W tym miejscu martwi wyglądają najlepiej - Catherine Reiss - ebook
NOWOŚĆ

W tym miejscu martwi wyglądają najlepiej ebook

Reiss Catherine

0,0

11 osób interesuje się tą książką

Opis

Seria „Miejsce styku” powraca w jeszcze mroczniejszej odsłonie.

Max Keller, w poszukiwaniu dzieci, trafia do tajemniczego miasteczka na odludziu. Wrogo nastawieni mieszkańcy izolują go, twierdząc, że stanowi zagrożenie dla innych. Chemik ma jednak nadzieję, że dzięki przyjaźni z Langfordem uda mu się nawiązać kontakt z dziećmi, od których jego żona Rosanna odcina go na wszelkie możliwe sposoby.

Tymczasem w pensjonacie dochodzi do kolejnej zbrodni – tym razem w biały dzień. Od tej chwili w miasteczku nikt już nikomu nie ufa. Ludzie patrzą sobie na ręce i zamykają drzwi nie tylko nocą, ale i za dnia, bo wiedzą, że morderca jest wśród nich.

Ale jak odkryć, kto zabił, skoro każdy z gości pensjonatu ma na sumieniu zbrodnię?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 497

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



„Jestem osaczony przez zło, które boję się nawet nazwać…”

Bram Stoker, Dracula

CZĘŚĆ PIERWSZA

Rozdział 1

Rok 1975

Pensjonat płonął. Ciężki i duszący dym wdzierał się do płuc i gryzł w oczy.

– Do stacji! – zawołała Beatrice Langford.

Przerażenie w jej głosie było zaraźliwe. Sześcioletni Edmund, stojący przy niej, mocniej zacisnął paluszki na falbaniastym brzegu jej sukienki. Dziewczynka w jej ramionach spazmatycznie łkała, wtulając twarz w szyję matki. Kilku mężczyzn w grupie zaczęło popychać innych do przodu, w stronę stacji benzynowej.

– Szybciej! – ponaglali.

Nie było czasu na łzy, choć te cisnęły się do oczu. Z daleka, od strony lasu, zbliżał się tłum. Mieszkańcy pobliskiego miasteczka, uzbrojeni w pochodnie, widły i kamienie, szli niczym posępna armia. Ubrani na czarno, z twarzami ukrytymi pod kapturami, przypominali orszak śmierci.

Beatrice i jej grupa dotarli do stacji. Drzwi zatrzasnęły się za nimi z hukiem, a kilka silnych rąk natychmiast zaczęło barykadować wejście. W środku cuchnęło benzyną i trutką na myszy, ale nikt nie śmiał narzekać.

– Oni nas zabiją, prawda? – wyszeptała młoda kobieta w białym fartuchu. Jej ręce drżały, gdy próbowała pomóc przy barykadzie.

Bea zignorowała pytanie. Wpatrywała się w zegar wiszący na ścianie, którego wskazówki zbliżały się do północy. Zmrużyła oczy.

– To jest gdzieś tutaj – powiedziała do siebie, lecz kilku stojących najbliżej naukowców, którzy razem z nią pracowali przy projekcie miejsca styku, usłyszało jej pomruk i zaczęło rozglądać się nerwowo, tak jakby jedynie za pomocą własnego wzroku mogli ustalić te przełomowe współrzędne.

– Mamo, kiedy nasz dom przestanie się palić? – zapytał Edmund, unosząc ku niej głowę.

Bea poczuła ukłucie w sercu. Dla jej syna to nigdy nie była „szkoła” czy „pensjonat”. Dla niego to był „dom”. Jedyny, który znał, jedyny, który pamiętał. Jak wytłumaczyć dziecku, że nic z niego nie zostanie, że wszystko stracone? Że ich dom, ich życie, całe bezpieczeństwo, które mu obiecała, przestało istnieć w ciągu jednej nocy?

– Deszcz ugasi ogień, prawda? – dodał chłopiec, wskazując okno.

– Deszcz? – wyszeptała ze zdziwieniem, gdy pierwsze krople zaczęły nieśmiało bębnić o dach stacji.

Tymczasem tłum na zewnątrz nie zamierzał się cofać. Ludzie w kapturach zaczęli okrążać stację, a ich krzyki niosły się echem. Nazywali ich bluźniercami, pseudonaukowcami, nawet mordercami.

Beatrice chciała wyjść do nich, wytłumaczyć, że to nieprawda, że nie zrobili niczego złego. Zdobyłaby się na to, gdyby nie dzieci. Zadrżała, czując, że nie mają dokąd uciec.

Córeczka szarpała się w jej ramionach. Bała się ognia, wzmagającej się ulewy i krzyków.

Edmund przykucnął i skulił ramiona. Zaraz przy jego boku znalazł się ktoś, kto szeptał coś uspokajającego. Bea widziała jedynie, jak jej syn kurczowo ściska dłoń tego kogoś, twarzy nie mogła rozpoznać przez własne łzy.

Wtedy coś uderzyło w stację z głuchym hukiem. Fizyczka podskoczyła, serce niemal wyrwało się z jej piersi.

– Piorun? – zapytał Edmund, ocierając małą, wilgotną od łez twarz.

Ale to nie był piorun.

Na zewnątrz krąg napastników stał niewzruszony, deszcz nie zdołał ich zniechęcić. Jeden z nich podniósł kolejny kamień i cisnął nim w okno. Szyba pękła z trzaskiem, odłamki rozsypały się na podłodze stacji jak lodowe kryształki.

Beatrice instynktownie mocniej przycisnęła córkę do piersi, czując jej małe serce bijące w szaleńczym rytmie. W uszach szumiało jej od strachu, a wokół nie było nikogo, kto mógłby ich uratować.

– Zlitujcie się. Tu są dzieci! – zawołał ktoś z jej przyjaciół, owładnięty poczuciem bezsilności.

I wtedy niebo rozdarło się jasnym blaskiem. Potężny piorun uderzył w ziemię, tak jak Edmund zapowiedział, tuż przy tłumie, zmuszając ludzi do cofnięcia się o kilka kroków. Na chwilę noc oświetliło niesamowite światło, a potem zapadła złowroga cisza, przerywana jedynie dźwiękiem kropli uderzających o blachę dachu.

Beatrice skuliła się na podłodze przy synu.

– Zaraz tu wejdą – ktoś powiedział to, czego Bea była świadoma już wcześniej.

Spojrzała na swoje dzieci. Przytuliła je mocniej i czekała. Na cud. Na koniec. Na cokolwiek, co przerwałoby tę noc.

Pioruny rozdzierały niebo na strzępy. Jeden po drugim. Każde uderzenie wypełniało przestrzeń ozonowym zapachem burzy.

Nagle w rogu budynku Bea dostrzegła coś, czego nie potrafiła wytłumaczyć. Tunel falującego światła, pulsujący w rytmie, który zdawał się zsynchronizowany z jej przyspieszonym oddechem.

Kolory, zapachy i odległe dźwięki mieszały się w dziwny, obezwładniający sposób. Powierzchnia ta przyciągała wzrok i obiecywała coś lepszego niż płonące ściany pensjonatu, coś innego niż furia zakapturzonych ludzi, stojących na zewnątrz z pochodniami w dłoniach.

Langford wiedziała, że nie ma czasu na zastanowienie. Ten tunel mógł zniknąć równie szybko, jak się pojawił. Za drzwiami stacji czekała pewna śmierć, a przed nią coś, czego nie mogła przewidzieć.

– Idziemy, dzieci. – Jej głos był stanowczy.

Edmund, sześciolatek, spojrzał na nią szeroko otwartymi oczami, a jego mała dłoń zacisnęła się na jej sukience.

– Kto idzie ze mną?! – zawołała do grupy za sobą.

Naukowcy i goście pensjonatu patrzyli na tunel z niedowierzaniem. Niektórzy cofnęli się instynktownie, obawiając się, że światło ich pochłonie. Inni ruszyli za Beatrice, ale powoli, z wahaniem.

Fizyczka wzięła głęboki oddech i postawiła pierwszy krok. Światło otuliło ją i dzieci jak letni powiew wiatru, ciepły i delikatny, a jednocześnie pełen osobliwej, obcej energii.

Zniknęli w tunelu.

Za nią weszli kolejni. Ci, którzy nie mieli odwagi, pozostali skuleni w kątach stacji.

Po przejściu przez tunel Beatrice poczuła, jak jej ciało ogarnia niewiarygodne ciepło. Było to uczucie całkowicie sprzeczne z zimnem burzy, które jeszcze przed chwilą przenikało ją do szpiku kości. Światło wokół nich zaczęło przygasać, a zamiast niego pojawił się krajobraz tak nierealny, że kobieta przez chwilę wstrzymała oddech.

Doskonale znała to miejsce, a jednak naznaczone było tak wieloma zmianami, że w pierwszej chwili ledwo mogła je rozpoznać. Soczyście zielona, pachnąca trawa; drzewa o liściach tak idealnie ukształtowanych, jakby każde z nich było rzeźbione ręcznie przez znamienitego artystę; powietrze przesycone zapachem ziół i kwiatów; śpiew ptaków, tak piękny i idealny.

Beatrice uklękła na ziemi, delikatnie opuszczając córeczkę na trawę. Dziewczynka przestała płakać i patrzyła w zachwycie na nowy świat, który ich otaczał.

