W domu kłamców - Cox Kelsey - ebook + książka

W domu kłamców ebook

Cox Kelsey

0,0
43,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Ten dom kłamie.

Jest jak naturalnej wielkości domek dla lalek.

Samotna budowla na klifie góruje nad okolicą. Dani i Ethan Matthewsowie organizują wystawne przyjęcie z okazji szesnastych urodziny Sophie – córki mężczyzny z pierwszego małżeństwa. Suto zakrapiana alkoholem impreza podsyca skrywane urazy i pretensje.

Zabawę przerywa krzyk i łoskot upadającego ciała.

W domu, w którego ściany wmurowane są kłamstwa, wszyscy są podejrzani.

Dani – młoda mama po epizodzie psychozy poporodowej. Oszukuje bliskich, że już czuje się dobrze.

Kim – była żona Matthewsa. Zżera ją wściekłość, że straciła dawne życie, karierę i wymarzony dom, który budowała.

Mikayla – przyjaciółka Sophie, wyobcowana nastolatka, w której buzuje zazdrość.

Órlaith – irlandzka opiekunka do dzieci ukrywająca prawdę o swojej przeszłości.

Kto zabił, a kto pociąga za sznurki?

Kelsey Cox – ukończyła studia powieściopisarskie na Uniwersytecie Purdue i pracuje z domu w teksańskim Hill Country. Czas spędza na pisaniu w Rodzinnej Bibliotece Publicznej Mammen, uganianiu się za dwiema małymi córkami albo oglądaniu brytyjskich seriali kryminalnych z mamą i ciotkami. W te wieczory, kiedy usypianie dzieci idzie zgodnie z planem, lubi skulić się na kanapie, mając w ręce kieliszek wina, a na kolanach książkę ze złożonymi postaciami i zabójczym zwrotem akcji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 375

Data ważności licencji: 3/23/2029

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



To jest dzieło fikcyjne. Wszystkie postacie, organizacje i wydarzenia przedstawione w tej powieści są wytworem wyobraźni autorki lub zostały użyte fikcyjnie.

Tytuł oryginału: Party of Liars

Copyright © 2025 by Kelsey Cox Writer, Inc. All rights reserved

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Otwarte 2025

Copyright © for the translation by Aleksandra Żak

Opieka wydawnicza: Alicja Konieczka

Opieka redakcyjna: Anna Małocha

Przyjęcie tłumaczenia, adiustacja, korekta: Pracownia 12A

Promocja i marketing: Ewa Koczwara

Projekt okładki: Marta Konarzewska (front), Małgorzata Drabina Yellow Room

Fotografie na okładce: fasada domu – Ilker Ozmen / Unsplash, wnętrze domu – Four888 / Adobe Stock, skała – Grant Durr / Unsplash

ISBN 978-83-8135-586-5

www.otwarte.eu

Wydawnictwo Otwarte sp. z o.o., ul. Smolki 5/302, 30-513 KrakówWydanie I, 2025

Dystrybucja: SIW Znak. Zapraszamy na www.znak.com.pl

Plik przygotował Woblink

woblink.com

Rodzicom, którzy dali mi odwagę, by próbować, poczucie bezpieczeństwa gdy upadałam i siłę, by próbować znowu.

„Kiedy do domu wchodzi Śmierć, rzuca cień tak długi, że zdaje się dotykać wszystkich”.Fanny Longfellow w liście napisanym po śmierci siedemnastomiesięcznej córki, 1848

ROZDZIAŁ 1 | PO

Wieczór przyjęcia

Ten dom zawsze należał do Matki.

Przycupnięty nad najwyższym urwiskiem w hrabstwie Comal w Teksasie, wybudowany w stylu królowej Anny pod koniec XIX wieku przez Wilhelma Vogla. Wilhelm zakochał się w młodej Adzie Müller, debiutantce słynącej z odtrącania zalotników, zwracania im świecidełek, wierszy i ignorowania wszelkich prób jej oczarowania. Marzył jej się zamek. Zatem Wilhelm, szanowany człowiek interesu i kamieniarz, wyruszył do Texas Hill Country, podobnie jak wielu niemieckich imigrantów przed nim. Tam kupił ziemię. Pociągiem sprowadził z Nowego Jorku architekta, ten stworzył wyborny projekt i zaczęła się budowa. Wapień pozyskiwano z okolicy. Witrażowe okna i ręcznie rzeźbione meble sprowadzono z Europy. W końcu w ogrodzie wzdłuż ażurowych krat Wilhelm spracowanymi dłońmi posadził tulipany – ulubione kwiaty Ady. Potem po nią posłał. Parę miesięcy później przybyła i zobaczyła zamek z powozu, wysoko nad ziemią – asymetryczna fasada, wieżyczki i wykusze, weranda okalająca dom na dwóch poziomach – górujący na tle nieskończonego teksaskiego nieba. Ada była zadowolona.

Ranczerzy mieszkający w cieniu rezydencji często widywali panią Vogel, wysoką i smukłą, jasnoskórą i jasnowłosą – rozczesującą loki przy oknie na górze, zajmującą się delikatnymi kwiatami: żółtymi, kremowymi, różowymi, które stały na straży wokół posiadłości. Później patrzyli, jak pcha dziecięcy wózek po ogrodzie, a o zachodzie słońca stoi na balkonie z twarzą wystawioną na wiatr.

Ale potem Ada umarła. Tak krótko żyła w tym wspaniałym domu. Zrodziła się całkiem nowa opowieść. „Wypad­ła” – powtarzali ludzie. „Przypadkiem?”  – pytali. Niektórzy zastanawiali się, może nawet szeptali za zamkniętymi drzwiami, choć nigdy w szanowanym towarzystwie, czy godzi się pochować ją w poświęconej ziemi.

Potem – po tym, jak Wilhelm się wyprowadził, okna pozabijano deskami, a dom popadł w ruinę, po tym, jak miasteczko rozpleniło się u stóp wzgórza niczym dzikie zboże – zaczęto opowiadać co innego.

„Nawiedzony” – mówili.

*

Przez ponad sto lat dom stał uśpiony. Aż któregoś lata w 2010 roku kupił go ktoś nowy. Od tamtej pory miejscowi czekali, by się tam dostać.

Renowację było widać z dołu. Najpierw mozolnie odrestaurowali go z zewnątrz: wapienne cegły wyszoro­wali do czysta, wymienili profile w witrażowych oknach, misternie rzeźbione drewniane łuki i balustrady napra­wili i pomalowali na jasnośliwkowy kolor. Wykuli piwnicę i piwniczkę na wino. Potem wewnątrz wyburzyli ściany, zdarli podłogi, podnieśli stropy. Usunięto zmniejszające przestrzeń drewniane belki, pikowane meble na nóżkach w kształcie szponów i spleśniałe wiktoriańskie gobeliny. W końcu wszystko jaśniało: białe wnętrza, marmur cala­catta ze złotymi żyłkami, nowoczesne żyrandole jak mydlane bańki.

