Chroń mnie przed złem - Catherine Reiss - ebook + książka

Chroń mnie przed złem ebook

Reiss Catherine

4,1

Opis

Emocjonujący finał mrocznej serii Fetor. Obnażenie najbrutalniejszych grzechów, które nigdy nie powinny mieć miejsca.

Możesz uciec z sekty, ale ona już zawsze będzie w tobie.

 

Podkomisarz Szczepan Korys od wielu lat bezowocnie zajmuje się sprawą seryjnych porwań nowo narodzonych chłopców. Po udanej prowokacji przekazania sprawy do mediów zniknięcia dzieci ustają. Sukces jest jednak tylko pozorny. Wkrótce niczym mgła rozpływają się dwie mieszkanki Olsztyna: Celestyna Ozima i Koryna Dylewska.

Szczepan jest pewien, że za tymi zbrodniami stoi jeden sprawca – Kłusownik. Taki pseudonim nadało mu społeczeństwo. W tym przekonaniu utwierdzają podkomisarza informacje otrzymane od jednej z uprowadzonych kobiet. Jej komunikat jest jasny: „ZNAJDUJĘ SIĘ W KAPLICY. TU SĄ DZIECI”.

 

Przemoc, ból i przytłaczająca przeszłość – wszystko ma swój początek i koniec. Nic nie jest takie, na jakie wygląda, gdy prawdę przysłania wieloletnia zmowa milczenia, a do głosu dochodzą zatrważające tajemnice.

 

Finał serii Fetor to zwieńczenie, którego nie mogłam się doczekać! W „Chroń mnie przed złem” wszystkie ślady zostały rozrzucone niczym okruszki chleba. Podczas zbierania tych okruszków okazało się, że żadne rozwiązanie i żaden trop nie są pewne. To istna podróż w poszukiwaniu odpowiedzi na pytania zadane w poprzednich tomach. Poznaj sekrety sprzed lat, rozwiąż zagadkę tajemniczego zakonu i przekonaj się, jak potoczyły się losy Aleksandra. Pamiętaj – każdy skutek ma swoją przyczynę, a ta książka to ostatni element w układance. – Ewa Oleksiewicz, @booki_eci

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 375

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (16 ocen)
8
5
0
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MagdaT89

Nie oderwiesz się od lektury

“ Jak się okazało, kolejne tragedię zostały tylko odroczone, a zło zasnęło na chwilę, aby wybudzić się w pełni sił i zaatakować ze zdwojoną siłą”. Na pewno znacie to uczucie, kiedy nie możecie odłożyć książki. Wciąga, mami, elektryzuje. Każda kolejna strona, zamiast przynosić odpowiedzi, przynosi niewiadome i nowe fakty. Witam w świecie finałowej części serii Fetor. Wydarzenia z ostatnich lat jak i te bieżące poznajemy z perspektywy kilku osób. Najbardziej jednak uwaga skupia sie na Szczepanie Korys, który prowadzi sprawy zaginięć chłopców. Nowo narodzone dzieci rozpływają się jak we mgle i nie ma po nich śladu. Czarę goryczy Szczepana przelewa znikniecie dwóch kobiet Celestyny Ozime i Koryny Dylewskiej. Policjant jest zdeterminowany i za wszelką cenę chce odnaleźć zaginionych. A jego światełkiem w tunelu staje się telefon od jednej z porwanych na numer alarmowy, w którym informuje, że w miejscu w którym się znajduje są dzieci…. Drugi tom, zostawił nas z całym wachlarzem pyta...
00
za_czy_ta_na

Nie oderwiesz się od lektury

🖤 Prowadzone od wielu lat śledztwo w sprawie seryjnych porwań nowo narodzonych chłopców wciąż stoi w miejscu. Podkomisarz Szczepan Korys zaczyna pomału wątpić, że kiedykolwiek schwytają Kłusownika — jak nazwało porywacza noworodków społeczeństwo i media zaraz po tym, gdy policja postanowiła ujawnić sprawę. To miała być prowokacja i wszystko wskazuje na to, że skuteczna, gdyż porwania ustały. Ulga, jaką wszyscy odczuli nie trwa jednak zbyt długo. Wkrótce bez śladu giną dwie mieszkanki Olsztyna: Celestyna Ozima oraz Koryna Dylewska, którą Korys zdążył poznać osobiście. Podkomisarz ma dziwne przeczucie, że za zniknięciem kobiet również stoi Kłusownik… 🖤 Kim jest Kłusownik i w jakim celu porywa małych chłopców? Co stało się z Celestyną Ozimą i Koryną Dylewską? Co dzieje się z Aleksandrem, Maksem i malutką Laurą? Czy Szczepan Korys odkryje całą prawdę o zakonie i przylegającym do niego sierocińcu? Czy odnajdzie zaginione dzieci i czy one w ogóle jeszcze żyją? Pytań jest mnóstwo, a odpowi...
00

Popularność




Tej autorki w Wydawnictwie WasPos

CYKL Fetor

Fetor

Farma złych dusz

Chroń mnie przed złem

POZOSTAŁE POZYCJE

Pokój już na ciebie czeka

Wszystkie pozycje dostępne również w formie e-booka

Copyright © by Catherine Reiss, 2023Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2023All rights reserved

Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.

Redakcja: Kinga Szelest

Korekta: Aneta Krajewska

Zdjęcia na okładce: © by Shaiith/Shutterstock

Projekt okładki: Patrycja Kiewlak

Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek, [email protected]

Ilustracje przy nagłówkach: © by pngtree.com

Wydanie I – elektroniczne

ISBN 978-83-8290-350-8

Imprint Mroczne HistorieWydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]

Spis treści

PROLOG

ROZDZIAŁ 1

ROZDZIAŁ 2

ROZDZIAŁ 3

ROZDZIAŁ 4

ROZDZIAŁ 5

ROZDZIAŁ 6

ROZDZIAŁ 7

ROZDZIAŁ 8

ROZDZIAŁ 9

ROZDZIAŁ 10

ROZDZIAŁ 11

ROZDZIAŁ 12

ROZDZIAŁ 13

ROZDZIAŁ 14

ROZDZIAŁ 15

ROZDZIAŁ 16

ROZDZIAŁ 17

ROZDZIAŁ 18

ROZDZIAŁ 19

ROZDZIAŁ 20

ROZDZIAŁ 21

ROZDZIAŁ 22

ROZDZIAŁ 23

ROZDZIAŁ 24

ROZDZIAŁ 25

ROZDZIAŁ 26

ROZDZIAŁ 27

ROZDZIAŁ 28

ROZDZIAŁ 29

ROZDZIAŁ 30

ROZDZIAŁ 31

ROZDZIAŁ 32

ROZDZIAŁ 33

ROZDZIAŁ 34

ROZDZIAŁ 35

ROZDZIAŁ 36

ROZDZIAŁ 37

ROZDZIAŁ 38

ROZDZIAŁ 39

Epilog

Dla Nikodema, mojego siostrzeńca

Czy trzeba popełnić zło, by umieć czynić dobro?

Mikołaj Gogol

Aby zło zatriumfowało, wystarczy, by dobry człowiek niczego nie robił.

Edmund Burke

PROLOG

Nadszedł gwałtowny wiatr, a wraz z nim potężny obłok i ogień karzący. Dookoła niego tliła się łuna świecąca, a na środku dygotała materia niczym sztabka złota. To właśnie ona stanowiła źródło promieni przenikających całą rzeczywistość.

Gęsty dym zasłonił słońce. Wkrótce trudno będzie ocenić, czy trwa dzień, czy też najgłębsza noc. Gwiazdy padać będą z nieba, a złoty żar wić się po ziemi jak wąż, aż w końcu połączy się z jeziorem gorejącej siarki.

Grzesznicy smażyć się będą w ogniu, wrzeszczeć i walczyć. Wciąż żyć będą, choć już by woleli pomrzeć. Insekt nie umiera. Ten ogień nie zgaśnie. Będzie gorętszy niż grzech. Będzie piekł twoje ciało.

Kiedy usłyszysz posępną melodię, zrozumiesz, że i na ciebie przyszedł czas. Pojmiesz, że winieneś dołączyć do spektaklu. Tańczyć wraz z blaskiem pożerającym i trawiącym wszystko. Będziesz musiał poczuć siebie i pojąć wagę swych czynów.

