując się w wiszący na nich trzeci kawałek papieru. Grubym ołówkiem lub węglem namalowano na nim jakąś przedziwną postać. Autor obrazka nie miał talentu artystycznego, ale mimo to łatwo dało się wyodrębnić złowrogie oczy, rogaty hełm i trzymaną w ręce włócznię albo topór. Maja wzdrygnęła się. Stwór wyglądał jak wyjęty z ilustracji Baśni i legend z różnych stron świata, które Kacper dostał pod choinkę.

– To chyba znaczy „nie wchodzić” – mruknął Kacper. – Boisz się?

Zamiast odpowiedzi usłyszał za sobą przeraźliwy pisk. Klaudia odskoczyła od okna jak oparzona, wpadając na Bartka.

– T-tam ktoś jest – wyjąkała. – Patrzyła na mnie!

– Kacper, spadajmy stąd. – Przerażenie siostry zaczęło udzielać się Bartkowi.

Kacper podszedł do okna i ostrożnie zajrzał do środka. Po chwili konsternacji parsknął głośno.

– Nic dziwnego, że tak wrzasnęłaś. Też mnie czasem przechodzą ciarki na twój widok.

Klaudia i Bartek popatrzyli na niego w zdumieniu.

– To jest lustro, głupia! – roześmiał się Kacper i gestem przywołał kuzynkę.

– Co? – Klaudia ponownie podeszła do okna. Rzeczywiście, po drugiej stronie szyby stało duże lusterko zwrócone na zewnątrz. – Kurwa, kto normalny stawia lustra w oknach?

Maja pospiesznie zasłoniła dłońmi uszy, tak jak uczyła ją mama: „Jeśli ktoś brzydko mówi w twojej obecności, to go nie słuchaj”. Kacper przewrócił oczami.

– Tu nic nie jest normalne – skwitował. – To co, wchodzimy do środka czy będziemy tak sta…

– O ja pier…! – tym razem wrzasnął Bartek.

Kacper natychmiast zrozumiał dlaczego. W oddali, zaraz za linią drzew, stała ona. Wiedźma. Wpatrywała się w intruzów bez ruchu, tylko końcówki jej płaszcza falowały na wietrze. Jak długo tam sterczała?

– Wiejemy! – Kacper bez namysłu chwycił Maję za rękę i pociągnął za sobą. Bliźniaki nie pozostały w tyle. Wbiegając na ścieżkę, Kacper na moment odwrócił głowę. Wiedźma nadal stała bez ruchu, niczym upiór z horroru. „Boże, jak ona wygląda!” – pomyślał. Miała na sobie szary połatany płaszcz i chustę na głowie. Jej pomarszczona twarz była… obca, jak nie z tego świata. Przyspieszył, nie śmiejąc spojrzeć ponownie.

Zatrzymali się dopiero na oświetlonym słońcem fragmencie drogi, z dala od chatki i jeziora. Maja drżała od stóp do głów, ale starała się być dzielna. Bartek zrozpaczonym wzrokiem oglądał rękaw swojej nowej koszulki, rozerwany o gałąź. Klaudia tymczasem z trudem walczyła o oddech.

– Kur… nigdy więcej… takich akcji.

Mimo serca walącego w piersi jak szalone Kacper uśmiechał się szeroko.

– Ale musisz przyznać, że to lepsze od Instagrama.

Przez kilka następnych godzin na drodze prowadzącej nad jezioro było cicho jak makiem zasiał. Jedynym gościem był zając, który upewniwszy się, że cztery tupiące głośno pary nóg już sobie poszły, pognał ku sobie tylko znanemu celowi. Dopiero gdy niebo pociemniało, a okna domostw w oddali rozbłysły światłem lamp i telewizorów, na drodze rozległ się warkot silnika i szuranie opon o piaszczystą nawierzchnię.

Tomek prowadził w milczeniu, starając się zebrać myśli. Odkąd spotkał się z Joanną pod sklepem i zaprosił ją do samochodu, nawet na nią nie spojrzał. Zastanawiał się, co robiła przez cały dzień, czekając na umówione spotkanie. Zresztą to nieistotne. Przed jeziorem skręcił w lewo. To tu, z dala od wścibskich oczu, znajdował się kawałek nabrzeża pomiędzy drzewami, gdzie można było zaparkować samochód tuż nad wodą. Doskonałe miejsce na intymne spotkania, wiedział o tym doskonale. Tym razem jednak nie wybierał się tam dla zabawy. Przeciwnie, najbliższe minuty miały być najcięższymi w jego życiu.

Zgasił silnik, zostawiając zapalone światło wewnętrzne. Popatrzył na siedzącą obok Joannę. Przez moment dało się słyszeć tylko rechot żab i cykanie świerszczy.

– Jesteśmy – powiedział, niezręcznie starając się przerwać ciszę.

– Widzę – mruknęła Joanna, patrząc przed siebie.

– To… co tu właściwie robisz?

Dziewczyna prychnęła głośno.

– Co ja tu robię? Może lepiej powiedz, co ty tu robisz. Wyjechałeś na majówkę i od tamtej pory słuch po tobie zaginął. Telefon milczy, na Facebooku wiecznie masz status „nieaktywny”, nawet twoi kumple nie wiedzieli, gdzie się podziewasz!