Kolejni ludzie wychodzili z tunelu z wymalowanym na twarzach wyrazem oszołomienia. Jedni upadali na kolana, tak jak zrobiła ona, inni płakali cicho, jeszcze inni rozglądali się nerwowo, wciąż się obawiając, że coś złego zaraz ich dopadnie.

– To raj? – wyszeptała Nora Diaz, fizyczka, która pracowała w pensjonacie.

Beatrice spojrzała na nią z powagą, choć w jej oczach malowało się to samo pytanie.

– Nie wiem, ale… czuję, że tutaj jesteśmy bezpieczni.

Myliła się.

Miesiące mijały, a Beatrice i inni wciąż próbowali zrozumieć to miejsce. Na początku wydawało się, że świat rozciąga się nieskończenie. Jednak za każdym razem, gdy oddalali się od stacji benzynowej dostatecznie daleko, napotykali coś, czego nie mogli zrozumieć – mglistą barierę, która uniemożliwiała dalszą podróż. Przekroczenie jej kończyło się natychmiastowym powrotem na stację benzynową, choć to przeczyło wszelkiej logice.

Niektórzy zaakceptowali ten świat jako nowe miejsce do życia: dekorowali pokoje w pensjonacie, budowali nawet własne chatki, aby mieć większą przestrzeń i prywatność; tworzyli ogrody, sadzili uprawy.

Pierwsza zima przyszła niespodziewanie.

Ciepło i harmonia, które towarzyszyły im na początku, ustąpiły miejsca chłodnym wiatrom i szaremu niebu. Ludzie zaczęli chorować. Najpierw jedna osoba, potem kolejne. Na ich ciałach pojawiały się dziwne, ropiejące bąble. Uszy stawały się sine, a palce gniły, pokrywając się grzybem.

Beatrice próbowała zorganizować pomoc, ale nie mieli lekarstw ani odpowiednich narzędzi. Kilkoro z nich zmarło. Pochowali ich w lesie.

A potem nadeszła noc.

Śpiew był pierwszą rzeczą, którą usłyszeli. Brzmiał jak dziecięca kołysanka. Ludzie, którzy powinni leżeć martwi w ziemi, wrócili. Ich ciała, poskręcane i zdeformowane, przemieszczały się w nienaturalny sposób, jak marionetki pociągane za niewidzialne sznurki.

– To nie może być prawda… – wyszeptała Beatrice, kiedy zobaczyła, że zza jednej z nowo wybudowanych chat wyłania się kobieta, którą pochowali za dnia. Jej puste oczy zdawały się przewiercać duszę na wylot.

Śpiewacy – tak ich nazwali.

Kiedy zrozumieli, że dalszy pobyt w pensjonacie nie jest bezpieczny, zaczęli chować się w lesie. Znaleźli właz prowadzący do podziemnych korytarzy. Siedzieli tam w milczeniu przez wiele tygodni, bez jedzenia, bez światła, słuchając, jak nocą zmarli śpiewali swoje pieśni i polowali na tych, którzy odważyli się wyjść z ukrycia.

Z czasem zrozumieli zasady tego miejsca. Śpiewacy byli szalenie niebezpieczni, ale tylko nocą. Beatrice, czując się odpowiedzialna za ludzi, których nakłoniła do przejścia, zaczęła opracowywać zasady mające pomóc im przetrwać.

„Nie wolno ci na nich patrzeć, nawet jeśli czujesz, że oni z pełną mocą wpatrują się w ciebie. Nie wolno ci im odpowiedzieć, nawet gdy szepczą wprost do ucha, że milczenie sprowadzi na ciebie coś gorszego niż śmierć. A nade wszystko, nigdy, przenigdy, nie wolno ci ich dotknąć, bo wtedy już nie będzie dla ciebie ratunku”.

Nauczywszy się tych zasad na pamięć, wyszli z podziemi. Wrócili do pensjonatu. Po wybiciu północy zamykali się w pokojach. Nigdy nikt nie mógł być sam. Szczelnie zasłaniali okna. Wmawiali sobie, że te istoty nie skrzywdzą ich, jeśli będą zachowywać się tak, jakby wcale ich nie było.

– Nie wyjdziemy stąd nigdy. Nawet po śmierci. – Co do tego Beatrice nie miała wątpliwości.

Powtarzała to szeptem, patrząc na swoje dzieci, które spały obok niej, nieświadome pełni koszmaru, w którym się znalazły.

Rozdział 2

Rok 2023

„Nie znam tej kobiety”.

Słowa, które Rosanna usłyszała z ust męża, wciąż odbijały się echem w jej głowie. Prawdę mówiąc, sama też nie miała pojęcia, kim jest.

Matką, żoną, kochanką? Dziewczynką, którą trzydzieści lat temu wciągnięto do czarnej furgonetki? Mścicielką, morderczynią?

Po przejściu przez miejsce styku, patrząc wieczorami na swoje zniekształcone odbicie w szybie, nie rozpoznawała tej zmizerniałej kobiety w średnim wieku, pozbawionej włosów oraz nadziei.

A może to wcale nie jest Max? – pytała samą siebie, zerkając na zaciętość i determinację wymalowane na jego twarzy oraz na jego bluzę pokrytą krwią. – Może to kolejny żart, kolejny sposób na torturowanie mnie w tym przeklętym miejscu, z którego nie ma ucieczki?

– Ja też nie wiem, kim jest ten mężczyzna – wyszeptała.

Wypowiedzenie tych słów łamało jej duszę.

Edmund Langford i Thomas Hayes niemal równocześnie rzucili się w kierunku całkowicie zdezorientowanego Kellera. Edmund okazał się szybszy. Wykręcił Maksowi ręce i pchnął go na kamienne płyty.

– Jakim cudem, psia krew, przetrwałeś noc?! – warknął, przyciskając kolano do pleców przybysza.

Do tej pory, poza samym Langfordem, udało się tego dokonać, bez żadnego uszczerbku na zdrowiu, tylko jednej osobie. Synowi Rosanny.

– Odpowiadaj! – syknął, wykręcając mu mocniej ręce.

Max z trudem uniósł głowę i splunął na posadzkę. Wciąż czuł na sobie wzrok żony.

– Miałem szczęście – wychrypiał, krzywiąc się w zbolałym uśmiechu.

Edmund nie wyglądał na przekonanego. Zerknął na pastora, który stał w milczeniu, wciąż częściowo osłaniając swoją przyjaciółkę.

– Co ty wygadujesz? – zapytał z ironią Crowley. – W tym miejscu nie ma czegoś takiego jak szczęście – wyjaśnił surowo.

– Może więc przeznaczenie? – Max zaśmiał się gorzko.

W Rosannie coś drgnęło. Przeznaczenie…

– Puść go – powiedziała niespodziewanie.

Syn Beatrice spojrzał na nią z zaskoczeniem, ale nie poluzował chwytu.

– Miał przy sobie nóż. Nosi bluzę pokrytą cudzą krwią – przypomniał.

– Wiem – odpowiedziała, spoglądając mężowi prosto w oczy. – Ale musisz mi zaufać.

Max prychnął.

– Co to właściwie za miejsce? Co goniło mnie nocą? – zapytał, kiedy farmer w końcu nieco poluzował uchwyt.

– Lalkarze – odwarknął.

– Jacy, do cholery, Lalkarze?

Pastor podszedł bliżej. Wyciągnął dłoń w kierunku Maksa, chcąc mu pomóc.

– Wszystko ci wytłumaczę – mówił, czekając, aż chwyci jego dłoń.

Max spojrzał na niego oceniająco. Przez moment poważnie to rozważał. Jego oddech był płytki i nierówny.

– Obejdzie się – syknął, kiedy wreszcie podjął decyzję.

Wstał sam, nie korzystając z niczyjej pomocy.

– Zgodzisz się na rozmowę – oznajmił Crowley i w żadnym wypadku nie było to pytanie. Zaraz po tym zwrócił się do Hayesa i Rosanny: – Przekażcie mieszkańcom, że poszukiwania zostały zakończone. Nie muszą się już niczego obawiać.

Kobieta skinęła głową, ale jej wzrok ani na moment nie oderwał się od bluzy męża. Coś w jej spojrzeniu sprawiło, że nagle zrobiło mu się jeszcze duszniej.

Kiedy w środku został już tylko pastor z przybyszem i Langfordem, ponownie przemówił:

– Usiądziemy i porozmawiamy. Jak cywilizowani ludzie.

Jego ton był teraz miękki, ale spojrzenie pozostało przenikliwe jak ostrze noża. Wskazał na jedno z przewróconych krzeseł. Edmund podchwycił jego gest i zaraz je dla niego podniósł, jakby był jego sługą.

– Zacznijmy od tego, czyją krew masz na sobie.

Max przełknął ślinę. Nie mógł pokazać im, jak bardzo się boi. Wiedział, że jeśli teraz się zawaha, rozszarpią go jak sępy.

Zrobił powolny krok do przodu, udając obojętność.

– Będę rozmawiał tylko z Beatrice Langford.

Farmer i klecha wymienili krótkie, zdziwione spojrzenia.

Max poczuł, jak powietrze ucieka mu z płuc. Czy to był błąd? Nie miał pewności, czy ona wciąż żyje.

– Skąd ją, psia krew, znasz? – spytał w końcu Edmund.

Max wzruszył ramionami, chciał, aby to wyszło swobodnie, ale jego ręce drżały i nie potrafił nad nimi zapanować.

– Nie twój interes. – Zerknął w stronę drzwi. Nie było szans na ucieczkę. – Przyprowadźcie ją tutaj albo zaprowadźcie mnie do niej. Natychmiast.

