W tym miejscu śpiewają potwory - Catherine Reiss - ebook
NOWOŚĆ

W tym miejscu śpiewają potwory ebook

Reiss Catherine

3,9

87 osób interesuje się tą książką

Opis

Nie wolno ci na nich patrzeć, nawet jeśli czujesz, że oni z pełną mocą wpatrują się w ciebie. Nie wolno ci im odpowiedzieć, nawet gdy szepczą wprost do ucha, że milczenie sprowadzi na ciebie coś gorszego niż śmierć. A nade wszystko, nigdy, przenigdy, nie wolno ci ich dotknąć, bo wtedy już nie będzie dla ciebie ratunku."

Rosanna Keller wraz z nastoletnimi dziećmi w pośpiechu opuszcza dom, wyraźnie czymś przerażona. Droga prowadzi ich do pensjonatu na odludziu – miejsca, w którym ściany szepczą, cienie nie należą do ludzi, a nocą w powietrzu unosi się hipnotyzujący śpiew.

Tymczasem jej mąż, Max, próbując odnaleźć rodzinę, odkrywa, że to, co uważał za rzeczywistość, jest jedynie cieniem skrywającym coś znacznie bardziej przerażającego.

W tym miejscu granica między życiem a śmiercią się zaciera. Coś patrzy. Coś czeka. I śpiewa, dopóki nie zaczniesz śpiewać razem z nim.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 432

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (7 ocen)
2
3
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
patrycja1607

Całkiem niezła

Mam wrażenie że niektóre wątki ściągnięte z popularnego serialu
20
M77onika7

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna 🖤 polecam polecam polecam
00



„To nieludzkie miejsce czyni z ludzi potwory”.

Stephen King, Lśnienie

CZĘŚĆ PIERWSZA

Rozdział 1

Jej dłonie drżały, gdy wrzucała torby do bagażnika.

– Szybko, do środka! – poleciła surowo, a w jej oczach przez moment zamigotały płomienie.

Niemal siłą wepchnęła dzieci do nagrzanego auta. Później sama usiadła za kierownicą i zacisnęła na niej spocone, wciąż drżące palce. Nie zapięła pasów, ale poleciła zrobić to swoim dzieciom. Odpaliła silnik, który jęknął z opóźnieniem.

– Mamo, co się dzieje? Dlaczego uciekamy? – Oczy siedemnastoletniej Lizi były szeroko otwarte, a głos wibrował, zdradzając wzbierające zaniepokojenie.

– Nie uciekamy. Jedziemy po prostu na wycieczkę – powiedziała Rosanna, próbując jednocześnie brzmieć swobodnie. – Tak dawno nigdzie razem nie byliśmy.

Zerkając ponad głowę Lizi, wrzuciła wsteczny bieg i opuściła posesję. Brama wydała z siebie cichy trzask, gdy zamknęła się za nimi automatycznie.

– Wszystko będzie dobrze – szepnęła, bardziej do siebie niż do dzieci. – Obiecuję. – Jej stłumiony głos zagłuszyło radio, które właśnie włączyła.

– To nie wygląda na wycieczkę. A co z tatą? Dlaczego on z nami nie jedzie? I co ze szkołą?! Chyba nie powiesz, że jutro nie pójdziemy?

Ford przesuwał się płynnie po równym asfalcie, oddalając ich coraz bardziej od domu.

Rosanna Keller nie odpowiedziała i, prawdę mówiąc, nawet nie zrozumiała pytań swojej córki. W lusterku wstecznym wciąż widziała powolnie niknący zarys tego, co skłoniło ją do natychmiastowego wyjazdu.

– A tobie to nie przeszkadza?! – Lizi skierowała pytanie do młodszego brata i mocno walnęła go w ramię. – Halo?! Baza do Jazza! – zawołała i ściągnęła słuchawki z uszu chłopaka. – No słyszysz? – ponagliła.

– Co ty robisz, kretynko?! – odkrzyknął.

– Pytałam, czy tobie nie przeszkadza, że właśnie uciekamy z domu?

– Nie uciekamy – wtrąciła się Rosanna. – Oddaj mu te słuchawki. – Odwróciła się, pozostawiając tylko jedną dłoń na kierownicy. – Niech słucha, jak to mu pomaga.

– Dzwonię do ojca! – zagroziła nastolatka i wyciągnęła telefon z kolorowej torebki z pomponem.

– Nie! – zaprotestowała ostro matka. – On nie odbierze. Już nie odbierze… – dopowiedziała szeptem.

– No tak, on przecież nigdy nie odbiera – burknęła i wymieniła wymowne spojrzenia z bratem.

Miała wrażenie, że Jazz za moment ją wesprze, że przemówi matce do rozumu. Ten jednak nieugięcie milczał.

Za moment ponownie włożył słuchawki i wpatrywał się w okno.

Lizi westchnęła, jej telefon pozostał w ręce, zablokowany. Przez chwilę w samochodzie wybrzmiewała jedynie pogodna melodia z radia, tak bardzo kontrastująca z napięciem narastającym w brzuchu siedemnastolatki.

– Nie myśl, że tak łatwo ci odpuszczę. Nie jestem już dzieckiem! – wrzasnęła do skupionej na jeździe matki.

Rosanna szybko zareagowała. Wyłączyła radio, a jej twarz mocniej się napięła. Cisza w samochodzie stała się przytłaczająca.

– Robię to dla was! – Spojrzała na córkę z takim natężeniem, że ta poczuła, jak gula wzbiera w jej gardle. – Przepraszam – wyszeptała po chwili. Z powrotem włączyła muzykę. – A jeśli chodzi o wasze telefony, musicie je wyłączyć i mi oddać.

– Co?! – Teraz oburzył się Jazz, do którego komunikat dotarł mimo dudniącej w słuchawkach muzyki.

– To konieczne. Ta wycieczka musi odbyć się bez telefonów – wyjaśniła spokojnie. Sprawnie otworzyła schowek, w którym wcześniej umieściła niewielką metalową skrzynkę.

– Chodzi o naszą lokalizację, prawda? – zauważyła Lizi, szybko łącząc fakty.

– Nie – skłamała Rosanna. – Chodzi o nasz komfort i udaną wycieczkę. – No dalej. I bez dyskusji.

– Zrobisz to? – Nastolatka skierowała pytanie do brata.

– Ale jak wtedy będę słuchał muzyki?

– O mój Boże, będziesz skazany na rozmowę z matką i siostrą, jaki ty jesteś biedny – zadrwiła Rosanna. – Przygotowałam dla ciebie MP3. Pewnie nawet nie wiesz, co to jest.

– Pewnie, że wiem – stęknął i przejął od matki urządzenie. – Ale coś jest na niej w ogóle nagrane?

– Tak, same najlepsze hity z mojej młodości – odparła i upewniając się, że droga przed nimi jest pusta, puściła jedną ręką kierownicę, odwróciła się i wyrwała komórkę z ręki syna. Wyłączyła ją, po czym umieściła w skrzyneczce obok własnego telefonu. – Lizi, nie każ mi dłużej cię prosić. To dla mnie bardzo ważne.

– Jezu, dobra. – Dziewczyna wywróciła oczyma i podała matce telefon. – Kiedy nam je oddasz? – dociekała z wykrzywioną w grymasie twarzą.

– Wkrótce, obiecuję.

Jak tylko będziemy bezpieczni – dodała już w myślach.

Rozdział 2

Światło zaczęło ustępować miejsca ciemności.

Lizi nie umiałaby powiedzieć, w którym momencie zasnęła. Czy tuż po oddaniu matce telefonu, czy dopiero kilka chwil później? Ważniejsze jednak niż powód zaśnięcia było to, co zdołało ją wybudzić.

Radio w samochodzie nie grało, a jedynie ze słuchawek brata, który wciąż drzemał, sączyła się stłumiona muzyka.

Lizi dostrzegła, jak matka zwiniętą w pięść dłonią uderza w kierownicę.

– Wszystko w porządku? – rzuciła cicho, a kiedy wróciły do niej wspomnienia tego, co wydarzyło się przed zaśnięciem, to pytanie wydało się jej strasznie trywialne. Nic nie było w porządku. – Mamo? – ponagliła.

Rosanna zwilżyła językiem spierzchnięte usta i po raz kolejny błagalnie zerknęła na wskaźnik paliwa. Poczuła, jak zimny dreszcz przebiega jej po plecach. Od dawna jechali na rezerwie. Już kiedy wyjeżdżali, wskaźnik był blisko czerwonego pola. Keller wierzyła, że na trasie znajdą jakąś stację. Jednak… myliła się.

– Kończy nam się paliwo – powiedziała tak, by nie obudzić syna.

– To nic, zaraz gdzieś staniemy i zatankujemy, prawda? – Lizi starała się myśleć pozytywnie.

Matka jednak pokręciła głową.

– Do najbliższej stacji dzieli nas co najmniej trzydzieści minut drogi.

Lizi zerknęła na wskaźnik i szybko wróciła wzrokiem do matki. Jej usta zacisnęły się w cienką kreskę.

