Układ - Grzegorz Majewski - ebook + audiobook

Układ ebook i audiobook

Grzegorz Majewski

3,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

UkładGrzegorz Majewski

Dla Tomka Kubiaka życie w Zalesiu było niczym wyrok dożywocia. Dlatego uciekł, nie licząc się z tym, że rani rodziców i zostawia przyjaciela na pastwę losu.

Po nieudanej przygodzie w Legii Cudzoziemskiej chłopak wraca do rodzinnego miasteczka. Próbuje odbudować relacje z matką i podejmuje pracę, o której marzył dla niego zmarły ojciec – zostaje podleśniczym. Życie zaczyna mu się układać, kiedy przychodzi mu spłacić dług z przeszłości.

Młodej policjantka Anka Szulc otrzymuje sprawę kradzieży drewna. Choć to żart kolegów, dziewczyna poważnie do niej podchodzi. Wkrótce ustala, że za tą pozornie błahą sprawą kryje się coś więcej.

Kto stoi za kradzieżami drewna i bandyckim napadem na rodzinę właściciela firmy transportowej? Czy Kubiak dla Anki to wróg czy przyjaciel? I kto tak naprawdę rządzi w Zalesiu? Są w Zalesiu ludzie, którzy zrobią wszystko, by prawda nie ujrzała światła dziennego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 393

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 2 min

Lektor: Sebastian Misiuk

Oceny
3,7 (70 ocen)
19
21
18
11
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Moim Rodzicom

I Bratu - Marcin, gdyby nieTy, ta książka byłaby o czymś zupełnie innym

I

Na początku był pełen podziwu, jak szef to zaplanował. Wydawać by się mogło, że Stary pomyślał o najdrobniejszych szczegółach. Można powiedzieć, że wszystko zostało zapięte na ostatni guzik. W zasadzie, bo pozostawała jeszcze najważniejsza kwestia. Ktoś musiał to wykonać. A jak się później okazało, najdrobniejsze szczegóły Starego nijak się miały do rzeczywistości, z jaką przyszło im się zmierzyć.

Mateusz Lewicki, nazywany przez wszystkich Szybki, był przekonany, że on i jego chłopaki nadawali się do tego znakomicie. Pracowali dla Starego już kilka lat i nigdy go nie zawiedli. Tyle że wcześniejsze zadania, takie jak kradzieże samochodów czy ściąganie haraczy, nie były zbyt skomplikowane. W pierwszym przypadku jechało się pociągiem za niemiecką granicę, gdzie na wskazanym parkingu większego miasta stał samochód, którego właściciel chciał się pozbyć. Ot i cała filozofia. Wsiadało się i wracało do Polski. Z autami zawijanymi w kraju też nie było problemów. Uruchamiało się autoalarm tak, aby zbyt mocno nie uszkodzić samochodu, a później czekało na właściciela. Po krótkiej rozmowie nie było takiego, który by nie oddał kluczyków. Gorzej z haraczami. Tutaj należało się nieco nagimnastykować. Czasami zachodziła potrzeba rozwalenia baru czy wywiezienia opornego właściciela interesu do lasu, żeby tam na spokojnie przekonać go, że współpraca ze Starym wyjdzie mu tylko na korzyść.

- Uważaj trochę! – Lewicki skarcił kierowcę, gdy ten najechał na wystający korzeń. Mercedes vito podskoczył na wyboju leśnej drogi, co spotkało się z licznymi przekleństwami siedzących z tyłu pasażerów.

- Sorry – bąknął Mirek Wojtczak. – A ten podleśniczy to nie mógłby już teraz nas prowadzić? Przecież ja tej drogi w ogóle nie znam. Albo rozwalę auto, albo się zgubimy.

- Nie po to jeździłeś z nim tyle razy za dnia, żeby mi teraz mówić, że możemy się zgubić. Trzeba było sobie wstążeczki, do kurwy nędzy, na gałązkach pozawieszać.

Tego właśnie Mateusz obawiał się najbardziej – za dużo jest w tej robocie rzeczy, które mogą pójść nie tak. Sam pomysł Starego na kolejny biznes był już trochę wątpliwy, ale nie jemu to oceniać. Kradzieżami samochodów i haraczami zajmowali się nadal, ale teraz doszła im jeszcze wywózka drewna z lasu. Kiedy to usłyszał, niemalże parsknął śmiechem. Powstrzymał się, gdy zauważył, że Stary mówi jak najbardziej serio. A co gorsza nieźle zapalił się do tego pomysłu.

- Ale że jak, mamy drzewa z lasu wywozić? – zdołał zadać tylko jedno pytanie.

Lewicki nigdy nie dowiedział się szczegółów, bo w sumie nie były mu one do niczego potrzebne. Jego zadanie polegało na tym, żeby w zaplanowaną noc ukraść ciężarówkę przeznaczoną do wywozu drewna dłużycowego. Spotkać się z podleśniczym, który miał podprowadzić pod mygłę, załadować ją i zawieźć do tartaku. A później porzucić gdzieś auto. Niby proste, ale było w tym kilka haczyków, na które mogli się nadziać i narobić sobie kłopotów.

Mieli już za sobą jedną taką akcję, ale teraz Stary wymyślił trudniejsze zadanie. Musieli wywieźć jednorazowo dużo więcej drewna, więc potrzebowali więcej ciężarówek. Podleśniczy, który z nimi współpracował, wskazał odpowiednią firmę, a Szybki zmienił nieco schemat działania. Nie było sensu kraść samochodów i je porzucać. Wystarczało zastraszyć właściciela tak, aby je im pożyczył. To dawało nadzieję na dłuższą współpracę.

- Wydaje mi się, że zaraz będziemy na miejscu – szepnął pełnym napięcia głosem Wojtczak.

Mateusz spojrzał na kierowcę, lecz ten nie odrywał wzroku od drogi. Przysunął się do kierownicy, przylepiając niemalże nos do szyby.

- Wydaje ci się?

- To ten skręt. – Mirek wskazał nosem przed siebie. – Trzeba odbić na lewo. Pamiętam, bo tam jest wbity taki drąg. Ten podleśniczy tłumaczył mi, że gość z tej firmy postawił tam kiedyś drogowskaz, żeby ludzie, którzy do niego jechali, się nie pogubili. Ale z czasem drewniana strzałka odpadła i został tylko drąg. Później to już jakieś trzysta metrów.

- A teraz facet już nie potrzebuje drogowskazu?

- A bo ja, kurwa, wiem. Może już nie chce, żeby ludzie go odwiedzali. Ale jak się ktoś postara tak jak my, to do niego trafi, co nie Szybki?

„No właśnie, postara” – pomyślał Mateusz.

Szef stwierdził, że trzeba wywieźć więcej drewna i to wszystko. Za to taki Mirek musiał przez kilka dni jeździć z podleśniczym po tym cholernym lesie, żeby najpierw zapamiętać, jak dojechać po ciężarówki, a później, żeby trafić w miejsce spotkania. Dla nich, chłopaków z miasta, było to nie lada wyzwaniem. Właściciel ciężarówek miał swoją posesję głęboko w lesie, więc kradzież nie powinna nastręczyć im większych problemów. To był chyba jedyny pozytyw tej roboty.

- Dobra, to zatrzymaj się i resztę przejdziemy – rozkazał Lewicki, a kierowca natychmiast go posłuchał. Zjechał na pobocze najmocniej jak tylko się dało i zgasił silnik.

- Chłopaki jesteśmy na miejscu, wysiadka – rzucił za siebie Mateusz i wyskoczył z auta.

Zaraz za nim z bocznych drzwi wysypało się pięciu mężczyzn. Mruczeli coś pod nosem, przeciągając się, jakby podróż trwała co najmniej kilka godzin. W rękach ściskali kije bejsbolowe. Wszyscy byli dobrze zbudowani, ogoleni na łyso i w dresach. Jakby żywcem wyjęto ich z kotła piłkarskiego stadionu, gdzie siedzą najgorsi chuligani.

Teraz Mateusz niczym się od nich nie wyróżniał, ale na co dzień starał się ubierać inaczej. Mimo że pakował na siłowni dużo więcej niż jego ludzie, nie wyobrażał sobie, by wyjść na ulicę w dresach. Preferował styl bardziej elegancki, więc najczęściej można było go zobaczyć w koszuli i w wyjściowych spodniach. Był prawą ręką Starego, ale często zadawał się z chłopakami, więc strojem starał się wypośrodkować swoją pozycję. Tak, aby móc załatwiać interesy ze Starym, ale i żeby móc dać komuś najnormalniej w świecie po gębie. Na luźne dresy pozwalał sobie jedynie w takich sytuacjach jak ta.