Samuel zacisnął usta w wąską linię.

– Nie jesteś w pozycji, żeby żądać – powiedział cicho, ale jego głos był jak napięta struna.

Edmund, ze znanych tylko sobie przyczyn, usiłował załagodzić sytuację.

– Spokojnie. – Spojrzał na Maksa, który stał dumnie wyprostowany, choć w środku ledwo trzymał się na nogach.

– Jeśli chcesz rozmawiać z Beatrice, musisz najpierw zrozumieć, co cię tutaj spotkało.

Max przełknął ślinę. Nie miał wyboru.

– Jak się w ogóle nazywasz?

– Max – odparł automatycznie, ale szybko doszedł do wniosku, że rozsądniej byłoby skłamać. Lepiej, aby on dowiedział się o nich jak najwięcej, a oni o nim jak najmniej.

– Miło cię poznać, Max. To Samuel, a ja jestem Edmund. – Celowo zataił swoje nazwisko. – Musisz nam wybaczyć, jeśli wczoraj nienależycie cię potraktowaliśmy. W tym miasteczku mieszka wielu ludzi, których chronimy… – Chciał kontynuować, ale pastor wszedł mu w słowo i zaczął snuć opowieść o zasadach rządzących tym miejscem; o potworach, które grasują nocą; o granicach, których lepiej nie przekraczać.

Max słuchał uważnie. Już po kilku minutach zdecydował się jednak usiąść, bo poczuł, że nogi robią mu się miękkie jak z waty, a obraz przed oczyma wirował.

Jego twarz pozostawała nieruchoma, ale Edmund zauważył, że zaciska dłonie na krawędzi krzesła tak mocno, że pobielały mu knykcie.

– Nie wierzysz nam, prawda? – zapytał cicho, kiedy pastor zamilkł, uznając, że jak na pierwszy raz to i tak już nadto informacji.

– Nie powiedziałbym, że nie wierzę. – Głos miał suchy jak piach. – Po prostu… próbuję to wszystko przetrawić.

– Nie zamierzasz nazwać nas kłamcami? Wariatami? Zasugerować, że jesteśmy sektą?

– Nie zamierzam…

Keller czuł, jak serce wali mu w piersi. Wiedział, że to wszystko, choć przerażające, może być prawdą. Na własne oczy widział coś, czego nie dało się wyjaśnić racjonalnie.

– Okropne – mruknął, spoglądając teraz na Samuela. – Naprawdę okropne.

Pastor zmrużył oczy.

– Więc? Odpłacisz się prawda za prawdę? Powiesz nam szczerze, czyją krew masz na sobie?

Rozdział 3

Liście szeptały, uważnie przyglądając się wędrowcom.

Rosanna i Hayes szli w milczeniu przez las. Smukłe pnie drzew wznosiły się ku niebu, a przez splątane korony przebijały się ciepłe promienie słońca. Powietrze było przesycone zapachem wilgotnej ziemi i żywicy.

Thomas szedł pierwszy, z uporem stawiając nierówne kroki. Jego ruchy były szarpane, nieskoordynowane, ale mimo to nie zwalniał, jakby chciał coś sobie udowodnić. Nie sięgał po laskę. Nie szukał oparcia.

Rosanna dostrzegała w jego sylwetce coś, co ściskało ją za serce: skumulowaną rozpacz, gniew i samotność.

Po kolacji w jego domu ich relacja całkowicie się zmieniła. Przełknęła ślinę, czując gorzki posmak niewypowiedzianych słów. Żałowała, że nie przyszła do niego wcześniej. Może wtedy…

Przyspieszyła kroku i podbiegła do niego.

– Thomas. – Jego imię zabrzmiało cicho pośród drzew. – Przepraszam.

Mężczyzna nie zatrzymał się, choć jego kroki na moment straciły rytm.

– Za co? – odburknął.

– Za to, że cię zostawiłam. – Głos Rosanny był napięty, ale nie wibrował już tak, jak wcześniej. – Wczoraj, po tym co się stało… powinnam być przy tobie. Nie powinieneś być sam.

Wzruszył ramionami.

– Nie byłem. Edmund mi towarzyszył. Dowiedziałem się, kto jest moim prawdziwym przyjacielem.

Rosanna zesztywniała.

– Wiesz, że możesz na mnie liczyć. – Próbowała skruszyć barierę, która wyrosła między nimi. – Po prostu… nie wiedziałam… co powiedzieć… – zaczynała się jąkać jak trzydzieści lat temu. Przez wiele lat walczyła, aby wrócić do poprawnej mowy.

Thomas w końcu przystanął, ale nie obrócił się do niej.

– Nie chciałem słów. – Jego oczy były wilgotne. – Wystarczyłoby, gdybyś mnie przytuliła. Tak jak dziś rano przytuliłaś jego. – Skinął głową w kierunku kościoła i pastora Crowleya, który wciąż w nim był.

Keller nie odpowiedziała. Po prostu zrobiła krok do przodu i zarzuciła mu ramiona na szyję.

Powietrze uwięzło Hayesowi w płucach. Jej ciepło było dla niego jak cios. Powieki same mu opadły. Przez krótką chwilę mógłby przysiąc, że to Evelyn stoi za nim. Evelyn, jego zmarła żona. Czuł ją teraz całym sobą, jej zapach, jej aksamitną skórę, jej łaskoczący oddech.

Z jego ust wydobyło się ciche, drżące westchnienie.

– Zostaw mnie – jęknął chrapliwie, uświadamiając sobie, że nie przytula go ta, o której marzy.

Rosanna nie puściła.

– Nie zostawię. – Jej palce mocniej zacisnęły się na jego torsie. – Jestem przy tobie i już cię nie zostawię. Nie tłamś w sobie uczuć. Jeśli chcesz płakać, to płacz.

– Nie potrafię.

– Potrafisz – szepnęła, a kiedy chwilę później pogładziła jego ramię, tama pękła.

Obrócił się do niej i osunął się przed nią na kolana. Przytrzymywał się jej bioder wśród szumiących drzew.

– Powiedziałem ci, że zabiłem człowieka i uciekłem. Sądziłem, że przez to nie będziesz chciała mnie już znać i że…

Rosanna poczuła ścisk w żołądku.

– Muszę ci coś powiedzieć – nie pozwoliła mu dokończyć. – Usiądziemy?

Hayes patrzył na nią przez dłuższą chwilę, po czym skinął głową.

Usiedli na powalonym pniu. Kobieta wzięła głęboki oddech.

– Kiedy chodziłam do podstawówki… – zaczęła powoli mówić, jąkając się przy tym, jak dawniej, i wbijając wzrok w swoje dłonie. Opowiedziała mu o furgonetce, do której została wciągnięta; o strachu, gniewie i sprawiedliwości, którą wymierzyła; o wszystkim, co skrywała przez lata.

Thomas słuchał bez słów. Nawet las wokół nich zdawał się cichnąć, a gdy Rosanna skończyła, uniosła głowę, by zmierzyć się z jego spojrzeniem. Wówczas w jego oczach nie dostrzegła osądu, lecz smutek i zrozumienie.

Nie mówiąc nic, pochylił się i objął ją mocno. Przytulił ją tak, jakby chciał wziąć na siebie cały jej ból.

Ona odpowiedziała uściskiem, jak gdyby od tego zależało jej życie.

Rozdział 4

Zarówno przed pensjonatem, jak i stołówką Rosanna i Thomas nie dostrzegali nikogo, co zrodziło w nich pulsujący niepokój.

– Myślisz, że tak mocno wzięli sobie do serca zalecenie, by nie wychodzić z pokoi? – zapytała kobieta, zerkając na przyjaciela.

– Na to wygląda – odpowiedział sucho, choć sam nie do końca w to wierzył.

Dopiero kiedy podeszli pod stołówkę i przez duże okna zobaczyli gęsto stłoczone sylwetki, zrozumieli, co się dzieje. Ktoś zwołał kolejne zebranie.

– Myślisz, że to Bea? Ale po co? – Rosanna pytała samą siebie, popychając drzwi, jednak już szybkie zlustrowanie pomieszczenia pozwoliło jej stwierdzić, że w środku seniorki nie było.

Nad tłumem górował głos należący do kogoś zupełnie innego…

– Dobrze, że przyszliście. Za moment będą już wszyscy. – Lizi stała w centrum, z wyraźnym ogniem w oczach.

Po co to zebranie? – Rosa miała ochotę już teraz, nie czekając na resztę, wymusić na córce odpowiedź, jednak Hayes zaczął szturchać ją w ramię. Zerknęła więc na niego zaskoczona, a później na to, co usiłował jej pokazać.

W kącie stołówki siedziały dwie młode kobiety. Jedną z nich była zaginiona Marghareta, a drugą… Keller nie była pewna. Nie mogła dokładnie dojrzeć jej twarzy, ponieważ zasłaniał ją klęczący przed nią Tyler.

– To Zoe! – Nie było wiadomo, czy Thomas mówi to do niej, czy właśnie w tej chwili uświadomił to samemu sobie. – Ona żyje! – kończąc, ruszył ku synowej, a równocześnie w stołówce rozległ się rytmiczny stukot.

Drewniana laska Beatrice Langford uderzała miarowo o podłogę. Seniorka kroczyła powoli, z wyraźnym trudem, ale jej postawa wciąż emanowała dostojeństwem. W jasnym świetle wpadającym przez odsłonięte okna widać było zmarszczki rzeźbiące jej twarz.