Udowodnię ci, że jesteś zdolny odczuwać taki ból, o którym dotąd nie śniłeś.

Biada tym, którzy przez ten ogień nie przejdą z uciechą.

ROZDZIAŁ 1

Szczepan Korys

Zaginięcia dzieci ustały w chwili, w której przekazaliśmy informację o zgłoszeniach zrozpaczonych rodziców do mediów. Naturalnie czwarta władza podkoloryzowała temat. Tego się po nich spodziewaliśmy.

Pamiętam, jak wymuskany dziennikarz opowiadał w swoim reportażu o tym, że ulice miasta opustoszały i że kolejne informacje o zniknięciach nieletnich szerzą ogólną histerię. Podał konkretną liczbę: szóstka. Szóste dziecko w tym miesiącu w województwie warmińsko-mazurskim przepadło bez śladu. Właściwie, ze wszystkiego, co on powiedział, tylko ten ostatni fakt ma odzwierciedlenie w rzeczywistości. Dwie pierwsze informacje to mrzonka mająca napędzić mu popularność.

Spaceruję teraz uliczkami Olsztyna i widzę, że w zachowaniu ludzi zupełnie nic się nie zmieniło. Przechodnie wciąż pędzą przed siebie z twarzami wlepionymi w maleńkie, świecące wyświetlacze.

Po prawej stronie ktoś popycha swojego niewyspanego dzieciaka powłóczącego nogami z ogromnym tornistrem na plecach. Zapewne mężczyzna boi się, że nie odprowadzi syna na czas do przedszkola i przez to sam nie zdąży do pracy.

Przychodzi mi do głowy pomysł, żeby ich zatrzymać: ojca i jego latorośl. Przez moją interwencję naprawdę nie zdążyliby na ósmą, ale może dzięki temu facet w gustownej marynarce przejrzałby na oczy i zrozumiał, że bierze udział w wyścigu, w którym nie otrzymuje się żadnej nagrody.

Wycofuję się z tego zamysłu tylko dlatego, że jestem ubrany po cywilnemu i nawet nie mam przy sobie odznaki. Zostawiłem ją w moim gabinecie w komendzie. Ostatnio coraz więcej zapominam. W końcu zapomnę zabrać stamtąd własnej głowy.

Przystaję koło mojej ulubionej budki z kawą na skrzyżowaniu ulicy Dąbrowszczaków z Liszewskiego. Tracę ojca i syna z oczu. Zamawiam czarną dużą bez cukru i białą na mleku owsianym dla mojego kumpla Arka.

Snuję dalsze przemyślenia w oczekiwaniu na kawę.

Za uprowadzeniami dzieci stoi ktoś, kto ma dostęp do telewizji lub przynajmniej lokalnej prasy. Nasza prowokacja była skuteczna. Złoczyńca dostał uwagę, której oczekiwał. Miał swoje pięć minut, podczas których dziennikarz – i to nie byle jaki – wspomniał o jego dokonaniach i przyznał, że sprawca jest inteligentniejszy od policji. Nie musiał mówić tego wprost. Wystarczył sam fakt, że pozwoliliśmy na uprowadzenie szóstki dzieci w ciągu jednego miesiąca. W taki oto sposób przestępca zyskał rozgłos. Nadano mu nawet pseudonim. Okrzyknięto go mianem Kłusownik.

– Dziękuję – zwracam się do uroczej dziewczyny podającej mi kawę. Płacę kartą i lekko kiwam do niej głową na pożegnanie.

Kłusownik wybierał konkretny typ ofiary: dzieci, wyłącznie chłopców i w większości przypadków niespełna rocznych. Tak naprawdę to było jedyne, czego mogliśmy być pewni.

Aktualnie pozostaje wyłącznie pewność, że on śledzi informacje o sobie, bo to, że poluje tylko na dzieci, odpadło w chwili, w której ta szumowina uprowadziła dwie dorosłe kobiety: Korynę Dylewską i Celestynę Ozimą.

Skąd wiem, że to on stoi za zniknięciem tych dwóch dam? Nie mam na to żadnego dowodu poza krótkim nagraniem, na którym ostatnia z uprowadzonych zadzwoniła na sto dwanaście.

To, co udało się uchwycić, brzmiało jak paplanina naćpanej nastolatki. Powiedziała, że nie pamięta, ile ma lat i jak znalazła się tam, gdzie jest. Wspomniała o tym, że ktoś na nią patrzy – jakaś kobieta, później jednak dodała, że ta cała „ONA” jest wszędzie.

„Schowałam się za tymi drzwiami w kaplicy… Brązowymi. One są brązowe”. To jedyna rzecz, która wydaje się w miarę przydatna. Jak jednak już zdążyłem sprawdzić, w samej Polsce istnieje ponad dziesięć tysięcy parafii i około ośmiuset „innych ośrodków duszpasterskich” – cokolwiek kryje się pod tym mianem. Przy tym nie mamy pewności, czy dziewczyna dzwoniła z naszego kraju. Nie wiemy tego, ponieważ połączenie było skutecznie zaszyfrowane.

W ostatnich sekundach, jeszcze zanim Celestyna się rozłączyła, wybrzmiał głos należący do dziecka. Później został już tylko krzyk i jedna wielka niewiadoma.

Gdziekolwiek znajdowała się ta dziewczyna, był z nią chłopiec, i to z pewnością nie żaden z tych, którzy zniknęli w ostatnim miesiącu, ponieważ ten potrafił mówić! Może miał cztery, a może sześć lat. Jestem raczej słaby w te klocki, ale wkrótce się tego dowiem, bo kopia nagrania trafiła już do grupy psychologów specjalizujących się w deanonimizacji głosów.

Siedem lat temu, w tym samym roku, w którym poznałem sławną w tamtych czasach pisarkę, Korynę Dylewską, również zajmowałem się sprawą zniknięć nieletnich. Wtedy z moją grupą staraliśmy się utajnić tę sprawę, toteż sprawca nie miał nawet swojego przezwiska. Sposób jego działania był jednak podobny: porywał wyłącznie maleńkich chłopców. Od dwa tysiące piętnastego roku policja przypisuje mu uprowadzenie grupy liczącej przeszło dwadzieścioro dzieci. Choć zakładamy, że wciąż możemy nie wiedzieć o wszystkich przypadkach jego działalności. Możliwe, że działa poza terenem tego województwa lub nawet za granicą. Poza tym nie wszystkie zniknięcia dzieci są zgłaszane policji. W końcu ilu jest noworodków, które ktoś zostawia zwyczajnie na ulicy albo w koszu na śmieci? Nimi też nasz Kłusownik mógł się zająć, a raczej nikt nie podejrzewa, że on prowadzi domowe przedszkole.

Mówi się o kimś, że jest seryjnym mordercą, kiedy pozbawi życia przynajmniej dwie osoby. Jak się mówi o kimś, kto porywa i – z dużym prawdopodobieństwem – morduje dwadzieścioro noworodków?

Czy naprawdę jest możliwe, że nasz Kłusownik to ciągle jeden i ten sam typ? I że po tylu latach w ukryciu wrócił? A może cały czas tu był? Żył wśród nas i obserwował bezbronne, niczego niespodziewające się pary, które w napięciu oczekiwały na przyjęcie w domu kolejnego członka rodziny.

Jest szansa na to, że chłopięcy głos, który słyszałem na nagraniu, należy do ofiary Kłusownika uprowadzonej przez niego przed laty. Ta szansa jednak jest znikoma.

Może całkiem niedawno narodził się jego naśladowca. Bardziej brutalny i mniej ostrożny od pierwowzoru. Jest wiele możliwości, które należy zbadać, zanim oprawca znowu zatrze ślady i zniknie na kolejne lata.

Celestyna Ozima jest naszym kluczem do rozwikłania zagadki. Czuję to.

Łokciem napieram na klamkę i balansuję na krawędzi, aby nie wylać kawy.

– Dzięki – dukam, jednocześnie odskakując, kiedy drzwi do komendy niespodziewanie się otwierają.

