Upadek. Trylogia Wojna. Część 2 - Jan Ali - ebook

Upadek. Trylogia Wojna. Część 2 ebook

Jan Ali

0,0
34,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Wojna – Upadek to nowoczesna powieść z gatunku political fiction. Przestawia wizję zantagonizowanej Polski, w której społeczne podziały prowadzą do radykalnych postaw pełnych nienawiści i do przemocy jako jedynego słusznego rozwiązania. Tylko nieliczni zdają sobie sprawę, że wojna pomiędzy Polakami jest podsycana z zewnątrz…

Druga część trylogii pt. Wojna – Upadek to wizja „polskiego bagna” ujawniającego grzechy naszego narodowego charakteru – zawiści, krótkowzroczności, naiwności i płynącego z tego niebezpieczeństwa. To „bagno”, które wciąga. Zarówno bohaterów powieści, jak i czytelników.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 584

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Redakcja i korekta: SYLWIA KOZAK-ŚMIECH
Projekt graficzny/rysunek: Marucha
Skład/przygotowanie do druku: BOGAT.CO
All rights reserved Wszelkie prawa zastrzeżone © Copyright by Maru House 2017 © Copyright by Jan Ali 2017
Wszystkie postaci w książce są fikcyjne. I oby nigdy nie stały się prawdziwe.
ISBN 978-83-944944-3-8
Wydawnictwo Maru House Sp. z o.o. ul. Dąbrowiecka 8/4, 04-932 [email protected]
Konwersja: eLitera s.c.

UPADEK

(1)

Miała na oko siedemnaście lat i zgrabne nogi ledwo osłonięte zadartą spódnicą. Leżała na ziemi i patrzyła na niego, w górę. Najchętniej położyłby się na niej, ściągnął jej majtki, jeżeli w ogóle miała je na swoim pogańskim tyłku, a potem zrobił, co trzeba. Ale to było ćwiczenie. Trening. Instruktaż. Nauka dla innych, nie przyjemność dla niego. Czas na przyjemności też się znajdzie. Nie dzisiaj.

– Jak masz na imię? – zapytał. Po polsku.

– Safiyyah – odpowiedziała od razu, z niezłym akcentem.

– Safiyyah – powtórzył. – Jesteś Syryjką?

– Tak.

– Wiesz, co robimy z Syryjkami?

– Nie.

Machnął lekko głową do tyłu, tam gdzie stał Łysy.

– Łysy, pokaż jej.

Na chwilę spotkały się ich oczy, jego i Łysego. Spojrzał na innych. Było ich piętnastu, wiedział dokładnie, bo jeszcze chwilę temu stali karnie w dwuszeregu, odliczając do dwóch. Teraz czekali, co będzie. Jakby z ulgą, że nie na nich trafiło. Chyba jednak z ulgą, szlag by to trafił. Gnoje. Gówniarze. Tchórze.

Łysy wciąż stał, w tym samym miejscu.

– Łysy, kurwa! – wrzasnął. – Młoda dupa przed tobą do ruchania. Jakbyś miał walczyć z jakimś pojebanym dżihadystą, byś się pewnie posrał mułem rzecznym.

Zaśmiali się chórem. Łysy zrobił krok w jej stronę. Niepewny.

– Proszę, nie – powiedziała. – Ja mieszkam w Polsce od kilku lat.

– To po kiego kręcisz się przy ośrodku dla uchodźców? – zapytał.

– Przyniosłam im trochę rzeczy dla dzieci. Od mojej mamy.

– Florian... – powiedział teraz Łysy. – Może...

– Co może?

Nie potrzebował pytać, wiedział, o co chodzi. A może puśćmy ją? Nie róbmy jej krzywdy? Bo wiesz, w sumie fajna... Nic nam nie zrobiła. Wiedział, że o to chodzi. Nie potrzebował pytać. Ale chciał. Żeby jeszcze bardziej bolało. Przez ból do dyscypliny. A przez dyscyplinę do zwycięstwa.

– Sam widzisz, że ona długo w Polsce... – mówił nieśmiało Łysy.

– Mam obywatelstwo – weszła mu w słowo.

– Prawie Polka właściwie... Florian, zostawmy ją.

– Stop – rozkazał, bo dłużej już nie można było tego ciągnąć. Jeżeli inni mają wytrwać, czas kończyć sprawę. – Stop. Łysy, wypierdalać. Idź do tatusia i wytrzep mu kapucyna. A potem zliż śmietankę.

Śmiechy. Głośne śmiechy. I czerwona twarz Łysego. Oczy wbite w ziemię.

– Łysy, ja ciebie zaraz w dupę popchnę, jak lubisz! – zawołał Piszczatowski.

Zaraz inny krzyknął:

– No, zakaz pedałowania.

– Gwałt to nie pedałowanie, tylko lekcja dla frajera – odpowiedział ten pierwszy. Florian spojrzał na niego. Na pewno nie pedał. Ciekawe, czy naprawdę wyruchałby Łysego. Czy tylko takie przechwałki. Spojrzał na dziewczynę.

– Albo ja ciebie, albo on Łysego. Co wybierasz?

Wciąż leżała na ziemi, tylko spódnicę miała bardziej ściągniętą w dół, za kolana. I tak była ładna. Kątem oka zauważył, że Łysy próbuje sprintem się wyrwać. Ktoś mu jednak podstawił nogę. Przewrócił się i leżał teraz tak samo jak ona.

– Obydwoje gotowi – uśmiechnął się Florian. – To jak? Dla was muzułmanek to chyba duża hańba, seks przed ślubem? Z obcym? Tatuś jak się dowie, to cię z kuzynami zaszlachtują nożem do kebaba, co?

– Jestem chrześcijanką – chlipnęła. Z jakąś taką nadzieją w głosie, która wkurwiła go jeszcze bardziej. Chrześcijanka. Z Syrii. Safiyyah.

– Dla muzułmanów kłamstwo to nie grzech? – zapytał.

Odpowiedziała natychmiast:

– Przysięgam. Proszę. – Rozchyliła lekko bluzkę. Zobaczył zaskakująco jasny dekolt, delikatnie zarysowane kości obojczyka i krzyżyk na złotym łańcuszku. Kurwa. Chrześcijanka musiała się trafić, chrześcijanka z Arabii, a jej przodkowie bronili pewnie Grobu Pana przed krzyżowcami, palili ich smołą i bili pokłony do Mekki pięć razy dziennie. Dobrze, że jest Łysy.

– Krzyżyk cię ochroni tym razem – powiedział. – Żebyś wiedziała, jaką moc ma ten znak w naszym kraju; nic ci się nie stanie. Ale popatrzysz sobie, co zrobią z Łysym. A potem pójdziesz do swoich i przekażesz im, że nie chcemy tu żadnych obcych, żadnych brudasów, nawet jeśli wydaje im się, że krzyżyk na szyi robi z nich chrześcijan.

Machnął ręką, odganiając muchę.

– Trzymać go, a ty pokaż, że nie tylko w gębie jesteś mocny – powiedział do Piszczatowskiego.

Zabłysły mu oczy.

– Na rozkaz.

– Florian, proszę – szepnął Łysy. – Proszę...

– Sam na siebie ściągasz hańbę – odpowiedział. – Najpierw tchórzostwem, a teraz... nic nie mogę zrobić. Wielkiej Polski nie zbudujemy lewackim mazgajstwem.

Dał znak Piszczatowskiemu. A potem poszedł ścieżką. Słyszał za sobą odgłosy szamotania, jakieś piski i jęki, płacz Syryjki, a potem krzyk Łysego. Krzyk? Wrzask. Jak gdyby obdzierali go ze skóry. Albo wbijali na pal. Przez ułamek sekundy zaniepokoił się, że usłyszy ich policja i zjawi się na miejscu. Ale zaraz pomyślał: No i co zrobią? Para policjantów? Chłopaczek i dziewczynka po paromiesięcznych kursach. A ich piętnastu. No, czternastu. I jeden cwel. Czternastu gotowych na wszystko. Chwała Wielkiej Polsce. W niej już my będziemy policją. I wojskiem. I wszystkim.

(2)

Dobrze mieć takie miejsce. I ludzi, na których zawsze można liczyć. Chociaż coraz ich mniej. Ale są. Nauczył się cieszyć tym, co jest, i nie marzyć o czymś więcej. Jedyny sposób na przetrwanie. Na przeżycie. Tylko po co trwać, jeżeli wszystko stracone? Jeżeli wszystko stracone... Tego nie mógł wiedzieć. Zresztą dopóki był Michał, dopóki byli razem, nic nie było stracone. Nawet jeśli musieli się spotykać ukradkiem, niczym bandyci, wyjęci spod prawa banici, trędowaci z biletem w jedną stronę na Madagaskar. To, co najważniejsze, wciąż miał. Skręcił w szosę lubelską i dodał gazu. Za pół godziny powinni być na miejscu.

– Pięknie – powiedziała Lila i uśmiechnęła się. Kiwnął głową na znak, że się zgadza. Piękna pogoda. Tym piękniejsza, że w zajeździe pod Garwolinem, a właściwie dwadzieścia parę kilometrów w głąb polskiego wschodniego interioru, wśród pól i nielicznych wsi, czekał na niego Michał.

– Będziemy za pół godziny – odpowiedział. – No, czterdzieści minut.

– Jedźmy ostrożnie. Na tej szosie pędzą jak szaleni.

Skąd mogła wiedzieć? Chyba z mandatów, które dostarczała na poczcie. Nic się nie zmieniła od czasu, kiedy się poznali. Skromna. I smutna. Dlaczego smutna? Właściwie niewiele o niej wiedział. Jakim cudem trafiła do niego, skąd Kozłowski ją wytrzasnął? Bo to chyba był jego kontakt. Nie pytał, przyjmując za pewnik, że każdy, komu zależy na kształcie przyszłej Polski, każdy patriota udzieli mu pomocy. I zaraz w duchu sam się z siebie zaśmiał za tę naiwność. Każdy patriota, gdyby poznał prawdę o nim, z przyjemnością by go ukamienował. Lila wiedziała, o co chodzi, a jednak trwała przy nim. Bez słowa. Dlaczego? Może mieli na nią jakiegoś haka. Na każdego znajdą się papiery. Albo na bliskich. Sam lubił mieć kwity na innych, niczym magiczna różdżka albo tajne zaklęcie pomagały w tych chwilach, kiedy trzeba było przekonywać, a brakowało argumentów.

