Vragovesti. Siewcy kaźni - Milan Kovačević - ebook
NOWOŚĆ

Vragovesti. Siewcy kaźni ebook

Milan Kovačević

0,0

Opis

Pradawna zgroza nie czai się na człowieka w cieniu, lecz trwa ukryta w zakamarkach psychiki, żerując na lękach i ludzkich tragediach. Odwracając wzrok od horroru i makabryzmu rzeczywistości, zapominamy, że terror i horrendum nie biorą się znikąd, tylko kiełkują z nas samych, sięgając korzeniami do najskrytszych czeluści podświadomości, do wylęgarni koszmarów.

Pierwotny strach odziedziczony po przodkach, lęk przed narastającą ciemnością, zbiera żniwo we współczesnym, napędzanym żądzami świecie, w którym nierzadko boimy się spojrzeć w lustro. Boimy się zobaczyć kogoś, kogo nie znamy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 237

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł: Vragovesti. Siewcy kaźni

Tytuł oryginału: Vragovesti

Autor: Milan Kovačević

Copyright © 2024 by Milan Kovačević

Copyright for the Polish translation

© 2025 by Przemysław Duda

Wszelkie prawa zastrzeżone.

All rights reserved.

Redakcja i korekta: Anna Dzięgielewska, Zeter Zelke

Przekład: Przemysław Duda

Projekt okładki i ilustracje: Łukasz Białek

Skład i łamanie: Krzysztof Biliński

Wydanie I

Wydawca: Planeta Czytelnika, Łódź 2025

planeta-czytelnika.pl

[email protected]

ISBN 978-83-67735-69-8

Dzień Świni

Nie byłoby kłamstwem stwierdzenie, że na wielu płaszczyznach jesteśmy podobni do świń – z jednym tylko wyjątkiem. Potrafimy się adaptować, jesteśmy terytorialni i przesiąknięci do szpiku potrzebą pogoni za komfortem, na końcu zaś – przynajmniej większości – udaje się uniknąć noża. Ryjemy we wszechogarniającym błocie codzienności i nie zmieni tego żaden kaganiec. Tego, jak i faktu bezowocności naszych aspiracji i dążeń.

Całe pokolenia ludzi skazane są na daremność egzystencji, podczas kiedy świnia daje potomstwu pewną i zdecydowanie szybszą śmierć. Nie istnieje dla nich taka błahostka jak starość – zaciągają się śmiercią już przy pierwszym oddechu, gdyż to właśnie ona ich poczęła. Powolne toczenie się pośród własnych nieczystości w przerwach pomiędzy kolejnymi rundami spasania to chyba jedyne, dla czego warto im w ogóle żyć. Nawet tego nauczyły się od nas, gdyż dzik zasadniczo różni się od swojej wyemancypowanej udomowionej siostry – królowej wiejskich zagród.

Z drugiej jednak strony my jesteśmy królami zagród, które nazywany domami, przynajmniej do dnia, w którym opuszczamy ten świat w niełasce. Dokładnie tak, jak nasi czworonożni przyjaciele: jedni prędzej, drudzy później. Jeśli możliwość spojrzenia na niebo ten ostatni raz jest faktycznie tak ważna, jak twierdzą wielcy, to nie zaszkodziłoby podziękować Bogu za tę sposobność – sposobność, której świniom nigdy nie dano. Powszechnie bowiem wiadomo, że przez swoją anatomię mięśni karku i kręgosłupa nie mogą one podnieść łba i zerknąć w lazur nieskończoności.

Wczesnym listopadem, kiedy dziarska zima zaczyna owijać lodowate paluchy wokół szyi natury, odbywa się tradycyjny ubój świń. Zamiast budzącego mieszkańców wsi piania kogutów rozlega się desperacki kwik świni walczącej o życie, szarpiącej za oplatającą ciasno ryj stalową linkę. Wyuczone chciwość i zachłanność każą zwierzęciu ugryźć przerzuconą nad niestarannie zbitym płotem pętlę i to bez większej zachęty. Wyobraź sobie pewność, z jaką doświadczony wędkarz stoi nad małym akwarium – ryba raczej jednak nie chwyci pustego haczyka, co odróżnia jej nieistotną duszę od tej świńskiej.

Kiedy świnia wetknie już ryj do środka owalnego metalowego otworu, właściciel pociąga za uchwyt, a zacieśniający się przewód wrzyna się w szczękę nieszczęsnego zwierzęcia. Potem rozpoczyna się przepychanka – wspomniana linka powierzana jest zawsze obecnemu w pobliżu osiłkowi, który ma dość krzepy, by wytargać za nią świnię z zagrody. Od upaćkanego tyłu zaś rzeczonego przedstawiciela trzody popycha z reguły mniejszy przedstawiciel zgromadzonej tłuszczy.

Obrządek jest skrupulatnie zorganizowany i nie ma w nim miejsca na dodatkowe ustalenia, ponieważ całą okolicę wypełnia świńskie agonalne porykiwanie do czasu, aż ktoś z obecnych zdecyduje się wydać werdykt i uciszyć ją na zawsze. Można by rzec, że zebrani przy tym ludzie nie słyszą własnych myśli aż do chwili, kiedy a capellę bólu przerywa precyzyjne uderzenie obuchem topora lub wielkiego młota.

Kiedy osiłek – ten, który szarpał się ze świnią – doprowadzi biedne stworzenie do przeznaczonego mu miejsca zagłady, przekazuje wciąż ciasno oplątany wokół świńskiego ryja przewód następnej osobie i dobywa dwuręcznej siekiery. Unosi ją wysoko w powietrze jak średniowieczny kat i z całych sił wali jej obuchem w czaszkę zwierzęcia. Wszyscy wiedzą, że świnia jest jedną z tych istot o wyjątkowo mocnej głowie i grubych kościach, zatem nie byle kto może wziąć na siebie odpowiedzialność za cios. Nie ma mowy o błędach. Zdarzało się, że kiedy świnię dosięgało zbyt słabe uderzenie, ta zrywała się z uwięzi napędzana przypływem adrenaliny i próbowała uciec, biegając wściekle po podwórku. W takich chwilach budziło się w świni zachowanie typowe dla jej dzikiego kuzyna z lasu.

Jeśli rozjuszone w ten sposób zwierzę napotkało na swojej drodze słabszego człowieka, kończyło się to na złamaniach nóg. Tych ludzkich. Udomowienie nie zniwelowało w świni instynktu przetrwania i nawet tak ewidentnie nieinteligentne stworzenie czuło zbliżający się koniec. Wszystkie istoty, bez względu na poziom ich złożoności, chciały żyć – to pewne.

Jednak narzędzie ogłuszenia jest zazwyczaj w doświadczonych rękach, tak więc takie sytuacje nie zdarzają się często – przyjmijmy więc, że cios był silny i dokładny, a świnia skończyła na betonie ze sztywnymi kończynami i przygasłym, pustym wzrokiem. Wtedy w ruch idzie nóż, najukochańszy przybór każdego porządnego mieszkańca wioski.