– Ooo, podkomisarz Szczepan Korys. – Dziewczyna, która wychodzi na zewnątrz, wita mnie promiennym uśmiechem.

Zdaje się, że odbywa u nas staż albo praktyki. Jest młoda i całkiem ładna. Ja jednak zamiast czuć spokój, snuję domysły, do czego ona zmierza. Dlaczego użyła mojego stopnia oraz pełnego imienia i nazwiska?

– Co jest? – cedzę, bo w zaistniałej sytuacji nie mam wystarczająco dużo wolnego czasu, by poświęcać go na spekulacje.

– Nie rozumiem. – Radość spełza z jej twarzy, a głowa lekko przechyla się w prawą stronę.

– Pytam, o co ci chodzi. Czemu mnie tak nazwałaś?

– Myślałam, że tak się pan nazywa. – Jej ton się zmienia. Jest teraz bardziej powściągliwa i spięta.

– Aj, tak. – Machnąłbym ręką przed jej twarzą, gdyby nie te dwa kubki kawy, które trzymam. – Ale od kiedy witasz się z kolegami z pracy w taki sposób?

– Jest pan sławny. Myślałam, że…

– Jak to? – wtrącam się w pół zdania.

– No bo, bo-o – zaczyna się jąkać i przez to wydaje mi się mniej ładna niż jeszcze minutę wcześniej.

– Wyluzuj. Po prostu pytam. Nie mam na myśli nic złego.

– Dzieci już nie znikają, prawda? – wyrzuca w końcu.

Obserwuję, jak jej ramiona się rozluźniają, jakby spadł z nich niewidzialny ciężar.

– Sądzisz, że to moja zasługa?

– Słyszałam, że to pan wpadł na pomysł, aby przekazać informację do mediów.

– Tak, ale to niczego nie zmienia. To nie jest powód do świętowania. Kłusownik wciąż jest na wolności i nadal porywa.

– C-o?! – wykrzykuje dziewczyna.

Właśnie to słowo sprawia, że momentalnie wypuszczam kawę z jednej ręki i mechanicznie przykładam wolną dłoń do jej ust. Moje ciało zareagowało jak u wytrenowanego żołnierza ukrytego w okopach na wojnie.

– Kurwa! – klnę, widząc jasnobrązową plamę i plastikowy kubeczek do góry dnem na jej środku.

Dobra. To moja porcja, więc chociaż Arek napije się swojego roślinno-kawowego koktajlu, bo kawą raczej nie powinienem tego nazywać.

– Przepraszam – mówię szczerze i dopiero teraz zabieram dłoń z ust rozemocjonowanej dziewczyny. – Nie chciałem cię przestraszyć. Błagam tylko o minimum taktu i dyskrecji.

Po tych słowach sam prycham w duchu, bo proszę ją o takt chwilę po tym, jak urządziłem cyrk przed budynkiem komendy.

– To ja przepraszam. Jestem tu nowa.

– Wiem i nie przepraszaj. – Staram się brzmieć teraz jak ktoś lepszy niż skończony palant i sztywny gbur.

– Kłusownik porwał kolejne dziecko? – szepcze przesadnie, co po części mnie rozdrażnia, a po części lekko bawi.

– Nie dziecko – odpowiadam, kucając przy chodniku.

Najpierw przesuwam plastikowy kubeczek z pola bitwy, a później chusteczką, którą miałem w kieszeni, usiłuję zebrać jasnobrązowy płyn.

– Jeśli nie dziecko, to kogo? Zabrał się do dorosłych? Kobiet? – wyszeptuje mi te słowa niemal do ucha, kucnąwszy tuż przy mnie.

O dziwo trafia celnie.

– Przecież wiesz, że nie mogę powiedzieć ci już nic więcej.

Moja chusteczka cała zanurza się w cieczy i staje się jedną mokrą kupką, która z pewnością nie poradzi sobie z zebraniem tej kałuży.

– No cóż – wzdycham ciężko.

Prostuję się, zabierając ze sobą kubek z zamiarem wyrzucenia go do kosza.

Jeśli chodzi o resztę, będę musiał zająć się tym później lub poprosić kogoś o pomoc.

– No proszę, niech pan mi powie coś więcej. Jeśli już pan zaczął…

– O, jeszcze sobie nie poszłaś? – Nie chciałem brzmieć grubiańsko. Naprawdę zdążyłem już zapomnieć o tym, że ktoś pałęta się obok.

Spotykam się z jej naburmuszonym wyrazem twarzy, który sprawia, że nie wygląda już ani ładnie, ani brzydko, tylko jak obrażona mała dziewczynka.

– Ty jesteś tutaj stażystką czy coś w tym rodzaju? – pytam tylko po to, żeby przestała wydymać usta, kiedy kroczy przy mnie na korytarzu.

– Tak, coś w tym rodzaju – przytakuje i z wiadomych tylko dla niej przyczyn przejmuje pusty kubek z mojej ręki, aby za mnie wyrzucić go do kosza, który pojawia się w polu naszego widzenia. – Praktykantką.

– Czyli studiujesz? – pytam i potem witam się z kolegą z recepcji.

– Psychologię.

– Oho – ożywiam się, usłyszawszy to słowo.

Przejmuję od recepcjonisty klucz do mojego gabinetu. Podaję mu kubek z kawą i proszę, żeby przekazał ją Arkowi, kiedy ten już przyjdzie.

Dobrze wiem, że mój kumpel zawsze się spóźnia, bo odwozi dzieci do szkoły.

– A właściwie to czemu wciąż idziesz za mną? – cedzę, uświadamiając sobie, że w chwili, w której zbliżam się do miejsca docelowego, studentka nadal jest przy mojej nodze.

– Chcę pomóc. Powiedziano mi, że mam przyglądać się pracy policjantów.

– Okej, ale nie mnie.

Nie rozumiem, jakim cudem osoba, która za moment dostanie dyplom psychologii, nie jest w stanie zrozumieć mojego niewerbalnego przekazu o treści: „Spadaj”. Robię, co mogę, aby nie musieć jej powiedzieć tego wprost.

Wsuwam klucz do zamka i przekręcam go dwukrotnie. Kiedy otwieram drzwi, w nozdrza uderzam mnie nieprzyjemny zapach, mieszaniny potu, kofeiny i, mówiąc brutalnie, skumulowanych gazów.

Zauważam, że dziewczyna też się krzywi, więc liczę, że takie atrakcje zapachowe skutecznie ją odstraszą.

– Chcę pomóc! – woła nieustępliwie, kiedy wchodzę do pomieszczenia i zamykam drzwi przed jej nosem.

– To nie jest taka prosta sprawa, jak mogłoby ci się wydawać – mówię, kiedy sylwetka studentki ginie za drewnianą konstrukcją odgradzającą mnie od świata zewnętrznego.

Stopniowo przyzwyczajam się do smrodu panującego w pomieszczeniu i zerkam w stronę niedziałającej klimatyzacji. Później spoglądam w kierunku miejsca, w którym wiem, że wciąż sterczy ta namolna dziewczyna, czekając na zaproszenie.

– Znajdę te dzieci. Znajdę też Celestynę Ozimą i Korynę Dylewską. Zrobię to sam i nie będę cię narażał na niebezpieczeństwo, bo wiesz, tak naprawdę tylko ja nie mam już nic do stracenia.

ROZDZIAŁ 2

Wcześniej

Koryna Dylewska

Nikt mnie nie znajdzie. Już nikt nie zdoła mi pomóc.

Siedem lat temu urodziłam dziecko. Przepięknego chłopca. Miał ciemno-miedziane włosy i seledynowe, błyszczące oczy, które wlepiał we mnie ufnie. Wyglądał doskonale, ale za bardzo przypominał mi człowieka, który dotkliwie mnie skrzywdził. Nigdy nie byłabym w stanie go pokochać.

Zawinęłam go w koc. Położyłam na przednim siedzeniu i odpaliłam silnik. Jechaliśmy długo. Chciałam mieć pewność, że tam, gdzie jedziemy, nikt nas nie znajdzie i co za tym idzie – nie dojrzy tego, co zamierzałam uczynić. Sądziłam, że zdołam się schować przed oczami samego Boga.