Całe miasto wyraźnie widziało zmiany. Bo na koniec – co najbardziej szokujące – kawałek po kawałku usunięto tylną ścianę domu i zastąpiono ją na całej wysokości szkłem odsłaniającym wnętrze. Nawet balkon – szklany, rozciągający się na całej szerokości z tyłu górnego piętra, wiszący nad basenem infinity.

Dom otwarł się jak oko bez powieki.

Naturalnej wielkości domek dla lalek.

*

Dzisiaj dzień swoistej premiery – ma się odbyć przyjęcie. Żelazna brama jest otwarta. Drzwi nie zamykano na klucz. Nareszcie ich zaproszono.

W domu huczy, huczy jak w otwartym ulu.

Wyjątkowo ekstrawaganckie szesnaste urodziny: koreczki z cateringu, trzypoziomowy tort, DJ, który zmienił patio z niebieskiego piaskowca w parkiet. Wynajęte smokingi, wypolerowane buty, wylakierowane włosy, suknie Badgleya Mischki i Halstona kupione w sklepie Nordstrom w centrum handlowym La Cantera w San Antonio.

Przed ósmą wieczorem wszyscy rozproszeni zbierają się, by razem zaśpiewać „Sto lat”. Światła są zgaszone. Szesnaście świeczek odbija się w czarnej szklanej ścianie. Solenizantka myśli życzenie, zdmuchuje świeczki, zatapiając je w ulotnej ciemności. Widzą małe światełka własnych domów nisko w dole, widzą miasteczko tak, jak widzi je dom. Przez krótką chwilę czują się częścią tego wszystkiego, tego domu. Ale on do nich nie należy. Do żadnego z nich.

Należy do Matki.

Światła znów się zapalają. Tort zostaje pożarty. Pogrążone w mroku szkło jest jak nocne lustro, pokazujące gościom ich własne oblicza. Nie widzą już, co jest na zewnątrz.

Ale coś słyszą.

Krzyk. Trwający akurat tyle, ile może spadać z góry ciało.

A potem – to potworne łupnięcie.

Echo – dźwięki, które ten dom już kiedyś słyszał.

ROZDZIAŁ 2 | PRZED

DANI

Przed przyjęciem

Charlotte zaczyna pojękiwać. Jeszcze nie płacze, ale rozumiem, że to sygnał ostrzegawczy. Męczy ją już tkwienie w chodziku. Mam… jakieś czterdzieści sekund, zanim zacznie się drzeć.

Pracuję nad tortem cały dzień w tych krótkich wolnych chwilach, którymi zaszczyciło mnie dziecko.

– Sekundkę, kochanie.

Kończę rząd wściekle różowych płatków z kremu. Ten tort to feeria neonowych barw – jakimś cudem styl lat dziewięćdziesiątych wrócił do łask. Ale potrzebuję tak naprawdę więcej niż sekundki. Potrzebuję wielu godzin bez przerw.

Charlotte odchyla się w chodziku i wydaje z siebie przeszywający krzyk. Oczywiście właśnie w tym momencie do kuchni wchodzi Ethan.

Parę miesięcy temu zażartowałby: „Biedactwo. Mama cię torturuje?”. Ale nie teraz. Teraz rzuca aktówkę na wys­pę i ratuje Charlotte z chodzikowego więzienia. Płacz ustaje równie nagle, jak się zaczął.

– Gdzie Órlaith? – pyta, rozglądając się za nianią po dużym otwartym pomieszczeniu.

Ta kuchnia jest spełnieniem marzeń. Zawstydziłaby każdą rozkładówkę z magazynu „Bon Appétit”, do jakiej wzdychałam, jaką zaznaczałam, wycinałam i przyklejałam do mapy marzeń w garderobie mieszkania. Strop na wysokości trzech i pół metra, dwie wyspy, wszystko z białego marmuru, sprzęty Gaggenau, lodówka marki Sub-Zero, robione na zamówienie mosiężne uchwyty pod kolor geometrycznych wiszących lamp. Powinnam być szczęśliwa do szaleństwa.

– Przepraszam. – Odkładam rękaw cukierniczy, wycieram ręce o fartuch. – Wysłałam Órlaith na górę, żeby poskładała pranie. Przysięgam. Jeszcze przed chwilą Charlotte nic nie…

– Spokojnie, Dani. Przecież wiem.

Trzyma Charlotte na biodrze. Mała ciągnie go za kołnierzyk koszuli. Ethan wygląda seksownie. Jak zawsze po długim dniu pracy. Biała koszula jest trochę pomięta, dwa górne guziki rozpięte. Wspominam drinki w środku tygodnia w słabo oświetlonych barach – gdy przechylałam ku niemu nogi, dotykałam go kolanami, czułam głód. Jakby to było całe wieki temu.

– Jak dzisiaj poszło? – pyta. – Tort wygląda fantas­tycznie.

Podnoszę rękaw cukierniczy, skręcam go nad rozcięciem, równomiernie wyciskam, tworząc kolejny płatek.

– Sesja z Curtisem udała się świetnie – odpowiadam, bo wiem, że o to mnie tak naprawdę pyta. Nasze rozmowy są ostatnio jak gra w Tabu, nikomu nie wolno mówić tego, o co tak naprawdę chodzi. – Pochwalił mnie za to, że będę robić tort. Powiedział, że muszę zacząć wracać do dawnej rutyny.

To trochę bujda. Curtis, tak jak wszyscy inni, nie chce, żebym się spieszyła. Ale to niespieszne tempo doprowadza mnie do szału.

Zerkam ukradkiem na Ethana, żeby sprawdzić, czy nabrał się na moje kłamstewko. Twierdzi, że nie rozmawia z Curtisem o moich sesjach, ale pewności nie mam. Bo co, gdyby role były odwrócone? Siedziałabym z uchem przytkniętym do drzwi. Ale on patrzy na Charlotte, trzyma karty przy orderach.

– Mama dzwoniła – mówię.

Charlotte jest zafascynowana guzikiem przy jego mankiecie.

– Tak? No i co u Pam?

Nie miałam czasu na tę rozmowę. Nastąpiła w najgorszym możliwym momencie. Właśnie przewijałam Charlotte. Piekarnik miał zadzwonić za trzy minuty. Ale wszys­cy tak się o mnie martwią, że nie mogę sobie pozwolić na luksus nieodebrania połączenia.

„Och, kochanie, zapomniałam ci wczoraj powiedzieć. Pamiętasz tego pancernika, który rozkopywał mi azalie? Tom go w końcu złapał”.

„Naprawdę? Myślałam, że uciekał z tych pułapek, które kupiliście”.

Kolejna rundka Tabu. Mama miała gdzieś opowiastkę o pancerniku, i ja tak samo. Ale musiałyśmy udawać, bo ona tak naprawdę chciała ocenić melodię moich zdań, ton głosu, usłyszeć Charlotte gaworzącą w tle. W końcu, gdy timer w piekarniku zapiszczał, a ja jedną ręką wsadziłam córkę z powrotem do bujaczka, otarłyśmy się o to, o co naprawdę chodziło:

„Kochanie, na pewno nie potrzebujesz nas jutro? Bo mogę spakować torbę na noc. To nic takiego”.