– Co tu się dzieje? – zapytała, zatrzymując się obok Jazza. Zajrzała w jego ciemne oczy, szukając w nich wsparcia lub odpowiedzi. On jednak cały się spiął, wciąż nie rozumiejąc, dlaczego to właśnie jego tak mocno sobie upodobała. – Znaleźliście ciało?

– Nie. Znaleźliśmy coś lepszego – oznajmiła twardo Lizi, unosząc podbródek i przyciągając ku sobie spojrzenia.

– Koniec kłamstw, Bea – dołączyła do niej Marghareta.

Wygląd kelnerki budził w seniorce mieszane uczucia. Na pierwszy rzut oka przypominała osobę obłąkaną, taką, która całymi tygodniami błądziła po lesie. Zabrudzona, pomięta koszula nocna, bose stopy oblepione błotem i te splątane włosy, z których wystawały liście i gałązki ujmowały jej urody.

– Luca wskazał mi miejsce, w którym ty i pastor Crowley przetrzymywaliście Zoe oraz innych ludzi – ciągnęła powoli Maggie, tak aby każde jej słowo wbiło się w umysły zebranych. – Wmawialiście nam, że zostali zabrani przez nocne istoty. I do tego wszystkiego pomagała wam pani Peterson. Jak pani może spać spokojnie z czymś takim na sumieniu?

Wszystkie spojrzenia zwróciły się ku pulchnej kobiecie o płowych włosach, która skuliła się na swoim miejscu.

– A może całe wasze radosne pięterko jest w to zamieszane? – wtrąciła się Lizi, powoli przesuwając oceniający wzrok po twarzach seniorów. – To właśnie tam mieszkają ci, którzy są tu od samego początku, czyż nie?

Beatrice westchnęła cicho i mocno potarła skronie, jakby nagle uderzył ją pulsujący ból głowy. Jazz, stojący obok, chwycił ją za ramię, gotów ją podtrzymać.

– Dziękuję, chłopcze. Dobre z ciebie dziecko – szepnęła.

Lizi przewróciła oczami.

– Dobrze, że żyjesz, Maggie – powiedziała w końcu seniorka, celowo używając zdrobnienia, którym nazywali ją tylko przyjaciele. – Tak bardzo się martwiliśmy…

– Skończ z tym. Jesteś nam winna prawdę – przerwała jej dziewczyna z liśćmi we włosach, a w jej oczach znów zapłonął gniew.

– Dziecinko, proszę… – wtrąciła się Sophia Hopper, wiedząc, że tylko jej głos może sprawić, że dziewczyna się opamięta.

– Utrzymywaliśmy to miejsce w tajemnicy dla waszego dobra – zaczęła tłumaczyć Bea, uprzednio biorąc głęboki oddech. – Ci ludzie zachorowali. Nie radzili sobie z bólem. Stanowili zagrożenie dla siebie i dla nas. Spójrz na Zoe. Nie ma z nią żadnego kontaktu.

Wskazała na młodą kobietę, której nieruchome oczy wciąż wpatrywały się w pustkę.

Tyler i Thomas Hayes wciąż klęczeli przy niej, obaj wyraźnie wstrząśnięci, choć na różne sposoby. Ten starszy zaciskał pięści, a jego ramiona się napięły, jakby powstrzymywał wściekłość. Młodszy, trzymając dłoń Zoe, wyglądał, jakby się bał, że jeśli ją puści, to znów ją straci. Jej powrót był cudem, ale widok jej wychudzonej sylwetki i pustego spojrzenia ściskał go za gardło.

– I to niby dawało wam prawo, by wmawiać nam, że jej brat zmusił ją do wyjścia nocą na zewnątrz? Że przez niego umarła? A w rzeczywistości więziliście ją w jakimś cuchnącym podziemnym tunelu? – wycedziła Marghareta przez zaciśnięte zęby.

Rosanna słuchała tego wszystkiego oniemiała, podobnie jak stojący przy krześle Beatrice Jazz. Chłopak niewiele rozumiał z tego, co się dzieje, a równocześnie wciąż przetwarzał to, co chwilę wcześniej spotkało go w windzie.

– Dziecko, to było dla jej dobra – podkreśliła Bea. – Ona siedzi i patrzy w punkt. Jest łatwym celem dla Uwodzicieli, Obserwatorów i dla wszystkich tych mrocznych istot. Zadecydowaliśmy, że lepiej, aby żyła pod ziemią, niż aby umarła na powierzchni. Tak samo jest z innymi pacjentami.

– Pacjentami? – prychnęła Lizi. – Czyli wy ich tam może leczycie…

Maggie weszła jej w słowo:

– Ja byłam tam przez cały wczorajszy dzień, widziałam wszystko. Widziałam, że tylko raz pastor i pani Peterson przyszli do nich, aby dać im jeść i opróżnić nocniki. To nie jest życie! Nie masz pojęcia, jak oni się tam czują!

Beatrice zdawała sobie sprawę, że nie powinna, ale nie była w stanie powstrzymać lekkiego uśmiechu, który cisnął się jej na usta. Tylko nieliczni wiedzieli, co ten uśmiech oznaczał.

– A ty wiesz, jak oni się tam czują? Twoim zdaniem to nie jest życie? – zapytała. – To w takim razie… – Kilkoro seniorów podskoczyło w zaskoczeniu, kiedy Langford niespodziewanie stłukła szklankę, stojącą dotychczas przed nią na stole. Uniosła ostry odłamek szkła. – Weź to i od razu ją zabij. Skróć jej cierpienie.

Tyler chwycił Zoe mocniej w ramiona.

Thomas też się napiął, przygotowując się do ewentualnej obrony dziewczyny.

– Lepiej, abyś zrobiła to ty niż te nocne kreatury. Kiedy skończysz, potniemy jej ciało i pochowamy w kilku workach, tak jak zawsze, aby i ona nie powróciła z martwych. Chcesz tego? Dalej, zrób to. Tylko że ja nie mam już siły na kolejne pogrzeby.

– Kto o tym wiedział? – Szczęka Rosanny zadrgała.

– Słucham? – zdziwiła się Bea.

– Kto oprócz ciebie, pastora i pani Peterson wiedział o ludziach trzymanych w lesie pod ziemią?

Langford przełknęła nerwowo ślinę. Pytanie było trafione. Powiodła wzrokiem po zebranych seniorach, próbując się z nimi skomunikować. W końcu lekko skinęła głową, czując, że ma od nich przyzwolenie.

– Wszyscy. Wszyscy wiedzieli o ludziach pod ziemią.

Rosanna wytrzeszczyła oczy. Lekko dotknęła ramienia stojącej nieopodal Jannie Weber.

– Ty też? – szepnęła do przyjaciółki.

– Rosa, kochanie, to dla ich dobra – odparła również szeptem, z nieukrywaną nutą żalu.

– Trzy lata temu zdecydowaliśmy, że nie będziemy o tym mówić nowym gościom. Tę decyzję również podjęliśmy, by was chronić i abyście nie czuli, że to jest jakaś forma kary, żebyście się nie bali…

– Żebyśmy się nie bali? – Tyler niespodziewanie wstał. Jego policzki wciąż były rumiane i mokre od łez. – To była dla mnie najgorsza kara. Żyć ze świadomością, że dziewczyna, którą kocham, zginęła, i że już nigdy więcej jej nie zobaczę.

Kiedy syn Hayesa mówił te słowa, oczy jego ojca nagle rozbłysły.

– Kogo jeszcze trzymacie w tych tunelach? – włączył się do rozmowy.

– Thomas, nie… – próbowała odpowiedzieć Beatrice, ale nie dał jej dokończyć.

– Kogo jeszcze tam trzymacie?! – zawarczał stanowczo, a w jego oczach zamiast błysku, była już tylko dzika furia.

– Sam widziałeś, jak twoja żona…

Ponownie jej przerwał.

– Pytam o Darina.

– Przykro mi. – W spojrzeniu seniorki była szczera rozpacz, jednak jej boleść nie mogła się równać z bólem wymalowanym na twarzy Hayesa.

Poczuł bowiem, że stracił swoje dziecko po raz drugi.

Tym razem Rosanna wywiązała się ze swojej obietnicy. Momentalnie znalazła się przy kulejącym mężczyźnie i mocno go objęła.

– To się musi skończyć – wychrypiała po chwili.

– Niby co? – rzuciła z bólem Langford.

– Tajemnice.

Rozdział 5

Po godzinach pełnych napiętych debat mieszkańcy miasteczka doszli do porozumienia. Zadecydowano, że osoby przetrzymywane w podziemiach za dnia powinny wychodzić. Izolacja musiała się skończyć. Wszyscy jednak zgodzili się co do tego, że nocą muszą wracać do tuneli. Nawet Marghareta, najbardziej nieugięta w krytykowaniu dotychczasowego systemu, przyznała, że nie można ryzykować, iż któreś z nich otworzy okno lub drzwi. Jedno potknięcie mogłoby sprowadzić zagładę na wszystkich.

Rozmowy były trudne, lecz konieczne. Przekształcenie kościoła w szpital stało się priorytetem, niezależnie od woli pastora Crowleya. Beatrice Langford, chociaż nie brała aktywnego udziału w negocjacjach, czuła, że przyszedł czas na zmiany.

Zamurują okna w kaplicy, wzmocnią drzwi, a w ostateczności nawet będą kneblować tych, których stan umysłu mógłby zmusić do interakcji z istotami czyhającymi na zewnątrz.