Zaparkowałam auto przy lesie i zabrałam ze sobą jedynie czarną torebkę oraz to kruche zawiniątko. Szłam dobrą godzinę i w pewnym momencie straciłam orientację i poczucie czasu. Każde z drzew, które mijałam, wyglądało tak samo jak to, przy którym zabrano mi godność.

Nie zabiłam go. Nie byłabym w stanie zabić własnego dziecka. Ja po prostu zwróciłam go nieprawemu drzewu, które pozwoliło, aby moje ciało zostało splugawione. Oddałam jego rączki, brzuszek i główkę wrogim trawom, które nie zareagowały, gdy błagałam o pomoc. Przekazałam go pod opiekę dzikim zwierzętom, które bezczynnie siedziały w swych norach. Pozwoliłam, aby do snu śpiewał mu wicher i żywiły go krople porannej rosy. Porzuciłam mojego syna w środku bezkresnego lasu i jedyne, na co mógł ode mnie liczyć, to ten jeden kocyk. Choć jeśli mam być szczera, a przecież powinnam, wszak to moja ostatnia spowiedź, podarowałam mu coś jeszcze. Naznaczyłam go bólem lub mówiąc wprost, zwróciłam mu go. Chciałam, aby zabrał ode mnie tę rozpacz. Pragnęłam, aby nasiona chwastów, które jego ojciec posiał w moim wnętrzu, rozsiały się na tego rudowłosego chłopca.

Rozwinęłam kocyk. Ukucnęłam. Wyjęłam nóż z czarnej, skórzanej torebki.

Od kiedy dziewięć miesięcy wcześniej spotkała mnie ta tragedia, ostrze już zawsze nosiłam przy sobie. Przyłożyłam stalową, zimną końcówkę do twarzy dziecka, a ono momentalnie zaczęło płakać. Na pachnącej skórze szybko pojawił się pierwszy truskawkowy wykwit. Nie przestawałam.

– Wiesz, mój synu, kiedyś byłam kimś. Bardzo znaną pisarką – dukałam pod nosem, wykonując niezgrabne ruchy drżącą dłonią. – Gdyby nie ty, wciąż bym nią była. Przepraszam, gdyby nie twój stwórca – poprawiłam się. – Ale tak bardzo mi go przypominasz – zauważyłam i wierzchem dłoni wytarłam mokry nos.

Chłopiec wył tak, jakby żywcem obdzierano go ze skóry. Doprawdy, prawie właśnie to go spotykało.

– Ja też płakałam, kiedy mnie raniono. Drzewa, trawy i liście nie ulitowały się nade mną, ale ty się nie poddawaj. Rycz najgłośniej, jak tylko potrafisz, a może spotka cię lepszy los niż mnie – poleciłam.

Uniosłam się z kolan i jedną ręką otrzepałam spodnie, do których zdążył poprzyklejać się jakiś zielonkawy nalot. Nie wiedziałam, co powinnam zrobić z tym nożem. Nie chciałam go ze sobą zabierać, ale nie powinnam była także zostawiać go przy dziecku. Na trzonku było zbyt wiele odcisków moich palców.

Znowu przywarłam do ziemi i paznokciami wykopałam niewielki dołek. Do moich uszu docierały tak intensywne, wysokie dźwięki, że miałam ochotę przyłożyć do głowy dłonie albo ostatecznie zakończyć ten popis. Zacisnęłam szczęki na języku i włożyłam nóż do dziury w glebie. Zasypałam otwór, licząc, że na dobre ukrywam moje przewinienie.

Kiedy się poderwałam, w kakofonii dźwięków zasłyszałam coś, co przypominało mi ludzkie kroki, ale przecież krokami wcale nie mogło być. Traciłam zmysły albo zapach krwi ponęcił leśne stwory zmierzające na ucztę.

– Muszę uciekać – wyszeptałam do siebie i po prostu pobiegłam.

W pewnej chwili straciłam nadzieję, że dotrę do samochodu. Na pozór oddalałam się od źródła wrzasków, ale one co chwilę jakby mnie doganiały i wzbierały na sile. Już nawet nie płakałam. Po prostu uciekałam przed pokutą. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że będę tak gnać przez siedem kolejnych lat.

Dopadłam do auta. Nie odważyłam się odwrócić. Już w czasie jazdy wybrałam numer 997 i zgłosiłam zaginięcie. W tym okresie szemrano o kilku innych zaginięciach dzieci. Zwyczajnie wykorzystałam zaistniały asumpt. W naszej okolicy naprawdę grasował jakiś dręczyciel, uznałam, że dla kogoś takiego nie będzie różnicy, czy przypisze mu się o jedną zbrodnię więcej.

Przez telefon powiedziano mi, że zaginięciami zajmuje się Szczepan Korys, ale oczywiście nie chciałam mieć z nim styczności. W pewien sposób to on był odpowiedzialny za to, co mnie spotkało. Spotkałam się z nim, a mój mąż – chociaż nawet w myślach nie chcę nazywać go „moim mężem” – dowiedział się o tym i sadystycznie mnie za to ukarał. Później podkomisarz Korys dzwonił do mnie jeszcze kilka razy i ostatecznie odwiódł od zamiaru przerwania ciąży. Był więc winny tego grzechu tak samo jak ja i mój mąż. Zawinili wszyscy, choć nóż spoczywał w moim ręku.

Absolutnie nie chciałam z nim rozmawiać i zakomunikowałam to kobiecie w policyjnej recepcji. W związku z tym wywiad ze mną przeprowadził Ferenc Farkowski.

– Dlaczego pod paznokciami ma pani ziemię?

– Co?! – Podskoczyłam na krześle jak oparzona.

Mężczyzna skierował swój palec w stronę moich splecionych dłoni, a ja automatycznie rozplątałam je i wetknęłam sobie między uda.

– Pracowałam w ogródku.

Jeśli wciąż będzie tam patrzył, będę miała prawo oskarżyć go o molestowanie. Na szczęście staruszek odpuścił i zawiesił wzrok w szybie za moimi plecami. W ślad za nim odwróciłam głowę przez ramię.

– A to nie mieszka pani w bloku? Tak pisała prasa.

– Tak, w mieszkaniu po babci na Zientary-Malewskiej. To ogródek należący do spółdzielni mieszkaniowej – wypowiedziałam pierwsze, co mi ślina na język przyniosła.

– Sprawdzimy to – burknął mężczyzna, a ja w końcu za szybą dostrzegłam coś, co pozwoliło mi zmienić temat. – Co on tu robi? Mówiłam przecież, że nie chcę go widzieć.

– Coś was łączy? – zapytał Farkowski.

Znowu się wyprostowałam i mocniej usiadłam na krześle.

– Spotkaliśmy się. Raz – powiedziałam półprawdę, ale nie można było mi udowodnić, że kłamię.

Mój rozmówca odchylił się lekko i uniósł dłoń do podkomisarza Szczepana Korysa.

– On jest odpowiedzialny za zaginięcia nieletnich. Wcześniej ja się tym zajmowałem, ale potrzebowaliśmy świeżego spojrzenia – tłumaczył. – To, że rozmawia pani ze mną, nie z nim – ruchem głowy wskazał na szybę za moimi plecami – to wyjątkowa okoliczność, specjalnie na pani prośbę. Szczepan będzie tylko się przypatrywał.

– Ta… wiem – dukałam, bo co innego mi pozostało.

Jak to określił policjant, i tak traktowali mnie wyjątkowo.

– Jest pani nad wyraz spokojna, biorąc pod uwagę zaistniałą sytuację – zauważył.

To wzbudziło we mnie swego rodzaju popłoch. Pociągnęłam nosem i nieco skuliłam moje ciało.

– Staram się, jak mogę – wydukałam i obserwowałam jego wyraz twarzy, aby odgadnąć, czy zaczyna mi wierzyć.

– Rozpocznę nagranie, dobrze? – zapytał i jeszcze zanim zdążyłam odpowiedzieć, już kliknął jakiś przycisk na niewielkim czarnym urządzonku przypominającym trochę starsze modele nokii.

– Tylko dźwięk, tak? Czy z obrazem? – Zaczęłam rozglądać się po sali i zmarszczyłam czoło, znowu spotykając się spojrzeniem ze Szczepanem stojącym za ścianą.