„Nie, mamo, spokojnie. Wszystko dobrze”.

To znaczy: ze mną jest dobrze.

– Złapali tego pancernika – mówię Ethanowi.

– Pam się pewnie cieszy. – Szczypie Charlotte w pulchniutką gołą nogę.

Znowu odkładam rękaw cukierniczy.

– Pokaż ją. – Biorę córeczkę w ramiona.

Charlotte odchyla główkę. Uśmiech przychodzi jej tak łatwo, jest taki szczodry, zmrużone oczy tworzą szparki, okrągłe policzki są czerwone jak jabłuszka. Niedawno wyrosły jej dwa dolne zęby, co jakby zmieniło całą jej twarz, a zarazem sprawiło, że stała się bardziej sobą. Sięgam po leżący na wyspie telefon, wyciągam rękę i przytulam twarz do jej policzka. Obie uśmiechamy się na selfie obok tortu.

Potem ona sięga pulchną rączką do ciasta i przesuwa nią po polewie.

– Cholera. – Odciągam ją gwałtownie, ale szkoda się stała.

Charlotte jest zaskoczona moją reakcją: szeroko otwarte oczy, drżące usta. Zastanawia się, czy się rozpłakać. Tak naprawdę rozpłakać.

– Nic się nie stało. Nic się nie stało. – Wyśpiewuję te słowa i kołyszę ją do nieznanego rytmu.

Uspokajam zarazem samą siebie. Teraz będę musiała znowu robić tę warstwę, zdrapywać całą polewę i zaczynać od nowa. Ale nie mogę mówić o swojej frustracji na głos, bo wtedy Ethan utwierdziłby się w przekonaniu, że mnie to przerasta.

On chciał kupić tort. U „profesjonalisty”. Miałam ochotę powiedzieć: „Ja jestem profesjonalistką. A w każdym razie byłam”.

Ale powiedziałam tylko: „Tęsknię za wypiekami”.

Był w moim życiu taki okres, kiedy piekłam codziennie, kilka razy dziennie. Przed dzieckiem, przed Ethanem, potrafiłam przez cały tydzień udoskonalać jakiś przepis – na przykład na tartę z mango i wanilią – piec i dekorować to samo nawet dwadzieścia razy, aż nadawało się na Instagram. Cienki kruchy spód, rozpływające się w ustach nadzienie, równiutkie plastry dojrzałego mango ułożone spiralnie w różę.

Ethan bierze ode mnie Charlotte.

– Órlaith! – woła.

Órlaith szybko się pojawia. Jakby przez cały ten czas snuła się tuż za drzwiami. Ciągle jeszcze nie przywykłam do tego, że mam kogoś w domu. Órlaith to niska Irlandka przed siedemdziesiątką, z praktyczną fryzurą, w butach ortopedycznych. Jest naprawdę irlandzka, mówi z akcentem i w ogóle. Niedawno imigrowała tutaj po śmierci męża.

Ma obsesję na punkcie śmierci, tak jak to się czasem zdarza starym ludziom. Każdy temat prowadzi ją jakimś sposobem do potwornej tragicznej śmierci kogoś, kogo znała. „O, nie, ja na pewno nie będę piła tego dietetycznego gazowanego świństwa” – mówi na przykład. „Dodają do tego te, no, jak im tam, od tego dostaje się raka. Moja przyjaciółka Mary O’Connor codziennie piła jeden dietetyczny napój i co jej z tego przyszło? Wiadomo, rak mózgu. Strasznie wolno umierała. Dawniej miała okrągłą śliczną buzię. Za naszej młodości chłopcy ustawiali się do niej sznurem. Pod koniec wyglądała jak inna kobieta, zapadnięte policzki, żadnej radości w oczach”.

Po czym ja sterczę jak głupia przed otwartą lodówką z puszką dietetycznej coli w dłoni, jakbym jej zaproponowała szklankę płynu chłodniczego. Naprawdę potrafi doszukać się śmierci we wszystkim. Żaden temat rozmowy nie jest bezpieczny.

Poza tym zawsze jest jakoś blisko, w pokoju zaraz obok, składa niekończące się sterty tetrowych pieluch albo podnosi zabawki zza kanapy, albo stoi obok, kiedy odwracam się, żeby sięgnąć po krem na odparzenia. Jakby chodził za mną osowiały kasandryczny cień.

– Wiem, że zaraz kończysz – mówi mój mąż – ale czy zanim pójdziesz, mogłabyś położyć Charlotte?

– Z przyjemnością. – Órlaith bierze Charlotte z jego wyciągniętych ramion. – Przepiękny – stwierdza, zerkając na tort.

Dwa dolne poziomy są już gotowe – starannie ułożona kolorowa posypka o różnych kształtach, tęcze z masy cukrowej z chmurkami z pianek, makaroniki w neonowych barwach.

Nie odpowiadam, skupiam się na oczyszczeniu górnej warstwy, by udekorować ją na nowo. Nie chcę być wredna. To nie wina Órlaith, że jej nie lubię. Naprawdę.

Kiedy odchodzą, Ethan staje za mną i masuje mi ramiona. Zmuszam się do ich rozluźnienia.

– Ile jeszcze? – pyta.

Cała noc. Chcę, żeby był idealny. Denerwuję się jutrem – szesnastką Sophie, córki Ethana z pierwszego małżeństwa – a przelanie tych nerwów w tort jest bardziej terapeutyczne niż jakakolwiek sesja z Curtisem.

– Raczej niedługo. – Wygładzam bazę z jasnozielonego kremu maślanego.

Jego usta dotykają teraz mojej szyi, jego oddech jest ciepły, zarost w sam raz drapiący. Wędruje dłońmi w dół po moim ciele, do talii, bioder. Przysuwa się bliżej, wtula we mnie, czuję jego pulsowanie na plecach, jego prag­nienie.

– A co, jeśli nie dam rady tyle czekać? – pyta gardłowym szeptem.

Włoski na skórze stają mi dęba – instynktownie, mimowolnie. Kładę łopatkę na marmurze, odwracam się do niego. Kiedy go całuję, zanurza język w moich ustach. Jesteśmy razem już od ponad trzech lat, ale on ciągle całuje mnie tak, jakby robił to po raz pierwszy, jakby rozpaczliwie pragnął mnie skosztować, posiąść. To upajające. Poddaję się – niespokojne myśli przyćmiewa fizyczne doznanie, nacisk jego palców, zapach jego skóry. W tym momencie cielesnej bliskości czuję – bardziej niż myślę: może wszystko naprawdę wróci do normy.

Naciska na mnie, przytrzymuje moje biodra między sobą a twardym marmurowym blatem.

– A co, jeśli Órlaith wróci? – pytam zdyszana.

– Mam to gdzieś.

Jego usta znów dotykają mojej szyi, zęby przygryzają delikatną skórę tuż pod brodą. Nad jego głową, przez otwarte drzwi, przez salon, widzę wznoszące się schody, spód antresoli nad nami. Nagle wyobrażam sobie Órlaith nie w pokoju dziecięcym, ale cicho przycupniętą na podeście, jej bezkształtna sylwetka jak gargulec, obserwuje nas.