Rzeźnik o największych umiejętnościach wśród zgromadzonych przecina naczynia krwionośne, dźgając powalone zwierzę w szyję. Uwolniona gorąca krew wznieca kłęby pary wznoszące się w chłodne powietrze listopadowego świtu. Ryk milknie zastępowany przez straszliwy bulgot miotającego się w konwulsjach umierającego stworzenia. Wraz ze zniknięciem błysku w jego ślepiach, znika i jego życie, a rytuał przechodzi do fazy drugiej, która, po prawdzie, nie ma większego znaczenia dla tej opowieści.

* * *

Dimitrije obracał się z boku na bok i wiercił się w łóżku przez całą noc. Sen po prostu odmówił wzięcia go w objęcia. Liczył owce, kozy i inny znany mu żywy inwentarz, jednak za każdym razem w końcu gubił się w rachubie i wracał do początku bezsensownego zajęcia. Czekał go wielki dzień – lub też to, co jego surowy ojciec nazywał wielkim dniem. W każdej kulturze istniał moment, w którym chłopiec stawał się mężczyzną, uczestnicząc w określonym rytuale pobratymców. Weźmy na przykład Czarny Ląd i spójrzmy na Etiopię – a dokładniej na jej północno-zachodnią część: znajdziemy tam kilka różnych obrzędów mających ten sam cel.

W afrykańskim plemieniu Hamarów zasiedlającym żyzne doliny rzeki Omo, aby udowodnić swoją zręczność i nabyć prawo do małżeństwa, młodzieniec musi przebiec nago przez grzbiety stojących w linii gnu. To niezwykle ważny moment gromadzący wszystkich współplemieńców, którzy, kibicując poddawanym próbie, łączą się w duchu ich społeczności.

W plemieniu Bałkanów zaś, które nie odeszło zanadto od pryncypiów chłopskich przodków, o staniu się mężczyzną decydowało odebranie życia udomowionemu zwierzęciu tym samym nożem, którym uczynili to przodkowie dojrzewającego chłopca. Dimitrije wiedział, co go czekało, i przeklinał pochopność decyzji o nieprzeprowadzeniu się wraz z matką do dużego miasta, wybierając życie na wsi. Nie chciał rozczarować ojca, który każdego dnia nazywał żonę zdzirą i burżujką. Postawmy sprawę jasno – chłopiec uwierzył tym słowom, w końcu to, co mówił ojciec, było ostateczne i nie podlegało dyskusji. Zbyt wiele nasłuchał się o jego nieomylności, która nigdy nie miała zostać poddana próbie.

– Nie pasuje jej wieś! Wyjechała do miasta, szlajać się nie wiadomo z kim. Lepiej bym zrobił, gdybym poślubił krowę. Jej przynajmniej by się tu podobało – mawiał często Rade.

Dimitrije – czy też Mita, jak nazywała go matka – został pozbawiony matczynej opieki z powodu bezzasadnych podejrzeń upartego ojca – podejrzeń o niewierność żony. Ona zaś, odarta ze szczęścia, dobrowolnie zamieniła monotonię wiejskiego życia na stabilną pracę z wyjątkowym wynagrodzeniem, które, jak się okazało, pokryło większość kosztów utrzymania domostwa Radego. Duma mężczyzny, a także jego niezdolność do zaakceptowania faktu, że to żona miała większy wkład w domowe finanse, zmusiła go, by się jej pozbyć.

To, czy kiedykolwiek ją prawdziwie kochał, było bez znaczenia, gdyż w przypadku Radego koncepcja miłości stanowiła oznakę niczego innego, jak tylko słabości mężczyzny – tego, co zamieniało trepa w pantofla. Jego brudne dłonie rolnika zdzieliły twarz matki Mity raz, a potem jeszcze kilka razy i właśnie wtedy zastraszoną kobietę widziano po raz ostatni. Nie próbował nawiązać z nią kontaktu, nie prosił o przebaczenie – i tak od trzech lat. Nie zamierzał się „poniżać”, jak lubił tłumaczyć po kilku głębszych rakii.

Dziewczęce ręce zatrząsnęły łóżkiem Mity.

– Wstawaj, bracie, wstawaj! – zawołał delikatny głos.

Ostatecznie udało mu się jakoś zasnąć, kiedy zachłanne łapska zmęczenia cisnęły go w otchłań snu. Krótkiego i koszmarnego snu, z którego wyrwała go mała jasnowłosa siostra.

– Która godzina, Jejo? – wymamrotał sennie, zwracając się do niej przezwiskiem.

– Prawie szósta. Na zewnątrz jest ziąb, a wujek Stojan już jest na miejscu – odpowiedziała ku przestrodze Jelena. Jeżeli istniał bardziej dumny i rygorystyczny człowiek niż ich ojciec, Rade, to był nim właśnie wujek Stojan.

– Kurde, już idę.

Lęk dopadł go, kiedy leżał bez ruchu jak zwłoki. Nie chciał wychodzić z łóżka, ale wiedział, że będą mu dokuczać, jeśli nie wstanie przed innymi. Pewnie i tak wszyscy już uważali, że ten dzień wcale nie znaczył dla niego tak dużo.

Pośpieszył do łazienki. Przetarł oczy rękoma i umył twarz, a kiedy wyszczotkował zęby – co wydawało się jedynie grą na czas – przez kilka minut wpatrywał się w swoje odbicie jak zahipnotyzowany. Mały opuchnięty brzuch zaburczał jak ranny pies. Nie był głodny – objadł się strachem aż po sam przełyk. Chciał zwymiotować, lecz mimo iż żołądek podpowiadał mu, że to dobry pomysł, nie miał czym. Był na czczo. Poczuł, jak trzewia zacisnęły się mu jeszcze bardziej pod presją cudzych oczekiwań.

– Idziesz, dzieciaku? – Doleciał go głos ojca.

– Już idę. Brzuch mnie rozbolał.

– Mięczak. Łyk rakii i po problemie.

Wiedział o rakii – nieodzownym elemencie każdego uboju świń. Boska woda ognista była częścią wielowiekowej tradycji jego ludu. Wojny wybuchały i kończyły się, jedne zwycięstwem, inne znów porażką, jednak rakii nigdy nie brakowało. Pomimo swojego jedenastoletniego życia nie zakosztował jej jeszcze tak, jak powinien to zrobić porządny rolnik. Miało się to zmienić teraz i wiedział, że nie mógł narzekać – w końcu była to część obrządku. Wystarczyła sama myśl o tym – jego zdaniem obrzydliwym – trunku, żeby w już bolącym żołądku zakotłowało się jak na karuzeli. Jako małe dziecko zmuszono go do umoczenia paluszka w ojcowskim kieliszku i przekonania się, że rakija była gorzkim złem przemieniającym spokojnych ludzi w potwory. Nie raz i nie dwa widział popijawy ojca, a żadna z nich nie zapisała się w pamięci niczym dobrym. Krzyki, kłótnie, zgiełk i bójki – te przeklęte bójki.

Przełknął głośno ślinę i opuścił łazienkę. Ojciec przygotował dla niego strój ochronny i o kilka rozmiarów za duże gumiaki. Włożył je i wyszedł na błotniste przepastne podwórko, które na pierwszy rzut oka zdawało się ciągnąć niepomiernie. Gęsta poranna mgła odcinała je od okolicznych zabudowań tak ostro, że Dimitrije odniósł wrażenie, że na świecie nie było nawet centymetra ziemi, który nie należałby do majątku ojca. Wszystko, co widział, a więc wszystko, co istniało, miał tuż przed nosem.