– Obraz również. Tam jest kamera. – Farkowski wskazał dłonią lokalizację niewielkiej kamery z czerwoną migającą diodą w rogu pomieszczenia.

– Ach, rzeczywiście. – Wetknęłam kosmyk hebanowych włosów za ucho i wierzchem dłoni przetarłam skórę pod oczami.

– Niech pani opowie, jak zniknęło pani dziecko – polecił surowym tonem i odgiął się razem ze swoim krzesłem.

Uciekając z lasu i jadąc autem na komendę, przygotowałam jeden scenariusz, ale kiedy przyszło do opowiedzenia tego, wszystko przestawało trzymać się kupy. Opierałam ręce płasko na blacie stołu i przysuwałam się odrobinę bliżej do rejestratora dźwięku.

– Słyszałam o innych noworodkach, które zostały uprowadzone w naszej okolicy. Za tymi wszystkimi zaginięciami na pewno stoi ta sama osoba.

– Skąd pani o tym wie? Ma pani kontakt z inną rodziną, która straciła dziecko?

– Nie, po prostu wszyscy o tym gadają.

– Niemożliwe – wysyczał mężczyzna. – Staramy się utajnić tę sprawę.

– Może to błąd. Może gdybyście ją nagłośnili, to rodzice zaczęliby bardziej pilnować swoich dzieci.

– Jest możliwość, że kiedyś tak postąpimy, ale w tym momencie proszę mi nie mówić, co mam robić, a czego nie.

– Oczywiście – wydukałam zaskoczona jego reakcją. – Tylko chciałam pomóc.

– Myślałem, że zgłosiła się pani do nas, żebyśmy to my pomogli pani. Czyż nie?

– Oczywiście.

– W takim razie proszę powiedzieć, jak doszło do zniknięcia i kiedy ostatni raz widziała pani swoje dziecko, a my już zajmiemy się odnalezieniem go i schwytaniem tego skurwiela, który sobie z nami pogrywa.

Opowiedziałam Ferencowi Farkowskiemu historię o tym, jak zostawiłam śpiącego syna w łóżeczku w mieszkaniu. Wyszłam na chwilę popracować w ogrodzie przy bloku.

Planowałam za moment wrócić, dlatego nawet nie zamykałam drzwi na klucz. Kiedy wróciłam, dziecka już nie było, a ja od razu zadzwoniłam na policję i w ten oto sposób znalazłam się tutaj.

– Ktoś może to potwierdzić?

– Nie rozumiem – wysyczałam przez zaciśnięte zęby. – Sugeruje pan, że kłamię?

– Niczego nie sugeruję. Wykonuję swoją pracę. Proszę nie utrudniać, jeśli chce pani, abyśmy znaleźli pani dziecko.

A co, jeśli mój cel jest przeciwny?

– Nikogo nie widziałam w ogrodzie, więc zakładam, że nikt nie widział też mnie.

– A co z ojcem dziecka?

– Rozwiedliśmy się. To znaczy, rozwodzimy.

– Mógł chcieć odebrać pani dziecko? To dosyć powszechne zjawisko, że ojcowie uprowadzają własne dzieci w obawie, że sąd im ich nie przyzna.

– Nie. Odpada. Dariusz nie chciał mieć z tym dzieckiem nic wspólnego – wyjaśniłam i poczułam kłucie w klatce piersiowej, ściągnęłam twarz i przybrałam szczerze strapioną minę.

A może jednak powinnam była wykorzystać tę możliwość? Może powinnam była powiedzieć, że to prawdopodobne, iż on się do tego posunął, i zrzucić na niego całą winę? W końcu czy nie to mu się należało?

Był moim mężem, a potraktował jak tanią prostytutkę. Wywiózł mnie do tego lasu i skrzywdził, choć nie miał ani prawa, ani żadnych powodów, poza tym, który wymyślił jego popaprany umysł.

Nie, to zbyt ryzykowne posunięcie. Wtedy wezwaliby go na przesłuchanie, a zeznania Darka niepotrzebnie by wszystko skomplikowały.

– Mój mąż nie uznaje tego dziecka – wróciłam do wygłaszania mojego wywodu po chwili zadumy. – Z pewnością nie chciałby go zabrać, bo uważa, że to nie jego syn. – Odruchowo zerknęłam przez ramię i na sekundę spojrzałam na Szczepana.

Tak się dziwacznie składa, że Dariusz uważa, iż to syn właśnie tego mężczyzny. Oczywiście tego nie powiedziałam. Dla mojego męża nie miał znaczenia fakt, że ten bobas miał taki sam kolor włosów jak on i wyglądał niemal jak jego maleńka kopia.

– Z pewnością stoi za tym ten sam człowiek, który porwał inne noworodki z naszej okolicy – wyrecytowałam po raz drugi.

Farkowski zadał mi jeszcze kilka bezsensownych pytań. Poprosił o przekazanie zdjęcia mojego syna, a potem, jak dowiedział się, że żadnego nie mam, uniósł brwi i zaproponował podanie cech charakterystycznych chłopca; na tej podstawie specjaliści mieli sporządzić portret pamięciowy. Trochę nazmyślałam, ale z zachowaniem podstawowych faktów. Doszedł pieprzyk nad prawym okiem i zdecydowanie zbyt dużo piegów niż w rzeczywistości.

Policjant gwarantował, że ta sprawa będzie miała rangę priorytetową, ale od razu wiedziałam, że to nieprawda. A może głęboko w sercu na to liczyłam.

Nie znajdziecie go. Zrobiłam wszystko, co mogłam, abyście go nie znaleźli.

Dostałam numer do Ferenca Farkowskiego. Zaoferował mi też numer telefonu do Szczepana, ale odmówiłam. Poza tym przecież już go miałam.

Wróciłam do domu i odetchnęłam głęboko.

W mieszkaniu w końcu było cicho i nic nie przypominało mi o krzywdzie, którą wyrządził mi mój mąż. Siedziałam na kanapie z uśmiechem na ustach.

Wtedy, te siedem lat temu, jeszcze nie wiedziałam, iż w każdym kolejnym dniu mojego życia będę bała się, że mój grzech wyjdzie na jaw, że znajdą rozszarpane zwłoki dziecka w lesie i odkopią nóż z moimi odciskami palców.

Plotki o zaginięciach dzieci stopniowo słabły i wszystkim mieszkańcom Olsztyna oraz okolicznych wsi zdawało się, że koszmar się skończył. Jak się okazało, kolejne tragedie zostały tylko odroczone, a zło zasnęło na chwilę, aby wybudzić się w pełni sił i zaatakować ze zdwojoną siłą.

Po tych siedmiu latach, w ciągu których nie napisałam żadnej nowej książki, w telewizji pojawił się reportaż stanowiący o tym, że zniknęli kolejni nowo narodzeni chłopcy. W moim mieszkaniu wciąż stało drewniane łóżeczko wypełnione kolorowymi poduszeczkami. Wiele razy chciałam je oddać albo wyrzucić, ale ilekroć próbowałam, paraliżowała mnie obawa. Co, jeśli policja zechce niespodziewanie mnie odwiedzić i ponownie przesłuchać? Co sobie pomyślą, jeśli zauważą, że żyję normalnie? Zupełnie tak jakby nic złego w moim życiu się nie wydarzyło? A co, jeśli nawiedzi mnie zły duch, który zechce, abym odpokutowała za mój grzech? Co, jeśli zmora rozpozna, że nie mam nawet wyrzutów sumienia?

Po tym reportażu, który obejrzałam w telewizji, czułam, że muszę uciekać. Sądziłam, że pokuta jest już blisko. Wezwałam taksówkę i poleciłam kierowcy, aby zawiózł mnie do hotelu Myśliwskie Zacisze. Nie było możliwości, abym domyśliła się, że zamiast uciekać, ja coraz bardziej zbliżam się do swojego przeznaczenia – na wieczne potępienie.

I właśnie w ten sposób znalazłam się TU. Najpierw przez wiele dni, a może nawet całą wieczność byłam więziona i bita. Musiałam opowiadać o tym, co mnie spotkało. I wmawiano mi, że jeśli wyznam całą prawdę, to uzyskam rozgrzeszenie i będę wolna. Starałam się nie zataić niczego, ale nie przyznałam się do jednej rzeczy: gdybym mogła cofnąć czas, postąpiłabym tak samo. Po raz drugi porzuciłabym dziecko w lesie, a wcześniej pocięła ostrym nożem jego maleńkie ciało.