Mimo że wszyscy doskonale wiedzieli co mają robić, Szybki jeszcze raz im o tym przypomniał. Jedna osoba została przy samochodzie, a reszta ruszyła w stronę zabudowań. Rozdzielili się po kilkudziesięciu metrach. Czterech osiłków zeszło z drogi i zniknęło w leśnej gęstwinie. Ich zadaniem było obejście domu od tyłu, ale przede wszystkim przerwanie kabla telefonicznego.

Szybki i Mirek zostali na drodze. Dali chłopakom trochę czasu, ale zaraz i oni ruszyli dalej. Im bliżej byli posesji, tym głośniej ujadały psy strzegące dobytku właściciela ciężarówek. Podleśniczy ostrzegał, że nie będą mieli do czynienia ze zwykłymi, wiejskimi burkami. Dwa wilczury na noc były wypuszczane z kojca i luzem biegały po podwórku. To kolejna przeszkoda, o której Stary nie pomyślał, układając swój plan.

Kiedy podeszli do płotu ciągnącego się wzdłuż drogi, psy wpadły we wściekłość. Szybki miał nadzieję, że szerokie deski, poziomo zamocowane do drewnianych pali, wytrzymają napad zwierzęcej furii. Psy wkładały pyski pomiędzy deski, próbując ugryźć intruzów, a to znowu stawały na dwóch łapach, chcąc dopaść ich z góry. Na szczęście drewniane przeszkody przypadające po trzy na przęsło, były na tyle solidne i wysokie, by zwierzaki na razie nie stanowiły zagrożenia. Na razie, bo przecież jakoś musieli się dostać do środka.

Szybki nie zamierzał się patyczkować, a rozwścieczone psy miały odegrać w tej akcji ważną rolę. Póki skupiały swoją uwagę na nich, wszystko szło zgodnie z planem. Dzięki temu reszta chłopaków spokojnie będzie mogła dostać się na podwórko od drugiej strony.

Zatrzymali się przy furtce. Mirek, nie chcąc, aby psy straciły choćby na chwilę zainteresowanie nimi, raz po raz kopał w ogrodzenie, szczując zwierzaki do jeszcze większej zajadłości.

Obok furtki znajdowała się mała metalowa skrzynka. Na wsiach domofony trafiły niespodziewanie na podatny grunt. Każdy właściciel większego podwórka i psa, uznał, że coś takiego jest idealnym rozwiązaniem dla gości. Skończyły się czasy wystawania przed furtką. Teraz niczym w miejskich blokach wystarczyło zadzwonić, żeby zakomunikować swoje przybycie.

Szybki nacisnął guzik domofonu i rozejrzał się po podwórzu. Na pierwszy rzut oka widać było, że właściciel jest majętny. Dom był duży i piętrowy, a do drzwi wejściowych prowadziły szerokie schody. Podwórko w jednej części porastała równo przycięta trawa. Znajdował się tutaj mały plac zabaw z piaskownicą, zjeżdżalnią i dwiema huśtawkami. Obok stała drewniana wiata – idealne miejsce do wypoczynku przy piwie i grillu. Niestety ten sielankowy obraz tracił na wartości przez drugą część podwórka. Ta wyłożona była kostką w kilku miejscach zabrudzoną plamami oleju. Przed dużym budynkiem gospodarczym z reflektorem rozświetlającym teren posesji stały zaparkowane trzy ciężarówki. To, co Mateusza interesowało najbardziej. Nie zdążył jednak przyjrzeć się dokładniej samochodom, gdy w progu pojawiła się sylwetka właściciela domu.

- Słucham?! – krzyknął, próbując przebić się przez ujadanie psów.

- Dobry wieczór, panie Andrzejewicz. My w sprawie ciężarówek – odpowiedział Mateusz, ale na tyle cicho, aby gospodarz przypadkiem go nie usłyszał.

Tak też się stało. Mężczyzna zszedł po schodach i zagwizdał przeciągle. Za pierwszym razem psy nie zareagowały, ale kiedy znów gwizdnął i dodatkowo warknął ich imiona, z niechęcią schowały się do kojca. Gospodarz zasunął zatrzask, żeby się nie wydostały i podszedł do furtki.

Obaj opuścili głowy, aby nie udało mu się zapamiętać ich twarzy. Właściciel firmy transportowej zmierzył Szybkiego i Mirka podejrzliwym wzrokiem, po czym odsunął się kilka kroków do tyłu.

- Co panowie chcieli, bo nie dosłyszałem?

- Pożyczyć ciężarówki – wyjaśnił Mateusz. – Tak maksymalnie do jutra, do południa.

Andrzejewicz prychnął, nie wiadomo, bardziej ze śmiechu, czy ze złości.

- Co wy mi tu głowę zawracacie po nocach. Ja niczego nie pożyczam.

Już chciał odwrócić się i odejść, ale dokładnie w tym samym momencie ujrzał wycelowaną w siebie lufę pistoletu. Szybki nie miał ochoty na bezsensowne konwersacje. I tak, jak wskazywała jego ksywka, nie lubił tracić czasu.

Gospodarz zamarł, ale tylko na chwilę. Musiał być zaskoczony takim obrotem sprawy, lecz zaraz doszedł do siebie. Na początku wolno, a później z każdym krokiem szybciej zaczął się wycofywać, nie spuszczając wzroku z lufy.

Mateusz wyszukał na plecach metalowej skrzynki kolejny guzik i go nacisnął. Wiedział, że przy domofonie zewnętrznym też musi być przycisk umożliwiający otwieranie. Był on zazwyczaj ukryty gdzieś z tyłu. Coś zazgrzytało w zamku. Pchnął furtkę i weszli na podwórko.

Gospodarz zdecydował postawić wszystko na jedną kartę. Odwrócił się od intruzów i popędził do domu. Zatrzymał się zaledwie po kilku susach, gdy ujrzał w progu dwóch osiłków w kominiarkach. Zaraz też dobiegł go krzyk żony i płacz córki. Chciał ruszyć im na pomoc, lecz nie zdążył. Mateusz doskoczył do niego i zdzielił go metalową rękojeścią w kark. Andrzejewicz osunął się nieprzytomny na ziemię.

- Bierzcie go do domu, a później zawijamy ciężarówki – rozkazał Szybki, również zakładając kominiarkę. Na razie wszystko szło zgodnie z planem, ale mieli jeszcze kupę roboty.

*

Leśnictwo Bukowice stało się jego przekleństwem. Miało być cudownie, a skończyło się na tym, że został zupełnie sam.

- I to wszystko przez ten pieprzony las – mruknął do siebie, rozglądając się wokół.

Kiedy Jacek Bończyk został podleśniczym, myślał, że los się wreszcie do niego uśmiechnął. Mieszkanie u teściów, którzy nieustannie wypominali mu ten fakt, było na dłuższą metę nie do przyjęcia.

- Gdybyś znalazł sobie jakąś porządną pracę, a nie czekał aż się zwolni miejsce w lesie, to już dawno byście z Agatką mieszkali na swoim – powtarzali niemalże codziennie, gdy tylko im podpadł. Przy czym podpadał na każdym kroku. A to, że zbyt długo siedział w ubikacji, a to znowu, że zapomniał czegoś z listyzakupów…

Czasami miał już tego wszystkiego dosyć, ale nie po to kończył szkołę leśną, żeby teraz rezygnować ze swoich planów. Praca w lesie była jego marzeniem, lecz teściowie nie bardzo chcieli go wspomóc w jego realizacji. Dla nich najlepiej by było, gdyby znalazł sobie pracę przy produkcji profili aluminiowych w zakładzie zatrudniającym większość młodych, którzy nie wyjechali z Zalesia. Zwłaszcza że teść był tam szefem zmiany, więc mógł mu załatwić etat. Niestety Jacek nie zamierzał korzystać z takiej rekomendacji. Nie tylko dlatego, że chciał wszystko osiągnąć samodzielnie, ale też dlatego, że nie planował marnować życia przy prasie do obróbki aluminium.

Najgorsze w tym wszystkim było to, że żona nie popierała go w jego działaniach. Czasami miał wrażenie, jakby Agata w ogóle nie dostrzegała tego problemu. Spełniała się zawodowo jako nauczycielka angielskiego i nic więcej ją nie obchodziło. Do południa siedziała w szkole, a wieczorami udzielała korepetycji w jednym z dwóch pokojów, które odstąpili im jej rodzice. Później wskakiwała pod kołdrę i z góry zapowiadając, że jest bardzo zmęczona, natychmiast zasypiała.