Na odległym końcu podwórka opodal walących się stajni zebrała się niewielka grupa mężczyzn: Rade, Stojan ze szklanicą w ręku i dwójka sąsiadów o znużonych i zmęczonych twarzach – zapewne w następstwie nieprzespanej nocy. Palili ręcznie skręcane papierosy, wypuszczając spomiędzy ust kłębiący się na świeżym powietrzu dym. Ogromny kocioł postawiony na tlącym się żarze buchał parą wypełniającą podwórko, zmieniając je w ponure miejsce przerażającego rytuału.

Punkt, w którym zarzynano świnie, wylano betonem, który dawał się dużo łatwiej doczyścić z krwi niż wszechobecne błoto. Niewielu wie, że nierzadko zwierzęta defekowały w ostatnim momencie walki o życie. W rezultacie jucha mieszała się z moczem i odchodami. W tym konkretnym przypadku zapach śmierci był dość prosty do opisania: gryząca w nozdrza kombinacja tych trzech czynników wzmocniona chłodem powietrza i papierosowym dymem. A wszystko to doprawione wyrazistym aromatem rakii.

– Patrzcie, kto to wstał! – zaczął przekomarzanie wujek Stojan, ojciec chrzestny Dimitrijego. – To ty powinieneś czekać na nas, a nie odwrotnie.

– Przepraszam, wujku, nie spałem najlepiej – odpowiedział chłopiec.

– Czyżby coś cię zmęczyło ostatniej nocy? – Stojan się zaśmiał, a pozostali dołączyli do niego.

– Na zdrowie! – wzniósł toast jeden z sąsiadów.

– Na zdrowie! – zawtórowali mu inni.

– Masz, dzieciaku, weź – powiedział Rade, podając synowi szklanicę doskonałości.

– Do dna! – nalegał wujek.

Dimitrije przytknął naczynie z rakiją do ust. Sam zapach wystarczył, żeby przypomniał sobie o tym, jak odpychający był ciemny płyn w starym szkle. Wiedział, że nie mógł się wygłupić, a właśnie nadarzyła się okazja, by zaimponować otaczającym go rosłym mężczyznom. Upił odrobinę, jednak nie przełknął od razu, a trunek zaczął palić go w podniebienie. Wzrok każdego skupiony był właśnie na nim, jakby urwał się z podmiejskiego cyrku i zapomniał swojej roli w przedstawieniu. Znalazłszy się na krawędzi upokorzenia, przemógł się, przechylił szklanicę i wlał resztę rakii wprost do gardła.

Śliwkowy winiak był mocny, za mocny – miał świadomość, że popicie go wodą mogło nieomal skończyć się karą śmierci i stuleciami tortur, gdyby śmierć jednak nie nadeszła. Przeklęty płyn ugrzązł mu w przełyku, zupełnie jakby nie potrafił się zdecydować, w którą stronę płynąć dalej, aż chłopiec zaczął się krztusić. Skóra na jego twarzy zmieniła się o kilka odcieni i dopiero kiedy płuca wypełniły się powietrzem, mógł w końcu uwolnić się od tego szataństwa. Zapach rakii zalał niemiłosiernie nozdrza, kiedy kaszlnął, a jego oczy wypełniły się gorzkimi łzami. Gdyby tylko miał coś w żołądku, bez wątpienia zwróciłby zawartość na błoto pod nogami. Wszyscy z wyjątkiem Radego wybuchnęli śmiechem. Ojciec postrzegał to jako osobistą porażkę.

– Dobra, bierzmy się do roboty i dajcie dzieciakowi spokój. Mamy trzy świnie do zarżnięcia – stwierdził Rade, próbując odciągnąć wzrok innych od syna. Nie z żalu. Ze wstydu.

Na olbrzymim stole położyli materiałowe zawiniątko z uświęconymi narzędziami – nożami. Rozpakowawszy je, Rade stanął tuż nad nimi, delektując się ich ostrością.

– Który bierzesz, Stojanie? – zapytał.

– Ten, który zabija najlepiej – padła odpowiedź, a rechot znów przetoczył się po podwórku. Rade sięgnął po jedno z ostrzy: długie i bardzo cienkie.

Jego delikatna natura świadczyła o latach użytkowania i ostrzenia. Tutejsi mówili, że nóż „zużywa się”, co przemawiało za jego skutecznością. Pracowano nim już tysiące razy i ciążyło na nim wiele odebranych istnień: świńskich, owczych i kozich.

Stojan, najsilniejszy ze zgromadzonych, wszedł do chlewu, trzymając w rękach naznaczoną pozostałościami świńskich dziąseł i cienkiego włosia linkę. Za nim podążał jeden z miejscowych pijaczków, który zdecydował się uczestniczyć w obrządku głównie ze względu na rakiję. Muzyka sącząca się ze starego radia zagłuszyła krępującą ciszę oczekiwania. Ludowa piosenka traktowała o pięknie pewnych zakątków Bałkanów, miejscach, w których żaden z nich nigdy nie był, jednak nie przeszkadzało im to w pogwizdywaniu do hipnotyzującej melodii lecącej w kółko i w kółko. Nie mogli doczekać się widoku świni – wszyscy z wyjątkiem Dimitrijego.

Pod długim dachem ciemnej zagrody nagromadziło się wiele pajęczyn. Wewnątrz pochrumkiwały bez większego zainteresowania trzy na wpół przytomne świnie. Jednak kiedy tuż obok nich zamajaczył ponad stukilogramowy mężczyzna, zwierzęta jakby wyczuły, co się święciło i szukały bezpiecznego schronienia po kątach.

Kiedy w chlewie zamieszkały trzy świnie, a listopad zażądał trzech ofiar, nie miało znaczenia, która szła na pierwszy ogień. Jedna z nich łatwo dała złapać się na linkę, a Stojan, wyćwiczony w zadaniu, wyciągnął ją na zewnątrz, czemu towarzyszyły przeszywające powietrze szczęk i rzężenie. Kiedy dotarł ze zwierzęciem do właściwego miejsca, oddał sznur Rademu. Sam chwycił wielki topór i zdzielił nim świnię jednym silnym uderzeniem wprost w czoło. Przewaliła się na bok, mężczyźni otoczyli ją, a Stojan złapał za nóż i z wprawą emerytowanego chirurga poderżnął jej gardło, zalewając beton strumieniami krwi.

Dimitrije obserwował to w ciszy, wiedząc, że za kilka chwil będzie musiał wszystko powtórzyć. Przełknął głośno po raz setny tego poranka i zaczął oddychać przez usta, by nie czuć zapachu świeżej posoki. Czy to ze strachu, czy z innego powodu – nie potrafił tego sprecyzować.

Niedługo potem oblali truchło gotującą się wodą, zeskrobali z niego szczecinę zardzewiałymi nożami i przeciąwszy je wzdłuż, przygotowali do rozbioru mięsa. Drugą świnię spotkał taki sam los i w końcu nadszedł epokowy moment inicjacji chłopca.