Przesuwam dłonie na jego ramiona, delikatnie go odsuwam.

– Muszę dokończyć tort.

Wzdycha rozczarowany, a potem całuje mnie w czoło i puszcza.

– Napijmy się dzisiaj przy basenie.

Wchodzi do dawnego pomieszczenia na srebra między kuchnią i jadalnią, gdzie urządziliśmy barek. Schowek ma mniej więcej takie same wymiary jak podłużna kuchnia w moim starym mieszkaniu, tyle że jest dużo ładniej wykończony – wykonany na zamówienie miedziany zlew, za nim lustro, szprosy na szybach w szafkach, w których prezentują się wszelakiego rodzaju kieliszki i szklanki. Luksusowe whiskey wypełniają jedną z półek, obok stoi tequila do sączenia i wódka Tito’s, produkowana zaledwie godzinę drogi od Austin. Smukła lodówka na wino o szklanych drzwiach pozwala mieć kilka butelek pod ręką – pełna kolekcja Ethana jest na dole w piwniczce. Słyszę, jak zdejmuje szkło.

– Pogoda jest idealna.

Odwracam się w stronę szklanej ściany. Panorama wciąż zapiera mi dech w piersiach. Na widok tak wielkiej przestrzeni otwartego nieba moje narządy odstawiają akrobacje. Z tej perspektywy zmierzch nadaje powietrzu wrażenie stałości, zdaje się ono szare i ubite, jak puch wyciągnięty z filtra suszarki, jakby przy upadku można było liczyć na miękkie lądowanie. Samochody w dole wiją się na drodze, gospodarstwa po drugiej stronie tworzą patch­workową kołdrę. Wiosna się zaczęła, tu, w Teksasie, oznacza to kępy dzikich kwiatów jak pociągnięcia pędzla, plamy żółci, jaskrawy pomarańcz płomyków preriowych, duże połacie łubinu.

– Oby się utrzymała – mówię. – Wiem, że Sophie z przyjaciółmi mają nadzieję skorzystać jutro z basenu.

Wraca do kuchni ze szklanką whiskey w jednej dłoni i telefonem, na który zerka, w drugiej.

– Ma być trochę wietrznie.

Znowu pracuję nad rzędami wściekle różowych płatków z kremu. Teraz idzie mi szybciej.

– A skoro mowa o Órlaith – odzywam się, nie patrząc na niego. – Naprawdę myślisz, że ciągle potrzebujemy niani?

Nie chcę widzieć jego twarzy w trakcie tej rozmowy. Moja kolej na grę w Tabu. Szykuję się na jego odpowiedź. Tak naprawdę pytam: „Ufasz mi już?”.

Zaskakuje mnie.

– Rzeczywiście chyba jest z tobą lepiej.

Podnoszę wzrok. Opiera się o przeciwległy blat, ma skrzyżowane nogi, szklanka bursztynowego napoju połys­kuje mu w dłoni. Na jego twarzy czai się cień uśmiechu.

Napięcie spływa mi z ramion – tym razem naprawdę. Jego słowa to oznaka zrozumienia, światło na końcu najciemniejszego tunelu, przez jaki kiedykolwiek się czołgałam.

Odwzajemniam jego uśmiech, zaczynam kolejny rząd płatków.

Ale ulga trwa krótko.

Bo on nie zna całej prawdy.

ROZDZIAŁ 3

KIM

Opieram się o framugę z kieliszkiem wina w dłoni i patrzę, jak Sophie przymierza sukienkę na jutrzejsze przyjęcie. Jak to możliwe, że moja córka kończy szesnaście lat? Kiedy ja się tak zestarzałam? Znów przełykam wino. Złotko, moja ulubiona szylkretowa kotka o czarno-pomarańczowej sierści i złocistych oczach, wije się ósemkami wokół moich kostek.

Jakimś cudem mam trzy koty i dwa psy, choć żadnego z tych zwierząt właściwie nie szukałam – przyjaciele, którzy znajdują miot kociąt przy śmietniku albo u których w czasie burzy pojawia się zbłąkany kundel, wiedzą, że nie oprę się słodkiemu pyszczkowi (ani jednookiemu pyszczkowi, jak u pręgowanego Oczyska).

Miesiąc temu zabrałam Sophie na zakupy. Przymierzyła chyba ze trzydzieści kreacji i w końcu zakochała się po uszy w tej połyskującej bladoniebieskiej odsłaniającej ramiona sukni. Dość mocno przekraczała mój budżet. Ale odmawianie nie przychodzi mi łatwo. Wychowywanie dziecka po rozwodzie oznacza ciągłą rywalizację z tym kimś, kogo się nie znosi.

Ale warto było wydać te pieniądze. To jej spojrzenie! Chciałabym, żeby tak prosta rzecz jak suknia tak mnie uszczęśliwiała. Ma szesnaście lat, smukłą talię i długie nogi, które kiedyś były moim udziałem. Sukienka jest wiązana z tyłu, odsłania trochę więcej, niżbym chciała. Ogólnie jednak jest urocza, trochę w stylu Kopciuszka.

– Kto podwiezie Mikaylę?

Mikayla to najstarsza przyjaciółka Sophie. Mieszka w naszej dawnej dzielnicy. Poznały się niedługo po naszej przeprowadzce, stały się nierozłączne tak, jak to się zdarza między małymi dziewczynkami. Tradycyjnie świętują urodziny nocowanką, pizzą w łóżku i oglądaniem filmów do późna. Teraz oczywiście Ethan urządza Sophie nieprzyzwoicie wystawną imprezę, żeby popisać się tym, jakim jest świetnym tatą. To też jego szansa, by pochwalić się naszym dawnym domem po remoncie. Zaprosił tylu własnych znajomych, sąsiadów i współpracowników, co gości Sophie. Jest przekonany, że wszystkim ślinka cieknie na myśl o tym, żeby tam wejść. Najbardziej żałosne jest to, że ma rację.

Ucieszyłam się, że dziewczyny i tak chciały urządzić tutaj swoją nocowankę. Może dlatego, że dzięki temu czuję się, jakbym wciąż miała w czymś przewagę nad Ethanem. On ma fasadowe przyjęcie. Ja mam prawdziwe świętowanie. A może po prostu nie jestem gotowa na to, by moje maleństwo dorosło.

Sophie dostała się w zeszłym roku do zespołu cheerleaderek, dzięki czemu zyskała garść nowych przyjaciółek, za którymi nie przepadam. To dziewczyny, których tatusiowie są deweloperami nieruchomości, a mamusie udzielają się w radzie rodziców. Dziewczyny, które całują się w policzek i wymieniają się kiepsko udającymi komplementy obelgami.

Mikayla jest ich przeciwieństwem. Rude włosy i twarz usiana piegami, zawsze wygląda, jakby dopiero co wyszła z farmy – bo to prawda. Jej rodzina od pokoleń mieszka w Bulverde – miała tu ziemię i hodowała bydło, odkąd była to wieś daleko za San Antonio, zanim miasto rozrosło się jak plama tuszu, zabudowując się paskudnymi domiszczami, a od niedawna astronomicznie drogimi szeregowcami.