A kiedyś było zupełnie inaczej. Poznali się w liceum i od razu się w sobie zakochali. Byli młodzi, zwariowani i nie widzieli świata poza sobą. W czasach szkolnych byli nierozłączni, lecz po maturze nastąpił prawdziwy sprawdzian dla ich miłości. Agata wyjechała do Bydgoszczy studiować anglistykę, a on rozpoczął naukę w Technikum Leśnym w Tucholi. Specjalnie wybrał to miejsce, żeby być bliżej Agaty, ale i tak czasu mieli zaledwie na dwa, trzy spotkania w miesiącu. Wykorzystywali je do granic możliwości, rozmawiając, pijąc i oczywiście kochając się do upadłego. W wakacje pakowali plecaki i wyjeżdżali w Polskę autostopem. Tam, dokąd dojechali, rozbijali namiot i cieszyli się beztroskim życiem.

Na jednym z takich wakacyjnych wypadów Bończyk postanowił się oświadczyć Agacie, a ona powiedziała „tak". Wzięli ślub dosyć szybko, bo i na co mieli czekać, choć rodzicom Agaty nie bardzo to się podobało. Jacka takie problemy nie dotyczyły. Jego rodzice zginęli w wypadku samochodowym, gdy miał dwanaście lat. Od tego czasu mieszkał u ciotki, która tylko czekała, aż chłopak dorośnie i wreszcie się od niejwyprowadzi.

Po studiach przyszło niestety normalne życie. Skończyły się wakacyjne wypady i trzeba było zejść na ziemię. Byli małżeństwem, a nie mieli własnych czterech ścian. Jacek liczył, że szybciej znajdzie sobie pracę, ale wszystko się przeciągało. W Nadleśnictwie Zalesie nie było etatów, a on nawet nie myślał o pracy w innym powiecie. Robił to dla Agaty, która zatrudniła się w jednej z tutejszych podstawówek, choć posada w innych nadleśnictwach była na wyciągnięcieręki.

- Twoi rodzice mogli mieć to na uwadze, kiedy mnie codziennie gnoili. – Jacek wyjął z kieszeni kurtki małą flaszkę Soplicy i pociągnął łyk. Odpalił papierosa i przymknął oczy.

Kiedy wreszcie zwolniło się miejsce w leśnictwie Bukowice, nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. Dostał etat podleśniczego, całkiem dobrą pensję i dom z trzema pokojami i poddaszem. Problem polegał na tym, że podleśniczówka stała głęboko w lesie, co nie spodobało się Agacie.

- A co my jak jakieś zwierzęta mamy żyć?

- Cisza, spokój, zobacz jak tu pięknie – przekonywał swoją żonę. – Będziemy mogli na golasa ganiać się po podwórku.

Ostatni argument nie zrobił na Agacie wrażenia i wtedy właśnie zrozumiał, że ma do czynienia z zupełnie inną dziewczyną. Już nie tak zwariowaną jak kiedyś, ale ułożoną i w pełni gotową do dorosłego życia.

- A jak ja mam do pracy dojeżdżać? – Nie odpuszczała.

Postanowił być równie dorosły jak ona. Wziął pożyczkę i kupił Agacie samochód. Może i dwunastoletnie audi nie było jej wymarzonym środkiem transportu, ale żeby przejechać kilkanaście kilometrów do Zalesia, nadawało się znakomicie. Dla niego wystarczyło tylko na malucha. Auto od dawna powinno być zezłomowane, ale i on musiał czymś jeździć po lesie. Na ubezpieczenie i przegląd już zabrakło.

- Wszystko bym dla ciebie zrobił. – Jacek pociągnął kolejny łyk z buteleczki.

Krótko po przeprowadzce zaczęło się psuć. Agata miała nieustanne pretensje o to, że są tak daleko od ludzi, a ich jedyną rozrywką jest oglądanie telewizji. Jacek starał się walczyć o ten związek, co weekend wymyślając inne atrakcje. A to wyjechali do kina, skoczyli na rowery czy do knajpy, lecz widział w oczach Agaty, że to nie rozwiązuje jej problemów. Jego żona męczyła się w lesie i nic nie mogło tego zmienić. Wkrótce ich życie zaczęło wyglądać tak samo jak wtedy, gdy mieszkali u teściów. Agata do południa była w pracy, wieczorami udzielała korepetycji u rodziców, a później wracała do domu i kładła się spać, informując męża, że jest bardzo zmęczona.

Z czasem Jacek przeniósł się na kanapę w salonie, lecz Agata nawet na to nie zareagowała. Przez dwa lata mijali się w domu, rzadko rozmawiając, a najczęściej się kłócąc. W końcu oboje nie wytrzymali. Wybuchła awantura, po której Agata zabrała swoje rzeczy i uciekła do rodziców. A Jacek został sam w swoim wymarzonym miejscu na ziemi.

- Ale teraz się zmieni, wszystko się zmieni – otworzył oczy i wysiadł z malucha. Odszedł kilka kroków, rozpiął rozporek i opróżnił pęcherz, który z każdą sekundą oczekiwania dokuczał mu coraz mocniej. Po wszystkim przysiadł na masce samochodu. Opróżnił butelkę i wyrzucił ją pomiędzy drzewa. W zasadzie jako służba leśna nie powinien tak postępować, ale aktualnie miał to głęboko w dupie. Wkrótce pożegna się z tym pieprzonym lasem, więc nie zamierzał się przejmować takimi drobnostkami.

Nie chciał być już podleśniczym i choć nie wiedział jeszcze, co mógłby robić innego, to najbliższą przyszłość miał zaplanowaną. Zdobędzie dużo kasy, odejdzie z pracy, i wtedy pomiędzy nim a Agatą na pewno się ułoży. Wszystko dzięki temu, że na jego drodze pojawił się ten typek o ksywce Szybki. To on zaproponował układ, dzięki któremu podleśniczy mógł nieźle zarobić. Jacek zgodził się bez wahania i tym sposobem stał się członkiem grupy Szybkiego.

Zadania, jakie miał do zrobienia, były w zasadzie dosyć proste. Co więcej - podleśniczy mógł je wykonywać w godzinach swojej pracy. W sumie to musiał się tym zająć w godzinach swojej pracy, bo wtedy nie wzbudzał żadnych podejrzeń. Szybki dostarczał mu leśną mapę z zaznaczonymi miejscami, w których znajdowały się mygły, a podleśniczy miał go tam doprowadzić. Dodatkowo kilka razy jeszcze pojeździł po lesie razem z jednym z osiłków o imieniu Mirek, żeby ten zapamiętał sobie miejsca, w których mieli się spotykać. Za pierwszym razem poszło bez najmniejszych kłopotów. Szybki z Mirkiem pojawili się jedną ciężarówką w umówionym miejscu, skąd Jacek podprowadził ich do mygły. Zabrali towar i zniknęli, a jemu wpadła do kieszeni całkiem spora sumka. Podleśniczy nie wnikał, skąd mieli samochód. Później dowiedział się, że go ukradli, a po akcji porzucili.

Tym razem było trochę inaczej, bo mieli zapakować trzy ciężarówki. Dodatkowo musiał jeszcze obwieźć Mirka po tych terenach tak, żeby najpierw mógł trafić do firmy transportowej Andrzejewicza, który jako jedyny w okolicy dysponował tyloma autami, a później stamtąd w umówione miejsce. To zajęło kilka dni. Doszło mu więcej roboty, a poza tym wywozili nie jedną ciężarówkę, a trzy. Dlatego też i jego wynagrodzenie powinno być trzykrotnie większe. Dzięki temu w jedną noc mógł zarobić prawie dwie swoje pensje, więc nie zamierzał dać się sfrajerować.

Gdzieś z oddali dobiegł go cichy warkot silników. Szybki ze swoimi chłopakami już zmierzał w jego stronę. Za chwilę pojawią się tutaj trzy ciężarówki, a on zrobi kolejny krok ku lepszej przyszłości i odzyskaniu Agaty.

*

Jechali przez las, który Mateuszowi wszędzie wydawał się taki sam. Zastanawiało go, jak kierujący ciężarówką Mirek rozpoznaje drogę, w którą ma skręcić. Miał tylko nadzieję, że nie robił tego intuicyjnie. Gdyby się zgubili, to nie dość, że cały plan wziąłby w łeb, to jeszcze Stary najprawdopodobniej by ich wszystkich pozabijał.

- Daleko jeszcze? – zapytał.

- Kawałek – bąknął Mirek, nie odrywając wzroku od drogi.

Ta odpowiedź sprawiła, że Mateusz zaczął nerwowo podrygiwać nogą. Powoli zaczynało go wszystko drażnić. Jechali niepewnie i powoli, a w ciężarówce było dla niego zbyt głośno. Otaczały ich drzewa i gdy próbował coś wypatrzyć przed sobą, widział jedynie piaskową drogę rozświetloną reflektorami. Był bezradny, a taka sytuacja sprawiała, że czuł się coraz bardziej poirytowany.