Pomimo kąsającego zimna poranka i warstewki lodu pokrywającej brzegi rozsianych po podwórku kałuż Dimitrije poczuł gromadzący się nad brwiami pot. W ustach mu zaschło, jednak nie ośmielił się poprosić o wodę – woda była dla słabych, a przynajmniej tak go uczono. Zebrał w sobie odwagę, stanął pewnie i śmiało upomniał się o kolejną porcję rakii.

– A cóż to takiego? Czyżby ci zasmakowała? Moja krew! – rzucił dumnie Rade, szukając poklasku wśród znajomych, z których każdy zdążył opróżnić już z dziesięć szklanic.

Tym razem Dimitrije wypił swoją porcję z większą rozwagą, starając się nie oddychać i nie wciągać zapachu trucizny. Rakija rozgrzała go jeszcze bardziej, wypalając sobie drogę z jego brzucha, tak że krople potu na gładkim czole chłopca stały się wyraźnie widoczne.

Do roboty – pomyślał.

Zbliżył się do chlewu, a kiedy wszedł do środka, spojrzenia jego i świni się spotkały. Ociężałe stworzenie przeżuwało coś leniwie, leżąc na splątanej słomie, całe umazane błotem i pomyjami, będąc w pełni świadome obecności młodzieńca. Świnia zdawała się już nie pamiętać, jak wydarto z jej świata dwie siostry, poddając się obojętności. Ruszała żuchwą z niesamowitym spokojem, jakby chwile grozy sprzed kilku minut w ogóle się nie wydarzyły. Teraz cały świat należał do niej, a każdy oferowany przez niego kawałek jedzenia był tylko jej. Nie liczyło się nic innego.

Za chłopcem pojawił się cień. Dimitrije obrócił się gwałtownie i spojrzał na srogą twarz swojego ojca chrzestnego.

– Gotowy? – zapytał Stojan.

– Nie wiem – odpowiedział mu zatrwożony.

– Nie ma „nie wiem”. Jesteś albo nie jesteś. Nie spieprz tego, dobra?

– Dobrze.

– To się okaże. A teraz jazda stąd. Poczekaj przy rowie.

Po raz trzeci tego ranka Stojan pochwycił świnię – brutalnie i wprawnie – pozbawiając ją kruchego sanktuarium jej chlewu. Wlekli ją na próg śmierci. Stojan nie wiedział, czy to rakija na tyle przytłumiła jego zmysły, czy też zwierzę było zacieklejsze od dwóch poprzednich – walczyło o życie z desperacką dzikością.

– Złap ją pod ogon, głupku! – warknął Stojan do jednego z pomocników.

– Daj, ja to zrobię – stwierdził Rade, stając za świnią i pchając.

Trzech mężczyzn nie poradziłoby sobie z wytarganiem świni z zagrody, lecz ich trud nie poszedł na marne, kiedy dołączył do nich czwarty. Naciskali i szarpali do utraty tchu. Dimitrije patrzył w ciszy, w głębi ducha kibicując kwilącemu w męczarniach stworzeniu. Ostatecznie zgraja osiłków pokonała samotną bestię i nadszedł z dawna wyczekiwany moment. W powietrze wzniósł się kwik świni – tak srogi i nieustępliwy, jakiego jeszcze nigdy nie słyszeli. Wysoki dźwięk przeciął poranek i zawisł w powietrzu nierozerwalną mieszaniną częstotliwości.

Jelena, siostra Mity, oglądała wszystko przez wąskie okno domu, zaciekawiona dzikim rykiem zwierzęcia. Mała prorocza łza spłynęła po jej policzku – wiedziała, że coś było bardzo nie tak. Niewinność jej nieskażonej duszy zamigotała i przygasła, kiedy tak stała bez ruchu, będąc świadkiem upadku jej krwi. Nikt nie mógł jej pocieszyć czy przytulić, jedynie pustka: bezwzględna, zimna i nieustępliwa. Coś się w niej zmieniło – zwątpiła w piękno otaczającego świata, któremu ufała. Kraina snów przeistoczyła się w królestwo koszmarów i nie było już żadnej zabawki ani świecidełka, które zdołałoby rozjaśnić szarówkę tego listopadowego poranka. Po raz pierwszy zatęskniła za matką – kobietą, której nigdy naprawdę nie poznała – jej aniołem stróżem na przymusowym wygnaniu.

Tym razem to Stojan dalej trzymał za linkę, podczas kiedy Rade złapał za siekierę z zamiarem ogłuszenia zwierzęcia i podarowania jego życia synowi.

Uderzył raz. Nic.

Drugi raz. Znowu nic.

Świnia nie zgadzała się na śmierć. Tępy odgłos uderzenia rozniósł się po pustym podwórku jak grom, lecz zwierzę wciąż stało.

Napięcie rosło pośród zebranych, strzępiąc im nerwy do tego stopnia, że nieomal zapomnieli, że to Dimitrije miał zabić świnię – że to był jego Dzień Świni, jego inicjacja do życia w ich bezbłędnym świecie.

Trzeciemu uderzeniu towarzyszył wrzask wycieńczenia, jednak Rade w końcu trafił we właściwe miejsce i stworzenie upadło. Rzeźnicy rzucili się na oszołomione zwierzę, łapiąc je i przytrzymując, by nie zraniło nikogo, miotając się jak w delirium. Dech zamarł w piersi Dimitrijego pod presją ciążącej na chłopcu odpowiedzialności.

– Dalej, dzieciaku, zrób to! – ryknął ojciec chrzestny, trzymając naprężoną linkę aż do białości knykci i przygwożdżając butem łeb zwierzęcia do ziemi.

– Na co ty czekasz?! – Głos ojca był jak smagnięcie biczem, bezlitosny i nieprzebaczający.

Dimitrije zamarł. Pusty wzrok zamglił się widzianymi horrorami i zamazał w istny chaos wirujących kolorów i kształtów. Krzyki wokół stały się bezbożną pieśnią – nalegania Radego i Stojana zlały się w jedno z kwileniem umierającej świni, tworząc przyprawiającą o mdłości symfonię. Świat pękł i w tej właśnie chwili chłopiec przepadł, zagubiony w wirze strachu i szaleństwa.

– Myślałem, że masz syna, a nie dwie córki! – warknął do Radego Stojan.

Zwierzęciem wstrząsnął dreszcz i w jego poobijanym ciele na powrót zagościło życie. Wierzgnęło silnymi nogami, pociągając za sobą oprawców, jakby byli tylko stertą obdartych brudnych szmat. Tylne kończyny powalonej świni grzmotnęły jednego z pomocników w goleń, łamiąc ją do wtóru dźwięku pękającej gałęzi. Kość pijaczyny przedarła się odłamkiem przez szorstki materiał spodni, a mężczyzna zwalił się na ziemię niecały metr od stworzenia, wyjąc z bólu. Jego rozdzierający uszy krzyk dołączył do kuriozalnej pieśni, mieszając się z surowymi desperackimi chrząknięciami próbującej powstać świni. Powietrze zgęstniało od odoru strachu i krwi, stając się testamentem dziejącego się chaosu.

– Czyś ty oszalał?! – syknął do syna Rade. – Bierz to! – Wepchnął nowy nóż wprost do drżących dłoni Dimitrijego.