Seniorka wpatrywała się w stół, na którym wciąż leżały odłamki szkła, a jej umysł błądził w przeszłości. Myślała o początkach tego miejsca; o Edmundzie i pastorze Crowleyu, którzy wciąż nie wracali z kościoła. Rosanna wspomniała, że przesłuchiwali nowo przybyłego mężczyznę, ale ich przedłużająca się nieobecność wydawała się Beatrice niepokojąca.

Myślała też o przemijaniu – o tym, że jej czas dobiega końca. W wyobraźni widziała, jak jej ciało krojone jest na kawałki i chowane w małych workach. Wkrótce potem wróci jako Obserwator: bezcielesna istota skazana na wieczne patrzenie, na cierpienie z powodu braku smaku, dotyku i zapachu.

– Wszystko w porządku? – Głos Keller wyrwał ją z zadumy.

Uniosła wzrok, patrząc, jak ta siada na najbliższym wolnym krześle.

– Nie jesteś na mnie wściekła tak jak twoja córka? – zapytała, nim zdążyła się powstrzymać. – W końcu przy wszystkich rzuciłaś mi w twarz, że muszę skończyć z kłamstwami.

Rosanna przyglądała się jej przez chwilę, a potem odparła spokojnie:

– Wściekła to za mocne słowo. Jestem rozczarowana, to prawda. Ale rozumiem cię.

Beatrice poczuła, jak ciężar na jej sercu na chwilę się zmniejsza.

– Jestem matką, tak jak ty. Widzę, że traktujesz wszystkich mieszkańców miasteczka jak rodzinę. – Pochyliła się nieco bliżej. – Gdyby któreś z moich dzieci straciło rozum, wolałabym zamknąć je pod ziemią, niż pozwolić, by zginęło. Zrobiłabym wszystko, by przeżyło. Tylko życie się liczy, Bea.

Staruszka spojrzała na nią, próbując powstrzymać łzy.

– Martwię się, Rosanno. Zbyt wielu już straciłam. Nawet jedno z własnych dzieci. – Nie czekała na odpowiedź. Wstała gwałtownie, podtrzymując się stołu. – Muszę iść. Muszę odnaleźć Edmunda, upewnić się, że nic mu nie jest. Wszyscy powinni tu być, kiedy spisywane są nowe zasady. On i Crowley przede wszystkim.

– Ja po nich pójdę – zaoferował Jazz, wstając z miejsca. Podsłuchiwał ich rozmowę bez większej krępacji.

– Nie!

Jazz zmarszczył brwi, zaskoczony.

– Dlaczego nie? – zapytał ostrożnie. – Pani Langford ledwo trzyma się na nogach.

Keller wzięła głęboki oddech, próbując się opanować. Wiedziała, że prędzej czy później prawda wyjdzie na jaw. Jazz i Lizi dowiedzą się, kim jest nowo przybyły mężczyzna. A wtedy dowiedzą się także, co zrobiła. Max zdradzi im wszystko, opowie o jej niewierności i zbrodniach, nakłoni dzieci, aby się od niej odwróciły. I będzie miał rację.

Ale jeszcze nie teraz.

– Posłuchaj, synku… – zaczęła łagodnie, lecz z determinacją. – To nie twoje zadanie. Tam jest niebezpieczny mężczyzna. Nie chcę, abyś miał z nim do czynienia. Udam się razem z Beatrice.

Jazz spojrzał na nią pełen wątpliwości, lecz ostatecznie skinął głową.

– Dobrze. Ale jeśli nie wrócicie w ciągu godziny, pójdę po was.

Rosanna przytaknęła, unikając jego wzroku.

– Mój dzielny chłopiec.

Gdy Jazz ponownie skierował swoją uwagę na siostrę notującą zawzięcie nowe zasady na wielkich arkuszach pożółkłego papieru, seniorka zwróciła się szeptem do Keller:

– Nie możemy stracić więcej osób.

Rosanna kiwnęła głową. Potem w milczeniu obie wyszły na zewnątrz. Pozostali byli wówczas tak skupieni na Margharecie i Lizi, że zdawało się, że nawet nie zauważyli ich odejścia.

Z każdą sekundą Rosa czuła, jak napięcie rośnie. Wiedziała, że moment, w którym wszystko się zawali, zbliża się nieubłaganie.

– Mam do ciebie prośbę – zaczęła ostrożnie, kiedy znalazły się już dostatecznie daleko od stołówki, aby nikt nie mógł ich podsłuchać.

Przed nimi rozciągały się alejki z teraz opustoszałymi ławeczkami, a dalej las z kryjącym się w nim kościołem i, jak dziś wyszło na jaw tunelem, w którym wciąż znajdowali się pacjenci.

Beatrice badawczo spojrzała na towarzyszkę. Stało się już dla niej jasne, że ta nagła zmiana zachowania kobiety w stołówce nie była przypadkowa: najpierw naskoczyła na nią, wymagając zakończenia tajemnic, później stwierdziła, że ją rozumie, bo sama jest matką. To nie było naturalne. Beatrice Langford żyła już długo na tym świecie i znała się na ludziach, a przynajmniej tak jej się wydawało. Nieco zwolniła kroku, choć już wcześniej, wspierając się na swojej drewnianej zużytej lasce, ledwo szła.

– Mów – zachęciła.

Rosa zwilżyła językiem spierzchnięte usta.

– Nie możesz pozwolić, aby ten mężczyzna wszedł do centrum miasteczka. Powinien najpierw udowodnić, że nam nie zagraża. Widziałam jego zakrwawione ubranie, to, jak mierzył nożem do Edmunda. Niech ten facet siedzi jak najdłużej w kościele albo w innym miejscu ze strażą. A najlepiej, gdy już przekształcimy kościół w szpital, to jego umieśćmy pod ziemią. Tam będzie jego więzienie. Nie chcę, aby zbliżył się do moich dzieci. Rozumiesz mnie? – Spojrzenie Rosanny stało się niemal maślane, aczkolwiek seniorka rozpoznała, że za tym wzrokiem i za tymi słowami kryje się zdecydowanie coś więcej.

Takiej determinacji nie słyszała w jej głosie nawet wtedy, gdy przywiązali ją i jej dzieci do krzeseł na stacji benzynowej.

Z jakiegoś powodu Keller szalenie na tym zależało, a Bea, choć już niedowidząca, nie była całkowicie ślepa. Wiedziała, że jeśli spyta, dlaczego to dla niej takie ważne, to nie usłyszy prawdy.

Zatem… Beatrice zamierzała ugrać na tym coś dla siebie, a raczej dla…

– Edmund – wypowiedziała to jedno słowo melodyjnie, bez swojego charakterystycznego zachrypnięcia.

Rosanna zamarła, czując, jak jej serce zaczyna bić szybciej.

– Tak, wiem, że jemu oddałaś pensjonat i obowiązek ochraniania miasteczka. On podejmuje decyzje, ale…

– Nie o to chodzi – przerwała jej staruszka, zaskakując ją do tego stopnia, że Rosa odruchowo potarła głowę, na której miała zawiązaną kolorową chustkę.

– Edmund jest bardzo samotny – mówiła powoli Beatrice. – Niby przyjaźni się z pastorem, niby rozmawia ze wszystkimi, ale te relacje są powierzchowne. On nie zna innego życia poza tym miasteczkiem. Nie urodził się tutaj, ale wychował od maleńkości. To jego cały świat. – Zmierzyła Rosannę wzrokiem od góry do dołu. – Nie jest aż tak dużo starszy od ciebie, wiesz?

Kobiecie zaschło w ustach.

Co ty sugerujesz? – chciała zapytać, ale ugryzła się w język. Jeśli to była cena za utrzymanie jej tajemnicy, musiała to przełknąć.

– Masz rację. – Na jej twarzy pojawił się wymuszony uśmiech. – Edmund rzeczywiście wydaje się dosyć samotny. Może powinnam mu podziękować. To on odpalił race tamtej nocy. Dzięki niemu i Thomasowi przeżyłam.

Beatrice kiwała głową, uważnie obserwując Rosannę.

– Było mu smutno, kiedy się dowiedział, że wybierasz się na randkę z tym pijakiem Hayesem – dodała nagle z chrypą w głosie, mocniej wspierając się na lasce.

Keller z trudem ukryła obrzydzenie.

– To nie była randka – rzuciła niby od niechcenia. – To było rodzinne spotkanie.

Matka Edmunda zatrzymała się i spojrzała na nią z surowym wyrazem twarzy.

– Ktoś zapłacił za to spotkanie życiem.

Rosannę zamurowało.

– Będzie mnie to męczyło do końca moich dni.

– I słusznie. To wcale nie musiało się stać.

– Nie musiało – powtórzyła szeptem, czując, jak jej głos drży. Po chwili dodała: – Porozmawiam z twoim synem. Zaproszę go na spacer.

– Wspaniały pomysł, moja droga. – Beatrice już nawet na nią nie patrzyła. Szła przodem, jej rytm zgrywał się z leniwym październikowym wiatrem. – Zrób to, a nowo przybyły mężczyzna nie wyjdzie z lasu przez długie miesiące.

Rosanna zatrzymała się. Ostatnie słowa seniorki dotarły do niej z dziwnym opóźnieniem, jakby wypowiedziano je pod wodą. Powietrze zgęstniało. Odwróciła się i w oddali, tuż przy pniu ogromnego drzewa, dostrzegła coś, co majaczyło wśród wirujących cieni.