Doszedł do stu dziesięciu na godzinę i wrzucił szósty bieg. Wystarczy. Lila nie odezwała się już. Jechali na południowy wschód, wśród pól i z rzadka porozrzucanych brzydkich, polskich domów. Architektura PRL-u. I PRL-u bis także, niestety. Pustaki, plastikowe okna i betonowe płoty. To też trzeba było zmienić. Zerwać z dziedzictwem komuny, bezmyślnie powielanym przez następne pokolenia przy niezrozumiałym przyzwoleniu liberalnych, proeuropejskich rządzących. Dlaczego zgadzali się na tę szpetotę? Dlaczego od lat nie funkcjonował ambitny program, tworzący nowoczesną, opartą na historycznych korzeniach narodową architekturę? Komuchy. Złodzieje. Sprzedawczyki. Tylko żeby napchać sobie i znajomym kieszenie, tylko o to im chodziło. A Polska niech gnije, niech się rozpada i trwa w marazmie, pouczana przez europejskich parlamentarzystów w dobrych garniturach. Dlatego wierzył w Kartę Wiary i Zwycięstwa. Dlatego dążył do zmiany. Za wszelką cenę. Wszystko było lepsze od tego. I od zadowolonych mord tych cwaniaczków, rządzących nieprzerwanie od... nie pamiętał już, od kiedy. O wiele za długo w każdym razie. Ale dzisiaj, po śmierci kardynała i przymusowym, nawet jeśli jedynie tymczasowym usunięciu się jego samego na boczny tor, Karta Wiary i Zwycięstwa rozsypywała się jak domek z kart. Teraz wszystko było w rękach R. Ostatnia nadzieja na lepszą Polskę. Na wreszcie prawdziwą Rzeczpospolitą.

– Sto czterdzieści – powiedziała Lila. Spojrzał na prędkościomierz. Faktycznie, sto czterdzieści. Uśmiechnął się przepraszająco i zwolnił do stu dziesięciu.

– Są sprawy, o których nie powinienem myśleć podczas jazdy.

– Jakie sprawy?

Zaskoczyło go to pytanie, zazwyczaj była do bólu dyskretna i nienarzucająca się. Może jednak pierwsze lody zostały już przełamane. Oby tylko nie posunęła się za daleko. Takich ludzi nie znosił; na początku nieśmiali, kiedy tylko poczują, że mogą sobie pozwolić na więcej, przekraczają wszelkie granice.

– Państwowe, polskie – odparł. – Tak wiele jest do zrobienia, a cała władza wciąż jest w rękach tych komunistów.

– To naprawdę komuniści?

– Zbudowali swoją siłę na układach z tamtymi. Czerpali korzyści z połączeń z dawną bezpieką. Nawet jeśli dzisiaj odżegnują się od tamtych układów, to tylko po to, żeby manipulować wyborcami, trwać u władzy i doić.

– Nie wiedziałam, że jest aż tak źle.

Spojrzał na nią. Nieprzekonana. A więc musieli mieć na nią jakiegoś haka; tylko dlatego jechała tu z nim dzisiaj. Nie z pobudek ideowych. Może kasa? Ciekawe, ile jej płacili. Nigdy nie zapytał.

– Jest dużo, dużo gorzej – odpowiedział. Zamilkli. Jeśli to tylko kwestia pieniędzy, nie mógł liczyć na dyskrecję. Wystarczyłoby, żeby ktoś zapłacił więcej. Miał nadzieję, że raczej nieznane mu haki motywują jego towarzyszkę podróży, i jak by nie było – towarzyszkę życia ostatnimi czasy. Medialną towarzyszkę życia. Przykrywkę dla tego, kim był naprawdę. Zrobił w głowie notatkę, żeby przy pierwszej nadarzającej się okazji wypytać dokładniej o panią Lilianę Kowal. Gdzieś już przedtem słyszał to nazwisko, ale nie miał pojęcia gdzie.

Przed Garwolinem zjechali w lewo, w wąską asfaltową drogę. Jeszcze trochę i zobaczy Michała. Miał nadzieję, że Lila zajmie się sama sobą, a oni będą mogli pobyć trochę we dwóch. Kilka luksusowych, wyrwanych światu godzin. A potem znowu długie nic, tęsknota i wyczekiwanie. Świat był z całą pewnością chory. Bardziej niż on sam.

(3)

Niepotrzebnie się obawiał. Lila tylko przywitała się z Michałem i zaraz oznajmiła, że idzie na kilkugodzinny spacer. Umówili się o szesnastej przy samochodzie. Nawet nie weszła do zajazdu.

– Pusto tu – powiedział Orłowski. Nawet w recepcji nikogo nie było.

– Specjalnie dla nas. Wszystko wynajęte, pracownicy na urlopie. Ja mam klucze. – Michał wyjął je z kieszeni i brzęknął kilka razy.

– Na co nam przyszło, potajemne schadzki.

– To nawet romantyczne – uśmiechnął się Michał. – A zresztą, jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Napijesz się czegoś?

Skinął głową.

– Dobrej, mocnej kawy.

– Zaraz zrobię.

Podszedł do stojącego w rogu hallu ekspresu i samowara z gorącą wodą. Orłowski zauważył niewielki bufet kanapkowy.

– To dla nas?

– Wszystko dla nas. A na górze mamy pokój dla siebie. Z jednym, wielkim łóżkiem. – Michał zrobił znaczącą minę. Orłowski się zaczerwienił.

– Czerwienię się jak panna na wydaniu. Stary, a głupi.

– Nie głupi, tylko wrażliwy.

– Dzisiaj to jedno i to samo.

– W takim razie bądźmy głupi jak najdłużej – powiedział Michał i podał mu filiżankę czarnej kawy.

– A ty? – zapytał Orłowski. – Nie napijesz się?

– Ja herbatę.

– Z mlekiem.

– Z mlekiem – potwierdził Michał. – Pewne rzeczy są w przyrodzie niezmienne. Chodźmy na górę.

Wzięli po kilka kanapek na talerze i poszli na piętro. Potem ciemnym korytarzem w prawo, trzecie drzwi. Michał otworzył i przepuścił Orłowskiego.

– Voilà!

Pokój był duży. Po prawej stronie stał niski mebel z szufladami, nad nim wisiał spory płaski telewizor. Obok znajdowała się lodówka, z takim samym fornirem co mebel. Pod oknem wychodzącym na łąki stał niewielki stół i dwa krzesła. W rogu fotel. A całkiem po lewej stronie pokoju, zgodnie z zapowiedzią, ogromne łóżko.

– W sam raz dla niegrzecznych chłopców – powiedział Michał.

– Ciekaw jestem, ile kamer wycelowanych jest w to łóżko – mruknął Orłowski, stawiając talerz z kanapkami na stoliku.

– To pewny lokal.

– Pewny to jest Sąd Ostateczny.

Michał usiadł na fotelu i wypił łyk herbaty. Tulił w rękach kubek, jakby było mu zimno i chciał się ogrzać.

– Jeśli już o tym mowa, to śledzą mnie.

– Kto?

– Nie wiem. Ale śledzą.

– Skąd wiesz?

– Jakiś idiota przeszukał ostatnio moje biurko i inaczej zostawił rzeczy. Na zdjęciu babci leżała kostka do gry. Zostawiłem ją na prawym policzku, była między oczami.

– Amator. Albo chciał, żebyś zauważył.

Orłowski patrzył na łąkę za oknem. Przecinała ją wąska polna droga biegnąca aż po horyzont, do lasu. Na samym końcu tej drogi widział lekki tuman kurzu.

– Ktoś jedzie.

– Cholera!

– Jak oglądają twoją babcię w biurku, to mogą też tu przyjechać.

– Odsuń się od okna.

Stanęli po obu stronach okna, a potem na znak Orłowskiego uklękli i wyjrzeli ostrożnie znad dolnej framugi. To był samochód. Już całkiem blisko. Zanim zdążyły im ścierpnąć kolana, podjechał do ogrodzenia. Golf z przyciemnianymi szybami.

– Lokalsi – stwierdził Michał, odruchowo zniżając głos.

Otworzyły się drzwi i z golfa wysiadło kilkoro młodych ludzi. Nawet u nich w pokoju słychać było muzykę z wnętrza samochodu.

– Bayer Full.

– Skąd wiesz? – zdziwił się Orłowski i oblizał spierzchnięte wargi.

– Ty, taki patriota, a nie znasz się na najbardziej polskiej muzyce – odparł Michał. Trudno było się zorientować, czy mówi poważnie.

Chłopcy szarpali bramę. Mieli po dwadzieścia kilka lat. Dziewczyny podobnie. Obserwowali ich bez ruchu. Wreszcie cała grupa niczym zdyscyplinowane wojsko wsiadła do golfa, który zawrócił, wzbijając tuman kurzu z wyschniętej drogi i ruszył pełnym gazem w drogę powrotną.

– Przykro mi – szepnął Michał. – Dzisiaj zarezerwowane na tajną schadzkę.

Orłowski miał wrażenie, że za chwilę pękną mu kolana. Usiadł przy ścianie. Ciekawe, co robi Lila. Przypomniała mu się scena z Konopielki, jak chłop siedzi na drzewie i podgląda miastową nauczycielkę z kochankiem. Tu na szczęście nie było drzew. Ewentualnie kamery w każdym rogu pokoju. Wzdrygnął się. Nie, tak się nie da żyć. Poczuł rękę Michała na kolanie.

– Chodź. Szkoda czasu. Pościel stygnie.

Dał się pociągnąć w stronę łóżka. Skrzypnęło pod ciężarem dorosłych, męskich ciał. Nie wiedział tylko, czy w ogóle z tego będzie więcej niż skrzypienie. Miał już swoje lata. Powoli zaczynał wyczuwać, gdzie jest dno jego osobistego baku z paliwem.

– Na pewno nie ma kamer?

– Tylko te, które sam zamontowałem – odpowiedział Michał i pocałował go w ucho. Roześmiali się. Orłowski spojrzał na zegarek. Dużo czasu, zanim przyjdzie Lila. Kto wie, może jeszcze nawet coś z tego będzie. Łóżko skrzypnęło. Niech skrzypi. Mocno. Ile fabryka dała.