Klinga, cienka i ostra, długa na jakieś dziesięć centymetrów i połyskująca zimnym blaskiem nierdzewnej stali, osadzona była w ciemnej grubo ciosanej rączce. Radego świerzbiło, żeby zdzielić jedynego syna pięścią i wyrwać go z osłupienia, jednak wiedział, że nie skończyłoby się to niczym dobrym. Chciał tylko, żeby Dimitrije zrozumiał, żeby uchwycił ten moment czystej obnażonej męskości i poczuł istotę Dnia Świni.

– Dźgnij to pieprzone zwierzę! – Cierpliwość Radego się wyczerpała. – Człowiek stracił przez ciebie nogę! Dźgaj!

– Nie!

Chłopiec oprzytomniał w końcu, patrząc wprost przed siebie. Wzrok każdego uczestnika jatki, nawet mężczyzny uciskającego ranę na podudziu, obrócił się ku młodzieńcowi i jego ojcu.

– Wiedziałem, ty głupku! – ryknął Stojan.

– Nie zrobię tego! – Głos Dimitrijego załamał się przepełniony lękiem, ale i sprzeciwem.

– Klnę się na swoje imię, że zrobisz! – wydarł się jego ojciec, łapiąc go za ubranie na plecach i rzucając ku pewnej swojego nieuniknionego losu świni. – Dźgaj!

– Zaraz nam się wyrwie, daj dzieciakowi odejść! – zagrzmiał nagląco Stojan. – To dzieciuch, nie widzisz? Zabij ją!

Twarz Radego wykrzywiła się w wyrazie wstydu, kiedy okrążył syna i stanął za nim, łapiąc go za przegub ręki, w której trzymał nóż. Popchnął go raz i drugi, aż chłopiec nieomal przywarł do dygoczącego łba stworzenia miotającego dzikie spojrzenia. Palce Radego zacisnęły się zajadle na nadgarstku chłopca.

– Co? Żal ci jej? To może daj jej buzi, kretynie! – Słowa Radego ociekały jadowitym sykiem, kiedy naparł na syna i siłą zbliżył jego twarz do ryja kwiczącej świni.

– Nie, ojcze! Proszę, nie! – krzyczał Dimitrije, zmagając się z szokiem i nawałą grozy, jakiej dotychczas nie znał. Zwierzę spojrzało mu prosto w oczy, a on wejrzał w jej. Obydwoje krzyczeli w agonii, choć każde z nich na swój sposób.

Dokładnie wtedy Rade napiął się i z całych sił pchnął ręką syna w świńską szyję, zanurzając dzierżony przez niego nóż głęboko w cielsko zwierzęcia. Ostrze znalazło cel – uderzyło prosto w tętnicę. Stworzenie napięło się w ostatniej konwulsji, po czym zwiotczało, kiedy wydało ostatnie tchnienie. Niespodziewanie na twarz Dimitrijego chlusnęła fontanna gorącej krwi, ochlapując go szkarłatnym przypływem.

– Czy to było, kurwa, takie trudne?! – wrzasnął wściekle ojciec.

Zwierzę drgnęło, krztusząc się własną juchą, a jego oczy przepełniły się ostatecznym terrorem śmierci. Chłopiec stał tuż obok na podobieństwo ludzkiego upadku i omylności – cały w purpurze, niemy, sparaliżowany tym, co się wydarzyło. Nie płakał. Nie miał już łez. Trwał wydrążony i pusty po tym, czego był świadkiem.

Jelena obserwująca wszystko przez okno uciekła do swojego pokoju. Huk zatrzaskiwanych drzwi odbił się echem w domostwie niczym ostatnie uderzenie serca. Otuliła się ciasno kocem, zwinęła w kłębek na niewielkim łóżku i zaszlochała, trzęsąc się cała. Czekała na brata, lecz gdzieś w głębi – nawet w swojej dziecięcej niewinności – wiedziała, że Dimitrije nigdy już nie będzie sobą.

Dzień Świni nie był okazją do świętowania. Nikt nie gratulował małemu Micie, chociaż stał się mężczyzną.

– Należy do ciebie. Następnym razem użyj go lepiej – powiedział bez wyrazu Rade, wręczając synowi nóż, który upuścił po wszystkim.

– Bierzmy się za nią – rzucił Stojan. Kiedy spojrzał na Dimitrijego, jego oczy przepełniało rozczarowanie i kpina. – Jelena zrobiłaby to lepiej, gdyby ją tu zawołać.

Mita stał bez ruchu, zagubiony w tym małym kamieniu milowym swojego życia – ubabrany gorącą śmierdzącą mazią w kolorze głębokiej, niemal parzącej czerwieni. Stał się mordercą. W dłoniach trzymał własny nóż. Młody rycerz Dnia Świni udekorowany rangą i bronią trwał samotnie w chwili triumfu. Rade trącił go mocno i chłopak wrócił do rzeczywistości.

– Idź do domu – rozkazał. – Umyj się i dobrze zastanów nad tym, czego się od ciebie oczekuje… albo pojedziesz do tej kurwy – dodał na koniec jadowicie, jakby zawieszając w powietrzu klątwę.

Dimitrije, wyprany z emocji, ruszył z powrotem. Jelena czekała u drzwi i uściskała go z oczami przepełnionymi łzami. Na moment zmiękł – iskierka ciepła zapełgała w nim, krusząc zimną skorupę – jednak zły i zdezorientowany odtrącił ją szybko i minął, wkraczając do środka.

Zdawało się, że zapomniał, gdzie była łazienka, błądząc po niewielkiej przestrzeni jak odurzony. Po kilku bezcelowych okrążeniach zaszurał nogami po raz ostatni i stanął w końcu przed właściwym wejściem. Rozebrał się i wszedł do kabiny prysznicowej – mały i nagi. Ciepła woda opływała go, złuszczając zeń drugą skórę z zaschniętej krwi. Biała akrylowa podłoga kabiny pokryła się czerwonymi plamami, świadectwem popełnionej dopiero co zbrodni.

Zatrzymał się na krótko w gorącej parze, chociaż czas wydawał się stać w miejscu. Opierając się o zimne kafelki, wydał z siebie szloch – ostra pięść rzeczywistości wbiła mu się w brzuch. Fizyczne zmęczenie zostało zaćmione przez psychiczne wyczerpanie i jedyne, czego pragnął, to głęboki nieprzerwany sen – ucieczka gdzieś daleko, skąd nigdy by już nie wrócił. Nagi, ubrany jedynie we własne łzy, czmychnął do pokoju. Jelena nie widziała, kiedy przechodził, lecz nawet gdyby, to nie dbał o zawstydzenie golizną. Ciężar wszystkiego wgniótł go w ziemię i poczuł, że potrzebował odmiany. Być gdzieś indziej; gdziekolwiek, byle nie tu.

Kiedy wszedł do pokoju, przesunął krzesło tak, żeby oparciem blokowało klamkę – dokładnie tak, jak widział na filmach. Nie chciał, żeby ktoś zobaczył go w takim stanie: pogruchotanego wstydem. Zbliżył się do łóżka z na wpół zamkniętymi oczami, kiedy dostrzegł to raz jeszcze.

Nóż – przeklęty nóż – leżał na stoliku nocnym i gapił się na niego oskarżycielsko w ciszy.

Jelena mogłaby się nim skaleczyć.