Mateusz był stworzony do działania. Zresztą jego ksywka wiele tłumaczyła w tym względzie. Koledzy mówili, że ma bardzo krótki lont, po czym zaraz dodawali, że w zasadzie to on w ogóle nie ma lontu. Wybucha natychmiast. Dlatego, mimo że był prawą ręką szefa i nie musiał tego robić, on i tak nie odpuszczał żadnej akcji. I nie miało znaczenia, czy było to coś poważnego jak w tym przypadku, czy zwyczajne spuszczenie komuś łomotu za to, że na czas nie zapłacił daniny. Szybki uwielbiał, jak coś się działo, i nie wyobrażał sobie, że mógłby z tegozrezygnować.

- Jest! – zawołał kierowca i wskazał przed siebie.

Faktycznie kilkadziesiąt metrów przed nimi stał czerwony maluch, raz po raz dając im znaki światłami.

- No to jesteśmy w domu – odetchnął Mateusz.

- Tylko że najgorsze dopiero przed nami.

Szybki wiedział, że Mirek ma na myśli załadunek drewna. Plan Starego był dobry, ale nie brał pod uwagę tego, że chłopaki w ogóle nie są przygotowani do takiej akcji. Pobić kogoś, czy ukraść samochód, to była dla nich bułka z masłem, ale w tym przypadku problemy zaczynały się już w momencie kierowania ciężarówkami. Lewicki żeby ogarnąć jakoś pomysł szefa, zapisał trzech swoich ludzi na kurs prawa jazdy dla ciężarówki z naczepą. Stary na początku się śmiał, twierdząc, że po co im prawko, skoro drewno będą wozić po nocach, a jak zatrzyma ich policja, to i tak nic już im nie pomoże. W końcu jednak zrozumiał, w czym rzecz. Szybkiemu nie chodziło o uprawnienia, tylko o to, że jedynie na kursach mogli nauczyć się jeździć takim sprzętem. Dodatkowo trzeba było jeszcze zapisać Mirka na naukę obsługi hydraulicznego dźwigu samochodowego, zwanego HDS-em. Ktoś musiał w końcu to dziadostwo zapakować na ciężarówki.

Tym sposobem, w planie Starego, Wojtczak zaczął odgrywać niemalże najważniejszą rolę. Nie dość, że potrafił prowadzić ciężarówkę, to jeszcze jako jedyny wiedział, jak obsługiwać dźwig. Za pierwszym razem nie szło mu najlepiej i załadunek zajął im zdecydowanie zbyt dużo czasu. Tym razem Lewicki liczył, że Mirkowi pójdzie lepiej, bo nie mogli pozwolić sobie na spędzenie w lesie całej nocy. Jak zastanie ich dzień, to już stąd nie wyjadą i najlepszym rozwiązaniem będzie porzucenie ciężarówek i ucieczka. A na to nie mogli sobie pozwolić.

Czerwony maluch zawrócił i ruszył przed siebie, wskazując im drogę. Jechali tak kilkanaście minut. Wreszcie prowadzące ich auto zatrzymało się i wysiadł z niego podleśniczy. Ręką wskazał im leżącą nieopodal drogi mygłę.

- Ja pierdolę – jęknął wyraźnie zdenerwowany Wojtczak.

- Nie przejmuj się, dasz radę.

Mateusz próbował pocieszyć kolegę, ale sam był równie zdenerwowany. Patrząc na stos drewna, w którym każdy kloc miał co najmniej dziesięć metrów długości i ponad dwadzieścia centymetrów grubości, przeklinał w myślach Starego i jego pomysł. Pocieszał się jedynie tym, że najgorszą robotę do wykonania ma Mirek, a nie on. Poklepał kolegę po ramieniu i wyskoczył z ciężarówki.

- Możecie ładować – stwierdził na powitanie podleśniczy.

- No dzięki, kurwa – zaśmiał się Szybki. – Bez twojego pozwolenia, Jacenty, to ani rusz.

Bończyk nie zareagował na tę uwagę. Zapalił papierosa. Odszedł na bezpieczną odległość i oparł się o malucha. Obserwował, jak złodzieje przygotowują się do załadunku.

Mateusz stanął na środku drogi i ruchami rąk zaczął podprowadzać pierwszą ciężarówkę. Gdy znalazła się dokładnie na wysokości mygły, kierowca wcisnął hamulec i zaciągnął ręczny, ale nie zgasił silnika. Po chwili po obu stronach wysunęły się wsporniki mające ustabilizować samochód podczas załadunku. Gdy metalowe podpory wbiły się w podłoże, z kabiny wyskoczył Mirek. Na tym rola Szybkiego właściwie się kończyła. Teraz mógł jedynie obserwować poczynania kolegi.

Wojtczak wdrapał się na dźwig i rozłożył plastikowe krzesełko. Jego ruchy były pewne. W niczym nie zdradzał się, że to dopiero drugi prawdziwy załadunek w jego życiu. Gdyby Mateusz o tym nie wiedział, uznałby go za doświadczonego pracownika firmy transportującej drewno.

- Jak nam się kiedyś noga powinie, to bez problemu znajdzie sobie robotę, co nie?! – Szybki podszedł do podleśniczego z uśmiechem. Ten przytaknął tylko ruchem głowy.

- Co? Jakiś małomówny jesteś?

Jacek przełknął głośno ślinę.

- Chciałem wiedzieć, jak się dzisiaj rozliczymy?

- No jak? Tak samo jak ostatnio.

Zza ciężarówki Mirka błysnęły długie światła. To był znak, że Wojtczak odpalił w swoim dźwigu reflektor mający pomagać przy załadunku po zmroku. W zasadzie każdy HDS był w to wyposażony, bo legalne transporty zazwyczaj odbywały się we wczesnych godzinach rannych, kiedy było jeszcze ciemno. Tylko że wtedy z każdą minutą się przejaśniało, a teraz z każdą minutą stawało się coraz ciemniej. Dlatego też kierowca ciężarówki stojącej za samochodem Mirka odpalił długie światła, żeby choć w jakimś stopniu ułatwić mu pracę.

Wojtczak położył ręce na dźwigniach i zastygł na chwilę. Tak jakby przypominał sobie, od czego trzeba zacząć. Wreszcie ramię chwytaka drgnęło. Żelazne kleszcze uniosły się, po czym mocno szarpnęły, kołysząc się na wszystkie strony. Mirek odczekał, aż się ustabilizowały. Przetarł ręką spocone czoło i ponownie położył ręce na dźwigniach. Tym razem wykonał wszystko z dokładnością wykwalifikowanego pracownika. Ramię dźwigu powoli wyprostowało się i zawisło nad stosem. Chwytak otworzył swoje metalowe szczęki, opuścił się i mocno zakleszczył na jednym balu. Długi pień powędrował do góry, po czym na tyle delikatnie, na ile pozwalała jego objętość i waga, spoczął na naczepie. Mirek uśmiechnął się tryumfalnie i ponownie skierował chwytak w stronę mygły.

Dość szybko i sprawnie Wojtczak zapakował wszystkie bale. Mateusz był zadowolony, bo dawało im to pewien zapas czasowy. Co oczywiście nie znaczyło, że mogą sobie poluzować. Wręcz przeciwnie, nie wolno spocząć na laurach, bo przed nimi było jeszcze sporo roboty.

- Dobra, prowadź dalej – zakomenderował i nie czekając na reakcję podleśniczego, pobiegł w stronę szoferki. Jacek stał jeszcze chwilę, tłumiąc w sobie złość, jaka w nim powstała, gdy usłyszał, że ten transport będzie rozliczony tak, jak poprzedni. Nie zamierzał odpuszczać, ale postanowił, że rozmówi się z Szybkim, jak skończą cały załadunek. Będzie miał wtedy kartę przetargową w postaci wyprowadzenia ich z lasu.

Z kolejnymi mygłami nie poszło już tak sprawnie, ale Mateusz i tak był zadowolony. Po dwóch godzinach ciężarówki zostały załadowane, a oni wyrobili się w czasie. Dlatego zarządził krótką przerwę. Chciał, żeby chłopaki trochę odpoczęli, a zwłaszcza Mirek, który wyglądał na zmęczonego. Na pewno z czasem dojdzie do takiej wprawy, że załadowanie trzech ciężarówek nie będzie dla niego problemem, ale patrząc na swojego kolegę Szybki zaczął zastanawiać się, czy wcześniej i tak nie powinien wyszkolić jeszcze kogoś do obsługi chwytaka. W końcu nie wiadomo, jak długo szef zechce ciągnąć ten interes.

Silniki ciężarówek umilkły, a chłopaki stanęli w grupie i zaczęli rozmawiać na błahe tematy. Zasyczały otwierane puszki z napojami energetycznymi. Niektórzy wyciągnęli kanapki, ktoś zapalił papierosa.