Znowu leżę w tych leśnych ostępach. Wykrwawiam się, a drzewa, trawy i liście tak jak wtedy nie mają zamiaru okazać mi litości. Jestem pewna, że za kilka minut umrę. Czy zasłużyłam na wieczne potępienie, jeśli już za życia tkwiłam w piekle?

Jedno uderzenie serca.

Drugie i trzecie.

Kolejne będzie tym ostatnim.

ROZDZIAŁ 3

Szczepan Korys

Wiem, że one żyją. Te kobiety wciąż żyją. Jestem tego pewny.

Z takim przeświadczeniem podchodzę do szyby. Chwytam za łańcuszek do regulowania rolety i płynnym szarpnięciem wpuszczam światło do pomieszczenia. Muszę zmrużyć oczy, bo widok miasta działa na mnie oślepiająco. Wszystko dostrzegam lekko rozmazane. Dawno nie odsuwałem rolet i dawno nikt tutaj nie sprzątał. Nie pozwalałem na to osobom trzecim, bo mam tu porozkładane zbyt ważne rzeczy, a i sam nie miałem czasu na takie zabawy. Codziennie, kiedy wchodzę do tego gabinetu, chcę od razu kontynuować wczorajsze zadania, a nie zaczynać wszystko od nowa.

Uchylam okno z zamiarem wywietrzenia smrodu zalegającego w zakamarkach mojego gabinetu.

Klimat zwykle panujący w Olsztynie określiłbym jako umiarkowanie ciepły. Ten dzień należy jednak do szczególnie dusznych i nawet wiatr wiejący z południa na północ w zestawieniu z wysoką temperaturą wydaje się tylko łagodnymi, nic nieznaczącymi podmuchami.

Zaciągam się parnym powietrzem i od razu zaczynam kaszleć. Wycieram usta i nos dłonią i w blasku dziennego światła podchodzę do ogromnej tablicy magnetycznej na aluminiowym stojaku, który dzięki dołączonym kółkom można bez trudu przemieszczać.

Na haczykach, które stanowiły wyposażenie tablicy, pozawieszane mam bloki z arkuszami papieru. To najważniejsze informacje o szóstce zaginionych w tym miesiącu niemowląt. Adresy. Numery. Opis wyglądu.

Jak co dzień rano zaczynam od sterczenia przed tablicą i zastanawiania się, co mi umyka albo inaczej: co łączy te z pozoru tak odmienne rodziny.

Chwytam za czerwony marker. Otwieram go, przygryzając skuwkę. Przytrzymuję ją i nad arkuszami papieru zapisuję dwa imiona i nazwiska: Koryna Dylewska; Celestyna Ozima. Powinienem był zanotować to już wcześniej. One będą kluczem. Odnajdę je i odnajdę chłopców, którzy zaginęli w tym miesiącu, jak również tych, którzy zniknęli siedem lat temu. Nie mogę wątpić w to, że nadal żyją. Jeśli poczuję choć cień zwątpienia, to najlepiej, żebym od razu się poddał. Tak samo jak Ferenc Farkowski, po którym przejąłem sprawę Kłusownika.

– Do dzieła, Szczepan. Nie masz czasu na kolejny stracony dzień – szepczę pod nosem i wypuszczam powietrze ustami.

Palcami przeczesuję skołtuniałe włosy i zamierzam wyjść z gabinetu. Kiedy wrócę, mam nadzieję, że nie będę już czuł tego smrodu.

Otwieram drzwi, czując na plecach przyjemny przeciąg, a za moment się krzywię.

– Jezu, ty nadal tu sterczysz?

– Przyniosłam kawę – informuje z uśmiechem studentka i wysuwa szklankę w moim kierunku.

– Parzucha z naszego ekspresu? – prycham, ale przejmuję od niej naczynie. – Dzięki. Wyjątkowo zadowolę się nawet tym.

– Starłam też plamę sprzed komendy.

– Do licha, kiedy ty zdążyłaś to wszystko zrobić? – unoszę się i upijam łyk kawy z grymasem na twarzy.

Chyba rzeczywiście przepuszczam czas pomiędzy palcami, bo zdawało mi się, że odkąd schowałem się przed nią w gabinecie, otworzyłem okno i przyjrzałem się mojej tablicy, minęło dopiero kilka minut.

– Staram się, bo chcę, żeby pan pozwolił mi przyglądać się swojej pracy – komunikuje bez owijania w bawełnę i w zasadzie jej bezpośredniość mi się podoba, ale jest jeden problem.

– Od zawsze pracuję sam.

– To nie jest prawda. Sprawdziłam.

Marszczę czoło, bo po pierwsze: w czasie kiedy ja nic nie zrobiłem, ona starła kawę przed budynkiem, zebrała informacje o mnie i przyniosła mi kawę?! A po drugie: jakim prawem wypytywała się o mnie?

– Wcześniej pracował pan z Ferencem Farkowskim.

– Nie pracowałem z nim, tylko przejąłem jego sprawę. To różnica. Był krótki okres przejściowy, w którym siłą rzeczy musiałem wymienić się z nim informacjami – cedzę i nie czekając na jej kolejne uzasadnienia stanowiące, dlaczego miałbym ją przyjąć, idę korytarzem w kierunku gabinetu Luizy.

W międzyczasie biorę kolejne łyki kawopodobnego płynu. Nie do końca tego potrzebowałem, ale z sekundy na sekundę czuję, że mój umysł się rozjaśnia.

Wchodzę do pokoju numer 43, w którym stacjonuje Luiza. Nie wiem, czy mogę określić ją mianem mojej przyjaciółki, ale z pewnością jest dla mnie dobrą koleżanką.

Jest odpowiedzialna za umawianie spotkań i jest w tym świetna. Często wystarczy podać jej tylko imię i nazwisko, a ona na tej podstawie namierza daną osobę, zdobywa jej numer albo inny kontakt i tylko sobie znanymi sposobami sprowadza na komendę.

Pamiętam, że kiedyś, wiele lat temu, ktoś powiedział, żeby poprosić Luizę o umówienie spotkania z zaginionymi dziećmi, a wtedy ona je odnajdzie i sama sprowadzi do rodzin.

– Hej – zagajam, zauważając, że mimo mojego wejścia ona wciąż wlepia spojrzenie w monitor komputera i z prędkością światła wyklikuje coś na klawiaturze.

Jej różowe włosy ścięte do ramion i naturalnie poskręcane w lekkie fale wyginają się na kształtnych obojczykach.

– Ach, przepraszam. – Podskakuje lekko i przybiera wyraz twarzy, jakby właśnie siłą wybudzono ją z pięknego snu.

– Jesteś bardzo zajęta? – pytam życzliwie i wolną dłonią wskazuję na jej monitor.

– Trochę, ale to nie jest nic tak ważnego, jak twoja sprawa, więc słucham – odpowiada typowym dla siebie życzliwym tonem.

– Chcę przesłuchać dwie osoby.

– Oczywiście. – Dla potwierdzenia kiwa głową i znowu przykłada palce do klawiatury, gotowa wyklikać na niej to, czego potrzebuję. – Powiedz tylko imię – poleca zupełnie poważnie, na co prycham.

– A jeśli go nie mam? – Żałośnie upijam kolejny łyk kawy w oczekiwaniu na jej reakcję.

– To nic. Wal.

– Chcę porozmawiać z babcią Celestyny Ozimej i byłym mężem Koryny Dylewskiej. Zdaje się, że ma na imię Dariusz.

Dziewczyna zapisuje to na swoim komputerze, a potem znowu zaszczyca mnie spojrzeniem.

– Babka to Kazimiera Ozima. Ona już była przesłuchiwana. Mogę jeszcze raz dostarczyć ci jej zeznania, choć zdawało mi się, że je masz, a z mężem może być trudno. Dariusz Dylewski nie utrzymywał kontaktu ze swoją byłą żoną przez wiele lat.