Cieszę się, że moja córka ma taką stałą przyjaciółkę. Może sama jestem popieprzona, ale chyba coś zrobiłam dobrze, wychowując ją.

Sophie wzrusza ramionami.

– Pewnie Caleb.

Ponieważ ja nie prowadzę, upijam kolejny łyk wina.

– To co, robimy na grubym czy na cienkim cieście?

Sophie prycha, jakbym czymś ją obraziła.

– Zjadłam trochę warzyw z hummusem. Mikayla zje z rodziną.

Stoi odwrócona bokiem, patrzy w sięgające do ziemi lustro, przesuwając dłońmi po nieistniejącym brzuchu. Nic nie mówię. Jeśli zmieni zdanie, mam czekoladę na czarną godzinę na górnej półce spiżarni.

– Ślicznie się prezentujesz, Soph – mówię. Pod wieloma względami wciąż wygląda jak dziecko i nim przecież jest. Okrągła buzia, dziwnie długie ręce, jakby wyrosły jej przez noc. Ale widzę już zalążki, kobiece wypukłości, jak sygnały ostrzegawcze.

– Tak? – pyta. I dodaje twierdząco: – Tak. – Odwraca się, by obejrzeć tył. – Tak. Dobrze. – Przymierza inne buty.

– Po prostu chcę, żebyś się dobrze bawiła, słonko.

Widzę w lustrze, jak ledwie zauważalnie przewraca oczami, jakbym niczego nie rozumiała. Pierwszy w życiu chłopak Sophie – dzieciak imieniem Mason, rozgrywający w szkolnej drużynie futbolowej, z opadającymi na czoło ciemnymi włosami i grzecznym „tak, proszę pani”, „nie, proszę pani” – zerwał z nią parę tygodni temu. Prawie każdego wieczoru płakała Mikayli do słuchawki. Chyba mnie rozszarpie, jeśli o tym wspomnę, ale rozumiem ją lepiej, niż sądzi.

Sophie zaprosiła Masona na przyjęcie. Mason, jako grzeczny chłopiec, naiwnie przyjął zaproszenie. Powiedziała przyjaciółkom, że zrobiła to, by pokazać mu, jak bardzo jej nie zależy. Ale ja wiem swoje. Chce czegoś więcej niż akceptacji mamy. Chce rozświetlić przyjęcie, rozpalić je do czerwoności, spalić Masona na popiół.

– Ta impreza musi wypaść idealnie – mówi.

Odstawiam kieliszek na jej komodę. Staję za nią z rękami na jej ramionach, obie odbijamy się w lustrze.

– I tak będzie. Obiecuję. – Chociaż niczego nie mogę obiecać, dodaję jeszcze: – Zupełnie nic nie pójdzie jutro źle.

ROZDZIAŁ 4

MIKAYLA

– Calebie Jamesie, czemu, na litość, nie możesz zostawiać butów przy drzwiach? Powtarzałam to chyba z tysiąc razy. Rozniosłeś trawę po całym moim czystym salonie.

Mama krąży wokół stołu, nakłada każdemu na talerz zieloną fasolkę.

Jej słowa są jak szum. Mówiła to wszystko z milion razy. Wypowiedziała wojnę trawie. Używa dokładnie tych słów: „Wiesz, że wypowiedziałam wojnę trawie” – za każdym razem, gdy któreś z nas zapomni zdjąć buty przed wejściem do domu. Ale gdyby nie trawa, znalazłoby się coś innego. Chyba nigdy nie widziałam, jak mama siedzi. Nawet teraz lata między stołem a kuchnią jak koliberek, bo tata potrzebuje soli do purée albo Kylie upuściła widelec, albo ona sama – na litość boską – zapomniała o bułeczkach w piekarniku, jak zwykle. Między tymi zadaniami czasami muska tyłkiem krzesło. Może nawet podniesie widelec do ust, ale potem trzeba będzie zrobić coś innego i znowu się zerwie.

– Boże, Alice, siadajże już – rzuca czasem tata, ale chyba tylko z przyzwyczajenia.

– Żadnej komórki, moja panno.

Kiedy mama to mówi, tata się prostuje.

– Hej. – Pstryka w kierunku mojego telefonu, a ja kładę go na kolanach. Taty nie obchodzi trawa w salonie czy woda wokół zlewu. Ale nie znosi „nastoletnich bzdur”, takich jak smartfony czy dżinsy z dziurami. „Jak ktoś chce mieć dziury w spodniach, niech przyjdzie do mnie popracować jeden dzień w oborze” – mawia.

– Pisała Sophie – odpowiadam, przesuwając ziemniaki po talerzu widelcem. – Potrzebuje mojej pomocy ze stylówką.

Wysyła mi kolejne selfie w sukience: włosy upięte czy rozpuszczone? Mocno zrobione oko czy delikatny makijaż? A buty? Oczywiście wygląda zabójczo. Sophie, nawet gdyby chciała, nie mogłaby wyglądać brzydko.

– Chyba spędzasz u niej noc? – pyta Caleb.

– A ty ją odwozisz – mówi ojciec. – Jak będziesz wracał, podjedź do sklepu po kukurydzę na paszę. Dam ci swoją kartę.

– Chce, żebym zobaczyła, jak to wygląda na zdjęciu – wyjaśniam. – No wiecie, na Snapchata.

Caleb przewraca oczami.

– Ona chodzi z tym całym Fullerem, tak?

Sophie i Mason zerwali parę tygodni temu, ale taty to właściwie nie obchodzi. Chce tylko pogadać o futbolu.

– Uganiali się za nim łowcy talentów z całego Teksasu i nie tylko. Mądry jest, że nie wyjeżdża ze stanu. A&M to świetna szkoła.

– Szesnaste urodziny – rozmarza się matka, opadając na krzesło. – Obie jesteście już takie duże.

Moja własna szesnastka to nie było nic wielkiego, wyglądała tak samo jak wszystkie wcześniejsze urodziny. Ciocie, wujkowie i kuzyni, garstka przyjaciół, tata grillujący wołowinę, mama robiąca tort i swój słynny bananowy pudding, babcia dająca mi dwieście dolarów w kartce urodzinowej – więcej niż kiedykolwiek wcześniej, więc ta jedna rzecz była wyjątkowa.

– Pamiętasz, jak były malutkie, George? Och… – Mama się podrywa. – Herbata. Naprawdę? Mogłabym przysiąc… – Rozgląda się po stole, a potem pędzi do kuchni i wraca z dzbankiem słodkiej herbaty. – Byłyście takie urocze. Kiedy oni się tam sprowadzili? Miałyście pewnie nie więcej niż po trzy latka. Pamiętasz, jak pierwszy raz jeździła na kucyku, George? Była z niej taka laleczka. – Mówiąc, okrąża stół, nalewa każdemu do szklanki. – Ani mi się waż tak rosnąć – mówi do Kylie, całując ją w policzek. Moja siostra ma dopiero sześć lat.