- Musimy porozmawiać – odezwał się Bończyk, odciągając Szybkiego na bok.

- O co chodzi?

Jacek wciągnął mocno powietrze i na jednym wydechu wyrzucił z siebie formułkę, którą już wcześniej przygotował.

- Uważam, że skoro teraz przyjechały trzy ciężarówki, to i kasa dla mnie powinna być trzykrotnie większa.

Mateusz otworzył szerzej oczy i popatrzył na niego z zaskoczeniem. Różnych problemów mógł się spodziewać, lecz nie tego, że podleśniczy tak szybko zacznie stawiać warunki. Owszem, bez niego by sobie nie poradzili, ale bez przesady. Po pierwsze nie był jedynym, który chciał sobie dorobić, a po drugie on miał tylko wykonywać ich polecenia. To szef decydował, ile dostanie i czy w ogóle cokolwiek dostanie. Szybki nie mógł puścić takiej bezczelności płazem. Podleśniczy najwyraźniej się zagalopował, więc trzeba było jak najszybciej doprowadzić go do pionu.

- Czy cię, kurwa, pojebało? Ty myślisz, że kim ty jesteś?

Bończyk był przygotowany na taki obrót sprawy. Wiedział, z kim ma do czynienia i zdawał sobie sprawę z tego, co mu grozi za takie zachowanie. Podczas załadunku wielokrotnie odbył tę rozmowę w swojej głowie i stwierdził, że nie pozostaje mu nic innego, jak uświadomić Szybkiemu, jak ważną rolę w tym wszystkim odgrywa.

- Gościem, bez którego nie wyjedziecie z tego lasu – stwierdził krótko, starając się, aby jego głos zabrzmiał jak najbardziej pewnie.

Lewicki w pierwszej chwili chciał zareagować tak, jak reagował zawsze, gdy ktoś mu się stawiał. Po prostu obić podleśniczemu gębę. Spuścić mu taki łomot, żeby zapamiętał, że z nim się nie zadziera. W porę się jednak powstrzymał. Doszedł do wniosku, że zdecydowanie lepszym rozwiązaniem będzie zrobić to, jak już Jacek wyprowadzi ich z tego cholernego lasu. Lecz nie zamierzał tak łatwo odpuszczać.

- A ja myślę, że damy sobie jakoś radę. Najwyżej wrócimy tą samą drogą. Mirek ma dobrą orientację w terenie, więc to ogarnie.

Bończyk i na taką odpowiedź był przygotowany. Mimo że jego największy argument został mu wtrącony z ręki, miał jeszcze w zanadrzu prawdziwą petardę. Bał się, lecz musiał postawić wszystko na jedną kartę i zaryzykować.

- Zanim stąd się wydostaniecie, ja pogadam z policją. Na głównej już będą na was czekali.

Mateusz zaklął w myślach i, po czym splunął pod nogi podleśniczego.

- Rozumiem, że to była odpowiedź. – Jacek uśmiechnął się, choć kąciki ust drgały mu ze zdenerwowania. – W takim razie radźcie sobie sami, powodzenia.

Podleśniczy odwrócił się i ruszył w stronę swojego malucha. Zagrał vabanque, lecz wiedział, że to mu się opłaci. Szedł powoli, czekając, aż usłyszy od Szybkiego propozycję dogadania się.

Mateusz doskoczył do niego. Jedną ręką chwycił za czoło, a drugą za szczękę. Błyskawicznie szarpnął głową podleśniczego, wkładając w to nie tylko całą swoją siłę, ale i złość. Chrupnął przerywany rdzeń kręgowy, a ciało Bończyka bezwładnie osunęło się na ziemię.

Reszta chłopaków, widząc jakieś zamieszanie, natychmiast pojawiła się obok Szybkiego. Stanęli wkoło, przyglądając się ciału podleśniczego. Wojtczak przyklęknął i przyłożył palce do szyi Jacka. Nie wyczuł żadnego drgania. Spojrzał na Szybkiego i pokiwał przecząco głową.

- Ja pierdolę, i co teraz?

Mateusz sklął w myślach szefa. Zaplanować wszystko siedząc za biurkiem było łatwo, ale później to wykonać, to już była zupełnie inna sprawa.

- Z podleśniczym nie będzie problemów, bo dostanie swoją działkę – zadźwięczały mu w głowie słowa Starego. Wtedy wszystko wydawało się w miarę proste. Tylko nikt nie wziął pod uwagę, że podleśniczy zacznie się stawiać. W ogóle miał wrażenie, że plan szefa nie zakładał, by cokolwiek mogło pójść nie tak. Ale niestety poszło i teraz to on musiał się tym wszystkim zająć.

- No nic, trzeba będzie tutaj posprzątać.

*

Nie mógł znieść spojrzenia żony, ale wiedział też, że nie może przed nim uciekać. W oczach Beaty wściekłość mieszała się z pretensją, bezradnością i załamaniem. Nie miał wątpliwości, że obwiniała za wszystko tylko jego. Jak gdyby to on sprowadził do domu bandytów, którzy porwali im córkę.

Dla Władysława Andrzejewicza ta noc była największym koszmarem w życiu. Takie coś mogło się wydarzyć gdzieś za granicą, najpewniej w Stanach Zjednoczonych, ale na pewno nie w Polsce i to jeszcze głęboko w lesie. Bandytów do tej pory widział jedynie w filmach, a teraz zobaczył, jak to wszystko wygląda w rzeczywistości.

Kiedy ktoś późnym wieczorem zadzwonił na domofon, w żadnym wypadku nie wydało mu się to podejrzane. Owszem, rzadko się to zdarzało, bo do najbliższej wsi było kilka kilometrów i nikt raczej tutaj przez przypadek nie mógł się znaleźć. A jeśli nie zabłądził, to znaczyło, że ktoś miał jakiś interes do załatwienia i zjawił się u niego celowo.

- Kogo do cholery niesie? – zareagował, gdy rozległ się dźwięk domofonu.

Psy ujadały z wściekłością już od kilku minut, ale nie przywiązywał do tego uwagi. Jako ochrona podwórka były wyczulone na wszystko, więc wystarczyło, żeby zwietrzyły jakąś zwierzynę i już rozpoczynałyjazgot.

Oglądali właśnie western z Clintem Eastwoodem. Żona rozłożona pod kocem na szezlongu kanapy narożnej, a on w swoim ulubionym fotelu. Na piętrze, w pokoju dziecięcym, spała ich sześcioletnia córka.

Beata chrupała chipsy zbożowe, twierdząc, że to ohydztwo jest i zdrowe, i smaczne zarazem. Andrzejewicz nie przepadał za chipsami w ogóle. Lubił whisky z colą, uważając, że to może mniej zdrowe, ale za to dwa razy smaczniejsze. Oczywiście żona nie podzielała jego poglądu i kilkukrotnie doszło pomiędzy nimi do kłótni na ten temat. Władysław tłumaczył jej, że jest przedsiębiorcą, a ci w Polsce od niedawna szumnie nazywani są biznesmenami. Dlatego też, dbając o swój prestiż, nie może popijać zwykłego piwa przed telewizorem jak jego pracownicy, tylko musi delektować się napojami z wyższej półki. Po whisky jeździł do monopolowego w Zalesiu, ale colę kupował w sklepiku w sąsiedniej wsi, gdzie zawsze powtarzał, do czego jej potrzebuje. Ot tak, dla zasady, żeby miejscowi wiedzieli, że on i jego rodzina są ponad innymi.

W sumie nie było to konieczne, bo mieszkańcy okolicznych wiosek dobrze wiedzieli, że Andrzejewicz jest bogaty. Najpierw założył Zakład Usług Leśnych, który wygrywał wszystkie przetargi w nadleśnictwie. Wiodło mu się bardzo dobrze, miał sporo maszyn i zatrudniał kilkanaście osób. I tak mogłoby być do dzisiaj, gdyby nie niespodziewana zmiana na stanowisku nadleśniczego. Przyszedł ktoś nowy i okazało się, że oferty przedstawiane przez Władysława nie były już tak atrakcyjne. Układ z kimś innym pozbawił go zarobku. Ale Andrzejewicz nie należał do ludzi, którzy się szybko załamywali. Sprzedał wszystkie maszyny i zwolnił ludzi. Zaciągnął dodatkowo niewielki kredyt i zainwestował w trzy ciężarówki do przewozu drewna dłużycowego. Wykorzystując znajomości z właścicielami tartaków, założył firmę transportową.