– Robi się już ciemno – zauważyła z lękiem, patrząc za okno.

Rosanna starała się nie panikować. Skręciła w boczną, wąską drogę.

– Rozglądaj się. Może tutaj coś znajdziemy. Nie możemy się zatrzymać – powiedziała, starając się brzmieć spokojnie.

Długie światła samochodu rzucały łunę na jezdnię oraz majaczące w oddali budynki, jezdnia była całkowicie pusta. Każda kolejna minuta i każdy przejechany kilometr powodowały u Rosanny ból głowy i trzewi. Świadomość, że za moment mogą utknąć bez paliwa, nie będąc jeszcze dostatecznie daleko od domu, wręcz ją paraliżowała.

– I jak? Widzisz coś? – szepnęła bezradnie do wlepionej w szybę Lizi.

Ale jeszcze zanim córka zdążyła odpowiedzieć, stary ford gwałtownie szarpnął. Pojazd już tylko przez moment cicho i spokojnie sunął po asfalcie, mimo że Rosanna z całych sił dociskała pedał gazu. Udało jej się skierować auto jedynie na pobocze.

Zacisnęła dłonie na kierownicy, wpatrując się bezradnie przed siebie. Ciemny asfalt ciągnął się w nieskończoność.

– Obudź brata – nakazała surowo. – Musimy iść.

– Ale jak to? – przestraszyła się Lizi, jej ręce zaczęły się nerwowo zaciskać na kolanach. – Może lepiej zostańmy. Włączmy telefon i wezwijmy pomoc. Tata mógłby…

– Przestań! – spiorunowała córkę.

Wzrok Lizi przesunął się nerwowo po okolicznych cieniach. Na znak swojej determinacji wcisnęła przycisk blokujący drzwi, jakby zamknięcie się w samochodzie miało ją ochronić przed tym, co czaiło się na zewnątrz.

– Przejdziemy się kawałek, znajdziemy stację i kupimy kanister z paliwem. – Rosanna wygięła się za fotel i sama szturchnęła wciąż drzemiącego Jazza. – Kochanie, wstawaj – szepnęła do niego błagalnie.

– Co jest?! – wystraszył się piętnastolatek.

– Matka znowu wymyśla. – Lizi ubiegła jej odpowiedź.

Rosanna przeszyła ją wzrokiem.

– Skończyło się paliwo, musimy wyjść i poszukać stacji – wyjaśniła spokojnie.

– To może pójdź sama, a my na ciebie poczekamy – zaproponował z błyskiem w oku.

– Nie. Musimy być razem.

– Zabierasz nas na wycieczkę i nie zatankowałaś auta? Co z ciebie za matka? – wypalił i splótł ramiona. – Nigdzie nie idę.

– No w końcu mówisz z sensem! – Nastolatka klasnęła w dłonie.

– Nie ma dyskusji. Idziecie ze mną – oznajmiła Rosanna i natychmiast opuściła auto.

Rodzeństwo wymieniło się spojrzeniami i niemal równocześnie głośno westchnęło. Jednak oni również wyszli.

– A co, jeśli będziemy iść godzinę i nie znajdziemy stacji?

– Znajdziemy – zapewniła, stojąc kilka kroków przed dziećmi.

Gęste burzowe chmury niemal całkowicie przesłaniały księżyc, przez co noc była ciemna i nieprzyjazna. Chłód przenikał aż do kości. Wzbierający wiatr szarpał ubraniami i unosił ziarenka piasku, które wpadały im do oczu. Okoliczne pola i podwórza wydawały się opustoszałe, nigdzie nie paliło się światło. Na podjazdach nie stały auta, ogrodowe meble albo zabawki. Żadnego znaku życia.

Trzask łamiącej się pod stopami Rosanny gałązki sprawił, że zadygotała.

Lizi i Jazz szli za matką, zgarbieni.

– Zimno mi – wymamrotała Lizi, pocierając ramiona dłońmi. Jej oddech zmieniał się w białe obłoki. – Boże, gdzie ty skręciłaś? – dorzuciła, orientując się, że mijane domostwa są martwe. – Nie znajdziemy żadnej stacji. – Jej głos był pełen rezygnacji.

Rosanna zacisnęła zęby.

– Pobiegnijmy, rozgrzejesz się – zaproponowała.

– Ty tak na serio?

– Tak, dalej, dzieci – ponagliła i sama przyspieszyła kroku, starając się nie myśleć o strachu, który ściskał jej serce.

Ciemność wokół zdawała się gęstnieć, a dźwięk ich kroków odbijał się echem w pustce. Rosanna zwiększyła tempo. Lizi i Jazz biegli tuż za nią.

– Mamo, to nie ma sensu… – zaczął Jazz, ledwo łapiąc oddech, ale Rosanna zignorowała go, uparcie patrząc przed siebie; w ciemności dostrzegała coś, czego oni nie widzieli.

Lizi zwolniła, zgięła się wpół, próbując złapać oddech. Jej twarz była blada, a po czole spływały krople potu. Oparła się o drzewo rosnące tuż przy drodze. Zdziwiła się, że pod palcami zamiast szorstkiej kory czuje coś dziwnego. Gładkiego i zimnego.

Brzoza, o którą się oparła, była niemal całkowicie obskubana z kory, jej pień wyglądał nienaturalnie goło. Rozejrzała się wokół i zauważyła, że wszystkie drzewa wzdłuż drogi były podobne – pozbawione zewnętrznej warstwy, jakby coś lub ktoś z jakiegoś powodu ją zdarł.

A może drzewa są chore? – Na tę myśl natychmiast się odsunęła.

Serce Lizi przyspieszyło, a zimny dreszcz przebiegł jej po plecach.

– Mamo! – zawołała za kobietą, która już stanowczo ją wyprzedziła. – Powinniśmy wrócić do samochodu!

Rosanna odwróciła się przez ramię. Z dezaprobatą pokręciła głową. Ani Lizi, ani Jazz za nią nie nadążali.

Co ja, u licha, robię? – zgromiła się w myślach.

Już miała się zgodzić i wrócić z dziećmi do auta, jednak w tej samej chwili kątem oka zarejestrowała w oddali słabe światło.

Palcem wskazała kierunek.

– Patrzcie! – W jej oczach pojawił się błysk. – Musimy skręcić. Jeszcze tylko kawałek. Dacie radę. – Podbiegła do córki i zarzuciła sobie jej ramię na szyję. – Jazz, no dalej, pomóż siostrze.

Jazz, choć zmęczony niemal tak samo mocno jak Lizi, podbiegł do niej i chwycił za drugie ramię. Zaczęli iść w stronę światła.

Obskubane z kory drzewa, przypominające nagie kości, zaczęły pulsować. Prawie niesłyszalne wibracje emanowały z pni i rozchodziły się w powietrzu. Lizi poczuła, jak dźwięk wnika w jej tkanki, kierując się do w mózgu.

Im bardziej zbliżali się do celu, tym drzewa stawały się bardziej różnorodne. Pojawiały się smukłe sosny, rozłożyste dęby i pokręcone wierzby, ale niezależnie od gatunku wszystkie nosiły ślady uszkodzeń. Część wyglądała, jakby choroba zżerała je od środka. Z niektórych gałęzi zwisały kolorowe ozdoby – szmatki, wstążki, małe lalki. Kołysały się na wietrze.

Kiedy Jazz zadarł głowę i spojrzał na jedną z nich, na czubku nosa poczuł pierwszą kroplę deszczu.

– Zaczyna padać – bąknął.

– Nie zatrzymujcie się – nakazała matka.

Rosanna już dyszała, ale budynek przed nimi rósł w miarę, jak się do niego zbliżali. Stacja benzynowa stawała się coraz bardziej wyraźna. Uszkodzony, podświetlany szyld rzucał przygaszone światło na otoczenie. Stare dystrybutory były pokryte rdzą i pajęczynami, na których osadzały się krople deszczu. W powietrzu czuć było mieszankę zapachów: benzynę, wilgoć wzbierającej ulewy i przytłaczający zapach stęchlizny.

Obok stacji znajdowała się myjnia, której sufit opadł częściowo na bok. Metalowe szczotki, które kiedyś służyły do czyszczenia samochodów, wisiały powyginane.

Przy jednym z wyjazdów stał stary samochód, który wyglądał, jakby został tam porzucony przed laty. Jego karoseria była całkowicie zardzewiała.

Nie zdążyli się przyjrzeć samemu budynkowi. Wiedzieli tylko, że był stary, z odpadającą farbą, a na jego dachu wisiał ten neonowy migoczący szyld, z którego kilka liter już dawno zgasło.

Gdy drzwi stacji otworzyły się z głośnym brzęczeniem dzwoneczka, Kellerowie wbiegli do środka, byli już cali przemoczeni. Deszcz rozpadał się na dobre.

Zostawili na podłodze mokre smugi.