Bluszcz, ten sam, który oplatał pensjonat, teraz wił się wokół pnia jak sztywne, sine palce, a jego liście mocno się kołysały, jakby uderzał w nie podmuch wiatru. A jednak… Rosanna była pewna, że tam, skąd przyszły, panowała bezwietrzna cisza.

Skąd zatem ten ruch? – dumała, a wówczas na pniu pojawiła się drobna, chłopięca dłoń, która usiłowała unieruchomić roślinę. Chwilę później Rosa ujrzała chłopca w pełnej okazałości.

Stał teraz nieruchomo, z dłonią dociśniętą do liści, w białych skarpetkach i eleganckich butach. Jego spodenki z szelkami były perfekcyjnie czyste i gładkie, jakby dopiero co wyprasowane. Nie pasował do tego miejsca. Do tej chwili.

Rosanna nie wiedziała, jak długo na niego patrzy. Sekundy czy minuty? Serce biło jej wolniej, wpadała w trans. Chłopiec podniósł rękę i machnął do niej leniwie. Nie było w tym dziecięcej radości. Było coś… wymuszonego. Jak gdyby ktoś kazał mu to zrobić.

Dosięgnął ją cichy dźwięk, melodia grana na porysowanym gramofonie. Przeciągłe, niemal szeptane nuty zdawały się przenikać do kości.

Beatrice szła dalej. Ból pulsujący w jej spuchniętych nogach rozlewał się aż do bioder, ale nie zwracała na to uwagi. Wilgotny zapach lasu wypełniał jej płuca, a chłodne powietrze smagało pomarszczoną skórę.

Czuła, że jej czas dobiega końca. A jednak wiedziała, że nie może umrzeć, dopóki wszystko nie znajdzie się we właściwych rękach.

Już niedługo – pomyślała, z uporem stawiając kolejne kroki. Już niedługo.

Wspomnienia wróciły jak fale uderzające o brzeg, natrętne i niepowstrzymane. „Niedługo wszyscy starzy ludzie umrą. Ja umrę. A ty, Crowley, Marghareta i Hayesowie zostaniecie sami. Nie możecie być sami, a Marghareta nie może być jedyną kobietą. Dlatego tak ważne jest, aby Kellerowie przeżyli. Rozumiesz?” Te słowa skierowała do syna tamtej pamiętnej nocy, by zmotywować go do ratowania Rosanny. Wtedy wierzyła, że to była właściwa decyzja.

Teraz nie była już tego taka pewna.

Nie lubiła jej, choć między nimi niejednokrotnie dochodziło do rozmów, które komuś z zewnątrz mogłyby wydawać się całkiem sympatyczne. Coś w niej od początku jej nie pasowało. Była zbyt gładka w słowach, zbyt… lepiąca się do mężczyzn. Beatrice widziała, jak Rosa wpatruje się w pastora, jak go przytula zbyt długo. Słyszała plotki o tym, co działo się podczas tamtej rzekomo „nie-randki” z Thomasem Hayesem, że siedzieli zetknięci kolanami, rozmawiali szeptem, popijając wspólnie coś mocniejszego. Takiej kobiety nie chciała dla swojego syna.

Ale nie miała wyboru.

Próbowała wcześniej z Margharetą. Delikatnie naciskała, aranżowała sytuacje, ale wszystko spełzło na niczym, nawet po śmierci Luki. W oczach kelnerki Edmund był starym, pewnie nieco zdziwaczałym niechlujnym mężczyzną; nie to, co dla Beatrice, dla niej wciąż był tylko chłopcem, małym chłopcem, którego życie zostało radykalnie odmienione przez bandytów, którzy napadli pensjonat. Seniorka pragnęła dla niego namiastki normalności, ciepła, kobiety, której nigdy nie miał.

Rosanna nic nie odpowiedziała, co Beatrice wzięła za milczące potwierdzenie, że dobiły targu.

Przystanęła dopiero przed drewnianym kościołem, którego okna zdobiły kolorowe witraże.

Zerknęła na drzwi. Crowley i Edmund przygotowywali przybysza do dołączenia do miasteczka, ona miała inny cel.

– Ten mężczyzna nie wyjdzie z lasu. Ani dziś, ani jutro… – wyszeptała pod nosem, nieświadoma, że wypowiedziała te słowa na głos.

Kiedy się odwróciła, by rzucić konspiracyjne spojrzenie Rosannie, mocno zmarszczyła brwi.

Kobiety przy niej nie było.

Bea stała sama, opierając się ciężko na lasce. Zacisnęła mocniej dłoń, próbując dostrzec sylwetkę Keller w oddali.

Nic. Rozpłynęła się niczym mgła.

Rozdział 6

Minęły dwie, może nawet trzy godziny, odkąd po raz ostatni poprosił farmera i księdza, by zaprowadzili go do tej całej Langford. Początkowo wydawało mu się, że zmiękną, że ten większy przekona mniejszego, by się zgodzili. Przez chwilę rzeczywiście wyglądało na to, że są bliscy decyzji. Ale potem odwrócili się do niego plecami i wymienili kilka urwanych zdań szeptem. Kiedy znów spojrzeli na Maksa, ich twarze były równie nieprzeniknione jak wcześniej.

– To wciąż za mało – oznajmił ksiądz.

Keller zacisnął zęby.

Więc zaczął zmyślać. Nadał sobie nowe nazwisko, nową pracę, całe życie utkane z półprawd i domysłów. Mówił pewnie, z przekonaniem, starannie dobierając każde słowo. Ale najwyraźniej nie był takim dobrym kłamcą jak jego żona. Bo dla pastora to nadal było za mało.

Kilka minut temu obaj mężczyźni wyszli w pośpiechu, gdy w kaplicy rozległo się ciche, niemal nieśmiałe pukanie. Mimo to uderzyło go jak grom. Odruchowo zerwał się na równe nogi, gotów do działania, ale Edmund rzucił mu lodowate spojrzenie.

– Niczego nie kombinuj – powiedział beznamiętnie i zniknął za drzwiami.

W kaplicy zapadła cisza, gęsta i duszna. Max przez chwilę krążył nerwowo wzdłuż tablicy pokrytej drobiazgowymi zapiskami. Litery i liczby zdawały się tańczyć mu przed oczami. Śpiewacy. Uwodziciele. Obserwatorzy. Słowa układały się w koszmarną mieszaninę mitów i ostrzeżeń, w której trudno było oddzielić prawdę od paranoi. Ale jedno zrozumiał bez trudu: da się tu przetrwać.

Trzeba tylko przestrzegać zasad.

Najważniejsza? Nocą spać. Ignorować wszystko, co dzieje się wokół. Nie wchodzić w interakcje.

Kiedy na moment głośno burczący brzuch chemika zamilkł, do jego uszu dotarł strzęp rozmowy toczonej tuż przed kaplicą. Próbował wyłowić każde słowo, ale rozmawiali zbyt cicho, by mógł zrozumieć jej sens.

I wtedy usłyszał to imię.

– Lizi…

Nie mógł uwierzyć. Mówili o jego córce.

Poczuł, jak coś w nim pęka. Chciał się zerwać na równe nogi, wybiec i natychmiast odnaleźć córkę, a potem przytulić ją mocno i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze.

Jednak wiedział, że to niemożliwe. Jeszcze nie teraz.

Wziął głęboki oddech. Musiał czekać. Musiał grać według ich zasad. Ale kiedy nadejdzie właściwy moment… Obiecał sobie, że wszystko się zmieni i to on zacznie rozdawać karty.

Drzwi otworzyły się z przeciągłym skrzypnięciem, a pierwsze, co Max dostrzegł, to drewniana laska. Uderzała o posadzkę z rytmiczną, nieubłaganą mocą. Zaraz za nią pojawiła się drobna postać staruszki. Mężczyzna poczuł, jak jego ciało automatycznie się napina, przygotowując się na konfrontację.

Przed oczami na moment stanął mu obraz innej staruszki, tej nocnej, której twarz przeobraziła się w coś potwornego. Zastanawiał się, czy ta, która teraz zmierza w jego stronę, też posiada takie zdolności.

Nie. Nie myśl o tym.

Odgonił wspomnienie, które przyspieszało bicie jego serca i wywoływało mdłości.

Zbliżająca się seniorka emanowała dostojnością i władzą. Było w niej coś tak magnetycznego, że Keller, choć wyczerpany i oszołomiony, wstał.

Była drobna, pomarszczona, lekko zgarbiona. A jej oczy… W nich kryła się siła, jakiej Max nigdy wcześniej nie widział.

Beatrice Langford – zrozumiał to, jeszcze zanim ktokolwiek mu ją przedstawił.

Za nią weszli Edmund i klecha. Beatrice zwróciła do nich twarz – jedno krótkie spojrzenie powiedziało wszystko: czekajcie za drzwiami, moje psy. Tak właśnie to wyglądało w oczach Maksa.

Edmund i pastor Crowley posłusznie się wycofali, pozostawiając przybysza sam na sam z tą, o rozmowę z którą wcześniej wręcz ich błagał.

Kiedy Beatrice przemówiła, jej głos przeszył powietrze niczym brzęk ostrza. Był głęboki, niski, naznaczony chrypą, ale niósł w sobie coś, co sprawiało, że słowa wbijały się głęboko w jego umysł.

– Chciałeś ze mną rozmawiać.

Max gorączkowo przełknął ślinę. Widząc jej aurę, nie był już taki pewny, czy to był dobry pomysł.

Seniorka zrobiła kolejny krok do przodu. Wydawało się, że widzi Maksa na wylot.