Po krótkim czasie ze spokojem mógł uznać, że to był strzał w dziesiątkę. Zatrudniał tylko trzech ludzi, a przede wszystkim nie miał nad sobą nikogo, kto mógłby zakwestionować jakość wykonywanych usług. Nie miał też już bezpośredniego kontaktu z przemądrzałymi podleśniczymi, którzy zazwyczaj nadzorowali wszelkie prace w lesie. Nie musiał też bać się o życie czy zdrowie swoich pracowników, bo prawdopodobieństwo wypadku przy załadunku lub transporcie drewna było zdecydowanie mniejsze niż na przykład przy wycince czy układaniu stosów. Teraz interesowało go jedynie to, żeby towar dotarł z jednego punktu do drugiego, a na koniec miesiąca odpowiednia kwota wpłynęła na konto. Tak, to było zdecydowanie mniej stresujące zajęcie niż wcześniej. Dlatego zupełnie wyluzowany mógł przesiadywać wieczorami przed telewizorem, popijając swoje ulubione drinki.

Niestety wszystko się zmieniło w ten jeden, przeklęty wieczór, kiedy wyszedł przed dom sprawdzić, na kogo ujadały psy. Za furtką dostrzegł dwóch mężczyzn. W ciemności nie widział ich twarzy, ale na pewno nie byli tutejsi. Nikt z mieszkańców okolicznych wiosek nie przypominał swoją posturą stadionowych chuliganów. Niczego jednak nie podejrzewając, zamknął szczekające psy w kojcu, a po chwili ujrzał wycelowany w siebie pistolet.

Sytuacja była tak nierealna, że na początku zupełnie nie chciał w nią uwierzyć. Bo jak to tak? Tutaj, gdzie się wszyscy znają, pojawiają się nagle bandyci wymachujący bronią? Nie, takie coś nie miało prawa się wydarzyć. Lecz kiedy mężczyźni weszli na podwórko, w końcu zrozumiał, że to jednak nie jest film. To działo się naprawdę, a on i jego rodzina zostali ofiarami bandyckiego napadu.

Najpierw pomyślał o żonie i dziecku. Rzucił się do ucieczki. Jeśli udałoby mu się dotrzeć do domu i zabarykadować drzwi, zyskałby kilkanaście cennych sekund. Zanim bandyci wdarliby się do domu, być może zdążyłby zadzwonić na policję, a żona z córką zdołałby uciec na strych. Być może by im odpuścili, zajmując się jedynie splądrowaniem domu. Wzięliby te cholerne ciężarówki, o których pożyczeniu wspominali przy furtce i daliby im spokój. Teraz liczyło się tylko życie jego rodziny.

Nie zdążył. W progu swojego domu ujrzał kolejnych dwóch mężczyzn w kominiarkach. Kilka sekund później usłyszał najbardziej zatrważający odgłos w życiu. Krzyk i płacz najważniejszych dla niego kobiet. Bez namysłu rzucił się na osiłków blokujących przejście, lecz po chwili niespodziewanie pociemniało mu w oczach i osunął się nieprzytomny na ziemię.

Kiedy odzyskał świadomość, poczuł ogromny ból głowy. Niewątpliwie musiał oberwać czymś ciężkim. Leżał na podłodze w salonie ze skrępowanymi za plecami rękoma. Naprzeciwko w fotelu siedziała Beata tuląca pochlipującą córeczkę.

- Nic wam nie zrobili?

Spróbował się podnieść. Mimo rozdzierającego głowę bólu, oparł się policzkiem o podłogę, podsunął kolana i dźwignął do góry. Wszystko wokół wirowało, czuł, że zaraz najzwyczajniej w świecie zwymiotuje. Starał się tym jednak nie przejmować. Wiedział, że nie uda mu się stanąć, więc na kolanach ruszył w stronę żony i córki.

- Nic wam nie zrobili?

- Panie Andrzejewicz, nie jesteśmy przecież bandytami. Jak mielibyśmy skrzywdzić tak urocze kobiety.

Najpierw usłyszał męski głos, a chwilę potem jakaś postać zagrodziła mu drogę. Z trudem uniósł głowę. Stał przed nim wysoki, dobrze zbudowany chłopak, który przypatrywał mu się z góry. Miał na głowię kominiarkę, ale Władysław przysiągłby, że jego usta rozchylone są w uśmiechu.

- Jeśli je choć tknęliście, to was wszystkich pozabijam, skurwysyny!

- Po pierwsze, w pańskiej sytuacji groźby raczej są nie na miejscu – odezwał się bandyta, a ton jego głosu zmienił się nagle z przyjaznego na rozkazujący. – Po drugie, dobrze, że się pan ocknął, bo nie możemy już dłużej czekać. A po trzecie, musi mnie pan teraz uważnie wysłuchać i dokładnie zastosować się do tego, co powiem.

Władysław doskonale zdawał sobie sprawę ze swojego położenia. Lecz nie zamierzał pokazać temu chłystkowi, że jego groźby robią na nim jakiekolwiek wrażenie. Wściekłość buzowała w nim do granic możliwości, ale ze skrępowanymi rękoma nie mógł zaatakować przeciwnika. Jedyne, co mu przyszło do głowy, to go opluć.

Bandyta przetarł rękawem sportowej bluzy ślinę ze spodni, po czym wymierzył Andrzejewiczowi solidnego kopniaka prosto w klatkę piersiową. Właściciel firmy transportowej poleciał do tyłu, upadł na podłogę i zaczął się krztusić. Jego żona mocniej przytuliła córeczkę i krzyknęła z przerażenia, lecz natychmiast umilkła pod karcącym spojrzeniem bandyty.

- No to może teraz będzie ci łatwiej słuchać. Pożyczamy twoje ciężarówki, a ty czekasz grzecznie, aż je oddamy. Żeby nic głupiego nie przyszło ci do głowy, pożyczymy sobie też twoją córeczkę.

Władysław chciał zaprotestować, ale uderzenie było na tyle silne, że cały czas nie mógł złapać oddechu.

- To będzie taka gwarancja naszej umowy – wyjaśnił bandyta. – Oczywiście zwrócimy nieuszkodzone. I córkę i ciężarówki. Gdzie masz kluczyki?

- Błagam, nie róbcie jej krzywdy, nie zabierajcie nam córki – jęknął Władysław, gdy tylko doszedł do siebie. – Kluczki są na tamtej komodzie.

Wzrok bandyty powędrował w stronę dębowego mebla wskazanego ruchem podbródka przerażonego gospodarza.

- No i od razu lepiej nam się gada, co nie? No dobra, nie ma co tracić więcej czasu, skoro wszystko mamy już ustalone.

Bandyta zgarnął z komody kluczyki i podszedł do Beaty.

- Poproszę ze mną – powiedział, wyciągając rękę w stronę dziewczynki.

Kobieta zacisnęła dłonie na ramionach córeczki, która się rozpłakała. Władysław przewrócił się na brzuch i zaczął pospiesznie pełznąć w ich stronę. Bandyta objął dziewczynkę wpół i mocnym ruchem wyszarpnął z objęć matki. Beata zerwała się z fotela, ale napastnik nie przejął się atakiem drobnej kobiety. Trzymając w jednej ręce piszczące i wierzgające dziecko, drugą na odlew uderzył Beatę w twarz.

- Zostaw ją, ty skurwysynie – warknął Władysław, widząc jak jego żona upada z powrotem na fotel.

Bandyta nie zwracał na niego uwagi. Poprawił chwyt na dziewczynce, jakby była workiem, który musiał gdzieś przenieść, i wyszedł z domu.

Beata chciała za nimi biec, ale gdy tylko się podniosła, nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Upadła obok swojego męża.

- Rozwiąż mnie szybko! – rozkazał Władysław. Nie liczyło się dla niego, że zamroczona uderzeniem Beata nie bardzo wiedziała, co się wokół niej działo. Najważniejsza w tej chwili była ich córeczka. A żeby ją ratować, musiał mieć wolne ręce.

- Słyszysz mnie do kurwy nędzy?! – wrzasnął na żonę. – Leć do kuchni po nóż i przetnij mi te cholerne sznury!

Miał nadzieję, że proste polecenia łatwiej dotrą do będącej w szoku żony. I tak też się stało. Beata przetarła łzy, podniosła się i wybiegła z pokoju. Wróciła, trzymając w ręku kuchenny nóż.

- Bardzo dobrze – pochwalił ją Andrzejewicz – a teraz mnie uwolnij.

- A Boże, o Boże, co oni zrobią naszej Zosi? – jęczała kobieta, próbując rozciąć mu więzy.

Władysław nie zważał na to, że kilkukrotnie przejechała mu ostrzem po nadgarstkach, rozcinając skórę.

- Szybciej, szybciej – ponaglał ją, chcąc jak najprędzej ruszyć za bandytami w pościg. Gdy w końcu więzy puściły, zerwał się na nogi i wybiegł z domu.

Psy nadal ujadały jak wściekłe. Pomiędzy ich szczekaniem dało się słyszeć warkot oddalających się ciężarówek. Władysław natychmiast rzucił się do swojego samochodu.