– Zostańcie za mną – nakazała Rosanna i odgrodziła dzieci ramieniem od wnętrza budynku. – Dzień dobry! – zawołała, a jej głos odbił się echem w pustym pomieszczeniu. Miała nadzieję, że ktoś się pojawi, jednak po chwili ciszy ją straciła.

Z wahaniem podeszła do kasy, gdzie leżały porozrzucane paragony i niepoukładane zakurzone teczki; ktoś opuścił stanowisko w pośpiechu. Oparła się o blat, nachylając się, by zajrzeć na ciemne zaplecze. Czekała dłuższą chwilę, jednak w głębi stacji nie dostrzegła żadnego, choćby najmniejszego ruchu.

W tym czasie uwagę Jazza i Lizi przyciągnęły stojące wzdłuż ścian regały z przeróżnymi produktami spożywczymi, higienicznymi i drobnym AGD w starym stylu.

Rosanna zerkała na dzieci, jednocześnie próbując skupić się na znalezieniu kanistra z paliwem.

Lizi wyciskała wilgotne włosy w ręcznik, który znalazła na jednej z półek, obserwując przy tym krople deszczu, które uderzały w przeszklone drzwi. Strugi wody płynęły po szybach jak wąskie ruczaje, oddzielając ich od rzeczywistości i przetrzymując w tej dusznej przestrzeni.

Jazz z lekkim uśmieszkiem zmierzał w stronę lodówki z napojami energetycznymi. Jego buty pozostawiały mokre ślady na ciemnych płytkach. Energiczna muzyka sączyła się mu do uszu przez słuchawki.

Rosanna znów zerknęła na nieoświetlone zaplecze. W końcu, jakby pod wpływem impulsu, zdecydowała, że musi zanurzyć się w tę ciemność. Jeśli ktoś tutaj pracował, choć kurz na kasie tego nie wskazywał, to musiał drzemać na tyłach. Zatrzymała się na moment, lekko przekręciła głowę. Była niemal pewna, że usłyszała w oddali szelest. Spojrzała za siebie – Lizi nadal wyciskała włosy w ręcznik, a głowa jej syna (który przerósł już starszą siostrę) wystawała zza najbardziej odległych regałów. Kobieta z trudem przełknęła ślinę i poszła dalej.

Jazz wyciągnął rękę po puszkę napoju energetycznego. Nie mógł się doczekać, aż poczuje słodki smak na wysuszonym języku. W zasadzie sądził, że ta wycieczka nie jest taka zła. Najważniejsze, że byli razem. On, Lizi i mama. Już dawno nic razem nie robili. Szkoda tylko, że tata nie był z nimi.

Chłód metalu przyjemnie ciążył w dłoni. Jazz zerknął na etykietę puszki, którą trzymał w dłoni. Nazwa była napisana dziwnym fontem. Pochylił się lekko, by ją odczytać. Tab Root Beer. Piętnastolatek nie mógł sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek widział coś takiego. Był niemal pewny, że ten napój został wycofany ze sprzedaży. Ta zakurzona puszka musiała stać na półce i czekać na niego od dawna. Prawie automatycznie przekręcił znalezisko, aby sprawdzić datę ważności, ale wtedy coś zupełnie innego przykuło jego uwagę.

Na aluminiowej powierzchni innej puszki, którą odsłonił, ściągając z regału Tab, wykwitała czerwona plamka. Jazz poczuł, jak serce mu przyspiesza, ale nie mógł oderwać wzroku. Coś kazało mu jej dotknąć. Powoli wyciągnął dłoń. Jego palce zbliżały się do metalu. Nagle zatrzymał się, czując oddech na karku. Całe jego ciało zdrętwiało.

– Lepiej tego nie dotykaj, młody człowieku – usłyszał niski, zachrypnięty głos.

– Mamo! – wyrwało się niemal natychmiast z jego ust, a puszka wypadła z jego dłoni i potoczyła się po mokrych płytach.

Zamiast Rosanny szybciej dobiegła Lizi. Zacisnęła dłoń na ramieniu brata i wspólnie uczynili jeszcze dwa kroki w tył, oddalając się od postawnego mężczyzny.

Postura przybysza była imponująca. Jego obfity brzuch odznaczał się pod zbyt ciasną koszulą w kratę. Na koszulę miał nałożone sprane ciemne ogrodniczki. Rosanna, słysząc krzyk syna, z przerażeniem w oczach zmieniła kierunek i wróciła do sklepu.

Mężczyzna zatrzymał toczącą się puszkę stopą, po czym się pochylił, by ją podnieść. Wtedy Jazz zwrócił uwagę na jego wyjątkowo brudne paznokcie, które nie były w komplecie. Dwa palce prawej dłoni były krótsze, a na ich końcach brakowało paznokci. Może odciął je sobie nieumyślnie podczas pracy, a może to efekt czyjejś brutalnej interwencji?

Na głowie nieznajomego tkwił zniszczony słomkowy kapelusz, z którego wystawały luźne, zżółkłe nitki.

– Co się sta… – zaczęła Rosa, ale słowa utknęły jej w gardle, gdy zobaczyła mężczyznę.

Jej wzrok prześlizgnął się po jego sylwetce. Coś było nie tak. Pomimo ulewy, która szalała na zewnątrz, na facecie nie było ani jednej kropli wody. Koszula, ogrodniczki, kapelusz – wszystko było suche, jakby ten deszcz nigdy go nie dotknął.

Rosanna zbladła, próbując jednocześnie zrozumieć, jak to możliwe. Kiedy chwilę temu omijała kasę, kierując się na zaplecze, uważnie obejrzała sklep. Wewnątrz były tylko jej dzieci. Poza głównymi drzwiami nie było żadnego innego wejścia. A jednak ten facet stał przed nimi, a nie mógł przecież pojawić się znikąd.

Kobieta odruchowo stanęła przed dziećmi, znowu odgradzając je swoim ciałem.

– Wołałam pana – zaczęła niepewnie, decydując się na zignorowanie tego, że pojawił się znikąd. – Parę razy wołałam, zapukałam w blat, a poza tym dzwonek dzwonił tuż po naszym wejściu. Potrzebujemy kupić kanister benzyny. Jedziemy na wycieczkę, a samochód nam padł kilka kilometrów stąd. Przyszliśmy na pieszo. Weźmiemy tylko kanister i już nas nie ma – zapewniła, zakładając, że taki scenariusz zapewni im bezpieczeństwo.

– Zwariowała pani? Nie odjedziecie w taką ulewę. Proszę zostać – zaproponował i uśmiechnął się do nich, odsłaniając swoje pożółkłe zęby.

– Nie, bardzo się spieszymy. Dziękuję – odparła i zarzuciła ramiona na swoje niemal zamrożone dzieci.

Mężczyzna znacząco spojrzał na kałużę wokół ich butów i błoto, które nanieśli, a radość z jego ust momentalnie zeszła.

– Oj, niedobrze, moja mamusia nie lubi brudu – mruknął, ciumkając pod nosem.

Rosanna zmarszczyła czoło i wyobraziła sobie jego „mamusię”, która musiała mieć już przynajmniej siedemdziesiąt, a może i osiemdziesiąt lat, patrząc na zmarszczki na czole tego człowieka. Jeśli w ogóle jeszcze żyła, to na pewno byłaby zmartwiona stanem swojego syna.

– To po ile ten kanister? – zapytała z nadzieją, że odwróci uwagę sprzedawcy, zanim ten wybuchnie gniewem.

– Nie wiem, czy jeszcze mamy jakiś kanister. Muszę sprawdzić.

– To proszę iść. Tak jak mówiłam, spieszymy się.

– Jasne. – Na jego pomarszczonej twarzy znowu zagościł uśmiech. Kiedy odchodził w kierunku kasy, z ust Lizi wyrwał się długo wstrzymywany oddech ulgi.

– Dziwak – bąknęła pod nosem, sądząc, że starzec tego nie usłyszy.

– Ale… – powiedział bardzo głośno i odwrócił się do nich przez ramię. – Nie odjedziecie.

– Słucham? – odezwała się zaskoczona Rosanna.

– Mówiłem: nie odjedziecie stąd – powtórzył z naciskiem, a w jego głosie zabrzmiała nuta niecierpliwości.

Po plecach Rosanny przebiegł prąd.

– Nie ma sensu. Już nie ma sensu… – W budynku rozległ się jeszcze jeden głos, tym razem cieńszy i cichszy, bardziej ochrypły. Kobiecy. – Musicie zostać. – Z ciemności zaplecza wyłoniła się kobieta. Pachniała starością i miętówkami. Była drobna i pochylona, wspierała się na drewnianej lasce. Jej dłonie i twarz lekko się trzęsły. – Mój syn naszykuje kanister, ale jutro – oznajmiła spokojnie. – Jest ciemno i okropnie leje. Gdziekolwiek tak bardzo się spieszycie, jazda dziś już nie ma sensu. Nic nie będziecie widzieć, a może i dojdzie do jakiegoś nieszczęścia na drodze. Lepiej zostać i wyjechać z samego rana. Poprowadzę was do pensjonatu, jest tuż za stacją. Na pewno go zauważyliście.