A ja przypominam sobie Sophie na kucyku. Już jako dziecko była ładna – długie blond włosy falujące jak woda, skomponowane kolorystycznie stroje, lśniące buty bez jednej ryski. Była złotym dzieckiem. A ja nie wierzyłam we własne szczęście: zechciała zostać moją przyjaciółką, przychodzić do mnie na nocowanki, siadać obok mnie w przedszkolu podczas czytania bajek, a kiedy pani Whitaker kazała dobrać się w dwójki podczas wycieczki do rezerwatu Natural Bridge Caverns, wybrała mnie na swoją parę, pokazując wszystkim innym dzieciom, że należę do niej. Mogła wybrać kogokolwiek. Wszystkie dziewczynki chciały dotykać jej włosów, przymierzać jej naszyjnik, być blisko niej. Ona właśnie czymś takim emanowała – jakby przez samo bycie w jej pobliżu można było przejąć część jej blasku. Wciąż tym emanuje.

– Nie jesz – mówi mama. – Wszystko gra?

Podnoszę rękę.

– Nic mi nie jest.

– Tylko mi nie przechodź na jakąś zwariowaną dietę – mówi tata. – Chłopaki nie lubią, jak dziewczyna jest chuda, prawda, Caleb?

Caleb wzrusza ramionami.

To nieprawda. Chłopaki uwielbiają chude dziewczyny.

Wiosną w ósmej klasie Sophie dostała się do zespołu cheerleaderek. Przez to większość lata miała zajęte obozem, a jesień – treningami i meczami, zajęciami, w których nie uczestniczyłam, nowymi koleżankami. Wtedy pierwszy raz nastało między nami to milczące napięcie, jak przy trzymaniu się za ręce w zabawie w przerywanie łańcucha. Poza tym ja należę do ugrupowania Przyszłych Farmerów Ameryki, hoduję własnego kozła, Eda, żeby prezentować go na Młodzieżowym Pokazie Rogacizny Hrabstwa Comal. Gdyby ktoś spojrzał z boku, uznałby, że Soph i ja nie powinnyśmy się przyjaźnić.

Ale nasza więź jest mocna, nasze życiorysy ciasno splecione – jak dwa naszyjniki splątane na dnie starej szkatułki na biżuterię. Nie potrafię przypomnieć sobie niczego, w czym by nie uczestniczyła. Moja przyszywana siostrzyczka – tak czasem mówi o mnie Sophie, oplatając mi talię rękami i całując mnie w policzek, kiedy zaciąga mnie na imprezę, na którą ona była zaproszona, a ja nie.

Nie porzuciła mnie. Nie zrobiłaby tego.

Jeśli chcą, żeby Sophie przyszła, muszą zaakceptować też mnie. Jestem jak gratis przy zakupie – kosmetyczka, z której może ktoś skorzysta, a może nie, po wydaniu siedemdziesięciu pięciu dolarów na róż i kredkę do brwi w butiku.

Więc chodzę na te imprezy, siedzę ze szkolną elitą na przerwie śniadaniowej, śmieję się z ich hermetycznych żarcików nawet wtedy, gdy ich nie rozumiem, chodzę pod rękę z Sophie, która chodzi pod rękę z Gabby, Emmą i Avą. Idziemy przez korytarz jak żywioł.

Ale ja nie jestem jedną z nich. Ich widok aż razi, bo lśnią jak okładki czasopism. Tak właśnie zaczęłam o nich myśleć – lśniące laski. Ich cienkie nogi jak gładkie łodygi, policzki i prosta linia nosa podkreślone brokatem, wysoko zebrane końskie ogony dosłownie błyszczą, związane wielkimi niebieskimi kokardami – wyglądają jak porcelanowe laleczki, które zbiera moja babcia.

Wydaje się, że takie dziewczyny ciągle próbują się skurczyć – wciskają się chłopakom na kolana, podwijają nogi pod siebie na krześle, krzyczą: „Nie, nie, nie podnoś mnie!” – chociaż to oczywiste, że chcą, żeby je podnieść. Może to taka wymiana, jakaś niepisana reguła wszechświata – im mniejsze jest ciało dziewczyny, tym więcej przestrzeni ma prawo zajmować jej osobowość.

Tata i Caleb rozmawiają o przycięciu Buckowi kopyt na zbliżające się rodeo.

Zerkam ukradkiem na telefon pod stołem, piszę do Sophie: „Brokatowe szpilki – ekstra! Wyglądasz nieziemsko!”.

Szkoda, że nie możemy cieszyć się tą chwilą razem, że nie jesteśmy już takie jak kiedyś. Że ja nie jestem jak kiedyś. Kiedyś nie musiałyśmy nic mówić, bo rozumiałyśmy się tak doskonale, że nie potrzeba było słów. Potrafiłyśmy odbyć całą rozmowę, zerkając na siebie kątem oka, doprowadzać się do ataków śmiechu uniesieniem brwi.

Teraz boli mnie nawet, kiedy na nią patrzę. Są rzeczy, których po prostu nie da się przekazać, wypowiedzieć, słowa, których nie można wymówić. Bo w głębi duszy wiem, że to oznaczałoby nasz koniec. Koniec wszystkiego.

Mam ochotę zerwać obrus ze stołu, powywracać wszystkie talerze i szklanki z herbatą, żeby roztrzaskały się o podłogę.

Sophie odpowiada GIF-em z tyłkiem Beyoncé trzęsącym się w złotej sukience.

– Na litość boską, bułki – mówi mama i zrywa się z krzesła, pędząc do kuchni, skąd dobiega lekki swąd spalenizny.

ROZDZIAŁ 5

ÓRLAITH

Czy można wyobrazić sobie coś słodszego od kołysania niemowlaka do snu? O wpół do ósmej o tej porze roku słońce jeszcze zachodzi. Zaciemniające zasłony spowijają pokoik w mroku, ale zza krawędzi przesącza się akurat tyle światła, że widzę krągłość jej policzka, śliczną kokardkę ust.

Śpiewam cicho do rytmu kołysania fotela: „Uśnij, serca mego kochanie, u swej matuli na kolanie”. Tę samą kołysankę śpiewałam własnej ślicznej córeczce. Minęło kilka dekad, odkąd była w tym wieku. Ale kiedy trzymam Charlotte, niemal potrafię sobie wyobrazić, że jest moja. „Anioły mają nad tobą czuwanie”.

Chociaż byłabym wniebowzięta, mogąc tulić malutką przez całą noc, odkładam ją. Wymykam się z pokoju i przy zamykaniu drzwi przytrzymuję gałkę, by zrobić to bezgłośnie.

Pan Matthews czeka na podeście schodów.

– Dziękuję, że ją położyłaś.

Przez chwilę ze mną gawędzi, pyta, czy łatwo mi poszło, czy mam plany na wieczór. Ale widać, że chodzi mu po głowie coś konkretnego. Kilka razy zerka za siebie. Pani Matthews pewnie ciągle jest w kuchni, pracuje nad tym swoim misternym tortem.

– Jak ona się ma? – pyta w końcu.

– Cudna z niej dziecinka. Pewno niedługo zacznie pełzać.

Potrząsa głową.