- Kurwa mać! – zaklął, waląc dłonią w maskę, gdy ujrzał, że jego terenowe suzuki ma poprzebijane wszystkie koła.

Dyszał przez chwilę z wściekłości, nie wiedząc, co zrobić, po czym pobiegł z powrotem do domu. Pamiętał przestrogę bandyty o tym, że nie ma robić nic głupiego, ale to zignorował. Porwano mu córkę, a on miał bezczynnie siedzieć i czekać, aż mu ją oddadzą? Nie, to było niemożliwe. Z takimi degeneratami nie wolno się układać. Dopadł do telefonu i uniósł słuchawkę. Mimo że jego córka była w rękach bandytów, musiał zawiadomić policję. Pospiesznie wybrał numer. Dopiero po chwili zorientował się, że w słuchawce nie było sygnału. Uderzył kilkukrotnie w widełki, ale to niepomogło.

- Odcięli kabel – jęknął zrezygnowany. Czując swoją bezradność, opadł na kolana i zaczął płakać. Nie mógł nic zrobić i to było najgorsze, co go spotkało w życiu. Zawsze sobie powtarzał, że jest gotów zginąć, żeby chronić swoją rodzinę, a teraz zawiódł na całej linii. Jego córka była w rękach jakichś bandytów, a on był bezradny. Jedyne, co mu przychodziło do głowy, to czekać w nadziei, że ten drań nie blefował.

Takiego rozwiązania nie dopuszczała jednak jego żona. Ruszyła na niego z pięściami. Nie bronił się.

- No zrób coś! – wrzeszczała, a kiedy opadła z sił, przyklęknęła obok niego i zaczęła płakać. Przytulił ją, lecz tylko na chwilę. Odsunęła się od niego, poczłapała do fotela i usiadła w nim, podciągając kolana pod brodę. Siedziała tak do rana, wpatrując się w niego wzrokiem pełnym pretensji.

Władysław po kilku godzinach zdołał się trochę otrząsnąć. Podniósł się, przetarł oczy i nalał sobie pełną szklankę whisky. Tym razem bez coli. Wypił ją niemal jednym haustem i pospiesznie napełnił naczynie ponownie. Ze szklanką w ręku podszedł do okna i wpatrywał się przed siebie. Nie miał pojęcia, jak długo to trwało, ale z tego odrętwienia nagle wyrwał go warkot silników.

Beata usłyszała je również. Zerwała się i podbiegła do okna, dokładnie w chwili, gdy przed dom zajeżdżały ich ciężarówki. Chciała wybiec, ale Władysław powstrzymał ją, chwytając za rękę.

- Zostań tutaj – odezwał się zachrypniętym głosem. – Oni są niebezpieczni.

Posłuchała go, choć miała głęboko w nosie, z kim ma do czynienia. Jeśli cokolwiek zrobili jej córeczce, to dopiero zobaczą, jak niebezpieczna może być matka.

Andrzejewicz wyszedł przed dom. Ciężko oddychał, zupełnie nie spodziewając się, co go może czekać. Ciężarówki zatrzymały się i z szoferek wyskoczyli kierowcy w kominiarkach. Bez słowa skierowali się do białego busa, który zaparkował nieopodal. Władysław powoli ruszył w stronę furtki. Nie dopuszczał do siebie myśli, że jego córce mogłoby się coś stać.

Mężczyźni otworzyli boczne drzwi busa i weszli do środka. Andrzejewicz przystanął i głośno przełknął ślinę.

- Gdzie jest Zosia? – jęknął cicho.

Nim drzwi się zasunęły, z samochodu wyskoczyła dziewczynka. Spojrzała przed siebie, a gdy ujrzała Władysława natychmiast puściła się biegiem w jego kierunku. Gospodarz nie zwracał już uwagi na busa. Dobiegł do córeczki i porwał ją w ramiona.

- Mój ty skarbie, nic ci się nie stało? – zapytał przez łzy, głaszcząc ją po główce i całując w policzki.

- Nic a nic, tatusiu.

Władysław nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. Odzyskali córkę całą i zdrową. Nie myślał o tym, jak takie przejścia mogą wpłynąć na jej psychikę, bo nie to było teraz najważniejsze. Liczyło się jedynie, że była z powrotem z nimi.

- Zosiu! – dobiegł ich krzyk zza pleców.

Dziewczynka wyswobodziła się z objęć Andrzejewicza i popędziła do matki. Ta zareagowała dokładnie tak samo jak on kilkanaście sekund wcześniej. Władysław uśmiechał się poprzez łzy.

- Tatusiu, muszę ci coś powiedzieć – odezwała się niespodziewanie Zosia.

Andrzejewicz podszedł bliżej i położył dłoń na jej głowie.

- Później, skarbie, później.

- Ale ci panowie powiedzieli, że to jest ważne.

Zamarł, bojąc się, co może usłyszeć. Zosia natychmiast wykorzystała jego wahanie jako przyzwolenie do podzielenia się tą istotną informacją.

- Oni powiedzieli, że jeszcze nas odwiedzą.

II

Właścicielka piskliwego jazgotu od dobrych kilku minut nie przejmowała się wczesną godziną. Najwyraźniej miała gdzieś sąsiadów i gościa, którego jej narzeczony przyjął do mieszkania prawie dwa tygodnie temu. Miarka się przebrała i właśnie dzisiaj postanowiła zrobić karczemną awanturę w nadziei, że niechciany przez nią lokator usłyszy to, co ma do powiedzenia, i wyciągnie odpowiednie wnioski. Niestety nie była na tyle odważna, by zrobić to osobiście, więc beształa swojego narzeczonego.

- Nie wiem, jak to zrobisz, ale masz się go pozbyć! Inaczej z nami koniec! – dziewczyna postawiła ostateczny warunek, po czym opuściła mieszkanie. Dla podkreślenia wagi swych słów i nastroju z wściekłością trzasnęła drzwiami.

Tomek Kubiak nie spał już od kilkunastu minut. Z uwagą przysłuchiwał się toczącej się za ścianą rozmowie, która z czasem przeszła w awanturę. Na początku z trudem wyłapywał poszczególne słowa, bo rozmówcy prawie szeptali. Po krótkiej chwili dziewczyna zaczęła przejmować inicjatywę, a jej głos stał się dominującym. Męski udzielał się już tylko niewyraźnymi mruknięciami, by zaraz zamilknąć całkowicie.

Współczuł swojemu przyjacielowi, Adamowi, i choć wiedział, że sprawa dotyczy jego osoby, nie zamierzał się wychylać z pokoju. Przynajmniej dopóki ta rozwścieczona harpia nie opuści mieszkania. Kiedy w końcu to nastąpiło, wciągnął spodnie i podkoszulek. Ostrożnie uchylił drzwi pokoju.

- Czysto? – zapytał, wychylając głowę i rozglądając się po kuchni.

Adam nie zareagował na żart. Stał z kubkiem kawy w ręku. Opierał się o kuchenny blat i bezwiednie patrzył za okno.

- Sorry stary, ale nie może tak dalej być – odezwał się, nie patrząc na kolegę.

Kubiak rozumiał jego podły nastrój i uciekające spojrzenie. Byli naprawdę dobrymi kumplami, a teraz Adam znalazł się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Musiał wybrać pomiędzy przyjaźnią a miłością.

Poznali się w podstawówce i jak się okazało byli, można powiedzieć, sąsiadami. Leśniczówkę Kubiaka od wioski Adama dzielił zaledwie kilometr. Bardzo szybko stali się niemal nierozłączni nie tylko w szkole, ale i poza nią. Leśna droga, którą ochoczo przemierzali, aby się razem bawić, w głównej mierze była wydeptana właśnie przez nich. Razem też uciekali z lekcji, pakowali się w przeróżne draki, a czekając na powrotny autobus, chodzili na szaber, ogołacając z owoców zaleskie ogródki działkowe. W liceum włóczyli się po dyskotekach i podrywali dziewczyny, nawet te, które były już zajęte. Wtedy też razem, ramię w ramię, stawali do walki na pięści z zazdrosnymi chłopakami. To mogła być przyjaźń na wieki, ale po maturze okazało się, że każdy z nich ma inny plan na życie. Adam zakochał się w Ewelinie i mimo że w opinii swojego przyjaciela był jeszcze gówniarzem, już planował z nią wspólną przyszłość. Zaczął też zaoczne studia, a w międzyczasie poszedł do pracy. Potrzebował jak najszybciej pieniędzy, by móc zamieszkać zEweliną.