Rosanna wymieniła spojrzenia z Jazzem. Ani ona, ani on nie widzieli żadnego hotelu, ale prawdę mówiąc, oboje byli tak skupieni na biegu i świetle neonowego szyldu, że nie dostrzegli niczego, co znajdowało się za budynkiem stacji.

– Hotel? – zapytała niepewnie, próbując zebrać myśli.

– Dokładniej mówiąc to pensjonat – uściśliła staruszka, uśmiechając się ciepło, jakby mówiła o miejscu, które zna i kocha od lat. – U nas jest inaczej niż w hotelu. Ciszej, przytulniej. Nie ma tłumu ani pośpiechu, każdy gość jest traktowany jak członek rodziny. Przygotujemy wam pokój: ciepły, suchy, z miękką pościelą. Jak w domu. Zostaniecie na noc, a rano dostaniecie kanister. I na śniadanie, jeśli zechcecie, podamy coś ciepłego. Taki u nas zwyczaj.

– Nasze torby zostały w aucie, nie mamy nawet ubrań na zmianę… – Rosanna uznała, że poda to jako argument.

– To nic. Wszystko wam damy – zapewniła staruszka.

Lizi przestąpiła z nogi na nogę. Kiedy biegli tutaj w deszczu, marzyła o łóżku i kocu. Widok burzy przez szybę potęgował to pragnienie, mimo że dziwna para ludzi wzbudzała niepokój. Może przenocowanie w ich pensjonacie to była jedyna słuszna opcja?

Pociągnęła matkę za rękę i szepnęła jej do ucha:

– Mamo, może zostańmy. Jestem taka zmęczona.

– Dobrze, zostaniemy – podjęła decyzję Rosanna. – Ale wyjedziemy od razu o świcie. – Kiwnęła do dzieci, a później przeniosła wzrok na postawnego mężczyznę, sądząc, że to on jest prawdziwym szefem tego przybytku. – Za pokój zapłacę gotówką i zależy mi na pełnej anonimowości. Nie pokażę dowodu ani nie podam nazwiska. Jeśli ktoś pojawi się w hotelu i zapyta o porzucony na poboczu samochód, to powiecie, że nic na ten temat nie wiecie. Czy to jasne?

Lizi i Jazz momentalnie zbledli. Wszelkie nadzieje, że matka naprawdę zabrała ich na zwykłą wycieczkę – tak jak zapewniała w aucie – prysnęły jak bańka mydlana. Nie było mowy o żadnym powrocie. Dopiero teraz uświadomili sobie w pełni, że naprawdę uciekli z domu.

Rozdział 3

Staruszka trzęsła się niemal na całym ciele. Jej zaciśnięta na rączce laski dłoń drżała niekontrolowanie, a stopy ledwo podnosiły się nad błotem. Z każdym stąpnięciem w miękką ziemię głęboko wbijała się laska. Bez niej prawdopodobnie nie mogłaby zrobić ani jednego kroku. Mogło to sugerować zaawansowany artretyzm lub inną wyniszczającą chorobę.

Rosanna przez moment poczuła nawet chęć, by zaproponować jej oparcie się o własne ramię, ale w ostatniej chwili się powstrzymała. Zdecydowała, że lepiej będzie być w pełni gotową na ewentualną ucieczkę bądź odparcie ataku. Najważniejsze dla niej było bezpieczeństwo jej dzieci. Jednak ta decyzja sprawiła, że cała rodzina wlokła się w deszczu za wolno posuwającą się naprzód staruszką. Z każdą sekundą woda coraz mocniej wdzierała się do ich butów, potęgując poczucie dyskomfortu.

– Mamo, to tam? Możemy podbiec pod daszek? – zapytał Jazz, obejmując się ramionami i lekko trzęsąc z zimna. Dłonią wskazał na zarys ciemnego budynku jawiącego się w oddali. Na głowę miał zarzucony kaptur bawełnianej bluzy, jednak ten już całkowicie przemókł.

– Przestań – syknęła Rosanna. – Tak nieładnie.

Jazz potarł kark, co zawsze robił, gdy coś go frustrowało bądź niepokoiło. W ciemności matka nie mogła tego dostrzec.

– Niech biegną – wtrąciła się staruszka, która ociężale prowadziła ich naprzód. – Nie ma co tak moknąć.

– Nie, spokojnie. Nie jesteśmy z cukru – zapewniła i złapała rękaw bluzy syna, który już przygotowywał się do biegu. – Chcę mieć was cały czas blisko – dodała szeptem do chłopaka.

Co chwila oglądała się za siebie, obawiając się, że ktoś lub coś może ich śledzić. Niepokój mieszał się z irytacją, ponieważ zamiast pędzić autostradą i oddalać się od domu, utknęli w jakimś dziwnym miejscu.

Przez krótki moment na niebie przysłoniętym burzowymi chmurami coś zalśniło. Blask był na tyle silny, że przyciągnął uwagę całej grupy. Światło pulsowało i przemieszczało się w błyskawicznym tempie. Samolot. Musiał lecieć naprawdę nisko. Staruszka raptownie przyspieszyła, nadal się trzęsła, a jej laska głęboko zagłębiała się w ziemię, jednak zdawało się, że mimo bólu jej motywacja do schowania się w pensjonacie momentalnie wzrosła.

– To boczne wejście – oznajmiła, siląc się na obojętny ton głosu. – Dopiero jutro rano zobaczycie, jaki ten pensjonat jest potężny i piękny.

– A jak właściwie się nazywa? – dociekała Rosanna, oddychając z ulgą, gdy w końcu znaleźli się pod daszkiem.

Staruszka otwierała drzwi kluczem, co wydało się Kellerom nieco dziwne. Rosanna zastanawiała się, co by było, gdyby któryś z gości miał ochotę opuścić budynek nocą lub gdyby przybył ktoś nowy, taki jak oni, zainteresowany wynajęciem pokoju. Hotele standardowo nie zamykają się na noc, a ta praktyka mogła sugerować, że Rosa słusznie oceniła tę okolicę jako wyjątkowo niepokojącą. Chyba że to tyczyło się wyłącznie bocznego wejścia. Może główne drzwi pozostawały otwarte? Tego nie mogła być pewna.

– To Pensjonat Starej Szkoły – odpowiedziała z chrypką w głosie kobieta.

– I rozumiem, że pani jest jego właścicielką?

– Teraz już syn.

Drzwi ustąpiły, a oni weszli do środka.

Ciepłe, suche powietrze rozprzestrzeniało się wokół nich, dając chwilę wytchnienia po marszu. Każda ściekająca z nich kropla wchłaniała się w gruby dywan leżący w niedługim hallu.

– Ta Stara Szkoła to stąd, że tu kiedyś była prawdziwa szkoła, czy że pensjonat jest prowadzony od pokoleń? – zapytał Jazz, wyraźnie zaciekawiony, co wywołało zdziwienie nie tylko matki, ale i samej staruszki.

Wnętrze pensjonatu wyglądało no niebywale ciepłe i przytulne, co kontrastowało z godzinami spędzonymi w aucie, później na deszczu i na obskurnej stacji benzynowej.

– Obie odpowiedzi są prawidłowe, młody człowieku – odparła kobiecina, wpatrując się przy tym w wielki stojący zegar, który umieszczono w saloniku na końcu hallu.

– Przeczytamy sobie w internecie. Jutro nie będzie już czasu na rozmowę. O świcie od razu wyjeżdżamy – zauważyła Rosanna. – Czy o piątej stacja będzie już otwarta i kanister będzie gotowy?

– Oczywiście. – Staruszka posłała do niej niewyraźny uśmiech, a później jej twarz znowu szybko się napięła. – Zaraz wybije północ. Lepiej zaprowadzę was już do pokoju – odparła, jej mokra laska stukała rytmicznie o posadzkę.

– Myślałam, że jest już znacznie później – zauważyła Rosanna.

– Na szczęście nie… Na szczęście nie – wydukała kobieta, prowadząc ich do windy.

Metalowe drzwi były naznaczone drobnymi śladami rdzy i mniejszymi oraz większymi zadrapaniami, które zdradzały wiek windy i całego budynku.

– Dziwne, że nigdy nie słyszałam o tym miejscu.

– Rzeczywiście to dziwne, bo ma bardzo długą i piękną historię. Jutro wam ją opowiem – zapewniła, wybierając czwarte piętro.

Rosanna teatralnie westchnęła. Nie zamierzała po raz drugi powtarzać, że „jutro już nas tutaj nie będzie!”.

Po naciśnięciu przycisku rozległ się głuchy, zgrzytliwy dźwięk, a potem dźwignia mechanizmu zaczęła się powoli poruszać, wprawiając całą kabinę w nieprzyjemne drżenie.

Podłoga windy była wyłożona takim samym dywanem co hall pensjonatu. Wewnątrz czuć było zapach starości oraz miętówek – taki jak ten, który wdarł się do nozdrzy Rosanny, gdy staruszka wyłoniła się z mroku na stacji benzynowej.