Moment nieuwagi kosztowałby więcej, niż tylko życie świni.

Co on tu robi?

Zakrwawione ostrze, długie na jakieś dziesięć centymetrów, osadzone w trzonku z ciemnego drewna.

Chłopiec wczołgał się do łóżka. Był rozbity.

* * *

Ranny pomocnik został zabrany do pobliskiej kliniki, podczas kiedy pozostała trójka pracowała dalej przy rozbiorze świńskich półtusz. Odcięte głowy zanurzono w wodzie, żeby je oczyścić i zmiękczyć przed dalszą obróbką, na której końcu znajdowały się kiełbasy i smalec.

Wątroby wisiały na stalowych hakach, gromadząc wokół skapującej z nich krwi głodne koty czekające cierpliwie u boku rzeźników. Niedługo potem podroby pocięto, usmażono i oprószono czosnkiem, a mężczyźni, teraz już ewidentnie pijani, mogli w końcu zaspokoić apetyty.

Na koniec dnia zajęto się przygotowaniem skwarków – najżmudniejszą robotą wymagającą mieszania słoniny drewnianą łychą i ciągłego doglądania ognia. Dwie puste litrowe butelki stały obok na dowód spożycia rakii. Rzeźnicy śpiewali piosenki głosami szorstkimi i ciężkimi, podbarwionymi wrażliwością niedźwiedzia o zmysłach przytłumionych alkoholem i zagubionego w cieple napitku i gasnącego światła dnia.

Wieczór nadszedł wcześnie, chłód przypieczętował ich dalszą pracę. Każdy pomocnik zabrał do domu porcję skwarków, kilka kiełbas i pijacki stupor – najwidoczniej praca społeczna miała także wymiar spirytualny. Podwórko opustoszało – wszystkie noże odłożono na swoje miejsce. Krew wymieszała się z odpadkami w rowie ściekowym. Koniec dnia obwieściło miauczenie przekarmionych kotów, a wieczór bez wahania przeszedł w zimną noc. Chlew stał cichy i opuszczony, a jedynie unoszący się w nim odór łajna przypominał o jego dotychczasowych mieszkańcach.

* * *

Przemierzał ciemny korytarz, który zdawał się nie mieć końca. Nie było to dobrze zadbane i wybudowane w jakimś celu przejście, lecz niezdarnie wykopany tunel pośród porzuconej kamiennej konstrukcji. Miał dobrze zarysowane granice, odrobina logiki wystarczyła więc, by założył, że znajdował się wewnątrz wąskiego holu.

Odór był nie do zniesienia, jednak nie potrafił rozróżnić poszczególnych jego składników – czuł ich nazbyt wiele, każdy kolejny gorszy od poprzedniego. Obejrzał się za siebie dla pewności, że podążał we właściwą stronę, jednak mrok za nim nie różnił się niczym od tego przed nim. Gęsty grafitowoszary pył unosił się tuż nad jego stopami.

Zdecydował się iść dalej: przygarbiony, z głową wetkniętą między uniesione barki – obraz przestraszonego zagubionego chłopca. W głębi siebie wiedział, że taki właśnie był. Ciekawiło go, czy kiedykolwiek posiądzie odwagę i czy jego nieudolność nie wynikała przypadkiem z jakiegoś obcego wpływu, nieodzownej wady, która zawsze go definiowała.

Nie ośmielił się zbliżyć do chropowatych ścian o zimnej i pozbawionej życia powierzchni, odartej ze światła i łaski. Fetor był duszący i gruby jak całun, który przylgnął do niego jak żywa istota. Podłogę zanieczyszczała plama z lepkiego odpychającego mułu, który sączył się ze spękań i wrzał rytmicznie w nienaturalnym pulsie. Schylił się, żeby go dotknąć, a kiedy rozpoznał substancję, palce mu zadygotały. Ekskrementy – bez wątpienia. Czuł ich ciężar na bosych stopach zabrudzonych po kostki, aż przebiegł go dreszcz. Pokonał atak mdłości, a żółć zadrapała go w gardle, nie znajdując dla siebie ujścia.

Zmusił się, by spojrzeć w górę na otaczające go ściany. Z postrzępionych skał powoli skapywały odchody – miarowo i groteskowo krople rozchlapywały się o ziemię w mokrym niezdrowym aplauzie. Jedynie czarnemu i nieprzejednanemu sufitowi oszczędzono brudu – okrutne i ponure przypomnienie, że nawet najmroczniejsze zakamarki mogły być wolne od takiej grozy.

Niespodziewany trzask sprawił, że się wzdrygnął – ostry i mokry odgłos pękających bąbli, łączących się i spływających po ścianach jak krew. Zatoczył się w przód, zaciskając dłońmi usta i nos, kiedy walczył o każdy palący w płucach oddech. Nigdzie przed nim nie majaczył koniec tej tortury, a jego nogi słabły, grożąc zdradą przy każdym desperackim kroku przez gnój.

Wbrew rozumowi i logice nakazującym iść dalej, musiał stanąć. Oparł się plecami o czysty kawałek muru. Wyczerpanie i dezorientacja wzięły nad nim górę.

– Jest tam kto? – mruknął bardziej do siebie.

Korytarz nie odpowiedział, a smród wisiał w powietrzu jak kotara. Każdy dźwięk redukował się do wilgotnego syku ulatującego gazu i cieknących strużek płynnych odpadów. Wytężył wzrok, lustrując obie ściany bezkresnego duszącego przejścia.

– Proszę, mam już dość… – wyszeptał z boleścią.

Spokój zmącił dźwięk, jakiego nigdy wcześniej nie słyszał – niski, gardłowy, zwieńczony głębokim i drżącym oddechem. Odgłos zmroził go aż do szpiku kości; pomruk, który nie należał do żadnej znanej mu żywej istoty. Przyszedł z czerni za nim; pełzające nienaturalne echo, które sięgnęło ku niemu i chwyciło go za szyję.

Coś ruszało się w korytarzu, a mdłe sączenie się i kapanie na ścianach nagle ustało. Nieustępliwy mechanizm napędzający ten dziwaczny proces doszedł do gwałtownego końca. Głos chłopca raz jeszcze przeszył pustkę:

– Ludzie, proszę, czy ktoś mnie słyszy?

Niskie wycie niewiadomego pochodzenia przetoczyło się przez przestrzeń, niosąc ze sobą zabierający dech cuchnący podmuch, na którym cienkie włosy na jego karku zafalowały jak flaga na wietrze.

– Kto tam? – Pytanie chłopca odbiło się echem od niewzruszonych kamieni.

Tym razem odpowiedź nadeszła, jednak nie pochodziła od niczego, co mógłby uznać za człowieka ani nawet zwierzę. Był cierpki, chrapliwy i kipiący – zniekształcony bulgot dobywający się z samych trzewi ziemi, a mimo to wyczuwalny z tak bliska, jakby jego źródło czaiło się tuż za nim, dysząc w mroku.

Prześladującą go ciszę zza grobu przerwało nagle brzęczenie dolatujące z obu stron korytarza, jednak z kierunku, z którego przyszedł, zdawało się bliższe i pewniejsze. Przez cały czas ktoś go śledził. Zbliżał się.