(4)

Kiedy tylko wyszedł do hali przylotów lotniska Kijów-Boryspol, pojawił się obok niego mężczyzna w czarnej kurtce.

– Ołeksandr – powiedział i wziął od niego walizkę. Kozłowski podążył za nim, przeciskając się przez tłum podobnie ubranych mężczyzn, szukających klientów do swoich taksówek. Po chwili byli już na dworze. Zeszli po schodkach i skierowali się w stronę parkingu. Nawet tutaj mężczyźni oferowali podwózkę swoimi taryfami, próbując złamać opór tych, którzy przetrzymali pierwszą presję w środku hali.

– Pożałujsta – powiedział Ołeksandr i otworzył drzwi czarnego range rovera. Kozłowski wsiadł. Słyszał, jak Ołeksandr wkłada walizkę do bagażnika. Wreszcie wsiadł do samochodu i odpalił silnik.

– Radisson, da? – zapytał.

– Radisson – przytaknął Kozłowski.

Range rover ruszył z charakterystycznym bulgotem ośmiocylindrowego silnika. Podjechali do bramki, kierowca zapłacił i wyjechali na drogę do stolicy. Sądząc po przyspieszeniu auta, podróż nie miała zająć wiele czasu.

– Jak długo będziemy jechać? – zapytał Kozłowski.

– Poł czasa – odpowiedział Ołeksandr, po czym założył okulary słoneczne i jeszcze dodał gazu. Sto sześćdziesiąt.

– Policji to nie przeszkadza?

– Policja nasza – uśmiechnął się kierowca. – Druzja.

Stąd wszystkie wasze problemy, pomyślał Kozłowski. Państwo jest wartością o tyle, o ile można wydoić z niego kasę. W porównaniu z wami, Polska to święte miejsce... a może tylko chore inaczej.

W połowie drogi Ołeksandr odebrał telefon. Powiedział kilka razy „da” i się rozłączył.

– Zmiana planów. Do hotelu pojedziemy później – oznajmił Kozłowskiemu.

– Gdzie najpierw?

– Do banku.

Pod bankiem, mieszczącym się w wyjątkowej urody dziewiętnastowiecznym pałacu niedaleko ulicy Instytuckiej, byli dwadzieścia minut później.

– Proszę wejść tymi drzwiami, a ja tu poczekam – uśmiechnął się Ołeksandr. Kozłowski wysiadł i wszedł do środka. Niemal wpadł na długonogą piękność.

– Proszę za mną.

Minęli dwóch uzbrojonych strażników, przeszli przez stalowe drzwi i znaleźli się w zupełnie innym świecie. Na podłodze prostokątnego hallu zalegały grube dywany. Na ścianach wisiały obrazy, których miejsce zapewne było w muzeum narodowym, ale koneksje i pieniądze sprawiły, że znalazły się tutaj. Pomiędzy obrazami a dywanami Kozłowski dostrzegł kilka pięknych antyków. Nagle otworzyły się jedne z drzwi i w korytarzu pojawił się elegancki mężczyzna w garniturze.

– Dzień dobry panu. Zapraszam do gabinetu.

Weszli do środka.

– Proszę usiąść. – Mężczyzna wskazał fotele, ustawione wokół niewielkiego stolika. – Napije się pan czegoś? Kawy? Koniaku?

– Poproszę jedno i drugie – odparł Kozłowski. – Pan jest...

– Szczerbin – odpowiedział mężczyzna. – Iwan Antonowicz Szczerbin. Jestem dyrektorem tego banku. A to jest pana jedyne oficjalne spotkanie w Kijowie. Zresztą ono, tak jak i wszystko, jest jak najbardziej nieoficjalne.

– R. niewiele mi powiedziała...

– Z pewnością nie było potrzeby więcej wyjaśniać. To jest przesyłka, którą musi pan przewieźć pocztą dyplomatyczną. – Szczerbin wskazał na stojącą obok stołu skórzaną teczkę. – Gdyby ktoś pana niepokoił tu na lotnisku, proszę natychmiast zadzwonić do mnie. Zaraz dam panu numer. Chociaż to mało prawdopodobne, aby ktoś się panem zainteresował. Natomiast w Warszawie... no cóż, nikt nie będzie się czepiał senatora. Gdyby jednak jakiś idiota czegoś od pana chciał, proszę natychmiast dzwonić do R.

– Co jest w teczce?

– Pan wybaczy – uśmiechnął się Szczerbin – ale to nie pana sprawa. Im mniej ludzi zna zawartość teczki, tym lepiej dla wszystkich.

– Dla wszystkich?

– Dla nas.

A kto to my? – cisnęło się na usta Kozłowskiemu, ale nie był na tyle głupi, żeby zadać to pytanie. Po chwili na stoliczku pojawiły się filiżanka z kawą i kieliszek koniaku. I dziesięć tysięcy euro, spięte banderolą banku.

– To dla pana. Dieta na pobyt.

Patrzył osłupiały na banknoty. Nie po to tu przyjechał. R. prosiła go, żeby załatwił ważną, lecz wymagającą dyskrecji sprawę kontaktu z ukraińskimi sprzymierzeńcami Karty Wiary i Zwycięstwa. Zapłaciła za jego podróż, nocleg i dała pięćset euro na wydatki. To i tak było dużo.

– Proszę wziąć. Bo się obrażę.

– Nie należy mi się. R. nic nie wspominała...

– Lubimy sprawiać niespodzianki. Zwłaszcza te przyjemne – powiedział Szczerbin. – Ma pan z kim zjeść kolację dziś wieczór?

– Nie.

– Chętnie dotrzymam panu towarzystwa. Najlepiej będzie, jak zjemy w hotelu. Wpadnę do pana do Radissona około dziewiętnastej trzydzieści. Czy tak może być?

– Oczywiście. Będzie mi bardzo miło.

– Świetnie. R. wspominała mi, że dysponuje pan głęboką wiedzą historyczną. Z przyjemnością wymienię poglądy na temat przeszłości naszego regionu. A teraz wybaczy pan, mam następne spotkanie... – Podniósł się. – Nie, nie, proszę zostać – dodał, gdy Kozłowski również się podniósł z fotela. – Proszę w spokoju wypić kawę. I koniak. Ołeksandr poczeka. Niech pan nie zapomni o teczce... i o tym. – Wskazał ręką na plik banknotów leżący na stoliku. – A gdyby miał pan ochotę na cygaro, są w humidorze na biurku. Do wieczora.

Podali sobie ręce i Szczerbin wyszedł z pokoju. Kozłowski spróbował koniaku. Był wyborny. Nie zdziwiło go to; jeżeli za krótką podróż i jedną noc otrzymywał w podarunku dziesięć tysięcy euro, jaki miał właściwie być ten koniak? Cygara też pewnie były najlepsze. Stop. Co za dużo, to niezdrowo. Spojrzał na zegarek. Czternasta dziesięć. Dopił koniak i nawet nie spróbowawszy kawy, schował pieniądze do wewnętrznej kieszeni marynarki, a potem podniósł się, wziął teczkę i wyszedł z pokoju.

Na zewnątrz, nieprzepisowo zaparkowany na przejściu dla pieszych, czekał już range rover z Ołeksandrem w środku.

– Teraz do Radissona – powiedział Kozłowski, a Ołeksandr uśmiechnął się, jak gdyby dając do zrozumienia, że dobrze wie, gdzie ma go zawieźć. Jak gdyby Kozłowski nie miał w tej materii nic do gadania.

(5)

– Proszę spróbować sandacza albo suma – powiedział Szczerbin znad karty dań. – Tu, w Ukrainie, ryby mamy doskonałe.

– W Polsce mówimy „na Ukrainie” – zauważył Kozłowski.

– Niejeden mieszkaniec Ukrainy ma o to do was poważne pretensje. Brzmi to bardzo imperialnie, a wy nawet nie zdajecie sobie z tego sprawy! Typowe.

– Imperialnie? – zdziwił się Kozłowski i zamówił sandacza.

– Na Litwie, na Białorusi, na Ukrainie. Wasze dawne prowincje. Ale w Hiszpanii, we Francji, w Niemczech. Mówi to panu coś?

– Nigdy nie myślałem o tym w ten sposób – przyznał Kozłowski.

– Tak jak mówiłem, typowe! – zaśmiał się Szczerbin. – Pańska Polska i jej prowincje. Ale niech się pan tak nie przejmuje, ja się za to nie obrażam.

– Cieszę się – powiedział Kozłowski i spróbował świetnego Sancerre, które wybrał Szczerbin.

– Dla mnie Ukraina to i tak Małorosja.

Kelner przyniósł przystawki.

– Mam nadzieję, że zanim opróżnimy butelkę tego wybornego Sancerre, spróbuje pan tradycyjnego ukraińskiego przysmaku. Sało i pięćdziesiątka wódki – rzekł Szczerbin. – Doskonały, naturalny smak tradycji.

– Chętnie. Co z tą Małorosją? Jest pan Rosjaninem czy Ukraińcem?

– Tu, u nas, trudno odpowiedzieć na takie proste pytanie. To nie tak, jak z wami, gdzie Polak ściga się o polskość z arcy-Polakiem, a każdy o katolickość z papieżem. My należymy do jednej, wielkiej słowiańskiej rodziny.

– Myślałem, że Majdan zadał ostateczny kłam temu propagandowemu twierdzeniu Rosji.

– Proszę. – Szczerbin wyciągnął kieliszek lekko przed siebie. – Niech pan wypije, a potem zagryzie sałem. Na tym właśnie polega uroda wschodniego życia.

Kozłowski wychylił pół kieliszka idealnie schłodzonej, doskonałej wódki, a potem zagryzł sałem. Miało niezwykle delikatny smak i w niczym nie przypominało zwyczajnej słoniny.

– Świetne – przyznał. Sięgnął po następny kawałek.

Szczerbin uśmiechnął się.

– Cieszę się, że panu smakuje. A jeśli chodzi o Majdan... widzę, że jest pan silnie eksponowany na propagandę Ameryki.

– To znaczy?

– To znaczy, że tyle razy powtórzyli panu kłamstwo, że stało się dla pana prawdą.

– A pan jakie ma zdanie na temat Majdanu?