Czasami można było poczuć, jak mechanizm na chwilę traci stabilność, powodując mocniejsze wstrząsy.

– Chyba przeciążyliśmy windę – wymamrotała, nerwowo pocierając spocone dłonie.

– Ależ skąd, złotko. Wytrzyma – odparła pogodnie seniorka.

Rosanna, przywierając do ściany, trąciła córkę łokciem. Musiała czymś zająć myśli, żeby nie wyobrażać sobie, jak winda nagle urywa się i spada.

– Co z tobą? Dlaczego milczysz? To do ciebie niepodobne – zauważyła półgłosem.

Córka wzruszyła ramionami.

– Jestem bardzo zmęczona. Chcę się już położyć – odparła wymijająco.

Rosa dobrze wiedziała, że nie chodzi wyłącznie o zmęczenie.

Winda wreszcie dotarła na czwarte piętro. Cała podróż trwała niemal tyle, ile trwałby marsz po schodach, choć to byłby wysiłek nie do pomyślenia dla schorowanej staruszki. Drzwi otworzyły się z przeciągłym, głośnym zgrzytem, jakby mechanizm do ostatniej chwili walczył o życie.

Staruszka wskazała im kierunek dłonią.

– Pokój numer szesnaście. Ostatni wolny. Klucz już jest w drzwiach, a pościel świeża – dodała z tajemniczym błyskiem w oku. – Spodziewaliśmy się was. Ja zaraz zjadę i przywiozę wam ręczniki oraz mydło.

– Dziękuję! Jutro rano ureguluję opłatę! – zawołała Rosanna, kiedy drzwi windy zamykały się za staruszką z trzaskiem.

Rosanna i dzieci ruszyli zgodnie z poleceniem. Gdy pokonywali korytarz, słyszeli za mijanymi drzwiami chrapanie niektórych gości. Każdy krok zostawiał mokre plamy na podłodze. Kiedy dotarli do pokoju numer szesnaście, klucz rzeczywiście znajdował się w zamku.

Lizi i Jazz niemal od razu wbiegli do środka, marząc o tym, aby rzucić się na łóżko.

– Będziemy spać we trójkę na jednym łóżku? – zmartwiła się Lizi, zastygając w progu niewielkiego pomieszczenia.

– To chyba kantor na szczotki, a nie pokój – prychnął poirytowany Jazz. – Poprosimy o wymianę?

– To ostatni wolny, ta pani przecież mówiła. Nie przesadzajcie, prześpimy się tylko kilka godzin i odjeżdżamy.

– I uciekamy – rzuciła pod nosem Lizi, ale matka już tego nie skomentowała.

Na ścianach pokoju przyklejona była stara i w wielu miejscach odchodząca już tapeta w mdłożółte romby. Okno zasłaniały firany ciężkie od kurzu, ale leżąca na łóżku pościel naprawdę wydawała się czysta.

– Zobaczmy, czy pod materacem nie pa pluskiew – zaproponowała matka i przeszła dwa kroki do rogu stelaża.

Lizi jej pomogła, a Jazz rozglądał się dalej. Dostrzegł bardzo stary telewizor z dużą skrzynią. Kiedy spróbował go włączyć, ekran rozbłysnął na chwilę i pojawiła się na nim mozaika szarości, a potem szybko zgasł, dając do zrozumienia, że w tym miejscu nie ma co liczyć na rozrywkę.

– Zostaw to – zgromiła go matka. – Jeszcze coś popsujesz.

– Tutaj już chyba wszystko jest zepsute. – Rzucił pilot na łóżko i przeszedł dalej. – Tu chyba nie ma łazienki.

– A za tą zasłonką?

– Że co?! – zdziwił się. – Myślałem, że to firanka przesłaniająca drzwi balkonowe. Kto robi takie coś w pensjonacie? – Lekko odchylił kolorową, śliską zasłonkę i w ten sposób odkrył łazienkę. – Och, Lizi ucieszysz się – zaśmiał się głośno. – Tu nawet nie ma prysznica.

– Żartujesz?! – zawołała i doskoczyła do brata.

Za kotarą w niewielkiej wnęce rzeczywiście znajdował się jedynie malutki sedes i umywalka. Brak lustra i ogólny stan łazienki sprawiły, że pokój przypominał dzieciakom bardziej więzienie niż miejsce noclegowe dla strudzonych wędrowców.

– To nic, nie musimy przecież dziś się kąpać – powiedziała Rosanna, próbując uspokoić pełne obaw dzieci.

– Może ty nie, ale ja cała śmierdzę… – zaczęła nastolatka, zamierzając kontynuować, gdy nagle drzwi pokoju zaczęły skrzypieć.

Staruszka wróciła, trzymając w ramionach świeże, puszyste ręczniki, które wyglądały tak, jakby dopiero co zostały wyciągnięte z pralki.

– Jesteście za głośno – zauważyła, kładąc ręczniki na nocnej szafce z lekkim westchnieniem. – Zdecydowanie za głośno… W tym miejscu panuje cisza, która powinna być szanowana.

– Przepraszam za dzieci. Denerwują się, że w pokoju nie ma prysznica. Są przyzwyczajone do innych standardów.

– Można się umyć we wspólnej łazience na końcu korytarza, ale lepiej zrobić to dopiero rankiem. Nie można używać jej nocą, aby nie przeszkadzać innym gościom – ostrzegła. – Za pięć minut wybije północ. Zegar na parterze jest bardzo głośny. Usłyszycie go i od tej pory nie powinniście wychodzić z pokoi. Czy to jest jasne?

– Jasne, nie ma problemu – odparła Rosa i wymownie spojrzała na swoje dzieci, dając im do zrozumienia, że nie chce mieć przez nie kłopotów.

– Czy chcecie dodatkowy koc? – zapytała z troską staruszka, mimo że jej głos był nadal mocno zachrypnięty. – Powinnam zdążyć jeszcze go dla was przywieźć z dołu.

– Nie, proszę nie robić sobie kłopotu. Kołdra wydaje się wystarczająco ciepła. Jesteśmy pani bardzo wdzięczni – odpowiedziała Rosa, zerkając na trzęsące się nogi i ręce staruszki, które zdradzały jej zmęczenie.

– Dobrze, to już kładźcie się spać.

– A telewizor? – wtrącił się niespodziewanie Jazz. – Jest jakiś magiczny sposób, aby zadziałał?

Seniorka zmierzyła go wzrokiem.

– Śpijcie. – Zbagatelizowała jego pytanie. – Proszę pamiętać, aby na noc zamknąć pokój na klucz – dodała, już wychodząc. – To szalenie ważne.

Gdy staruszka ich opuściła, Rosa spojrzała na syna.

– Jazz! Naprawdę nie wytrzymasz dnia bez telewizora?! Ogarnij się, na miłość boską. – Z dezaprobatą pokręciła głową. – Leć, pierwszy zrób siku i już się kładziemy.

Chłopak z nutą zawstydzenia kiwnął głową i szybko zniknął za kotarą.

– Będziemy spać w ciuchach? – zapytała Lizi.

– To co? – Rosa zwilżyła językiem spierzchnięte usta. Próbowała wyglądać i brzmieć bardziej pewnie, niż czuła się w rzeczywistości. – Położymy się w majtkach. Rozłożymy te ręczniki na materacu, żeby było bardziej higienicznie. To naprawdę tylko kilka godzin. Jutro przenocujemy w lepszym hotelu, tam się umyjesz i przebierzesz. Będzie dobrze, obiecuję.

Siedemnastolatka przewróciła oczami i z cichym westchnieniem usiadła na łóżku. Zaczęła zdejmować przemoczone ubrania. Rosa sięgnęła po jej ciuchy i rozwieszała je na oparciu krzesła. Później sama też ściągnęła dżinsy i mokrą bluzkę.

Wkrótce cała trójka Kellerów leżała ściśnięta na jednym łóżku. A do ich uszu dobiegło dudnienie z dołu. Północ.

Staruszka miała rację, mówiąc, że ten zegar jest bardzo głośny.

Rosanna zastanawiała się, czy nie budzi właśnie gości, którzy położyli się do łóżek wcześniej. Zastanawiała się też nad tym, kto właściwie wybiera na nocleg takie miejsce?

Pamiętała, że otrzymali ostatni wolny pokój. Czy to oznaczało, że było aż tylu chętnych do spania w takiej lokalizacji?

Koło stacji benzynowej ani przed pensjonatem nie dostrzegała żadnych samochodów. Chociaż nie. Zapomniała, że weszli jakimś bocznym wejściem. A auta zapewne były zaparkowane od frontu.

Deszcz za oknem cichł, ustępując miejsca dźwiękom starego budynku, które wypełniały pokój skrzypieniem podłogi i trzaskiem starej farby. Jazz chyba od razu zasnął, jego lekkie chrapanie wypełniało przestrzeń. Leżąca między dziećmi Rosanna miała nadzieję, że Lizi również wkrótce zapadnie w głęboki sen. Jednak jej życzenie się nie spełniło; dziewczyna z zamkniętymi oczami wciąż targała poduszkę, nie mogąc znaleźć wygodnej pozycji.