Obrócił się, wiedziony nagłym przypływem strachu. Nieprzygotowany i na trzęsących się nogach, zmierzył się z tym, co zamieszkiwało głębiny kruszącego się korytarza bez końca.

Z ciemności, na wysokości jego brzucha, wyłoniły się dwa jaśniejące punkty pełgających iskierek życia. Unosiły się niedaleko siebie. Były spranego żółtego koloru i przecinały je krwistoczerwone żyły. Doleciał go od nich dudniący ryk, dźwięk tkwiący na pograniczu basowego ludzkiego głosu i głębokiego pochrumkiwania świni. Chłopca zmroziło, kiedy uprzytomnił sobie, że to, co przed nim stało, żyło, patrzyło i było głodne.

W kilka chwil pojawiły się kolejne światełka, a każda ich para odzwierciedlała natarczywość tej pierwszej. Jedna po drugiej wyłaniały się z mroku, wgapiając się w niego i pełznąc ku niemu w nieskończenie długim orszaku. Serce chłopca waliło w piersi, kiedy stworzenia zaczęły szeptać do siebie głosami zbyt strasznymi, by je zrozumieć.

Pomimo zaciskającej się wokół młodzieńca grozy przyciągało go ku nim coś niewytłumaczalnego. Chciał je zobaczyć – cienie dłużącego się przed i za nim tunelu.

– Chodźcie – powiedział delikatnie, niemal zapraszająco. Trawiący go lęk zelżał pod wpływem czegoś głębszego, czegoś, co kazało mu spojrzeć i spotkać to, co nań czekało. Z tych pustych oczu dobywało się coś magicznego.

Przewodzący grupie chrumknął z zadowoleniem i wyszedł przed pozostałych, pozwalając oczom chłopca w końcu się dostrzec. Zbliżał się powoli jak zabłąkany pies szukający atencji i trzęsący się na samą chęć kontaktu.

Była to cudaczna istota – błąd natury, którego nie zaprojektowano by i nie stworzono w żadnym laboratorium. Dojrzała świnia z niewątpliwie ludzkimi cechami na tym, co balansowało na granicy ryja i twarzy. Wyzierały z niej smutek i tęsknota za bliskością, a zwierzę starało się ze wszystkich sił przymilić i przypodobać.

Spragniona miłości abominacja podeszła do chłopca. On wyciągnął dłoń z zamiarem pogłaskania stworzenia, a to nie stawiło oporu. Korytarz wypełniło radosne chrumkanie. Świnie cieszyły się, że znalazły nić porozumienia z gościem odwiedzającym ich dom.

Pozostałe zwierzęta poszły śladem tego pierwszego, domagając się równego traktowania. Pragnęły dotyku i miłości, a młody mężczyzna miał w sobie na tyle uczucia, że nie szczędził go żadnemu z nich. Błogosławił je swoją uświęconą uwagą, a one odpowiadały czystym szczęściem.

Kiedy świnie z ludzkimi twarzami otoczyły go, ocenił, że były ich setki. Armada zwierząt tęskniąca za dobrym słowem i czułością – a wszystko to przez niego. On sam także chrząkał i mruczał, nadając własne znaczenia wykrzywionej buzi. Podniósł ręce w zwycięskim geście i zamknął powieki w ekstazie – był królem Dnia Świni, dnia, który okazał się sukcesem. W pełni oddał się chwili triumfu i wiedział, że stał się mężczyzną, prawdziwym mężczyzną. Zacisnął pięści w błogim zapale, a po ciele rozlało mu się ciepło, najintensywniej w lędźwiach. Nigdy wcześniej nie doświadczył takiego duchowego i cielesnego spełnienia. Idealny moment niezwykłego ludzkiego zwycięstwa. Wciąż wznosił niestrudzenie ramiona, trwając jak totem wszystkich przyjemności obsługiwany przez swoich apostołów.

Jednak nagle moment uświęconego uniesienia przeminął, kiedy nastrój brudnych karykaturalnych stworzeń zmienił się w jednej chwili, popychając je ku szaleńczemu i panicznemu piskowi. Chłopiec rozwarł szeroko powieki, a zaklęcie euforycznej rozkoszy prysło, kiedy zauważył, że w jednej z uniesionych dłoni dzierżył inny totem – totem męskości, jego pierwszy nóż cały czas połyskujący opalizującą krwią.

Chrząknięcia, pomruki i kwiki stały się nie do zniesienia, a on przysiągłby, że rozpoznawał wśród dźwięków pojedyncze słowa. W przeciwieństwie do zwykłych świń te stworzenia wiedziały, co symbolizował nóż.

Ich mesjasz zdradził stado.

Jedna ze świń – sądząc po twarzy, hybryda kobiety – wbiła zęby w jego bok. Chłopiec krzyknął i machnął nożem. Zanurzył dziesięciocentymetrowe ostrze w miękkie ciało, a z rany trysnęła krew. Ciął znowu i znowu, tnąc po ich łbach, karkach i plecach. Darł różową skórę jak cienki papier, a rzeki chlustającej posoki mieszały się z nieczystościami zalegającymi na ziemi. Jeden po drugim pomioty natury padały, blokując drogę, z której przybyły.

Obrócił się błyskawicznie i spojrzał w ciemność. Setki świń o ludzkich twarzach wciąż torowały sobie ku niemu przejście, jednak na próżno. Wypiętrzone zwałowisko martwych ciał zagradzało korytarz – przynajmniej teraz. Chłopiec ruszył biegiem w jedynym dostępnym kierunku.

Powietrze na powrót rozbrzmiało echem pękających bąbli. Jak wody oceanu rozpłatywane dziobem okrętu, tak brud i odchody znów zaczęły ciec ze ścian, grożąc zalaniem wąskiego przejścia. Tym razem gnój wzbierał szybciej. Nie zważając na nieludzkie wyczerpanie, młodzieniec gnał przed siebie ile sił w nogach. Mulisty osad sięgał mu do kolan, kumulując się z każdym uderzeniem serca.

Tonął – nie było drogi ucieczki.

Chlupot gęstej obrzydliwej cieczy za plecami przypomniał mu o uciekającym czasie i o nieodgadnionym celu jego podróży tunelem. Niespodziewanie ziemia pod stopami zaczęła się wznosić, przerywając monotonię korytarza. Ociężale pokonywał pochyłości jak ofiara pierzchająca przed drapieżnikiem, którego oddech czuła już na karku. Powarkiwania i szaleńcze kwiczenie za nim nabierały na sile z każdym bolesnym krokiem. Nie biegł już – walczył z nieuniknionym, a każdy ruch był bitwą stoczoną o dech i przetrwanie. Wiedział, że otchłań była coraz bliżej, gotowa go pochłonąć.

Mur ciał zadrgał i runął, a stworzenia utorowały sobie drogę. Goniły za chłopcem wiedzione wilczym głodem uświęconego ludzkiego mięsa – czuł to w kościach. Tunel skręcił się i zwęził, rzucając wyzwanie logice. To, co wcześniej wyglądało na solidną konstrukcję, teraz zawirowało i straciło wszelką spójność. Serpentyny i spirale – tyle zostało ze ścian, które wiły się wokół niego, jakby były żywym wężem gotowym zaatakować w każdej chwili. Wykrzywione do granic możliwości przejście zamykało się na nim, grożąc metamorfozą w sidła, z których nie sposób uciec.