– Ja nie mam zdania, panie Kozłowski. – Nachylił się w jego stronę. – Ja wiem.

Wychylił resztkę wódki i machnął na kelnera, który natychmiast napełnił kieliszki po raz drugi.

– Jeszcze po jednym i przerzucamy się na wino i rybę, dobrze?

– Z przyjemnością – odparł Kozłowski.

Poczuł pierwsze, lekkie uderzenie wódki do głowy. Zjedzą kolację, porozmawia z tym dziwnym człowiekiem, który wyglądał jak szwajcarski bankier, a mówił jak sowiecki oficer polityczny. Będzie ciekawie. A potem wyciągnie się we wspaniałym, radissonowskim łóżku i rano odleci do cywilizacji.

Szczerbin wziął plasterek sała.

– Majdan to amerykańska awantura. Za amerykańskie pieniądze. Podobnie jak wszystkie przewroty na Bliskim Wschodzie.

– Widziałem na Majdanie tysiące zwykłych ludzi – zauważył Kozłowski.

– Był pan tam? – Szczerbin wlepił w niego oczy.

– Nie – przyznał. – Widziałem w telewizji.

Szczerbin pokiwał głową z politowaniem.

– W telewizji. A wie pan, jak się robi telewizję? Niech mi pan nie mówi, że polski senator dorównuje naiwnością niemieckim lewakom i zielonym. To by było rozczarowujące.

Wypijmy, zjedzmy i chodźmy stąd, pomyślał Kozłowski. Tak będzie najlepiej. Nie miał siły na przerzucanie się argumentami z politrukiem.

– Ma pan rację. – Szczerbin jak gdyby czytał w jego myślach. – Nie dajmy się pochłonąć manii polemicznej. Powiem panu coś o sobie, bo pytał pan, kim jestem. Jestem ukraińskim patriotą, który wierzy, że Ukraina to część wielkiej Rosji – młodsza, niesforna i krnąbrna, czasem nieco zdezorientowana siostra. Lubi się puszczać... A ja wierzę, że tylko razem nasze dwa kraje mogą być bezpieczne i tylko razem mogą tworzyć prawdziwie wielką, światową kulturę.

– Wpływy rosyjskie na Ukrainie sięgają zaledwie ostatnich dwustu lat – zauważył Kozłowski. – I wydaje mi się, proszę się nie obrazić, że kultura ukraińska jest grubo starsza od rosyjskiej.

– Dziesiątki lat wrogiej propagandy robią swoje – zgodził się Szczerbin. – Może jeszcze panu się wydaje, że Kijów to polskie miasto?

– Absolutnie nie. Kijów to miasto ukraińskie, z przeszłością zarówno polską, jak i rosyjską. Ale to miasto ukraińskie.

Kelner postawił przed Kozłowskim talerz z sandaczem. Szczerbin zamówił suma w śmietanie. Kiedy kelner postawił na stole jego talerz, ten przytrzymał go za rękę.

– A według pana, czym jest język ukraiński? – zapytał mężczyznę czystym rosyjskim. Ten przestąpił z nogi na nogę. Widać było, że najchętniej odszedłby spokojnie w stronę kuchni, gdzie czekały następne potrawy do wydania.

– No, czym? – nalegał Szczerbin. – Śmiało.

Kelner popatrzył najpierw na Kozłowskiego, potem na Szczerbina.

– Mogę odpowiedzieć, co naprawdę myślę?

– Oczywiście – przytaknął Szczerbin. – Na tym nam właśnie zależy. Prosta odpowiedź zwyczajnego obywatela jest cenniejsza niż analizy uczonych.

– Ukraiński to zlepek rosyjskiego i polskiego. Każde dziecko o tym wie.

– Dziękuję za szczerość i odwagę. – Szczerbin puścił kelnera, który oddalił się niczym duch, nie pozwalając Kozłowskiemu na zadanie pytania. Zamiast kelnerowi, Kozłowski zadał pytanie Szczerbinowi.

– Ma pan swoich kelnerów w każdej kijowskiej restauracji?

Szczerbin zaśmiał się niespodziewanie głośno.

– Nie, tylko w Radissonie. Dlatego tu właśnie jemy kolację!

Opróżnili kieliszki z wódką i zabrali się do ryb. Musiał przyznać, że przynajmniej w tym wypadku Szczerbin miał rację; warszawskie ryby nie mogły się równać z tymi tutaj. Świeże, jak gdyby wyłowione dosłownie przed chwilą, przygotowane ze znawstwem przez kucharzy świadomych, jak traktować wyjątkowe dary mórz i rzek, rozpływały się w ustach. Poczuł drugie uderzenie wódki; ale nie był już tak zrelaksowany, jak przed chwilą. Rozmowa ze Szczerbinem i incydent z kelnerem zburzyły jego dobre samopoczucie. Kim oni byli? Z kim rozmawiał? Kim on był w tym wszystkim? Przypomniał sobie o banknotach obciążających wewnętrzną kieszeń marynarki. Może nie powinien był brać tych pieniędzy. Może. Ale czy mógł pozwolić sobie na taki afront? Nie znał tutejszych zwyczajów. Poza tym miał swoje zadania. I dopóki nie działał na szkodę państwa, dopóty nikt nie mógł mieć do niego o nic pretensji. Co najwyżej sandacz, szybko znikający z talerza.

(6)

Stres. Klęski. W tym wszystkim pierwsze objawy nadchodzącej starości, jak gdyby słońce jego życia zaczynało świecić przez ciężkie liśćmi gałęzie, tworząc cień. Ale najgorszy był ten strach, kiedy nadjechał golf i te gnojki zaczęły szarpać bramę. Że się wszystko wyda. Że nakryją ich i wyśmieją. Wywloką z przytulnego hoteliku na publiczny widok, zrobią zdjęcia i upublicznią. Bezwzględność młodych, bezwzględność gawiedzi. Ostry śmiech i plwocina spływająca po policzku. I on na stare lata musiał się bać! Opozycjonista, polityk, mąż stanu. Człowiek z wielką, bądź co bądź, przeszłością. Nie miał się czego wstydzić. Ale właściwie to bać musiał się zawsze; tylko na tyle zakamuflował się sam przed sobą, że tego strachu nie odczuwał. Czym było jego dotychczasowe życie, jak nie kamuflażem i hipokryzją? Wszystko po to, żeby zimne krople potu nie spływały po plecach. Żeby z przerażenia nie drżały kolana. Czy tego naprawdę chciał? Czy ta reszta, to wszystko, co do tej pory wydawało mu się najważniejsze, naprawdę było tego warte? Brudna, śmierdząca rzeka, w której trwa walka na śmierć i życie. Żeby wygłosić orędzie w telewizji, na biało-czerwonym tle. Żeby decydować o najważniejszych sprawach w państwie. Żeby na zawsze zapisać się w historii swojego narodu. Żeby ocalić go przed złem, w które wpychał Polaków polityczny przeciwnik. Nadal czuł w sobie to zobowiązanie. Odpowiedzialność przed narodem. Ale sam już nie wiedział, czy jeszcze ma w sobie siłę. I czy godzi się, sam przed sobą, na strach, drżące kolana i krople potu na plecach. I na rozłąkę z Michałem, a potem na skrzypiące łóżko w anonimowym, opuszczonym motelu.

W końcu też był człowiekiem.

Wyjął bułki, masło, szynkę i pomidory. Szybko przygotował dwie kanapki, do tego mocną poranną herbatę i usiadł przed telewizorem, żeby zjeść. Wiadomości.

– Dzisiaj mieszkańcy Warszawy zaczęli spontanicznie znosić krzyże na plac Marszałka Józefa Piłsudskiego. Ma z nich powstać tak zwana góra krzyży, której wielką iluminację mieszkańcy planują przygotować na Święto Niepodległości. Jeden z mieszkańców ocenia, że do jedenastego listopada góra będzie miała przynajmniej wysokość sąsiedniego „domu bez kantów”. Jeszcze nie wiadomo, jak na inicjatywę zareagują władze Warszawy...

– Spalić, rozwalić, wszystko co katolickie najlepiej rozwalić w drobny mak – mruknął z pełnymi ustami Orłowski do telewizora. – Ścierwa.

– ...możliwe jednak, że ze względu na zagrożenie pożarowe i brak konstrukcji, na której góra krzyży mogłaby stabilnie spoczywać, będą się starały udaremnić mieszkańcom dalszą budowę.

– Jasne. Gdyby to była góra na cześć Fillera, na pewno wszystko byłoby w porządku. A jak dla Pana Boga, to zagrożenie pożarowe – dopowiedział sobie i dopił herbatę. Już. Po śniadaniu. Wyłączył telewizor.

Cisza.

Co robić?

Obudzić się.

Do życia w prawdzie.

To była jedyna droga gwarantująca ocalenie. Nawet jeśli nie tyle, to przynajmniej jedyna droga niebędąca pewną zgubą. Ale nie wiedział, czy jest już na nią gotowy. Chociaż musiał być, bo przecież żadnej innej drogi nie było. Paradoks wiary, tak dobrze znany wszystkim chrześcijanom. Jest tylko jedna droga, droga Jezusa i Ewangelii, a jednak ścieżki nasze są kręte. Niczym ślad węża na wilgotnym poszyciu lasu.

Odstawił naczynia do zlewu i poszedł do garderoby. Pora wybrać koszulę i krawat. Jeszcze da sobie chwilę. Może kilka dni. A potem porozmawia z Michałem. Rozważą wszystkie za i przeciw. Sumiennie, chociaż wynik był z góry znany. Nic nie jest ważniejsze w życiu od prawdy i uczciwości. I miłości. W tym ostatnim przypadku sprawa była nieco bardziej skomplikowana niż w przebojach filmowych wyświetlanych w kinach. Ale i z tym dadzą sobie radę. Tymczasem pojedzie tam. Weźmie w rękę krzyż i położy go na znak solidarności. I wiary, że może być lepiej.

Wyjął drabinę ze schowka i postawił przy ścianie, gdzie od zawsze wisiał niewielki drewniany krzyż. Wszedł po lekko chybocących się stopniach i zdjął go. Może zadzwonić po Lilę? Umawiał się z R., że wszędzie, gdzie się da, będzie z nią. Wyciągnął telefon i wybrał numer.