– Mamo. – Z ust Lizi wydobył się w końcu cichy szept. – Skoro Jazz już śpi, może powiesz mi, dlaczego uciekamy? Jestem już prawie dorosła, możesz mi zaufać. Nie musisz być z tym sama.

Rosanna oblizała usta, wpatrując się w skąpany w mroku sufit. Chciała jej powiedzieć. Bardzo chciała móc się z kimś tym podzielić. Ale nie mogła. Nie mogła i nie chciała jej tym obarczać.

– Śpij, córeczko. Jutro wszystko będzie dobrze – zapewniła.

Rozdział 4

Max Keller wracał do domu późnym wieczorem, zmęczony, ale jednocześnie szalenie usatysfakcjonowany. Jako naukowiec, który marzył o przełomowych badaniach, miał za sobą konferencję, która przebiegła pomyślnie. Udało mu się owinąć inwestorów wokół palca, przekonując ich do dofinansowania jego ambitnego projektu badawczego. Żmudne miesiące pracy, wyrzeczeń i setek nadgodzin w końcu przyniosły upragnione rezultaty. Nawet jazda powrotna w strugach deszczu nie była w stanie zepsuć mu świetnego humoru.

Zaparkował na podjeździe. Nie wjeżdżał do garażu za domem, bo wtedy musiałby przebiec kawał drogi, przez co całkowicie zmoczyłby kosztowny garnitur, który kupił specjalnie na tę konferencję. Wysiadając, nie zwrócił uwagi na to, że w domu nie paliło się już światło. Wierzył, że Rosanna czeka na niego z kolacją i razem z nim zechce świętować jego sukces. W końcu jakiś czas wcześniej napisał jej wiadomość, że wraca i że po drodze kupi szampana. Nie skłamał. Ściskał butelkę drogiego trunku w dłoni, a drugą nacisnął na klamkę. Drzwi były zamknięte. Czyżby Rosanna jednak zasnęła? – pomyślał. Na zewnątrz panowała kompletna ciemność, a jedynym dźwiękiem był rytmiczny szum deszczu bębniącego o dach samochodu.

Zajęło mu dłuższą chwilę, aby wydobyć klucz z nesesera, który trzymał w jednej ręce, podczas gdy w drugiej niósł butelkę szampana.

Klucz lekko zaskrzypiał w zamku, kiedy go przekręcał.

Wszedł do środka i od razu poczuł powiew chłodu. Rosanna musiała zapomnieć dołożyć do pieca. Postawił szampana na komodzie w przedpokoju. Zdjął błyszczące od deszczu buty i w skarpetkach wdrapywał się po schodach na górę do ich sypialni.

Kiedy popchnął drzwi i spojrzał na łóżko, nie dostrzegł sylwetki swojej żony. Poczuł, że coś jest nie tak.

– Rosanno?! – zawołał, stając w progu między korytarzem a sypialnią. Przez chwilę nasłuchiwał, jeśli jednak zdrzemnęła się na kanapie na dole, a nie w sypialni, powinna już się obudzić.

Odpowiedziała mu tylko cisza.

Wyglądało na to, że w domu nie ma nie tylko jego żony, ale także córki i syna.

Może dzieciaki są u znajomych?

To był najbardziej sensowny wniosek, do którego mógł dojść.

Wszedł w głąb sypialni, ściągnął marynarkę, i mimo że była mokra, to w zmęczeniu postanowił odwiesić ją do szafy. Jednak kiedy otworzył drzwi, coś go zatrzymało. Przejechał wzrokiem po pustych wieszakach, na których powinny wisieć bluzki i sukienki jego żony.

Max poczuł, że jego serce przyspiesza. Zaczął otwierać szuflady. Brakowało nie tylko sukienek, ale również bielizny i niektórych butów. W jednej z komód koszulki były niechlujnie rozrzucone, jakby Rosanna w pośpiechu wyszukiwała i wyciągała tylko te, które najbardziej lubiła.

– Co tu jest grane? – mruknął do siebie, próbując opanować narastające poczucie niepokoju.

Pobiegł do pokojów dzieci. Pierwszy był pokój Lizi. Kiedy otworzył drzwi, zobaczył, że jej łóżko było zasłane, ale część jej rzeczy zniknęła. Brakowało też jej telefonu i ładowarki.

W pokoju Jazza było podobnie.

Rosanna i dzieci musieli wyjechać, ale dlaczego? I dlaczego nic mu nie powiedzieli? A może mówili, tylko on przez tę konferencję i prezentację o wszystkim zapomniał?

Sięgnął po swój telefon i przescrollował ostatnie wiadomości z żoną w poszukiwaniu jakiegokolwiek śladu, że dokądś się wybierała. Jego ostatnia wiadomość informująca o powrocie pozostała bez odpowiedzi.

Max, próbując zachować spokój, wybrał numer Rosanny i niemal natychmiast usłyszał komunikat, że jej telefon jest wyłączony. Zostawił wiadomość na poczcie głosowej, prosząc, aby jak najszybciej do niego oddzwoniła.

Potem wybrał numer do Lizi. Również brak odpowiedzi. Próbował jeszcze zadzwonić do Jazza, ale i jego telefon był wyłączony.

To dziwne, to bardzo dziwne… Przecież jego dzieci non stop wisiały na telefonach i nie pozwoliłyby sobie, aby którykolwiek z nich się rozładował.

Max usiadł na łóżku syna, nie mogąc zrozumieć, co się stało. Dlaczego jego żona i dzieci zniknęły? Gdziekolwiek byli, coś ich zmusiło do opuszczenia domu.

Wstał z łóżka i zaczął chodzić po wszystkich pomieszczeniach, szukając jakichkolwiek wskazówek. Może była jakaś karteczka na lodówce, informująca, dokąd pojechali? Może liścik przy szafeczce na klucze?

W zlewie stała nieumyta filiżanka po kawie wypitej w pośpiechu.

Ciemność wokół niego zdawała się gęstnieć. Cisza w środku była przytłaczająca. Mimo szalejącej na zewnątrz burzy postanowił natychmiast zejść do garażu i sprawdzić, czy zastanie w nim auto żony.

Starego forda nie było. Garaż okazał się pusty.

Max nie wrócił do domu, tylko wsiadł do swojego samochodu z zamiarem poszukiwania rodziny. Po głowie krążyły mu same mroczne myśli. Podczas drogi jeszcze kilkukrotnie próbował dodzwonić się do żony, syna lub córki. Ich telefony nieugięcie pozostawały wyłączone.

Wypadek? Napadnięcie? Porwanie… Te obrazy wciskały się pod jego ciężkie ze zmęczenia powieki.

Nie chciał tego robić i wzbudzać paniki u innych, ale czuł, że nie ma wyboru. Wybrał numer do swojej teściowej. Gdyby i tym razem usłyszał, że telefon jest wyłączony, mógłby chociaż uznać, że to jego sprzęt nawalił. Ale nie… Teściowa po kilku sygnałach odebrała. Miała zaspany głos. Co od razu wzbudziło w Maksie przekonanie, że Rosanny u niej nie ma.

– Cześć, mamo. Wybacz, że tak późno. Po głosie słyszę, że cię obudziłem.

– Nie, nie. Dopiero się kładłam. Coś się stało? – dociekała z lekkim zaniepokojeniem. Jej zięć nie miał w zwyczaju dzwonić w inne dni niż w jej urodziny lub święta. – Coś z Jazzem? Wpakował się w kłopoty?

– Co? Nie – zdziwił się. – Chyba że ty coś wiesz na ten temat?

– Nie, ja nic nie wiem – zapewniła. – Po prostu tak czuję, że z tym chłopakiem prędzej czy później będą problemy. Jest za cichy, nigdy nie wiadomo, co mu w głowie siedzi. Nie to, co Lizi, ona to wulkan energii. Ale pozytywnej. Od małego taka była…

Max Keller zmarszczył czoło. Nie mógł dalej słuchać teściowej.

– Dzwonię, bo właśnie wróciłem do domu z konferencji i zauważyłem, że w domu nie ma Rosanny ani dzieciaków. Wygląda na to, że dokądś pojechali. Nie ma ich może u ciebie?

– Nie, nie ma – zapewniła. – Może pojechała do jakieś koleżanki albo do twojej matki?

– Nie, raczej nie, ale dzięki. Jeśli zadzwoni do ciebie, daj jej, proszę, znać, żeby się do mnie odezwała. Dobrze? Pewnie przed moim wyjazdem mówiła, dokąd się wybiera, ale kompletnie wyleciało mi to z głowy.

– Tak, oczywiście. I teraz to narobiłeś mi stracha, sama zaraz wybiorę do niej numer.