Wydrapał sobie drogę przez mięsisty tunel, którego początku nie sposób było rozwikłać. Nie istniała inna ścieżka – chrząkający nisko i pomrukujący gardłowo tajemniczy chór tuż za nim brzmiał coraz głośniej, pchając go naprzód. W polu widzenia zamigotało blade światełko – gwiazda zbawienia, której blask przeszył napierający na niego mrok, kusząc bezpieczeństwem. W ostatnim akcie desperacji natarł na wąskie przejście, będąc w pełni świadomym, że jego młode ciało mogło się nie przecisnąć. Nie miał jednak innego wyboru.

Ujście tunelu ścieśniło się nienaturalnie, a mały otwór zmienił pozycję, zapulsował i rozciągnął, przecząc rozumowi. W jednej chwili był zamknięty i zwężony, w drugiej zaś szeroko otwarty i miękki, jakby w oczekiwaniu, by kogoś przyjąć. Każde uderzenie serca stanowiło walkę z dławiącym terrorem naciskającym na jego pierś i pchającym go ku niepewnej drodze do wolności.

Zdecydował, że ruszy, kiedy wyjście rozewrze się swoim groteskowym ruchem. Było niesamowicie elastyczne, obłapiało go szczelnie i przybierało kształt właściwy dla jego kończyn, jakby żyło, i nie stawiało oporu. Z frenetyczną determinacją natarł na ropiejące i twardniejące wyrostki blokujące mu drogę, tnąc nożem gnijące cielsko z obrzydliwym chlupotem. Jakby zdzierał kolejne warstwy zawilgotniałego przedwiecznego mchu uczepionego rozkładającego się drzewa. Nie wiedział, czym były te narośle, ale czuł chłodną przygniatającą pewność, że musiał usunąć je z drogi, jeśli miał uciec z tego piekielnego więzienia.

Zapach ciągnął się za nim nieubłaganie, lecz jego głowa nareszcie wychynęła z otworu i chłopiec mógł zaczerpnąć powietrza – prawdziwego i życiodajnego. Szybko odkrył, na jak olbrzymiej był wysokości, balansując na krawędzi otchłani, nie miał jednak czasu na długie przemyślenia. Tylko skok dawał mu szansę na przetrwanie. Wóz albo przewóz – nie zawahał się. Reszta jego ciała opuściła ciemny tunel, kończąc na spokojnym i oswabadzającym spadaniu. Lecąc, rzucił za siebie ostatnie spojrzenie, wprost na niebo. Dostrzegł kurczące się kłębowisko świńskich ogonków i ubrudzony odchodami wstrętny zad stworzenia, przed którym właśnie uciekł.

Był wolny. Narodził się na nowo. Jako mężczyzna.

* * *

Otworzył oczy. Nie leżał w łóżku. Stał nagi pośrodku swojego pokoju, próbując zrozumieć, co się stało. W rozszczepionym świetle rzeczywistości świnie tańczyły w kółku, przeskakując z nogi na nogę wyprostowane jak ludzie, trzymając się za raciczki. Zabolało go zdarte od chrapliwego krzyku gardło. Nie starał się wyrwać z tego horroru. Tuż przed nim wykrystalizowały żywe kolory realnego świata.

Zerknął na drzwi. Krzesło, którym je zabarykadował, podpierając klamkę, zostało strzaskane. Ktoś musiał włamać się do środka i skraść jego samotność. W jego dłoni – co było do przewidzenia – spoczywał nóż, cholerny nóż. Na świecie było mnóstwo noży, jednak tylko ten należał do niego. Tak powiedział mu ojciec.

Krew na klindze nie skrzepła – nie pochodziła z porannego uboju, była świeża. Wciąż parowała w chłodzie słabo ogrzewanego pomieszczenia. Obawiał się tego, co leżało za nim. Sekundy zdawały się godzinami. Wiedział, że to, co zobaczy, mogło znaczyć tylko jedno – był mordercą, nie sposób temu zaprzeczyć. Wiedział też, że nie mógł tak stać wiecznie. W końcu musiał się obrócić. Być może nawet sobie tego nie uzmysłowił, ale się uśmiechnął.

Nóż wypadł mu z ręki i jakby na rozkaz wbił się w porysowany laminat. Poczuł ciepło rozchodzące się spod stóp. Tkwił w kałuży krwi. Krwi kogoś innego. Wypuścił powietrze – co się stało, to się nie odstanie.

Nie był już chłopcem.

* * *

Całe sąsiedztwo zgodnie potem twierdziło, że żadne okrucieństwo w historii tego przeklętego miejsca nie mogło równać się temu horrorowi. Opowiadali o setkach dźgnięć i rzekach krwi zalewających pokój, o częściach ciała zwisających na pozostałościach skóry. Może przesadzali? W końcu wioska to tylko wioska.

Fakt, że ofiary były członkami jego najbliższej rodziny, tylko podsycał plotki. Błagano o wytłumaczenie tego niewyobrażalnego aktu okrucieństwa. Niektórzy utrzymywali, że chłopiec od urodzenia nienawidził ojca, który znęcał się nad nim i bił matkę dziecka, aż ono w końcu dokonało zemsty. Lecz jeśli tak, to dlaczego zabił też siostrę?

Mnożące się teorie wkrótce sięgnęły absurdu, wpasowując się jedynie między puste bajki. To jedna z tych cech, która definiuje miasteczka i wsie – historie szybko się tam rozprzestrzeniają i wszyscy nimi żyją. Sama opowieść trwa jakiś czas, dojrzewając i ewoluując w miarę, jak przekazuje się ją z ust do ust, jednak ma swoją datę ważności. Kiedy wreszcie mija, zastępuje ją inna, lepsza lub gorsza – to już nie ma znaczenia. Jedyne, co się liczy, to żeby historia była żywa. Zawsze.

Minęło już co najmniej dwadzieścia lat, odkąd Mita dokonał masakry, odbierając jednego dnia aż trzy istnienia. Mieszkańcy wioski żyli jak zawsze, nie zmieniając się, podczas gdy dom nieszczęśliwej rodziny popadł w ruinę, obrastając chwastami i ciemnością.

Każdy listopad przynosił ze sobą ten sam rytuał – rzezi poddawano kolejne zwierzęta, przygotowując z nich te same specjały. Nowe pokolenia kotów rozkoszowały się mięsem następnych świń, których gardła podrzynali młodzi mężczyźni. Między kolejkami rakii opowiadali sobie o dobrych zbiorach i łagodnych zimach, o zbożu rosnącym obficiej niż kiedykolwiek i zwierzętach w świetnej formie. Jednak pewna historia odbiegała od szczerych chłopskich pogaduszek. Niespójne dywagacje wioskowego kaleki, który lata temu uszkodził sobie goleń podczas uboju. Bełkocząc, pijak mówił, jakoby widział włóczęgę kręcącego się przy pozostałościach posiadłości Radego. Miał nigdy nie wchodzić do rozpadającego się domu, a wyłącznie torować sobie drogę przez zarośnięte chaszczami podwórko, kierując się do jednego miejsca – tam, gdzie kiedyś stał chlew.