– Halo? – odpowiedziała natychmiast.

– Dzień dobry, Lilu – przywitał się. – Chciałbym pojechać na plac Piłsudskiego i położyć krzyż. Czy pojedziesz ze mną?

– Teraz?

– Tak.

Sekunda namysłu, ale tylko sekunda.

– Oczywiście.

– Przyjadę po ciebie za pół godziny.

– Będę czekać.

Rozłączyli się. Orłowski założył marynarkę, wziął portfel, klucze do domu, klucze do samochodu i na końcu krzyż. Potem wyszedł. Zdecydował, że pojedzie bez ochrony i bez kierowcy. Niech będzie widać, że to spontaniczny gest. Decyzja podjęta pod wpływem emocji i chwili. Odrobina prawdy w wyreżyserowanym świecie.

Z miejsca, w którym mieszkała Lila, dojechali na plac Piłsudskiego w dwadzieścia minut. Orłowski zaparkował samochód w pobliżu hotelu Victoria. Historia tego nieszczęsnego, brzydko starzejącego się budynku była nierozerwalnie spleciona z innym budynkiem, częściowo dzielącym teren z hotelem. To tu, w rogu hotelowej działki, zachwycał niegdyś przechodniów w melonikach wspaniały Pałac Kronenberga. Po drugiej wojnie światowej można go było odbudować; nie był zniszczony doszczętnie. Ale to właśnie tutaj Francja postanowiła zbudować swoją ambasadę, a ówcześni komunistyczni władcy Polski chętnie pozbyli się kolejnego świadectwa burżuazyjnej przeszłości miasta. Pozostałości po pałacu wyburzono, przygotowując działkę pod ambasadę. Potem jednak Francuzom spodobała się inna działka i ambasada powstała nieopodal sejmu. Działka przy placu Małachowskiego pozostała niezabudowana aż do lat siedemdziesiątych, kiedy powstał hotel Victoria. Wtedy, w zgrzebnych czasach, kiedy pomarańcze były od święta, a wódka i papierosy na kartki, urzekał luksusem i powiewem wielkiego świata. Wszyscy zapomnieli o dawnym pałacu. Pamiętali nieliczni. Profesorowie, architekci, varsavianiści, wariaci. Dopiero po odzyskaniu niepodległości – jeżeli tak można było nazwać konszachty w Magdalence i niby wolne wybory osiemdziesiątego dziewiątego roku – zawiązał się komitet postulujący wyburzenie hotelu Victoria i odbudowanie Pałacu Kronenberga. Dusza wielkiego przemysłowca musiała śmiać się radośnie w jego żydowskim niebie. Zwyciężył jednak rynek. Hotel pozostał na miejscu i nikt już więcej nie wspominał o odbudowie pałacu. A jednak Orłowski za każdym razem, kiedy był na placu Piłsudskiego, nie mógł odpędzić od siebie myśli o pięknym budynku. Dybuk? Może dybuk. Jeśli tak, to szlachetny.

– Chodźmy – powiedział do Lili. Wysiadł, okrążył samochód i otworzył drzwi po jej stronie. Wysiadła również, a on wyciągnął krzyż leżący na tylnym siedzeniu. Stąd już dobrze było widać tłum przy papieskim krzyżu, ustawionym tu na pamiątkę wielkiej mszy odprawionej przez Ojca Świętego w siedemdziesiątym dziewiątym roku. Orłowski wziął Lilę pod rękę i razem poszli w jego kierunku. Nie byli sami. Ze wszystkich stron dążyli ku temu miejscu ludzie z krzyżami. Zwykli warszawiacy, a może i ludzie z dalszych stron Polski. Orłowski patrzył na nich przyjaźnie i lekkim uśmiechem odpowiadał na powitania. Krążący wokół dziennikarze i reporterzy natychmiast zauważyli nietuzinkowego gościa. Po chwili Orłowski i Lila szli otoczeni przez reporterów z aparatami i kamerami. Ktoś nawet poprosił Orłowskiego o komentarz, ale ten potrzebował chwili skupienia. W końcu niósł krzyż i zbliżał się do krzyża. Do świętego miejsca, w którym Jan Paweł II rozpoczął walkę o wolną Polskę. Im bliżej byli celu, tym więcej otaczało ich ludzi. Wszyscy jednak rozstępowali się przed nimi, aż w końcu ich oczom ukazał się las krzyży, większych i mniejszych, a także całkiem małych, leżących wokół krzyża Jana Pawła II. Były ich już setki. Chociaż żeby powstała w tym miejscu prawdziwa góra, potrzeba ich było tysiące. Damy radę, pomyślał.

– Nasz premier!

– Niech żyje!

– Niech żyje niepodległa Rzeczpospolita!

Rozległy się wokół okrzyki, zagłuszane rzęsistymi brawami. Orłowski z Lilą doszli do krzyży i uroczystym gestem złożyli swój, który jeszcze niedawno wisiał w salonie jego domu. Tłum ucichł. Najwyraźniej wszyscy czekali na przemówienie. Ktoś podsunął mikrofon, podłączony do przenośnego systemu nagłaśniającego.

– Drodzy rodacy! – powiedział Jerzy Orłowski, były premier i wciąż jeszcze, mimo skandalu ze zdjęciami niedwuznacznie sugerującymi jego głęboko skrywany homoseksualizm, niekwestionowany lider opozycji. – Moja obecność tutaj to spontaniczna reakcja. Impuls. Nie przygotowałem żadnego wystąpienia, a jedynie przyniosłem krzyż z mojego domu, aby dołączył do waszych krzyży. Te nasze krzyże niech będą znakiem naszej wiary i determinacji. Polska się odrodzi! Wielka i silna, dumna ze swojego dziedzictwa. Dumna naszą z niej dumą. Pokażmy tym, którzy potrafią tylko krytykować, nasze dokonania, nasze postawy z lat trudnych. Pokażmy, że nie będzie tak łatwo narzucić nam tę destrukcyjną, antypolską narrację. Wspomnijmy też brata naszego Jana Pawła drugiego, który tu właśnie, w tym miejscu, wygłosił w czerwcu tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego dziewiątego roku pamiętną homilię. Niech jego słowa, jego odwaga i mądrość wspierają nas także dzisiaj, w czasach nawet trudniejszych, będących jeszcze większym wyzwaniem niż czas zniewolenia komunistycznego. Wtedy bowiem łatwo było określić wroga, złączonego gorącą linią z Moskwą. Dzisiaj nieprzyjaciel stroi się w biało-czerwone szaty, kamufluje swoją ultralewicową, liberalną postawę, tak abyśmy wszyscy dali się nabrać, a nawet uśpić. A kiedy my zaśniemy, oni do końca rozmontują, rozkradną i zniszczą to, co dla nas najcenniejsze – nasz własny, rodzinny dom. Naszą ojczyznę. Rodacy! Nie dajmy się. Siłą naszych krzyży pokażmy naszym wrogom, gdzie ich miejsce. Nie na salonach najjaśniejszej, niepodległej, lecz w ciemnych, głuchych antyszambrach – i niech ten czyściec trwa, dopóki nie zrozumieją swoich błędów i nie pożałują za nie, i nie odpokutują za szkody, jakie wyrządzili i wciąż wyrządzają. Polska nigdy nie będzie Polską, naszą ojczyzną, kiedy u władzy stoją ludzie wyniesieni na szczyty przez ciemne machinacje i oszustwa. Damy radę. Zwyciężymy! Dziękuję, że jesteście tu dzisiaj. Niech w tych dniach próby będzie nas jak najwięcej. Bądźmy razem, poczujmy swoją obecność i swoją siłę. Dziękuję. Dziękuję wam za wiarę i wytrwałość, i waszą niezłomną miłość ojczyzny. Z Bogiem!

Zaległa cisza. A potem zerwała się burza oklasków. Ponad placem, na którym było już dobre kilka tysięcy osób, falowały biało-czerwone flagi. „Dzię-ku-jemy! Dzię-ku-jemy! Dzię-ku-jemy!”, skandował tłum. Orłowski długo ściskał wyciągające się w jego stronę ręce, aż wreszcie wraz z Lilą zaczął iść z powrotem, w stronę samochodu. Tłum jednak nie dał im przejść. Dziesiątki rąk podniosły ich, aby przenieść niczym w lektyce przez cały plac, aż pod hotel Victoria. Nogi Orłowskiego i Lili dotknęły ziemi dopiero przy samochodzie. Wsiedli i wciąż machając, z wolna ruszyli, ostrożnie manewrując w tłumie. Wkrótce jednak wyjechali na Królewską, w stronę Marszałkowskiej. Tu można już było przyspieszyć. Orłowski dodał gazu.

– Czy mogę cię teraz odwieźć? – zapytał Lilę.

– Oczywiście – zgodziła się.

– Dziękuję, że byłaś ze mną.

Nic nie odpowiedziała. Patrzyła na przesuwające się za szybą miasto, jak gdyby widziała je po raz pierwszy.

(7)

Postawił teczkę na biurku.

– Jak było? – R. podniosła oczy znad dokumentów.

– Ryby mają dużo lepsze – odpowiedział.

– Dziewczyny też niezłe.

– Nie próbowałem.

Uśmiechnęła się, jak gdyby przeciągnął się w niej lampart.

– Szkoda. Z tego, co wiem, nie ma pan za dużo rozrywek w rodzinnym mieście.

– Muszę pani o czymś powiedzieć... – Zawahał się. Czy dobrze robi?

Zmrużyła oczy. Potem otworzyła szufladę biurka i wyciągnęła zdjęcie.

– O tym?

Zobaczył siebie przy stoliku, w banku u Szczerbina. Na blacie dziesięć tysięcy euro, po które właśnie sięga. Drugie zdjęcie, dziesięć tysięcy ląduje w wewnętrznej kieszeni jego marynarki.

– Właśnie – potwierdził, nie dając po sobie poznać narastającej paniki. Co by było, gdyby się nie przyznał? – Dyrektor Szczerbin był dla mnie bardzo łaskawy. Nie chciałem odmówić, aby go nie urazić.

– Całkiem rozsądnie – powiedziała R. Schowała zdjęcia z powrotem do szuflady i wstała. – Szczerbin to dobry człowiek. Ale nie lubi, jak mu się sprawia przykrość.

– Tak myślałem.