– Raczej nie ma sensu. I ona, i dzieci mają wyłączone telefony, ale spróbuj, na pewno nie zaszkodzi. Nie będę ci już przeszkadzać, mamo. Pojeżdżę po okolicy i ich poszukam albo rzeczywiście obdzwonię wszystkie jej koleżanki, tak jak mówiłaś. Trzymaj się i się nie przejmuj, to na pewno nic takiego.

– Max, czekaj. – Zatrzymała go w chwili, kiedy jego palec już zawisł nad czerwoną słuchawką. – A czy wy przypadkiem się nie pokłóciliście?

W samochodzie Maksa na chwilę zapadła cisza.

– Nie, mamo. Coś ty. Między nami wszystko jest dobrze. Cześć – odparł i obniżył palec.

Skłamał.

Prawda była taka, że tuż przed jego wyjazdem między nim a Rosanną doszło do kłótni. Bardzo poważnej. Wybuchnął, choć nie powinien. Możliwe, że powiedział i zrobił trochę za dużo… Nie miał pewności, czy jego dzieci też to słyszały.

Rozdział 5

Do uszu Lizi dotarł wysoki, przenikliwy skrzek. Jeszcze półprzytomna poczuła na ramionach mocny uścisk czyichś zimnych, kościstych palców. Otworzyła oczy i zobaczyła matkę, która potrząsała nią z desperacją.

– No już, wstawaj! Natychmiast! – Głos Rosanny drżał od nerwów.

W pokoju wciąż było niemal całkowicie ciemno. W kącie tliła się tylko jedna słaba lampa przysłonięta zakurzonym szarym abażurem.

– Co się dzieje? – wymamrotała Lizi, próbując zorientować się w sytuacji. Jednak zanim zdążyła otrzymać odpowiedź, matka potrząsnęła nią jeszcze mocniej.

– Czy wy chociaż raz możecie mnie posłuchać, zamiast dyskutować?! – krzyknęła prawie histerycznie.

Lizi próbowała skupić się na wstaniu z łóżka. Oczy miała ciężkie od snu, a nad ciałem wciąż panowało zmęczenie. Te kilka godzin w pensjonacie wcale nie przyniosło jej upragnionego wypoczynku i rozluźnienia. Ciągle czuła się drętwa i bezsilna. Materac był twardy i niewygodny. Jazz chrapał, a matka wierciła się obok, nie mogąc najwyraźniej zmrużyć oka. W dodatku Lizi miała wrażenie, że jej nieumyte ciało śmierdziało potem tak silnym, że aż robiło jej się od tego niedobrze.

Przesunęła nogi na krawędź łóżka i z trudem się podniosła. Jej wzrok padł na brata, który już był ubrany, więc i ona zaczęła powoli wkładać dżinsy.

– Są nadal mokre. – Zawahała się, czując wilgoć materiału.

– Trudno, zakładaj. Musimy natychmiast wychodzić – odpowiedziała Rosanna, podchodząc bliżej. Kucnęła przy Lizi, próbując pomóc jej założyć skarpetki i buty.

– Nie, zostaw – zaprotestowała dziewczyna, odpychając matkę.

– No to dalej. Szybko. – Rosanna zaczęła krążyć po pokoju jak zwierzę uwięzione w klatce. – Jak mogło do tego dojść? Jak mogło?! – Jej głos był drżący, prawie wybuchnęła płaczem. Przyłożyła dłonie do skroni, zaciskając palce na skórze, chcąc zdusić ból narastający wewnątrz głowy.

Lizi, już niemal w pełni ubrana, wstała i podeszła do matki. Złapała ją mocno za ramiona.

– Mamo, spokojnie! Co właściwie się stało? – Jej głos był pełen niepewności i lęku.

– Telefony zostały w aucie, nie nastawiliśmy budzika. Jest już po ósmej… – Jej wzrok skierował się na zegar ścienny wiszący nad starym telewizorem. – Już dawno powinno nas tu nie być. Boże, przecież on nas znajdzie. Znajdzie nas i…

– Mamo! – przerwała jej Lizi, ściskając mocniej matczyne ramiona. Spojrzała prosto w jej zamglone, wilgotne oczy. – Kto nas znajdzie? Co nam zrobi?

Rosanna zamilkła na moment. Próbowała zebrać myśli. Czuła, że nie może zaczerpnąć tchu, że jest uwięziona głęboko pod wodą, a Lizi, zaciskając na niej palce, jeszcze mocniej wpycha ją pod tę wodę.

– Nikt… Przepraszam. To nic takiego. – W końcu wzięła głęboki oddech i zmusiła się do sztucznego uśmiechu. – Jesteś gotowa? Weź bluzę. Założysz po drodze. Wychodzimy – powiedziała stanowczo, niemalże wypychając dzieci z pokoju, podobnie jak poprzedniego dnia wpychała je do samochodu.

Za sobą zostawili niezasłane łóżko, plamy deszczu i błota, które wżerały się już wcześniej w niekoniecznie doszorowaną wykładzinę, oraz niedokończone słowa, które Rosanna zdusiła w sobie.

Na korytarzu na szczęście nie natknęli się na żadnego gościa, z którym trzeba by wymieniać sztuczne uśmiechy. Zamiast starej windy wybrali schody i Keller wyznaczyła takie tempo, że na parterze Jazza i Lizi złapała zadyszka.

– Trzymacie się cały czas za mną. Biegniemy do stacji. Bierzemy kanister. Wracamy do auta, uzupełniamy paliwo i szybko wracamy tutaj, by zapłacić, a później od razu jedziemy dalej. Taki jest plan.

– Ale…

– Plan nie podlega dyskusji, Lizi – powiedziała, popychając drzwi.

Wychodzili bocznym wyjściem, tym samym, którym wczoraj wchodzili.

Na zewnątrz przywitało ich świeże powietrze po deszczu i krzyk starej kobiety.

– O Boże, co ja najlepszego zrobiłam! – zawołała Rosanna i doskoczyła do kobiety, którą właśnie popchnęła drzwiami. – Nie widziałam pani. Nie chciałam – tłumaczyła rozpaczliwie, starając się pomóc kobiecie się podnieść.

To była ta sama kobieta, która wczoraj ich tutaj wprowadziła, podała mydło i ręczniki. Rosanna ze wstydem musiała przed sobą przyznać, że nie zna nawet jej nazwiska.

– To nic. Nic się nie stało. Chociaż mogło. W moim wieku trzeba bardzo uważać, a w takim miejscu jak to nawet jeszcze bardziej. – Te słowa jeszcze nie do końca były dla Rosy zrozumiałe. – Właśnie do was szłam. Długo spaliście. A chciałam zaprosić was na kawę do naszej stołówki.

– Bardzo dziękujemy, ale biegniemy szybko po kanister. Wrócimy oczywiście zapłacić i znikamy.

– Chyba żartujesz, złotko. Prawie mnie zabiłaś, a teraz odmawiasz mi wspólnej porannej kawy i pogawędki? – powiedziała z udawanym oburzeniem, jej usta wygięły się w podkowę.

Rosanna, czując rumieniec wstydu, zmarszczyła czoło. Nie wiedziała, jak odpowiedzieć.

– Przepraszam, to trudna sytuacja – wyznała, wpatrując się w kostkę brukową i szukając odpowiednich słów. – Naprawdę nie mogę. Bardzo się spieszymy.

Staruszka pokiwała głową. Tak jak poprzedniego wieczora cała się trzęsła, opierając na drewnianej lasce. Na szczęście zdawało się, że upadek, którego przed chwilą doświadczyła, nie wyrządził jej żadnych dodatkowych szkód.

– No tak, racja. Pamiętam – wychrypiała. – Dlatego zapewne ucieszy was fakt, że już posłałam kilku naszych chłopców, aby przyprowadzili tutaj wasze auto – oznajmiła z radością.

– Naprawdę?! – Oczy Rosy się zaświeciły.

– Nie będziecie musieli biegać w tę i we w tę. Tak będzie szybciej. Pomogłam, więc tym bardziej należy mi się wspólna kawa.

– No tak… – zaczęła Rosanna, lecz szybko uderzyła ją pewna myśl. – Ale ja nie mówiłam, gdzie zostawiliśmy samochód ani jaki to właściwie model.

– Oj, to nic, złotko. Nasi chłopcy go znajdą i przyprowadzą. Tak jak zapewne wczoraj zauważyłaś, tędy nie jeździ zbyt wiele aut. A tym bardziej nikt nie zostawia ich na poboczu. Znajdą je szybko i przyprowadzą.

– Nawet nie wiem, jak się pani za to wszystko odwdzięczę. – Znowu poczuła wilgoć pod powiekami, ale starała się nad sobą panować.

Staruszka uśmiechnęła się ciepło, spoglądając na nią z troską.

– Zacznijmy od kawy. A później coś wymyślimy – powiedziała z życzliwością, przymykając oczy, jakby właśnie się nad czymś zastanawiała. Nagle wskazała palcem w stronę Jazza. – Naleśniki? Lubisz naleśniki, młody człowieku? – zapytała czule.

Jazz, do tej pory milczący, nagle się ożywił.