– Tak – wymamrotał w końcu. – Chcę… porozmawiać – zająknął się.

Beatrice uniosła brew, jego niezgrabność była dla niej swego rodzaju rozrywką.

– Dali ci w ogóle coś do picia?

– Nie dali, proszę pani – wyrzucił z siebie, zanim zdążył się powstrzymać. Proszę pani? Co ja, do cholery, gadam?! Co ja, dziecko? Szybko odchrząknął, próbując odzyskać pewność siebie. – Przepraszam. Nie chce mi się pić – dodał, choć czuł, jak jego wyschnięty język niemal przylega do podniebienia.

Beatrice spojrzała na niego, mrużąc oczy.

– I tak przyniosą – oznajmiła z nutą lekceważenia. – Powinni byli od razu. Pewnie chciałbyś się też przebrać. My tak nie traktujemy gości.

– Dziękuję – rzucił szybko, ale zanim zdążył dodać coś więcej, machnęła ręką, zbywając jego słowa.

– Przypominasz mi kogoś.

Max poczuł, jak serce na chwilę przyspiesza.

– Tak? – zapytał, próbując brzmieć neutralnie.

– Jednego chłopca, który tu mieszka – powiedziała, a on natychmiast wiedział, że mówi Jazzie.

Zatem jego syn żyje, podobnie jak Lizi.

Beatrice przerwała mu myśli.

– Edmund i Samuel opowiedzieli mi o tobie. Wiem, że wyjaśnili ci, czym jest to miejsce.

– Tak – przytaknął. – Opowiedzieli o… nocnych istotach. Jedną z nich widziałem na własne oczy.

– Niezwykłe. Naprawdę niezwykłe – powiedziała z podziwem – Usiądziemy? Mam swoje lata, długo nie ustoję.

Max kiwnął głową, dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że odkąd ona weszła, oboje ciągle stoją. Beatrice usiadła na krześle, które wcześniej zajmował pastor.

– Gdybyś nie zobaczył Lalkarza, uwierzyłbyś w to wszystko? – zapytała, wskazując głową na zapisany chaotycznie kredą fragment tablicy.

– Wątpię – przyznał otwarcie.

Staruszka zaśmiała się, krótko, ale szczerze.

– Nawet nie wiesz, jak duże miałeś szczęście.

– Wiem.

– Kim jesteś, Max? – Jej głos nagle przybrał wyraźniejszy ton, jak ostrze przecinające ciszę. – Poza tym, że rzekomo zostałeś napadnięty i broniąc się, trafiłeś na stację. Kim jesteś naprawdę?

Zacisnął pięści. Czuł, jak napięcie osiada mu na barkach, ciężkie jak mokry płaszcz.

– Już im mówiłem.

– Tak, wiem. – Przechyliła głowę, próbując go prześwietlić wzrokiem. – Ale mnie musisz powiedzieć prawdę.

Wciągnął powietrze.

– Jestem naukowcem.

– Naukowcem? – prychnęła, a w jej uśmiechu było coś niepokojącego. – Tym bardziej powinieneś kwestionować wszystko, co ci powiedziano. Może cię otruliśmy? Może jesteśmy sektą?

Patrzył na nią przez chwilę, a potem pokręcił głową.

– Nie jesteście.

Powiedział to pewnie. Może aż za pewnie.

– Skąd to przekonanie? Jesteś wierzący? Może Samuel cię urobił swoim świętoszkowatym tonem?

– Nie, nie jestem wierzący. – Max wziął głęboki oddech. – Czytałem twoje notatki.

Beatrice zamarła, jej spojrzenie stało się stalowe.

– Notatki?

– Tak, opisywałaś swoje próby otworzenia przejścia.

– Jak je zdobyłeś?

– Znalazłem – skłamał, zatajając udział Leny. – Pod podłogą. W tym wymiarze skrzynia również jest schowana pod podłogą?

– Tu jest inaczej – odpowiedziała enigmatycznie.

Max pochwycił to, co wydało mu się luką w jej pewności.

– Ci mężczyźni powiedzieli mi, że nie da się stąd wyjść, ale nie wierzę im, oni nie są naukowcami. Ty jesteś.

Langford odchyliła się lekko, przyglądając mu się i oceniając wartość każdego jego słowa.

– Skąd pomysł, że chciałabym stąd wyjść? – zapytała z cieniem ironii.

Max uniósł brew, uśmiechając się lekko, uznając, że żartowała.

– A co, może podoba ci się zasypianie przy tych kołysankach?

Mąż Rosanny poczuł, że znowu jest sobą. Pokonał to poczucie obowiązku traktowania jej jak jakąś władczynię świata. Uwolnił się spod jej uroku.

Na twarzy Beatrice pojawił się cień rozbawienia, choć równie szybko zniknął.

– Więc znalazłeś moje notatki i zapragnąłeś tu przyjść? Rozejrzeć się, zebrać próbki, a potem wrócić? Żadnego napadu nie było?

– Był, oczywiście, że był, w końcu dostają się tutaj tylko osoby „o czystym sercu, które przed czymś uciekają” – zacytował słowa pastora. Oj, jak straszliwie się mylili. Jak straszliwie. – Skoro już tu jestem. Chcę ci pomóc. Chcę dołączyć do twoich badań.

Beatrice zakaszlała, dławiąc się czymś gorzkim.

– Nie ma już żadnych badań, Max. A stąd nie da się wyjść.

Chemik pochylił się w jej stronę.

– Nigdy ci w to nie uwierzę – powiedział cicho, lecz z taką siłą, że nawet Beatrice, która zdawała się niezachwiana w swoim chłodnym autorytecie, przez moment zadrżała.

Jej spojrzenie zmrużonych oczu wyostrzyło się, badając go jak stetoskopem.

– Co mówisz? – Nachyliła się jeszcze bardziej w jego stronę, chcąc go lepiej usłyszeć.

Co ona? – przemknęło mu przez głowę. Teraz udaje, że nie dosłyszy?

– Mówię, że… – Nie zdążył dokończyć.

– Aua! – Beatrice nagle wydała z siebie zduszony okrzyk, zsuwając się ze swojego miejsca na zimne płyty. – Aua, ratunku! Pomocy! – Jej krzyk wypełnił całą kaplicę, odbijając się echem od drewnianych ścian.

Max zamarł, kompletnie zbity z tropu. Nie miał pojęcia, co jej się stało. Ma zawał?

– Ratunku! – wrzasnęła ponownie, z twarzą wykrzywioną w bólu.

Mężczyzna wstał nerwowo, wyciągając ręce przed siebie, by mogła się go złapać, nie miał pojęcia, co innego mógłby zrobić. Stał zamroczony, spoglądając na leżącą przed nim staruszkę.

– Co… co się dzieje?! – wyrzucił w końcu, desperacko szukając logiki w tej sytuacji.

Do środka wpadł Edmund.

– Co zrobiłeś mojej matce?! – zawarczał gardłowo.

– Matce? – wykrztusił Max, bardziej z szoku niż faktycznego pytania.

Jakim cudem coś tak ogromnego mogło pochodzić od tej drobnej, kruchej staruszki?

– Ale ja nic… ja nie…

– Uderzył mnie – sapnęła Beatrice, ledwie unosząc głowę z ziemi. Jej oczy były zaszklone. Z jej nosa ciekła cienka strużka krwi.

– Co?! – Max poczuł, jak świat wokół niego zaczyna się chwiać. – Nie!

– Popchnął mnie, uderzyłam głową o posadzkę – upierała się, a teatralne łzy spłynęły po jej pomarszczonych policzkach i zmieszały się z krwią. Jej dłonie drżały, gdy ledwie trzymała się na łokciach.

Kellerowi niemal eksplodowały skronie.

– Jak mogłem ją popchnąć, skoro oboje siedzieliśmy?

W głowie wirowały mu pytania, jakby ktoś nałożył na niego maskę tlenową i wtłaczał do niej chaos.

Edmund rzucił się w jego stronę, złapał go za przód zakrwawionej bluzy i jednym ruchem uniósł na wysokość swoich oczu. Znaleźli się więc ponownie w tym samym położeniu co kilka godzin temu, gdy wewnątrz tej kaplicy była jeszcze Rosanna.

– Podniosłeś rękę na moją matkę – wycedził przez zaciśnięte zęby, a jego twarz była tak blisko, że Max mógł poczuć nieświeży oddech mężczyzny. – Nie wybaczę ci tego!

– Przestań… – Max z trudem wydukał to słowo. – Ja nic… Nie dotknąłem jej!

Beatrice zaczęła głośniej jęczeć na ziemi.

– Nie? – Edmund syknął. – To co ja właśnie widzę?! Pobiła się sama?!

Keller poczuł, że coś w nim pęka. Nie tylko z powodu strachu, ale i desperacji. Wiedział, że nic nie zrobił, a mimo to znajdował się w centrum jakiegoś cholernego spektaklu, w którym tylko on nie dostał scenariusza.

Lena – myśl przebiegła mu przez głowę, jasna i nagła jak błysk światła.

Błagam, pomóż mi.

Rozdział 7

Lena wstrzymała oddech.

– Czuję cię – wyszeptała cicho, a dźwięk tych słów poprzedziły zimne dreszcze.

Zamknęła oczy, pozwalając tej chwili ją pochłonąć.

Tak, czuła go. Był jak jasna gwiazda w mroku, rozświetlająca przestrzeń, która dotychczas wydawała się przytłaczająca i zimna.