– Co jeszcze pan myślał? – Zbliżyła się. Poczuł woń perfum. Zaskakującą. Czy coś było inaczej niż zwykle? Pachniała delikatnie, lekko, niczym plaża nad Bałtykiem. Kojarzył ją raczej z ciężkimi zapachami spoconej antylopy. Może przesadzał. Po co te złośliwości? – zwrócił sam sobie uwagę. Każdą twoją myśl ona zobaczy w twoich oczach, a lepiej, żeby widziała tylko miłe rzeczy. O sobie.

– Zastanawiałem się, co jest w teczce, ale zaraz też stwierdziłem, że to nie mój interes – powiedział szczerze. – Zastanawiałem się też, kim jest dyrektor Szczerbin...

– ...i też uznał pan, że to nie pański interes, mam nadzieję?

– Tak. Tak uznałem.

Czemu się jej bał? Co w niej było takiego, że kiedy patrzyła z bliska, mężczyźni dostawali erekcji i ataku paniki jednocześnie? Była niczym wilgotna macica, do której prowadziła droga przez paszczę jadowitego węża. Wyłożoną ostrymi kłami, w których kanaliki jadowe czekały tylko na wprowadzenie śmiertelnej dawki do organizmu ofiary. Tfu, obrzydlistwo. W każdej chwili mógł stąd wyjść i nie wrócić. Zapomnieć o tej popieprzonej babie i jej machinacjach. Mógł? Czy nie mógł? Ciekawe, czy na nią ktoś ma haka. Szczerbin. Czy ona na Szczerbina? Jasne było, że w tym układzie to on rozdaje karty. Ale w jakim układzie? W co oni grali? I w jakim kontekście wypłynie jeszcze kiedyś zdjęcie jego, senatora Rzeczypospolitej, zachłannie chowającego gruby plik gotówki pod marynarką. To interesowało go najbardziej.

– Senatorze – powiedziała teraz. – Nie muszę panu chyba tłumaczyć, że gramy o wysoką stawkę. Najwyższą. Szczerbin to mój oddany przyjaciel. Udzieli pomocy, kiedy tylko będę tego potrzebować. A to potężny człowiek.

– Rosjanin czy Ukrainiec?

– Jakie to ma znaczenie? – Spojrzała na niego uważnie. Speszył się, sam nie wiedząc czemu. W końcu nic złego w tym pytaniu nie było.

– Mówił ciekawe rzeczy, po prostu chciałbym wiedzieć. – Omal nie zdobył się na impertynencję, ale w ostatniej chwili powstrzymał wzruszenie ramion.

– Z tego, co wiem, pan Szczerbin to ćwierć Żyd, ćwierć prawosławny Ukrainiec i w połowie Rosjanin. Jego ojciec przyjechał do Kijowa z Moskwy.

– Pansłowiański kosmopolita.

– Można by tak powiedzieć. W każdym razie rozumiem, że zrobił na panu wrażenie, nie tylko prezentami, jakie zwykł rozdawać.

– Musi mieć dużo owoców w sadzie, jeżeli każdemu napotkanemu nieznajomemu daje garść jabłek.

– Nie jest pan pierwszym lepszym nieznajomym – powiedziała R. – Przyjechał pan tam na moje polecenie i w mojej sprawie. To całkowicie zmienia postać rzeczy, niech pan ma tego świadomość.

Pytania cisnęły mu się na usta. Ale czy w istocie chciał je zadać? Wyjść stąd jak najszybciej i pojechać do siebie. Zanim jednak spróbował się pożegnać, R. znów się odezwała.

– Senatorze, teraz z innej beczki. Sprawa wagi państwowej. Kolejna. Mam niezbite dowody, że premier obecnego rządu Rzeczypospolitej Polskiej jest przestępcą. Można by nawet powiedzieć, pospolitym przestępcą.

Bum! Tak właśnie wykłada się karetę asów na stół. Mocno, bez emocji, ze wzrokiem wlepionym w przeciwnika. Gdzie ona nauczyła się tak patrzeć?

– Niezbite... dowody?

– Niezbite. Dzisiaj ich panu nie pokażę. I naturalnie proszę o dyskrecję. Ale niech pan mi powie, co by pan zrobił na moim miejscu?

– Czy mogę wody?

– Proszę. – Wyciągnęła rękę, szybkim ruchem nalała wody do szklanki z dzbanka stojącego na biurku. – Jestem ciekawa odpowiedzi.

Wziął długi łyk. Potem następny. Woda smakowała świetnie, tym bardziej że przełykając, nie musiał nic mówić. Ani myśleć. Ale to skończyło się szybko. Po chwili szklanka była pusta, a on nie miał odwagi prosić o więcej.

– No? – spytała R. ponaglającym tonem.

Wzdrygnął się, jak gdyby smagnęła go lekko pejczem po udach.

– Z pewnością są na to procedury...

Zaśmiała się.

– Procedury! W zawłaszczonym państwie procedury. Niech pan mnie nie rozśmiesza. Przy stuprocentowej dyspozycyjności sędziów, wywinąłby się z tego za pomocą jednej konferencji prasowej.

Przy całej swojej nieżyczliwości dla rządu, nie potrafił się zgodzić z opinią R. Stuprocentowa dyspozycyjność sędziów? Czysta propaganda na użytek maluczkich. Nie w tym leżał problem tego rządu i tego państwa.

– Pozwolę sobie zauważyć...

R. gwałtownie wyciągnęła rękę, nie pozwalając mu dokończyć.

– Dyskutować można jak zwykle bez końca. Rozumiem, że nie ma pan pomysłu.

– Jestem za państwem prawa – odpowiedział.

Uśmiechnęła się, być może przypominając sobie zdjęcia, na których Kozłowski chowa pieniądze do marynarki.

– A ja jestem, jak zawsze, za skutecznymi rozwiązaniami. Pójdziesz, mój ty senatorze, do miłościwie nam panującego prezesa Rady Ministrów i zburzysz jego spokój. Poruszysz jego demony lęku. Subtelnie. Nie chcemy, żeby wpadł w panikę. Chcemy tylko, żeby wiedział, że my wiemy. I żeby ta świadomość kazała mu stać się nam życzliwym. To nie jest proste zadanie. Ale przy pana takcie i wrażliwości, powinno udać się doskonale. Gdyby poszedł tam generał Sławicz, mielibyśmy krew i mózg na wszystkich ścianach gabinetu.

– Czyją krew i mózg? – zapytał, bo nie zrozumiał, premiera czy generała.

R. pokiwała głową z ożywieniem.

– Chyba nie ma pan wątpliwości co do zdolności bojowych wojska polskiego, senatorze. Ale my nie chcemy krwi. My chcemy załatwiać sprawy. Dlatego potrzebuję tam pana, nie Sławicza.

– Nie wiem, czy...

– Ale ja wiem. Przejdźmy do szczegółów. Niech pan usiądzie wygodnie, a ja panu naleję jeszcze trochę wody. Smaczna, prawda? Prosto z kranu. U mnie tylko taką się pije.

Usiadł w fotelu. Robiło się coraz ciekawiej. Obyś żył w ciekawych czasach, przypomniał sobie chińskie przekleństwo. Chińskie, a może jakieś inne. Szlag by to trafił.

(8)

Premier Filler poprawił na temblaku zdrętwiałą rękę. Jeszcze tydzień i ostatni ślad po wybuchu w sali posiedzeń Rady Ministrów odejdzie w niepamięć. W każdym razie ostatni fizyczny ślad. Szok i niedowierzanie pozostaną. Na zawsze. Było jasne, że ten zamach przejdzie do historii jako jedna z najciemniejszych kart polskiej demokracji. Kiedy rozległ się huk, błysnęło niczym z błyskawicy, a potem zapadła całkowita ciemność, w której słychać było tylko jęki rannych i głośny sygnał dzwonka alarmowego – nie wiadomo, po co brzęczał; i tak było już dostatecznie dużo hałasu. Bomba – czy też wiązka bomb, z początku nie było to jasne, zresztą jakie to miało znaczenie – wybuchła najbliżej miejsca, które zwyczajowo zajmował premier Filler. Tego dnia jednak stało się inaczej; w trakcie posiedzenia mieli zrobić kilka pamiątkowych zdjęć, do wykorzystania w najbliższych materiałach PR rządu. Dlatego wszyscy ministrowie oraz premier tym razem zgromadzili się po drugiej stronie stołu. Natomiast w miejscu, gdzie zawsze siedział premier, stał fotograf w towarzystwie ministra ochrony środowiska Kofiołka, pasjonata fotograficznego, zresztą wielokrotnie nagradzanego za zdjęcia fauny i flory polskich parków narodowych.

– Tu też są ciekawe okazy, dlatego zaglądam – mówił, obserwując, jak zawodowy fotograf ustawia kadr i modeluje światło za pomocą kilku prostych blend. – Chociaż wolę żubry i żmije, jeśli mam być szczery – dogadywał chwilę przed eksplozją.

Wybuch ma to do siebie, że jak nic innego dzieli rzeczywistość, czas i miejsce, na dwa pozbawione ciągłości światy. Przed i po. Żeby zapuścić brodę, potrzeba tygodni, czasem nawet miesięcy, jeżeli broda ma być długa i szczególnie wymodelowana. Ale żeby zamienić ją w nadpalone strąki czepiające się przerażonej twarzy, wystarczy milisekunda. Twarz ministra Kofiołka nie była nawet przerażona; wszystko trwało tak krótko, a śmierć przyszła tak nagle, że minister nie zdążył świadomie zarejestrować wybuchu i własnego końca. Może to i dobrze; jego ostatnią myślą było, że po posiedzeniu Rady Ministrów zamierza w weekend spacerować po puszczy, śledząc jesienną krzątaninę wszystkiego, co żywe. I bliskie jego sercu, teraz już na zawsze martwemu.