– Uwielbiam! – odpowiedział z entuzjazmem, a w jego oczach pojawił się blask.

– Z bitą śmietaną i górą owoców – dodała staruszka, mrugając do niego porozumiewawczo.

– Pycha! – W brzuchu Jazza automatycznie zaburczało.

Gdy staruszka ruszyła powoli przodem, wskazując im drogę do stołówki, Rosanna pochyliła się do dzieci i wyszeptała:

– Szybka kawa i śniadanie, a później nas nie ma. Rozumiecie?

Dzieci przytaknęły.

Poza tym, że powietrze było niezwykle rześkie, burza zostawiła też po sobie inne ślady. Na ścieżce, którą podążali, widniały jeszcze mokre plamy i walały się porozrzucane cienkie gałęzie. Na krzakach po bokach osadzała się poranna rosa.

Keller odwróciła się niby w kierunku stacji benzynowej, pozornie sprawdzić, czy właśnie nie podprowadzono jej samochodu, a w rzeczywistości, aby upewnić się, czy ktoś za nimi nie podąża.

Na plecach ciągle czuła czyjś wwiercający się wzrok.

Stołówka przynależąca do pensjonatu z zewnątrz wyglądała jak pełnokrwiste bistro. Na szyldzie nad wejściem wymalowane były litery „Pensjonat Starej Szkoły”, które zapewniały, że ten odrębny budynek w rzeczywistości stanowi integralną część całego pensjonatu. Przez duże okna można było dostrzec zgarbione sylwetki ludzi siedzących przy licznych stolikach.

Wewnątrz otulił ich zapach świeżo parzonej kawy, który mieszał się z aromatem naleśników smażonych na maśle. Rosanna na moment z rozmarzeniem zmrużyła powieki, delektując się tą harmonią zapachów, dzięki czemu mogła chociaż na chwilę uciec od napięcia i strachu, które w ostatnim czasie ciągle jej towarzyszyły.

Jednak kiedy na nowo otworzyła oczy, niemal znieruchomiała. Poczuła delikatne muśnięcie na nadgarstku. Jazz dotknął jej ręki, próbując zwrócić jej uwagę.

– Mamo, dlaczego wszyscy się na nas gapią? – zapytał półszeptem.

Miał rację. W chwili, gdy Kellerowie przekroczyli próg stołówki, wszyscy znajdujący się wewnątrz goście nagle zamarli. W ruchu, w rozmowach, w jedzeniu – po prostu zastygli. Jeden z mężczyzn miał filiżankę uniesioną tuż przy ustach, gotów do kolejnego łyka kawy, ale nawet on znieruchomiał, nagle zapominając, co zamierzał zrobić. Inny gość trzymał widelec z nabitym kawałkiem racucha, a jego wargi były już rozpostarte, przygotowane na kolejny kęs – również zastygł, jakby widok nowych przybyszów odebrał mu chęć jedzenia.

Rosanna poczuła, jak włoski na karku stają jej dęba.

– To nasi nowi goście! Rosanna Keller z dziećmi – przedstawiła ich głośno seniorka, która ich tutaj przyprowadziła. – Zjawili się nocą. Zostaną z nami.

– Nie zostaniemy – wtrąciła się Rosa. – Jesteśmy dosłownie na chwilę. Wypijemy kawę i odjedziemy.

Goście momentalnie odwrócili od nich wzrok i wrócili do wcześniejszych czynności, a jednak choć Rosanna nie mogła być tego absolutnie pewna, to miała przeczucie graniczące z pewnością, że przez moment na twarzach wszystkich zobaczyła… współczucie.

– Zajmijcie ten stolik – poleciła staruszka i dłonią wskazała kierunek. – Ja pójdę do kuchni i poproszę kucharza o specjalne powitalne śniadanie. – Uśmiechnęła się życzliwie i powolnie, wspierając się na lasce, odeszła.

– Robi się coraz dziwniej – jęknęła Lizi. – Jak dla mnie nie przyniesie kawy, bo uzna, że jestem jeszcze dzieckiem, to od razu wychodzę.

– I tak zaraz wszyscy wychodzimy – bąknęła matka.

– Z pewnością tak uzna. Tylko się rozejrzyj – wtrącił się Jazz. – Tu są sami bardzo starzy ludzie – zauważył, ściszając głos.

Lizi oparła głowę na dłoni i lekko ją odwróciła, mając nadzieję, że znowu nie poczuje na sobie wwiercających się spojrzeń tych wszystkich ludzi.

– Lizi, przestań. Nieładnie się tak gapić – zbeształa ją matka.

– Tak? – uniosła się dziewczyna. – To im to powiedz. Chyba że zaczniesz ściemniać, że nie zauważyłaś, jak wszyscy się w nas wgapiali, kiedy weszliśmy.

– Dobrze, ale to są starsi ludzie. Im wolno, a tobie nie. Zabierz łokcie ze stołu, nie tego cię uczyłam.

Siedemnastolatka wywróciła oczami i poprawiła się na ławie. W przeciwieństwie do matki i brata wybrała miejsce po drugiej stronie podłużnego stolika. Jako jedyna miała przez to na tyle ograniczone pole widzenia, że nie zauważyła zbliżającej się do nich osoby.

Lekko się wzdrygnęła, kiedy dosięgnął ich obcy męski głos.

– Witajcie – powiedział mężczyzna, barwa jego głosu była niska i łagodna, w pewnym sensie uspokajająca.

Rosanna uniosła wzrok na przybysza. Mężczyzna był wysoki, z siwiejącymi skroniami, jednak o wiele młodszy niż gospodarze pensjonatu. W zasadnie, jakby się rozejrzeć, zdawał się tutaj jedną z najmłodszych osób. Mógł być nawet jej rówieśnikiem, choć na jej głowie nie było jeszcze tak dużo siwych pasm.

– Dzień dobry – odparła Keller i pod stołem kopnęła Lizi, dając jej znak, że ona również powinna się przywitać.

Pastor mierzył ich swoimi głęboko osadzonymi oczami. Ubrany był w czarny płaszcz, spod którego wystawała koloratka.

– Jestem Samuel Crowley, tutejszy pastor. Uznałem, że należałaby się przedstawić naszym nowym gościom.

Rosanna wymusiła uśmiech.

– To bardzo miłe, ale nie było potrzeby. My dosłownie za moment wyjeżdżamy. Czekamy tylko, aż wysłani przez właścicielkę panowie przyprowadzą nasz samochód. Zabrakło nam wczoraj w nocy paliwa i musieliśmy w tym deszczu przybiec na stację – wyjaśniła pokrótce sytuację.

Duchowny słuchał ich z uwagą.

– Ach, rozumiem – odparł. – To miejsce jest najlepszym schronieniem dla wszystkich. Zawsze się cieszymy, gdy możemy powitać nowych gości.

Lizi z ciekawością przyglądała się pastorowi. Było w nim coś takiego, że trudno było oderwać od niego wzrok.

– Jeśli mielibyście jakieś pytania lub czegokolwiek byście potrzebowali, śmiało możecie się do mnie zwrócić – zapewnił. – Cokolwiek by to nie było.

– W zasadzie to ja mam jedno pytanie.

Rosanna wstrzymała oddech, słysząc głos przy swoim uchu.

– Dlaczego tutaj są sami starzy ludzie? – zapytał Jazz z całkowitą powagą.

Rosa zbladła i już miała go porządnie kopnąć pod stołem, jednak Crowley pogodnie się zaśmiał.

– Oczywiście, że nie gościmy tu samych starszych ludzi – odpowiedział z uśmiechem. – Choć słusznie zauważyłeś, że osoby sędziwe stanowią zdecydowaną większość. Ale są też młodsi. Nawet tacy w waszym wieku – zerknął kolejno na Jazza i Lizi. – Po śniadaniu chętnie wam ich przedstawię. Na pewno bardzo się ucieszą z waszego przybycia.

– Nie – wtrąciła się Keller. – Już mówiłam, po śniadaniu, odjeżdżamy. Jeszcze raz dziękuję. – Nie podnosząc się z miejsca, lekko skłoniła się pastorowi, dając mu wyraźny znak, aby odszedł i dłużej ich nie męczył.

Mężczyzna również skinął jej głową.

– Tutaj jesteście bezpieczni. Jak nigdzie indziej, proszę mieć to na uwadze – oznajmił tuż przed tym, nim odszedł.

Spis treści

CZĘŚĆ PIERWSZA

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Redakcja: Magdalena Gonta-BiernatKorekta: Aleksandra WrońskaProjekt okładki: Tomasz BiernatSkład: Tomasz Biernat

Copyright by Catherine Reiss 2025Copyright for the Polish Edition by Wydawnictwo Nocą,Warszawa 2025

Druk i oprawa:OSDW Azymut Sp. z o.o.Łódź, ul. Senatorska 31

ISBN: 978-83-68037-90-6

WYDAWNICTWO NOCĄul. Filipiny Płaskowickiej 46/8902-778 WarszawaNIP: 9512496374www.wydawnictwonoca.ple-mail: [email protected]