Porównania nasuwały się same. Do tej pory obecność jej męża, ta niewidzialna, nieustępliwa chmura, wisiała nad nią jak burza, ciężka i groźna. Max był inny. Max był słońcem, promieniem ciepła i życia, który przebijał się przez ciemność. Czuła go w każdej komórce swojego ciała, jego miłość do dzieci, jego determinację, jego nadzieję.

Przypomniała sobie nocne wydarzenia, kiedy wyrwała ją z półsnu dziwna myśl, coś, czego nie potrafiła wyjaśnić. Wyciągnęła telefon i odtworzyła wiadomość głosową od Maksa. Zawahała się tylko przez chwilę, a potem pojechała do jego domu.

Widok, jaki zastała, cały czas był żywy w jej głowie. Zadzwoniła po ratowników. Pamiętała, jak starała się mówić spokojnie, choć jej dłonie trzęsły się tak mocno, że ledwo utrzymała telefon przy uchu.

Levi był martwy. Nie żył. A potem wrócił.

Całą noc spędziła na szpitalnym korytarzu, wmawiając personelowi, że jest jego krewną. Kiedy rano powiedziano jej, że został wprowadzony w stan śpiączki farmakologicznej, nie zamierzała go zostawiać. Dopiero lekarz przekonał ją, że powinna odpocząć. Obiecał, że zadzwoni, gdy tylko Levi się obudzi.

Potem przyszły zeznania. Lena powtórzyła policji tę samą wersję, którą podała ratownikom: przyjaźniła się z Maksem, umówiła się z nim i Levim, a kiedy dotarła na miejsce, Maksa już nie było. Powiedziała, że ktoś go prawdopodobnie porwał – może nawet te same osoby, które wcześniej uprowadziły jego rodzinę, a Levi został skatowany i ją też by to spotkało, gdyby przyjechała kilka chwil wcześniej.

Dostała pouczenie, by nie opuszczać kraju.

Zaraz po przesłuchaniu wyruszyła prosto pod pensjonat. Tak jak się spodziewała, w pobliżu znalazła samochód Maksa. Musiała coś z nim zrobić. Ukryć go. Spalić. Cokolwiek, by nie wzbudzać podejrzeń.

Obeszła stację benzynową, minęła wzrokiem zniszczony, gdzieniegdzie zwęglony budynek pensjonatu, aż w końcu dotarła do kaplicy. Tej samej, w której przez ostatnie lata spędzała niemal każdy dzień. I od razu go poczuła.

Był jak światło przebijające się przez ciemność.

Max był dla niej jak światło. I teraz jej potrzebował. Usiłował się z nią skontaktować. Ale jak? Jak ona ma mu odpowiedzieć, dać znać, że jego komunikat do niej dotarł?

Wtem wewnątrz kaplicy rozległ się dzwonek telefonu. Lena aż podskoczyła, a potem odruchowo sięgnęła do kieszeni. Jednak gdy odblokowała wyświetlacz, na ekranie nie było żadnego powiadomienia. Żadnego nieodebranego połączenia.

Zmarszczyła brwi. Weszła w rejestr połączeń. Nic. Ostatnie nieodebrane było od Maksa. Po którym nagrał jej desperackie błaganie, żeby trzymała się z dala od miejsca styku.

Mruknęła pod nosem kilka przekleństw, czując się jak idiotka. Była pewna, że to słyszała. Że dzwonek był prawdziwy.

Zasunęła kurtkę i już miała o tym zwyczajnie zapomnieć, gdy dźwięk rozbrzmiał ponownie.

Tym razem głośniej.

Lena parsknęła cicho.

– O nie. Tak nie będziemy się bawić.

Przycisnęła drżące dłonie do uszu, nucąc coś chaotycznie pod nosem. Ale melodia telefonu wciąż wypełniała kaplicę.

– I co teraz? – rzuciła w stronę ołtarza, starając się nie myśleć o gęsiej skórce na ramionach. – Mam wyciągnąć telefon i znowu zobaczyć, że nikt nie dzwoni? – Westchnęła ciężko i sięgnęła po komórkę.

Ekran był pusty. Żadnego połączenia.

– Świetnie. A więc mi odbiło.

Dzwonek jednak wciąż trwał. Ktoś próbował się do niej dodzwonić, a ona nie miała pojęcia, jak odebrać. Pełna furii i rozżalenia cisnęła telefon na posadzkę. Zupełnie tego nie przemyślała, w końcu w każdej chwili mógł zadzwonić do niej lekarz, informujący, że Levi się wybudził i wydał Maksa. Czując teraz jeszcze większą panikę, zeskoczyła na podłogę. Zaczęła zbierać części urządzenia. Tył obudowy leżał kilka centymetrów dalej oddzielony od wyświetlacza.

Dzwonienie wciąż trwało, jednak teraz, gdy Lena znajdowała się w takiej pozycji, miała wrażenie, że dźwięk się przemieszcza. Sunął przez kaplicę, jakby ktoś niewidzialny, spacerował z dzwoniącą komórką po pomieszczeniu.

Zostawiła swój niezłożony telefon na płytkach i wstała, po czym ruszyła w stronę źródła dźwięku.

Prowadziło ją do jednego z dwóch małych pomieszczeń.

Zatrzymała się przed wejściem. Czuła, jak przyspiesza jej oddech.

– Halo? – wychrypiała.

A jeśli ktoś tam jest? Może gdy zajmowała się ukrywaniem samochodu Maksa, ktoś wszedł do kaplicy i się schował?

Albo…

Serce zabiło jej mocniej.

A jeśli to Max? Jeśli nie udało mu się przejść? Może miejsce go wyrzuciło, gdy Levi wrócił do żywych?

Wciągnęła głęboko powietrze.

– Max? – szepnęła, wstrzymując oddech, i zajrzała do środka.

Wewnątrz panował półmrok. Żadnych okien. Żadnego światła. W rogu stała prycza. Lena niejednokrotnie na niej spała. A teraz… Teraz COŚ na niej leżało. COŚ, z czego wydobywała się ta denerwująca melodyjka.

Musiała wrócić do sali głównej, złożyć telefon, włączyć latarkę.

Dopiero wtedy odważyła się znowu zajrzeć do pokoiku.

Ostrożnie usiadła na pryczy i sięgnęła po przedmiot. Słuchawka starego telefonu stacjonarnego ciążyła w jej dłoni. Była prawdziwa. Zdecydowanie materialna.

Więc to nie był tylko dźwięk w jej głowie. Ktoś tu był. Ktoś podłączył telefon i sprawił, że zadzwonił. Tylko po co?

Nieśmiało przyłożyła słuchawkę do ucha. Poczuła, jak jej oddech przyspiesza, a oczy wilgotnieją.

– Halo? – szepnęła, powtarzając to samo, co wcześniej.

Po drugiej stronie rozległ się szmer. Trzask. Zakłócenia.

– Kto dzwoni? – ponagliła, próbując opanować drżenie rąk.

Wychwyciła coś, co przypominało oddech. Urywany. Spłycony. Jakby ktoś biegł, a słuchawka odbijała się od jego ciała.

– Max? – W jej głosie wybrzmiała nadzieja. – To ty? Czuję cię. Wiem, że masz kłopoty. Nie wiesz, jak wrócić, prawda? – Słowa zaczęły wypływać jedno po drugim. Przecież to musiał być on. – Max, słyszysz mnie?!

Oddech po drugiej stronie nagle się urwał. Nawet nie zauważyła, że sama wstrzymała powietrze.

A potem…

– Mamo.

Jedno słowo.

Wypowiedziane młodym, słodkim głosem, który znała aż za dobrze.

To nie był Max. To zdecydowanie nie był Max!

Słuchawka wypadła jej z dłoni, jakby nagle zaczęła parzyć. Lena zerwała się z pryczy, oddychając ciężko.

– Nie… nie… to niemożliwe – wykrztusiła, nerwowo chodząc w kółko i drapiąc się po głowie. – Zwariowałam.

Tak. To jedyne logiczne wytłumaczenie. Bo przecież wiedziała, że nie mogła usłyszeć swojego syna.

To niemożliwe, bo on…

Widziała jego nieruchome ciałko. Była tam, kiedy jej mąż uciekał z miejsca zbrodni, trzymając w dłoniach zakrwawioną łopatę.

– Nie.

Jej krtań ścisnęła się boleśnie. Tlen z trudem przedzierał się przez płuca. Uklękła przy pryczy, wciąż walcząc z własnym oddechem. To nie mogło się dziać.

A jednak…

Jej ręka, prowadzona przez jakąś siłę, której Lena nie była w stanie kontrolować, sięgnęła znowu po słuchawkę. Przyłożyła ją do ucha.

– Halo.

I wtedy głos powrócił.

– Mamo. Wszyscy już tu są. Brakuje tylko ciebie.

A potem słuchawka wybuchła w jej dłoni.

Spis treści

CZĘŚĆ PIERWSZA

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Redakcja: Magdalena Gonta-BiernatKorekta: Aleksandra WrońskaProjekt okładki: Tomasz BiernatSkład: Tomasz Biernat

Copyright by Catherine Reiss 2025Copyright for the Polish Edition by Wydawnictwo Nocą,Warszawa 2025

Druk i oprawa:OSDW Azymut Sp. z o.o.Łódź, ul. Senatorska 31

ISBN: 978-83-68657-10-4

WYDAWNICTWO NOCĄul. Filipiny Płaskowickiej 46/8902-778 WarszawaNIP: 9512496374www.wydawnictwonoca.ple-mail: [email protected]