– Nie. Dani. Jak się ma moja żona? Całkiem pochłonął ją ten tort. Sam nie wiem, może to dobrze. Po prostu nie chcę, żeby się przeciążyła i…

Przerywam mu:

– Jest dzielna, to na pewno. Ledwo co została mamą. Pamiętam, jak urodziłam swoje. Ciągle tylko płakało, no to i ja też. To przechodzi.

Jego twarz nieco się rozluźnia, zmarszczka między brwiami – wygładza.

– Ile masz dzieci?

– Tylko jedno. Razem z moim Colmem chcieliśmy całą gromadkę. Szóstkę, tak się marzyło Colmowi. Ale wie pan, jak to mówią: „Chcesz rozśmieszyć Boga, to powiedz Mu o swoich planach”. I śmiał się, oj, śmiał. Ale przecież koniec końców to On ma zawsze rację, nieprawda? Bo nasza córeczka wyrosła na ideał.

Uprzejmie unosi kąciki ust.

– Masz wnuki?

– Nie, nie.

– Pewnie na nie czekasz, co?

Uśmiecham się.

– Wspaniale opiekujesz się Charlotte. Mamy szczęś­cie, że z nami jesteś. Boję się zostawiać Dani samą… – Milknie.

– Z dzieckiem? – pytam. Wiem, że ma swoje powody.

– Nie, skąd – wycofuje się szybko. – No cóż, tak. Mam poczucie winy, że zostawiam je same, o to mi chodzi. Dobrze wiedzieć, że ma kogoś do pomocy, kiedy mnie tu nie ma.

*

Wychodząc, żegnam się z panią Matthews. Mamrocze coś w odpowiedzi, nie podnosząc wzroku znad tortu. Jak maniaczka nakłada pojedynczo pęsetą kawałki posypki na krem.

Na zewnątrz słońce już zaszło, zmierzch pomalował niebo na szarawy błękit. Dom sam przypomina wielki tort, odcina się na tle szerokiego pustego nieba. Siedzi na krawędzi najprawdziwszego urwiska, nad prościutką przepaścią ciągnącą się kilkadziesiąt metrów w dół. Trzy wielkie ciemne ptaki krążą na wysokości piwniczki. Nazywają je tu sępnikami, to niewielki typ kondora. W dole leży coś nieżywego.

Wsiadam do samochodu, ale i tak to czuję. Co noc, gdy kończę pracę, czuję to. Jakby jakaś dłoń ciągnęła mnie do tyłu. Przekręcam kluczyk, ruszam okrężnym podjazdem ku żelaznej bramie. Chcę wrócić do środka. Chcę wziąć dziecko w ramiona i zabrać je ze sobą.

Oczywiście tego nie robię. Co noc ignoruję ciągnącą dłoń. Ale wiem.

Jestem tego pewna jak słów modlitwy.

W tym domu jest zło.

ROZDZIAŁ 6

DANI

Przy basenie jest malowniczo. „Jak w resorcie” – tak powiedziałam siostrze, kiedy pierwszy raz nocowałam u Ethana. Prześwitujące zasłony altany się wydymają. Ciep­ły poblask podwodnego podświetlenia, ostra krawędź basenu infinity odbijającego czarne niebo nad Hill Country, gwiazdy jak rozrzucona garść soli. Dom góruje nad otoczeniem, palą się wszystkie światła z wyjątkiem tego w pokoiku dziecięcym. Jest jak diorama, jak rozłupany na pół zamek. Zapadam się w pluszowe poduszki. Ethan zrobił mi drinka – owocowego z wódką, nie za słodkiego – a sam popija kolejną whiskey. Odbiornik elektronicznej niani stoi na stoliku między naszymi fotelami. Słychać niewyraźnie biały szum puszczony cicho w pokoju małej.

Elektroniczna niania jest dobra – Ethan zawsze kupuje to, co najlepsze – ale ma pewien feler. Czasem, kiedy się ją włączy, przez chwilę pokazuje stary obraz sprzed momentu, kiedy została wyłączona. Nieraz mnie tym przeraziła, bo zwykle widać wtedy puste łóżeczko. Mój umysł za wolno orientuje się w sytuacji, nie potrafi prześcignąć paniki. Raz niemal wyszłam z siebie, kiedy zobaczyłam, jak nad moim dzieckiem pochyla się jakaś kobieta, jej długie włosy w strąkach opadają do łóżeczka. Aż uświadomiłam sobie, że patrzę na cień samej siebie.

Teraz na wyświetlaczu widać spokojnie śpiącą Charlotte.

Noc jest piękna. Jest za ciemno, żeby widzieć coś więcej niż poblask z basenu, światła innych domów rozsianych w dole, sznur reflektorów na drodze. Wieje chłodny wietrzyk, dość mocny, by zmarszczyć wodę, połaskotać włoski na mojej szyi. Szelest liści, szczęk lodu w szklankach, odgłosy niewidocznych żab i owadów. Mieszkamy na tyle daleko od San Antonio, by oglądać gwiazdy w bezchmurną noc taką jak ta, wystarczająco na uboczu, by widzieć zające i dzikie indyki w dzień. Ale na tyle blisko, że możemy wyskoczyć do miasta na kolację przy bulwarze, napić się w Pearl albo obejrzeć coś w teatrze Majestic.

Ethan trzyma mnie za rękę, nasze palce są splecione.

Kiedy go poznałam, pracowałam w kawiarni niedaleko jego gabinetu. Od razu go zauważyłam. Ciemne włosy, nieco szpakowate na skroniach. Dołeczki pojawiające się w policzkach przy uśmiechu. Dżinsy i blezer – zawsze miałam słabość do takiego stylu. Wpadał do nas codziennie, zamawiał czarną kawę i polecane przeze mnie ciastko. Wieszał kurtkę na krześle, przeglądał papiery, dopijając kawę, i zostawiał mi hojny napiwek. Po paru tygodniach zaprosił mnie na randkę. „Chciałbym się z tobą umówić” – powiedział. Tak bezpośrednio. Bez gierek. Podobało mi się to.

Odebrał mnie spod drzwi mieszkania, zabrał do Bohanan’s w centrum. Włożyłam czerwoną sukienkę. Rozmawialiśmy przy winie i steku, słuchał mnie. Naprawdę słuchał.

Zupełnie inaczej niż na randkach z facetami w moim wieku. Wypróbowałam różne apki – Plenty of Fish, Tindera, Match.com – ale faceci w moim wieku mieli syndrom Piotrusia Pana, ciągle byli o krok od ogarnięcia się, chcieli spotykać się na happy hour, płacić po połowie, a potem zapraszali mnie do mieszkania dzielonego z dwójką współlokatorów. Nie miałam na to czasu. Byłam zbyt zajęta rozwijaniem własnej kariery. Zgromadziłam już niezłą bazę obserwujących na Instagramie – prawie trzysta tysięcy po tym, jak jeden z moich filmików trafił na BuzzFeed. Na swoim koncie publikowałam artystyczne zdjęcia misternych ciast albo koronkowo wykończonych ciasteczek, filmiki z dekorowania w przyspieszonym tempie zmontowane do popowych piosenek.