Trudno byłoby go rozpoznać, gdyby nie absurdalna, niepasująca do garnituru ani koszuli poszetka – zielona w fioletowe groszki – która cudem zachowała się na nieoderwanym fragmencie marynarki. Z fotografa zostało jeszcze mniej niż z ministra Kofiołka; w chwili wybuchu stał dokładnie tam, gdzie zwyczajowo zajmował miejsce premier Filler. Pozostały po nim buty i jedna skarpetka. Resztę fotografa, zresztą współpracującego z Urzędem Rady Ministrów od ponad dwudziestu lat i często krytykowanego za rutyniarstwo oraz brak artystycznej wyobraźni, trzeba było zbierać szufelką i odkurzaczem, jak twierdzili wtajemniczeni woźni i panie sprzątaczki. Ale nie one to robiły, rzecz jasna, tylko specjalne służby śledcze, starające się nie zadeptać śladów, jeżeli w tym całym zamieszaniu i końcu świata były jeszcze w ogóle jakieś ślady do odkrycia, utrwalenia i wykorzystania. Woźni i sprzątaczki szczerze wątpili.

Więc sto lat po Narutowiczu bezpośredni zamach na polską demokrację był możliwy. Był nawet pożądany, gdzieś w ciemnych otchłaniach chorych umysłów. Organizujący go musiał – musieli? – brać pod uwagę możliwość zniszczenia całego rządu. I może tego właśnie chciał. Zapewne tak, sądząc po ilości splecionych ze sobą ładunków wybuchowych. Powinny były przynieść śmierć wszystkim znajdującym się w sali. Że tak się nie stało, można było uznać za cud. Albo za efekt drobnej niedoróbki w połączeniach między poszczególnymi ładunkami. Oficjalnego raportu komisji jeszcze nie było, ale premier już wiedział, że mieli wyjątkowe szczęście i właściwie każdy dzień życia od tej daty można było uznać za darowany. Do czasu następnego zamachu, oczywiście. Można było zakładać, że ten następny będzie lepiej przygotowany. I nikt już nikomu niczego nie daruje. Następny. Jeżeli zdołają w porę wykryć sprawców, następnym ruchem zamachowców będzie co najwyżej gra w trzy-pięć-osiem na więziennej pryczy. Wszystkie służby pracowały nad tym, aby wykryć i zatrzymać sprawców. Została wyznaczona nagroda w wysokości miliona złotych za informację prowadzącą do schwytania organizatorów i wykonawców zamachu. Naturalnie ta inicjatywa została gruntownie skrytykowana przez opozycję. Milion złotych! Pojawiły się głosy, że zamach został sfingowany przez rząd tylko po to, aby skompromitować opozycję. I że milion złotych z pewnością przypadnie komuś z rządzącej kliki, a Filler i reszta będą śmiać się głośno z naiwności zarówno opozycji, jak i całego społeczeństwa. Te pogłoski dla większości brzmiały niedorzecznie, w dużej mierze także dla zwolenników Karty Wiary i Zwycięstwa. Jednak opozycja umiejętnie wykorzystywała ten głos, aby ugrać swoje. Bo przecież to było najważniejsze: zdobywać przewagę na każdym polu i w każdym momencie. Nie dawać chwili oddechu gabinetowi i wspierającym go siłom. Może wreszcie opadną z sił i usuną się w kąt? Ta strategia nie była pozbawiona sensu. Premier Filler rzeczywiście coraz bardziej miał wszystkiego dość. Ale nie z powodu plotek i pomówień. Źródłem dotykającej go słabości było nieopuszczające go przeświadczenie, że z powodu tego, czego dopuścił się niedawno, kierując się rozpaczą po uprowadzeniu jego córki Marty – a mianowicie porwania lidera opozycji Jerzego Orłowskiego – powinien ustąpić i dać się osądzić za swój czyn. Nie ma bowiem nic gorszego, niż popełnić przestępstwo, będąc w gruncie rzeczy porządnym człowiekiem; wyrzuty sumienia mają wielką moc niszczenia. Ale tylko tych, którzy są na ich działanie podatni. Premier bez wątpienia należał do tej grupy. Jedyne, co powstrzymywało go przed podaniem się do dymisji i wyjawieniem prawdy, było żywione przez niego samego, a także przez jego bezpośrednie otoczenie przekonanie, że wtedy nadejdzie czas całkowitej anarchii. Upadku państwa nie da się zatrzymać i wybuchnie prawdziwa wojna, która pochłonie wielką liczbę ofiar, a także będzie początkiem końca tego wszystkiego, co przez dziesiątki lat od upadku komunizmu wszyscy Polacy tak wytrwale budowali. Może zresztą znalazłby się jeszcze jeden powód, dla którego premier powstrzymywał się przed decyzją o wyjawieniu swojej tajemnicy; był to strach, co będzie z nim dalej. Z pewnością trudniej było mu przyznać się przed samym sobą do tego zwyczajnego, ludzkiego strachu, niż powoływać się na poczucie odpowiedzialności za państwo. Dlatego też ten motyw rzadziej wypływał na powierzchnię jego zmęczonej świadomości. Ale wydawało się, że to właśnie ten strach najbardziej wysysał energię z prezesa Rady Ministrów, lidera partii rządzącej, człowieka dzień w dzień podejmującego decyzje na najwyższym szczeblu. Był niczym wanna, która pragnie być pełna, ale nie ma korka. Albo jak letnie słońce, bez przerwy zakrywane przez ciemne chmury. Wszystko było ciemne albo tylko szare. Ale nigdy świetliste.

Tego dnia, gdy odwiedził go senator Stanisław Kozłowski, wyglądał wyjątkowo źle. Miał za sobą nieprzespaną noc – o trzeciej rano obudziło go głośne szczekanie psa. Nie wiedział, co to za pies, i wcale go to nie obchodziło. Ale raz otwartych oczu nie mógł już zamknąć. Leżał w łóżku do szóstej, czytając zaległe papiery, a potem wstał, wziął prysznic i poszedł rządzić. Takim zastał go senator. Przy czwartej kawie, bez krawata.

– Mam nadzieję, że nie przeszkadzam, panie premierze – powiedział teraz, i nawet prawie zrobiło mu się żal Fillera, kiedy zobaczył, w jakim jest stanie.

– Byliśmy umówieni, więc jak może pan przeszkadzać? Zresztą zawsze miło zobaczyć dawnych dobrych znajomych. Tym bardziej, jeżeli dzisiaj są po drugiej stronie.

– Mam nadzieję, że wciąż jesteśmy po tej samej stronie.

– Czyli?

– Po stronie ojczyzny.

Filler uśmiechnął się lekko.

– Zawsze był z pana dobry mówca. Co pana do mnie sprowadza? Proszę. – Wskazał Kozłowskiemu fotel, a sam usiadł naprzeciwko.

– Chciałem zasięgnąć opinii pana premiera... – Senator zawahał się. – To delikatna sprawa.

– Słucham. I z góry przepraszam, że mam jedynie kwadrans.

– Rozumiem. Obowiązki...

– Nie kończą się.

– Przejdę więc od razu do rzeczy. Czy... gdybyśmy... dajmy na to, że – zaplątał się nieco, aby po chwili złapać właściwy kierunek. – Załóżmy, że dysponujemy niezbitymi dowodami na to, kto porwał premiera Jerzego Orłowskiego. – Zawiesił głos i spojrzał na Fillera. Ten jednak wciąż patrzył na niego tak samo; zmęczone oczy wpatrywały się w rozmówcę, zmuszając zmęczoną głowę do skupienia się na każdym usłyszanym słowie. – Gdybyśmy mieli takie dowody, do kogo według pana premiera powinniśmy z nimi się udać?

– Dlaczego pyta mnie pan o zdanie? – zainteresował się Filler. – Z pewnością w pańskiej partii są osoby dokładnie znające wszystkie procedury państwowe i prawne. A już na pewno lepiej ode mnie.

– To sprawa... delikatna.

– Delikatna? W jakim sensie?

– Panie premierze. Nasze ustalenia mogłyby zachwiać porządkiem państwa.

– Mam wrażenie, że od dawna nie zależy wam na niczym innym – powiedział z goryczą w głosie Filler. – Skąd ta nagła troska o stabilność kraju?

– Wydaje mi się, że pan premier nie rozumie, o czym mówię.

– Nie rozumiem – przyznał Filler. – A przynajmniej nie rozumiem pańskich motywów. Proszę mówić jasno. Jeżeli wiecie, kto porwał Orłowskiego, należy dać znać odpowiednim służbom i instytucjom. I złożyć w prokuraturze zawiadomienie o przestępstwie.

– Tak po prostu? – zapytał Kozłowski. – Bez oglądania się na cokolwiek? Na konsekwencje?

Patrzyli na siebie przez chwilę. Żaden pierwszy nie opuścił wzroku. Wreszcie odezwał się Filler.

– Jakie to dowody?

Mam cię, uśmiechnął się w duchu senator. Może jeszcze nie wyciągnę cię z twojego bagnistego jeziora, ale już połknąłeś haczyk. Teraz wszystko jest kwestią czasu.

– Obawiam się, że nie jestem upoważniony do ujawnienia tych danych. Ale są porażające.

– Zaniechanie też może być przestępstwem – zauważył Filler. – Róbcie, jak każą procedury.

– Nie martwię się o nas, ale o państwo. I polską demokrację. Te wiadomości mogą mieć całkowicie destrukcyjny wpływ na cały porządek. I na zwolenników pańskiej partii i pańskiego rządu – odparł Kozłowski. – Myślę, że pan premier rozumie, co mam na myśli.

Milczał przez chwilę, a potem się podniósł.

– Nawet jeżeli rozumiem, co pan ma na myśli, senatorze, wciąż uważam, że jedyne, co mogę panu poradzić, to postępowanie zgodne z prawem i z procedurami. Przepraszam, ale czas mnie goni. Za chwilę mam następne spotkanie.

– Oczywiście. – Kozłowski poderwał się. – I tak zająłem już zbyt dużo pańskiego czasu. Dziękuję. Gdyby jednak... odczuł pan jeszcze potrzebę rozmowy, proszę tylko dać znać.

Podali sobie ręce i Kozłowski wyszedł z gabinetu. Przeszedł przez sekretariat, ukłonił się asystentce premiera i kolejnym czekającym gościom, a potem zszedł wolno schodami w dół. Miał mokro pod pachami, mimo antyperspirantu. Dobrze, że nie pełno w spodniach. Zadzwoni czy nie zadzwoni? Dajmy mu czas. Kilka bezsennych nocy i kto wie, po której stronie będzie premier Filler – dotychczasowej czy słusznej.