– Mimo wszystko spróbujmy skontaktować się z nim jeszcze raz. W końcu niezmiennie chodzi o zaginięcie jego dziecka, nawet jeśli była żona go nie interesuje.

Luiza obrzuca mnie wymownym spojrzeniem, czerń jej oczu powoduje lekki dyskomfort.

– A jeśli chodzi o babkę Ozimą, to mam nagranie jej zgłoszenia, ale jakby to ująć, okoliczności się zmieniły. Chcę ją przesłuchać jeszcze raz. Tym razem osobiście.

Nie zdradzam, że te nowe okoliczności to nagranie wiadomości od Celestyny na 112. Lepiej, żeby wiedziały o tym tylko nieliczne, wtajemniczone osoby. Odwracam się przez ramię i widzę, że przy framudze drzwi wciąż sterczy ta namolna praktykantka.

– Zobaczę, co da się zrobić – odpiera pogodnie Luiza.

– A dla niej da się coś załatwić, żeby tak za mną nie łaziła? – pytam i bez skrępowania wyciągam paluch w kierunku dziewczyny. Tak, że niemal dotykam nim jej czoła.

W tym czasie ona nawet nie drgnie.

– O, cześć Szczepan.

Znikąd w pomieszczeniu pojawia się Arek z kubkiem kawy, którą zostawiłem dla niego w recepcji. Wywracam oczami, bo przez jego wielkie wejście, nie znajdziemy zajęcia dla naszej studentki.

– Dopiero przyszedłeś? – ciągnę temat, żeby Arek nie poczuł się nieswojo.

– Na mnie tak wywracasz oczami? – Przyjaciel głośno się śmieje i jak przystało na facetów w naszym wieku, klepie się przy tym po brzuchu.

– Coś ty. Na nią. – Ruchem głowy wskazuję dziewczynę.

– Czyli poznałeś już naszą praktykantkę, Natashę.

– Taa. Łazi za mną – przyznaję i czekam na to, aż ta cała Natasha się obrazi i sobie pójdzie.

Ona jednak wciąż twardo stoi i wygląda, jakby miała ze mnie ubaw.

– Co ty w ogóle pijesz? Kawę w szklance? – zauważa Arek i znowu się śmieje.

Co gorsza, dołącza do niego Luiza. Słyszę jej stłumiony śmiech, a po chwili widzę, że przyciska dłoń do ust. Zawsze ma na sobie pełny, dość mocny makijaż, nawet w takie upały. Pewnie szminka odcisnęła się właśnie na skórze jej dłoni.

– Macie naprawdę świetny powód do śmiechu. Cieszę się, że w zaistniałych okolicznościach pozostajecie tacy pełni entuzjazmu. Brawo! – Odstawiam szklankę na blat biurka Luizy i klaszczę.

– Wyluzuj, stary. Twoim zdaniem powinniśmy płakać?

– Właśnie tak – mówię i ściągam usta.

Naprawdę uważam, że w chwili, w której po ulicach naszego miasta bezkarnie biega świr, który porywa dzieci i od niedawna także kobiety, policja powinna się zmobilizować i płakać tak długo, aż wymyśli, jak go powstrzymać. Jak mam cokolwiek ustalić, jeśli wszyscy wokół się śmieją.

– Nie było tematu – dukam i zabieram swoją na wpół opróżnioną szklankę. – Załatw te spotkania, Luiza, i to jak najszybciej – polecam i brzmię ostrzej, niż zamierzałem.

To sprawia, że śmiejąca się dwójka milknie.

– I zadzwoń jeszcze raz do tej grupy psychologów specjalizujących się w deanonimizacji głosów. Na Boga, minęły trzy dni. Powinniśmy już coś mieć, a przynajmniej zaangażować w to wszystkich dostępnych ludzi!

– Ja mogę zadzwonić tam, gdzie trzeba – wtrąca się Natasha.

Znowu wywracam oczami. Ona naprawdę myśli, że jeśli będzie się starała, to włączę ją w tak ważną i niebezpieczną sprawę?

– Właśnie tak jest – odpowiada poważnie Arek, tak jak ja ignorując wtrącenie studentki. – Robimy, co możemy. Dzisiejszego wieczoru znów wspólnie z rodzicami i innymi mieszkańcami Olsztyna oraz okolicznych miejscowości będziemy przeszukiwać lasy i patrolować miasto. Przyłącz się, Szczepan, zamiast siedzieć bezowocnie na dupie w swoim gabinecie.

Zabolało. Bardzo zabolało.

Upijam łapczywie kilka łyków obrzydliwej w smaku parzonej kawy i staram się przy tym wcisnąć moją żałość i dumę jak najgłębiej w kieszeń. Nikt mi nawet nie powiedział o takiej akcji, a może mówili, tylko ja przestaję jasno myśleć? Rzeczywiście praktycznie od tych siedmiu lat nie wychodzę z mojego gabinetu i wszystko to, co robiłem, nie przynosiło większych rezultatów. Myślałem, że ta prowokacja i podanie sprawy do mediów coś zmienią, i przez moment faktycznie tak było, a później… zniknęły dwie kobiety i zdaje się, że to z mojej winy.

– O której jest zbiórka? – pytam przez zaciśnięte szczęki.

– Myślę, że około ósmej, a przynajmniej ostatnim razem tak było. Wejście od strony Zientary-Malewskiej.

– Marii Zientary-Malewskiej? – powtarzam nazwę ulicy, bardziej do siebie niż do Arka.

– Tak, a co?

– Nic – dukam.

Nie zdradzam im tego, o czym właśnie myślę. Tak się składa, że Koryna Dylewska mieszkała na tej ulicy. Tam po raz ostatni, siedem lat temu, widziała swoje dziecko. Jestem ciekawy, czy właśnie dlatego wybrali to wejście, czy może to zbieg okoliczności, ale się nie dopytuję.

– Przyjdę – oznajmiam, wypinając klatę, i, aby wszyscy zgromadzeni w tym pomieszczeniu nie mieli co do tego wątpliwości, głośno powtarzam: – O ósmej, od strony Zientary-Malewskiej wspólnie wchodzimy do lasu.

ROZDZIAŁ 4

Wcześniej

Aleksander

Znajduję się w samym środku lasu. Na moich rękach umiera człowiek, który sekundę wcześniej wyszeptał, abym pamiętał, że rodzina jest najważniejsza. Jak mam trzymać się tego zadania, jeśli właśnie tracę kogoś, kto był dla mnie jak najprawdziwszy ojciec?

Druga informacja, którą Józef zdążył wypowiedzieć, zanim jego powieki bezwładnie opadły, jest taka, że to on znalazł mnie w tym lesie siedem lat temu. Wyszeptał, że żałuje, że mnie wtedy przy sobie nie zatrzymał. Zaniósł mnie pod ogromną bramę zimnego zakonu. Tam poza Karoliną, która mnie wychowała, spotkał mnie tylko ból.

Kiedy moja mama zniknęła, ja nie miałem żadnego powodu, aby tam pozostać. Uciekłem zza murów razem z Maksem i Laurą. Odnaleźliśmy Józefa. A raczej on odnalazł nas. Uratował moje życie po raz drugi. Zabrał nas do swojej leśnej chaty. Nauczył, jak przetrwać, jak rozpalać ogień, polować, przygotowywać jedzenie.

Teraz jego krew wsiąka w ściółkę.

Tata – właśnie tak chcę go nazywać – przyjął na siebie kulę, która była wystrzelona we mnie.

Kilka metrów dalej żywot kobiety, która pociągnęła za spust, również dobiega kresu. Józef nie tylko osłonił mnie swoim ciałem, ale również sam wystrzelił pocisk ze swojego sztucera z gwintowaną lufą.

Na tamtą panią wołają Koryna. To chyba jej imię, ale nie wiem, czy prawdziwe.

W zakonie po przejściu wtajemniczenia każda kobieta otrzymywała nowe miano. Nie chcę teraz na nią patrzeć, ale zdaje mi się, że jest podobna do postaci, która nieraz nawiedzała mnie w snach. Czuję, że coś mnie z nią łączy, ale to na pewno nie jest nic dobrego.