Uzależniłam się od zdobywania nowych fanów, wkrótce zaczęłam piec coraz regularniej i ambitniej niż kiedykolwiek wcześniej. Hobby, które zaczęło się dawno temu jako sposób na spędzanie czasu z dziadkiem, zmieniło się w ładne zdjęcia w internecie, a te przeistaczały się w zamówienia z okolicy. Nie rozważałam wcześniej cukiernictwa jako ścieżki kariery, ale myśl o otwarciu włas­nej cukierni stała się moim celem.

Ethan był tym wszystkim zafascynowany. A ja byłam zafascynowana nim – psychiatrą, który prowadził renomowany gabinet wraz z przyjacielem, Curtisem.

Pod koniec wieczoru odprowadził mnie do progu. Wahałam się, czy zaprosić go do środka. Nie chciałam, żeby ten wieczór się kończył. Byłam akurat w sam raz wstawiona – wypiliśmy na spółkę butelkę wina – a poza tym było tak idealnie, kręciło mi się w głowie od samego uśmiechania się. Zakołysałam się na palcach, pochyliłam w jego stronę i bardzo delikatnie pokazałam, że czekam na pocałunek.

I doczekałam się. Ujął mnie dłonią pod brodą, opuszki jego palców wsparły się na mojej szyi, kciuk – na policzku. Stałam na palcach.

Kiedy przerwał pocałunek, już się nie wahałam. Miałam właśnie zaprosić go do środka, ale on powiedział: „Chciałbym zadzwonić do ciebie jutro”.

Mogłam tylko skinąć głową. Zostawił mnie tam, drżącą od stóp do głów.

Reszta przeleciała jak wicher. Drogie kolacje, bilety na balet, wycieczka za miasto – do przytulnego pensjonatu przy rzece w Gruene – a potem, gdy dowiedział się, że nigdy nie wyjechałam z kraju, wycieczka do Paryża, gdzie próbowaliśmy win i wypieków, aż padliśmy na hotelowe łóżko, objedzeni i roześmiani. I kolejna wycieczka, w tym samym roku, do Hiszpanii, gdzie oświadczył się w barcelońskim Parku Güell, przy mozaikowej ławce, która wije się wokół tarasu.

Ethan odstawia pustą szklankę po whiskey na stolik obok elektronicznej niani i wstaje. Bierze ode mnie szklankę i ją także odstawia. Siada na krawędzi mojego fotela. Pochyla się, by mnie pocałować – moje usta, krawędź twarzy, ucho, szyję, aż tracę dech. Jego dłonie błądzą po moim ciele, niedługo potem ściąga mi legginsy, wchodzi na mnie, kończy to, co zaczęliśmy w kuchni. Potrafi mnie doskonale czytać – reaguje na każde wygięcie pleców, każdy wstrzymany oddech – a w byciu rozumianą jest niesamowita wolność. Patrzę na gwiazdy, kiedy się kochamy.

Wszystko jest takie idealne – całe moje życie. Jak mog­ło mi się tak poszczęścić?

Ale w brzuchu czuję ciężar niczym kamień. Czuję go jeszcze mocniej w tych idealnych momentach.

Dzisiaj w bibliotece na górze Curtis pytał o moje „skłonności”.

Uśmiechnęłam się najpiękniej, jak umiem. „Sprawdzam zamki przed pójściem spać”. Odgarnęłam kosmyk włosów za ucho. „Może trochę zbyt wiele razy” – dorzuciłam z bezgłośnym śmiechem.

„To nic” – powiedział. „To normalne. A co ze snem? Zauważyłaś zmniejszoną potrzebę snu?”

„Chyba żartujesz. Jestem bez przerwy wyczerpana”. To, czy śpię tyle, ile potrzebuję, to inne pytanie, ale nie o to spytał. Moja stopa podskakiwała w górę i w dół, w górę i w dół. Unieruchomiłam ją, kiedy zobaczyłam, że to zauważył, jego migdałowate oczy schowały się nieco pod brwiami, długopis zawisł nad notatkami. „Ruchy stereotypowe” – tak je czasem nazywają, kolejny sygnał ostrzegawczy. Uśmiechnęłam się.

„Czy czasami widzisz, słyszysz lub czujesz rzeczy, których inni nie dostrzegają? Czy zauważyłaś odgłosy lub obrazy niemające zewnętrznego źródła? Czy doświadczasz niepokoju, który nie ma w pełni podstaw w rzeczywistości?”

Kilka sposobów na to, by spytać, czy mam urojenia. Ale skąd miałabym to wiedzieć, nawet gdyby tak było? Potrząsnęłam głową.

Zamknął notes. Nasza sesja dobiegała końca. Wiedziałam, o co mnie teraz zapyta, poczułam pod żebrami ucisk wyczekiwania.

„Wiesz, że muszę spytać”. Ze współczuciem uniósł kąciki warg. „Czy myślałaś o zrobieniu krzywdy sobie lub innym?”

„Wcale”. Przywołałam pełną spokoju minę. „Znowu czuję się w zupełności sobą”.

„Cudownie” – odpowiedział.

Jestem prawie pewna, że mi uwierzył.

Kliknął długopisem i rzucił go razem z notesem na stolik. Zdjął okulary i rozluźnił się w fotelu, ręce założył za głowę. „Powiedz Ethanowi, że czekam jutro na kubańskie. A, i Gemma pyta, czy ma coś przynieść”. Zawsze dziwne było to, jak przedzierzgał się z jednej roli w drugą, z terapeuty w kolegę. Ale Curtis jest kolegą. Najdawniejszym kolegą Ethana, znali się od lat, zanim założyli gabinet. Pierwszą pracę Ethan dostał w wieku czternastu lat w biurze ojca Curtisa. Barkerowie – Curtis i Gemma – są pierwsi na liście, gdy chcemy się z kimś spotkać.

Z początku myślałam, że miło będzie rozmawiać z kolegą, że będę się czuła swobodnie, a nie jak w klinice. Ale teraz mam wrażenie, że granice się zacierają. Sesje z Curtisem, Órlaith czająca się za każdym rogiem tego potężnego domu, matka i jej niemal codzienne kontrolne telefony, ciągłe kojące słowa od Ethana – przez to wszystko czuję się jak owad pod lupą.

Dlatego trzymam to w tajemnicy przed ich wścibskimi spojrzeniami.

Bo żadne z nich by mi nie uwierzyło.

Parę dni temu znalazłam liścik na naszym progu. Nie wymyśliłam go sobie. Nie wymyśliłam sobie paskudnych słów ani pochyłego pisma. Nie wymyśliłam sobie groźby schowanej w tym złożonym papierze.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Spis treści

Okładka

Karta tytułowa

Karta redakcyjna

Rozdział 1 | PO. Wieczór przyjęcia

Rozdział 2 | PRZED. DANI

Rozdział 3. KIM

Rozdział 4. MIKAYLA

Rozdział 5. ÓRLAITH

Rozdział 6. DANI

Punkty orientacyjne

Okładka

Strona tytułowa

Prawa autorskie