– Przecież ci mówiłem, potrzebowałem trochę czasu na…

– Czasu? – Joanna popatrzyła mu w oczy. – Tomek, wiesz, jak ja się martwiłam? Jak tylko zdałam egzaminy, znalazłam na mapie tę cholerną wiochę i przyjechałam. Myślałam, że się ucieszysz…

– Cieszę się – skłamał. Wyciągnął dłoń w kierunku jej ramienia, ale ona odtrąciła ją niedbałym machnięciem.

– A co za teatrzyk odstawiłeś rano? „Pierwszy raz ją widzę”?Poczułam się jak naprzykrzająca się dziwka! I to na oczach twojej matki.

– To nie tak – Tomek starał się ją uspokoić. – Moja matka jest… specyficzna. Gdybym cię przedstawił, tylko by się zdenerwowała.

– Ach tak? No to niestety będzie musiała mnie znosić dużo częściej. W końcu przywyknie.

Tomek westchnął. Dobra, teraz albo nigdy.

– Posłuchaj – zaczął. – Dobrze nam razem i świetnie się bawiliśmy. Ale ty masz swoje życie i studia, a ja gospodarstwo. Niedługo przejmuję rodzinny interes. Jestem od ciebie kilka lat starszy i…

W miarę jak mówił, oczy Joanny robiły się coraz większe.

– Nie – przerwała. – Nawet nie zaczynaj tej pierdolonej gadki. Nie zrobisz mi tego.

– Aśka, ja naprawdę…

– Czyli co, byłam dla ciebie tylko cycatą blondynką, którą możesz przelecieć i porzucić? Mówiłeś, że mnie kochasz!

– Powiedziałem to tylko raz, uprawialiśmy seks! Co innego się mówi w takiej sytuacji?

– Nie zrobisz mi tego, nie możesz.

– Aśka, proszę…

– Nie możesz! – krzyknęła. W kącikach jej oczu pojawiły się łzy. – Jestem w ciąży.

Powietrze we wnętrzu samochodu zgęstniało. Tomek patrzył na Joannę tępym wzrokiem, w głowie miał kompletną pustkę. Na usta cisnęło mu się jedynie „o kurwa”.

– Ze mną? – wydukał zamiast tego.

– Oczywiście, że z tobą, idioto! A niby z kim? Pamiętasz twoje urodziny, kiedy chciałeś spróbować bez gumki? Mówiłam, że mam dni płodne.

– Rozumiem – odpowiedział Tomek, bardziej do siebie niż do Joanny. Po raz kolejny wyciągnął rękę i chwycił jej dłoń. Tym razem nie oponowała. – To nic, wszystko będzie dobrze.

– Mówisz serio? – W oczach Joanny rozbłysła nadzieja.

– Oczywiście – zapewnił. – O wszystko zadbam, nie martw się. Pojedziesz do Niemiec, do kliniki, a ja zapłacę. Jutro rano zadzwonię, gdzie trzeba, i…

– C-co ty mówisz? – Joanna wyrwała dłoń i odsunęła się gwałtownie. – Co ty pieprzysz?!

– No, chyba nie chcesz tego zatrzymać…

Plask!Policzek Tomka zapłonął ostrym bólem.

– Chcę! I będziesz tego wszystkiego częścią, czy ci się to podoba, czy nie!

Joanna opadła na oparcie, skrywając twarz w dłoniach. Tomek zignorował pieczenie po ciosie i pochylił się w jej stronę. Próbował ją objąć, ale w ciasnej przestrzeni samochodu nie było to łatwe.

– Aśka…

Podniosła głowę, powoli rozglądając się wokoło. Strużka łez od kącika oka po brodę błyszczała przy każdym poruszeniu głowy.

– Możemy stąd odjechać? – powiedziała w końcu, przełykając ciężko ślinę. – Nie chcę tu być.

– Zaczekaj, nie działajmy pochopnie. – Tomek czuł się jak na kacu, nic nie miało sensu. – Potrzebujemy czasu, żeby to przemyśleć. Masz gdzie spać?

– U ciebie w domu? – zakpiła. – Mamusia na pewno czeka z kolacją.

– Nie. – Tomek przegryzł wargę. Gdyby matka się dowiedziała… – Zawiozę cię do Olsztyna i wynajmę ci pokój. Zostaniesz na dzień lub dwa, wszystko na pewno się ułoży. Tylko… nie mów nikomu, że tu jesteś, dobrze?

– Oczywiście, co tylko sobie życzysz – odparła sarkastycznie. – Możemy już jechać? Mówię poważnie, to miejsce jest jakieś dziwne. Cały czas mam wrażenie, że ktoś nas obserwuje.

– No dobrze. – Tomek włączył silnik i wycofał auto na drogę. „Wszystko się ułoży”… Tylko dlaczego sam w to nie wierzył?

Joanna wtuliła się w oparcie fotela, czując nagły nieprzyjemny dreszcz. Kątem oka obserwowała zmarszczone czoło Tomka. Prychnęła pod nosem. Była głupia, ale nie aż tak, jak sądził.

„Chciałeś się mną pobawić, tak? – pomyślała. – No to teraz role się odwrócą. Nie masz nawet pojęcia, na co mnie stać, panie Krasiński”.

Tylne światła samochodu padły na taflę jeziora, która na moment rozbłysła czerwoną poświatą. Kilka chwil później okolica znów zanurzyła się w ciemności.