(9)

Mieli być tu razem z wujkiem Frankiem, ale wujek dzień przed wyjazdem gorzej się poczuł i został w domu. Zibi myślał, że też zostanie. Ale wujek nie chciał nawet o tym słyszeć.

– Jedź, pomścij mnie – powiedział słabym głosem. – Należy ci się trochę wakacji. A ja odbiję sobie następnym razem. Tylko pamiętaj, bez kilku węgorzy nie wracaj! I żadnych chińskich nie chcę.

– Chińskich? – zdziwił się Zibi.

– A co, myślałeś, że jak jedziesz nad polskie jeziora, to u cwaniaków na straganach kupisz polskie ryby? Ej, Zybuś, na jakim ty świecie żyjesz...

– Po co ciągnąć węgorze z Chin, jak są w jeziorze? – zapytał, powątpiewając.

– Bo się opłaca. Wolisz siedzieć godzinami nad jeziorem i wyciągnąć kilka sztuk czy zapakować kontener mrożonką i od razu mieć parę tysięcy złowione? Parę tysięcy węgorzy, mówię, a to już jest gruba kasa. Tak się dzisiaj łowi.

– Tamte w Chinach też trzeba złowić – zauważył Zibi. Wujek Franek tylko pokręcił głową na znak, że jego siostrzeniec wiele jeszcze musi się nauczyć o życiu.

– Zybuś, oni ich nie łowią... wyciągają ze stawu wielką siatą, wszystkie naraz. Kto by się tam bawił w jakieś łowienie. Łowić to można panny na dyskotece.

– W klubie.

– Niech będzie w klubie. Za moich czasów były dyskoteki. I komu to przeszkadzało?

– Wszystko się zmienia.

– Tylko panny takie same. Ty chcesz, a je boli głowa.

– Tu też by się wujek zdziwił – uśmiechnął się Zibi. – Dzisiaj im młodsze, tym gorętsze.

– Tylko uważaj, bo za młode to kryminał!

– Ja takich nie ruszam. Jak coś, dawaj dowód. Albo legitymację, bo jak ma siedemnaście, to dowodu jeszcze nie ma.

– I co, w łóżku jej mówisz, dawaj dowód?

– Wcześniej. Trzeba mieć zaplanowane.

– Romantyczni jesteście, żeby was wielki czarny pies... – Machnął ręką. – Kiedyś to było inaczej.

– Byli czasy, byli włosy, ale wyszli od lekarstwów. – Zibi rozłożył ręce. – To co, wujek na sto procent nie jedzie?

– Nie mogę, synek. – Wujek Franek pokręcił głową. – Jakby po mnie walec przejechał. Zostanę, wypiję parę piw i nabiorę sił. A ty odpoczywaj i przywieź kilka węgorzy.

– Nieskośnookich.

– Jasne! Tylko dorodne, piastowskie – zaśmiał się Franek, ale słabo mu to wyszło. Rozkasłał się. Podali sobie ręce i Zibi wyszedł.

A teraz stał tu, nad brzegiem jeziora, i patrzył na marszczącą się od delikatnego wiatru wodę. O niewielki pomost uderzała z lekkim stukiem drewniana łódka. Był nów, idealna pora na ryby. Wrzucił sprzęt wędkarski do łódki, do tego dwa piwa. Paczkę fajek schował na piersi w nieprzemakalnej kurtce. Było jeszcze całkiem ciepło, ale wiatr wiał z północy i kiedy zachodziło słońce, nadchodziło przenikliwe zimno. Pogoda na pewno nie na węgorza, na którego czekał wujek Franek. To nic, węgorza złowi nocą.

Odbił od pomostu mocnymi ruchami wioseł. Pierwsze kilkanaście, może trochę więcej metrów płynął przez przybrzeżne trzciny. Potem wypłynął na otwartą wodę. Tu wiatr był trochę silniejszy, ale wciąż do zniesienia. Zresztą miał zajebistą kurtkę. Chroniła od wiatru niczym skóra Godzilli. Na przecenie kosztowała prawie trzysta. Stać go było kupować i bez przeceny, ale Zibi nie chciał zwariować. Wszystkiego zawsze jest więcej, niż ma się kasy. Tak, prosta prawda, prosta i głupia, ale za często widział, jak ludzi ogłupia kasa, którą nagle dostali do rąk. A potem równia pochyła, aż do zera absolutnego, albo i jeszcze głębszej gleby, kolesie potrafili lądować na minus dziesięć. Nie dla niego. Miał na życie i chciał, żeby starczyło mu na długo. Na zawsze, jak się da. Ciekawe, czy senator Kozłowski też tak kombinował. Pewnie nie, za ładny miał garnitur na ceremonii w pałacu prezydenckim; na pewno zachciało mu się mieć jeszcze lepsze. I jakiś ładny zegarek. Może kabriolet do tego? Przypomniał mu się mercedes Doroty. Jak lśnił w słońcu, zaparkowany w alei Róż pod domem Rakoczego. Dorota. Nie to było najgorsze, że kurwa. Ale że tchórz. Wszystko by jej wtedy zapomniał, gdyby tylko podała mu rękę i poszła z nim. Ale nie. Łatwiejsze życie ją pociągnęło jak bagno. No i chuj. Ciekawe, czy już tkwiła w nim cała, czy tylko trochę. Na przykład po pas. Jeszcze do uratowania. Wyciągnął papierosy, wydłubał jednego z paczki i zapalił. Zaciągnął się głęboko. Bolało jednak trochę. Nie był taki głupi, żeby samemu przed sobą ściemniać. Rana musi boleć. Ale jak się już zagoi, nie wolno jej rozdłubywać. Pytanie tylko, kiedy pojawi się blizna. Gruba, grubsza niż skóra przedtem. Grubsza i całkiem nieczuła. Tyle że widoczna. W każdej chwili mógłby zadzwonić. Komórka czekała w kieszeni kurtki. Jeden telefon. I po co? Pewnie była z klientem. Piła dobre wino albo robiła laskę kolesiowi w krawacie. Za gruby szmal. Znajdź sobie jakąś pielęgniarkę, mówił wujek Franek, założy ci na wieczór ten swój fartuszek i chodaczki i dopiero zobaczysz, co to jest dobre dymanie. Pielęgniarka. Fantazja starszego pana, który chciałby mieć kogoś, z kim się dobrze porucha, i kogoś, kto potem, jak już przyjdzie co do czego, poda nocnik. Może źle oceniał. Wujek Franek nie był jeszcze taki stary, tylko zęby miał żółte – te, które miał – i śmierdział trochę starym piwem.

Daleko na brzegu dostrzegł grupkę ludzi. Co za jedni? Za duża odległość, żeby mógł zobaczyć dokładnie. Wyrzucił papierosa do wody i powiosłował mocniej. Przepłynie jeszcze paręset metrów i odłoży wiosła. Nic go tu nie dosięgnie. Gdyby jeszcze wypieprzył komórkę do wody, byłby całkiem wolny. Nie wypieprzy. Wiedział dlaczego, tylko jedno w tej komórce liczyło się tak naprawdę. Szczerze? Dobra, całkiem szczerze, do bólu. Numer Doroty. Chociaż nigdy go nie użyje, chciał go mieć przy sobie. Frajerze, strofował sam siebie, durny frajerze. Wiosłował jeszcze przez chwilę, a potem odłożył wiosła i wyciągnął fajki. Na świeżym powietrzu mniej szkodzą. Zaciągnął się, aż do samych pięt. Właściwie to wcale nie chciało mu się łowić. Mógł tam siedzieć, sam i jarać fajki. A potem wrócić do swojego pokoju w małym drewnianym domku, zaparzyć herbatę z rumem, zjeść kanapki z pasztetem i uderzyć w kimono. Krótkie wakacje od całego warszawskiego gówna, straganów z krzyżykami i bez nich, nienawistnych spojrzeń i pięknych lasek, na widok których stawał mu niczym latarnia morska. Nagle wydało mu się, że widzi głowę. W wodzie, prawie na środku jeziora. Może to odblask słońca, a może pofałdowana od wiatru woda dawała takie wrażenie. A jednak nie. Jest. Głowa. Ktoś płynął w jego stronę.

– Ej! – krzyknął.

Głowa znowu zniknęła. Topi się? Ci na brzegu mogli jej wypatrywać, może pomyliła kierunki i płynie w złą stronę. Chyba że na wyspę. Bo dalej była wyspa. Kiedyś, dawno temu, kiedy jeszcze przyjeżdżał tu z matką i wujkiem Frankiem – z ojcem nigdy, nie miał czasu, lepiej było napić się wódki z kolegami – pływali z wujkiem łódką na wyspę, palili tam ognisko i piekli kiełbasę albo złowione ryby.

Jest. Całkiem blisko.

– Ej, topisz się?! Pomóc ci?! – krzyknął jeszcze raz.

To była kobieta. Dziewczyna raczej. Trudno było powiedzieć, ile mogła mieć lat, ale raczej poprosiłby ją o dowód. Gdyby coś.

– Nie... – dobiegł go głos. Dziewczyna, góra dwadzieścia lat. Może mniej. – Płynę na wyspę... Egzamin!

Egzamin? To stąd ci na brzegu. Ale jaki egzamin? Sprawność harcerska? Kurwa, że też jeszcze ktoś wierzył w te głupoty. U niego w szkole nawet zimą przychodzili na zbiórki w krótkich spodenkach, można było się zlać z radości. Zresztą czasem nawet polewali wodą tych palantów w chusteczkach. Było śmiesznie, jak potem siedzieli na tej swojej zbiórce w ręcznikach. Tylko dyrektorka się wkurzała, ale nie wiedziała, kto, co i jak, za głupia była na nich.

– Jaki egzamin? Utopisz się, dziewczyno – powiedział całkiem cicho, ale musiała usłyszeć.

– Wieczorem w Gawrych Rudzie jest ognisko, wpadaj! – krzyknęła do niego i obróciła się na plecy. Umiała pływać, to musiał jej przyznać. Wyobraził sobie pod cienkim materiałem sterczące z zimna sutki. Ile to już czasu minęło od ostatniego razu? Może wpadnie do tej Gawrych Rudy. Niedaleko.

– Krzycz, jakby co – powiedział jeszcze, ale dziewczyna nie odpowiedziała, oddalała się teraz od łódki mocnymi uderzeniami ramion.