Boję się. Boję się tego, co teraz z nami będzie. Jedynie obecność przy mnie tej, która mnie wychowała, Karoliny, odrobinę łagodzi mój strach. Mama coś do mnie mówi, ale ja nic nie słyszę. Wdycham zapach jej ciała, tylko on powoduje, że biorę kolejne wdechy. Bez niego ta czynność nie miałaby już sensu.

Ona przez lata była dla mnie wszystkim. Kiedy zniknęła, nawiedzały mnie najgorsze myśli, stanowiące o tym, że umarła i że już nigdy jej nie spotkam, ale przez ten cały czas w głębi serca wiedziałem, że to nieprawda.

Teraz mama klęczy przy mnie i gładzi moją dłoń.

Jestem wdzięczny Józefowi i podziwiam jego czyn, a równocześnie tak strasznie żałuję, że kula nie przeszyła jednak mojego serca, bo sądzę, że wtedy czułbym mniejszą rozpacz. Jego ciepła krew oblepia moją twarz i włosy, a może nawet całego mnie?

– Puść. Puść, Aleks – szepcze mi prosto do ucha mama.

Zdaje mi się, że powtarza to polecenie już któryś raz z kolei. Powinienem jej posłuchać, jeśli chcę, aby miała mnie za grzecznego chłopca, ale nie mogę…

– Nie chcę – dukam pomiędzy kolejnymi krótkimi oddechami, w czasie których czuję jej przyjemny zapach.

Mama chwyta za moją drugą dłoń i szarpie, zmuszając mnie, abym wbrew temu, co powiedziałem, wypełnił jej polecenie.

– Musisz uciekać. Nie możesz tu zostać. – Jej głos brzmi niezwykle opanowanie i bezbarwnie.

To do niej nie pasuje. Karolina taka nie jest. Nie rozumiem, skąd taka zmiana. A co, jeśli to wcale nie jest moja mama? Co, jeśli to tylko kobieta, która bardzo ją przypomina?

– Biegnij. – Podciąga mnie na nogi i jednocześnie sama wstaje. – Niech cała wasza trójka stąd zniknie! – krzyczy.

Znowu się boję.

Odkąd uciekłem z zakonu, już nie sikałem w gacie, ale teraz czuję, że znowu mógłbym to zrobić. Cofam się, stawiając niepewnie drżące stopy. Usiłuję wejrzeć w jej oczy, aby w ten sposób rozpoznać, kim jest naprawdę, ale własne mam tak gęsto zalane łzami, że widzę tylko rozmazany kontur mojego anioła. Jej złote, gęste włosy ukryte są pod czarnym kornetem, a naturalnie różowe wargi ściągnięte w wąską kreskę.

– Co z Józefem? – chlipię.

– Zajmiemy się nim – odpiera szorstko.

Czyni krok w moim kierunku i nachyla się odrobinę, aby prostą dłonią popchnąć mnie i zmusić do biegu. W ostatniej chwili, w której moje nogi są jeszcze zamrożone, Karolina szepcze, w taki sposób, abym tylko ja mógł to usłyszeć.

– Znajdę cię, moje słońce.

Biegnę. Realizuję jej polecenie i z całego serca wierzę w prawdziwość słów, które wypowiedziała. Nie mogłaby mnie oszukać. Nigdy się do tego nie posunęła.

Kiedy równam się krokiem z Maksem i Laurą, chwytam chłopca za rękaw i ciągnę ze sobą.

– Uciekamy, nie słyszałeś?! – krzyczę.

Po tym już cała nasza trójka pędzi z całych sił, licząc na to, że jeśli będziemy tak gnać, to uda nam się cofnąć czas, ożywić Józefa i odpokutować nasze winy. Nie zatrzymamy się. Wiem, że nigdy już się nie zatrzymamy.

W oddali słyszę, jak ktoś pyta moją mamę o to, co właśnie się dzieje, i bardzo pragnę poznać jej odpowiedź, lecz jestem już zbyt daleko, a moje uszy zatyka wiatr, więc jedyne, co jestem w stanie wychwycić, to sam początek odpowiedzi Karoliny.

– Zaraz ci powiem, Celestyno.

Dzięki temu wiem tylko tyle, że te dwie kobiety, które były razem z moją mamą, mają na imię Koryna i Celestyna. Nigdy ich nie spotkałem, kiedy mieszkałem w zakonie. Zdaje mi się też, że nie mieszkały w sierocińcu, bo Maks wspominał, że opiekuje się tam nimi tylko jedna siostra zakonna. W takim razie te dwie panie muszą być tutaj nowe. Jedna z nich właśnie umarła albo za moment wyzionie ducha.

Czułbym się pewniej, jeśli ktoś wytłumaczyłby mi, co się właśnie dzieje. Byłbym spokojniejszy, gdybym wiedział, że po śmierci Józefa istnieje na tym świecie chociaż jeden człowiek, który zechciałby nam pomóc.

ROZDZIAŁ 5

Szczepan Korys

– Cześć, mój mały przyjacielu. Trzymasz się tam jeszcze? Po co pytam, przecież dobrze wiem, że jesteś najdzielniejszym chłopcem, który chodzi po tym świecie.

Bokiem dłoni zsuwam z nagrobka pył, który zdążył nagromadzić się przez ostatni miesiąc. Powinienem był przychodzić tu częściej, bo zdaje się, że jestem jedyną osobą, która dba o to miejsce. Zapewne matka tego dziecka nie wierzy w to, że koło tego grobu znajduje się dusza jej syna. Jak wiemy, biologiczny ojciec nie uznaje go po części przeze mnie. Nie interesowało go zrobienie testu na ojcostwo. Choć w sumie po co miałby to robić, w końcu, tak czy inaczej, nie chciał wychowywać tego dziecka.

Kilka lat temu psychologowie policyjni podpowiedzieli Korynie Dylewskiej, a także rodzicom innych zaginionych chłopców, że powinni wyprawić dla swoich dzieci pogrzeb. Może to słuszne… Prawda jest taka, że pierwsze doby po zaginięciu nieletniego są kluczowe. Z każdym kolejnym dniem szanse na odnalezienie radykalnie spadają.

Przychodzę tu raz na miesiąc i modlę się o jakąkolwiek wskazówkę, a także przepraszam za mój grzech: coraz częściej łapię się na tym, że liczę na znalezienie zwłok któregokolwiek z tych dzieci. Dzięki temu mielibyśmy punkt zaczepienia i pewność, że noworodki same z siebie nie zamieniają się w mgłę. Dzisiaj sprawa wygląda tak, że nie mamy żadnych odcisków palców, żadnych oznak włamania, żadnych poszlak. Nikogo, kto źle życzył danej rodzinie i mógł chcieć ukarać ją w ten sposób. Co więcej, nadal nie mamy jasnego sposobu działania porywacza. Nie jest tak, że ujawnia się tylko w pełnię księżyca albo chociaż tylko nocą. Raz porywa w dzień, raz w południe, a raz nad ranem. Czasem noworodki z bogatych domów, czasem z biedoty. Jest w stanie powstrzymać się na kilka lat, aby znowu zaatakować. Bywa tak, że zaczynam powątpiewać, czy stoi za tym tylko jedna osoba. Być może Kłusowników jest wielu.

– Często zastanawiam się, jak wyglądałoby twoje życie, gdybym nigdy nie spotkał się z twoją matką. Być może wtedy nadal byłaby z twoim ojcem. Mieszkaliby razem w pięknym domu w centrum miasta i zdołali ukryć cię przed złem. Myślę też o tym, czy gdybym jednak spotkał się z twoją matką, tylko dużo wcześniej, to byłbyś moim synem. Tak sobie gdybam, jak byśmy dali ci na imię, jak byś wyglądał i o czym byś marzył. Pewnie teraz siedziałbyś w ławce w szkole i odliczał czas do dzwonka. Przenigdy nie pozwoliłbym na to, aby spotkała cię krzywda, chroniłbym cię jak najdrogocenniejszy skarb. – Wycieram mój polik wierzchem dłoni, tej samej, którą przed momentem starłem pył z nagrobka. – Błagam, chłopcze, powiedz mi, gdzie jesteś, albo podpowiedz, gdzie znajdę twoje zwłoki – mówię półszeptem. – Dzięki temu być może nam obu uda się uratować dzieci, które zniknęły w tym miesiącu.