W Zalesiu trudno było znaleźć pracę, pomijając miejsce, gdzie przyjmowano każdego. Drzwi zakładu produkcji profili aluminiowych zawsze stały otworem. Problem polegał na tym, że łatwiej było tam wejść niż wyjść. W wielu przypadkach praca była na wagę złota, więc jak już ktoś się tam zaczepił, zazwyczaj zostawał na dłużej. I tak praca sezonowa przeobrażała się w sposób zarabiania na całe życie. Wielu młodych ludzi tam utknęło, ale w gruncie rzeczy tylko dlatego, że tak wybrali. Robota przy obróbce metali była w miarę dobrze płatna, więc czego można było chcieć więcej? Single większość pensji przeznaczali na imprezowanie, a ludzie pokroju Adama oszczędzali i snuli plany na przyszłość, jak choćby wspólne życie ze swoją drugą połową.

Kubiak inaczej podchodził do życia. Nie chciało mu się pracować ani uczyć. Ciągnęło go w świat. Zamierzał podróżować, przeżywać przygody. Utknięcie w małym mieście ze stałą pracą, żoną i dwójką dzieci, to nie była jego wymarzona przyszłość. Niestety rodzice mieli inne plany, a z racji tego, że sam się nie utrzymywał, musiał zrobić to, co dla niego wymyślili. I tym sposobem po zdanej maturze trafił do szkoły leśnej. Ojciec Tomka chciał, by podtrzymał rodzinną tradycję i tak jak on został leśniczym. Poza tym, jak często podkreślał senior Kubiak, chłopak miałby łatwiej ze znalezieniem pracy w zawodzie, w którym dostaje się dodatkowe punkty za to, że ktoś z rodziny jest już pracownikiem Lasów Państwowych. Ojciec mógłby też szepnąć tu i ówdzie słówko, żeby mu pomóc. Ale najważniejsze dla rodziców było chyba to, że ich syn znalazłby pracę nie u jakiegoś prywaciarza, wyzyskiwacza, tylko na państwowej posadzie. Chcąc nie chcąc, Tomek ukończył szkołę leśną, odbębnił wojsko, a później roczny staż w nadleśnictwie. Ale zamiast zostać podleśniczym, postanowił wyjechać z kraju. To miała być największa przygoda jego życia i nigdy by nie przypuszczał, że po prawie dwóch latach będzie musiał wrócić do Zalesia. Jedyną osobą, która wtedy wyciągnęła do niego pomocną dłoń, był właśnie Adam.

Kubiak podszedł do szafki. Wyjął kubek i zaparzył sobie herbatę. Usiadł przy stole i upił nieduży łyk. Doskonale wiedział, że nadużył już gościnności Adama, ale naprawdę nie miał dokąd pójść. Jeśli go stąd wyrzucą, to zostanie bez dachu nad głową.

- To wszystko przez Ewelinę?

- Nie, stary, to nie przez nią. Po prostu nie możesz u nas cały czas mieszkać. My nie jesteśmy studentami, u których można bumelować, a ty nie robisz nic, żeby znaleźć sobie choćby pracę.

- Próbowałem – bąknął pod nosem usprawiedliwiająco Tomek.

Adam parsknął donośnym śmiechem i popatrzył wymownie na kolegę.

- No tak się starałeś, że aż dałeś brygadziście po gębie.

Zaraz po tym, jak Kubiak wprowadził się do Adama i Eweliny, jakiś stary znajomy załatwił mu pracę w Spółdzielni Inwalidów. Zatrudniano tam nie tylko inwalidów, ale również na umowę zlecenie przede wszystkim studentów zaocznych, którzy chcieli sobie dorobić. Mimo iż Tomek nie był studentem ani tym bardziej inwalidą, udało się go tam wkręcić. Praca nie była ciężka, ale na pewno nużąca. Siedziało się przy wtryskarce i odbierało to, co z niej wyskoczyło. Czyli w zależności od tego, jaką zamontowano prasę, maszyna wypluwała wiaderka, szufelki lub uchwyty do zmiotek. Towar należało układać w skrzynkach, a te na paletę. Najbardziej odpowiedzialnym zadaniem było natomiast pilnowanie, aby polipropylen w podajniku nie zszedł poniżej minimum. Jeśli tak się stało, wtryskarka natychmiast przerywała pracę, a każda taka przerwa, jak mawiał brygadzista, powodowała ogromne straty dla ich spółdzielni. Niestety nad wyraz często zdarzało się, że te straty przynosiła maszyna Kubiaka, który nie zamierzał chodzić na drugi koniec hali po polipropylen. Idiotycznym wydawało mu się rozporządzenie brygadzisty, że nie można go trzymać przy wtryskarce, ponieważ są do tego przeznaczone miejsca składowania, i w ten właśnie sposób manifestował swoje zdanie. Po którejś z kolei przymusowej przerwie brygadzista w kilku dosadnych słowach skomentował Tomka i jego zachowanie. Chłopak nie wytrzymał i ruszył na niego z pięściami. Nim go odciągnęli, starszy pan zdążył zainkasować kilka ciosów w twarz. I tym sposobem Tomek stracił pracę, a dzięki temu, że brygadzista nie podjął żadnych kroków w celu ukarania chłopaka, udało mu się też uniknąć sprawy za pobicie inwalidy.

- Masz tydzień, żeby się wyprowadzić – stwierdził Adam. – Pozmywaj i zrób obiad, bo my jesteśmy dzisiaj do późna w pracy i wrócimy głodni.

Kubiak ścisnął ze złości mocniej kubek, ale się nie odezwał. Przyjaźń niewątpliwie poniosła sromotną klęskę z miłością, lecz nie chciał robić niczego, co mogłoby go całkowicie przekreślić w oczach Adama. Przez dwa tygodnie przełykał gorzką pigułkę bycia gosposią domową, więc zdążył się już do tego przyzwyczaić. Bardziej martwiło go to, że miał tydzień na zrobienie czegoś ze swoim życiem.

*

Anka Szulc przestała już zwracać uwagę na rozochocone spojrzenia swoich kolegów z pracy. Była atrakcyjna i doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Na początku denerwowała się, gdy wszyscy wokół pożerali ją wzrokiem, ale z czasem przywykła i zobojętniała. I to był chyba błąd, bo od tego czasu koledzy niczym banda zawiedzionych przedszkolaków zaczęli jej dokuczać. Nie szczędzili złośliwych komentarzy i nie przepuścili żadnej okazji, żeby dopiec Ance. Teraz musiała się nauczyć ignorować jeszcze i to. Nie potrafiła tylko zrozumieć, jak dorośli mężczyźni, w dodatku policjanci, mogą się tak zachowywać.

Kobietom zawsze było w życiu trudniej, a już zdecydowanie tym, które chciały pracować w policji. Do Anki dotarło to, jak tylko przyszedł jej do głowy pomysł, aby swe zawodowe życie spędzić w niebieskim mundurze. Rodzina i wszyscy znajomi twierdzili, że to beznadziejny pomysł, ale ona się uparła.

Przeszła przez wszystkie etapy rekrutacyjne, by w końcu znaleźć się w Szkole Policji w Słupsku. Tam uświadomiono ją, że dyskryminacja płciowa nie istnieje. Było ich zaledwie pięć dziewczyn na roku, lecz nikomu z kadry nie przyszło do głowy, żeby chociażby w małym stopniu się nad nimi litować. Anka wiedziała, że musi ostro dostać w kość, żeby dorównać facetom. Na to się godziła, ale propozycje wykładowców, aby pod biurkiem zapracowała na lepsze oceny, były dla niej niczym splunięcie w twarz. Niestety inne dziewczyny nie miały takich obiekcji, więc szybko stała się czarną owcą.

Miarka przebrała się, kiedy jeden z oficerów zagroził jej wyrzuceniem ze szkoły, jeśli się z nim nie prześpi. Zdesperowana rzuciła się na niego i jednym uderzeniem złamała mu nos. Okazało się, że stary wieprz, który nauczał ich o zachowaniu na ulicy, nie bardzo umiał sobie poradzić z atakiem rozwścieczonej kobiety. Po wszystkim pobiegła do swojego pokoju i spakowała rzeczy. Była pewna, że wyleci ze szkoły z wilczym biletem i zakazem wstępu do wszystkich innych. Na szczęście nie było to takie oczywiste dla komendanta szkoły, który nie tylko stanął po jej stronie, ale i posłał w diabły oficera ze złamanym nosem. Od tamtej chwili miała oczywiście jeszcze trudniej, ale przynajmniej nikt nie składał jej niedwuznacznych propozycji.

Sytuacja w komisariacie policji w Zalesiu w zasadzie niewiele się różniła od tej ze szkoły. Każdy kolejny dzień musiał zacząć się od tego, by jakoś dowalić Ance. Kto zrobił to złośliwiej, zdobywał uznanie w oczach kolegów.

- Jak zwykle trzeba mieć to w dupie – powiedziała do siebie Szulc i wbiegła po schodach budynku komisariatu. Powtarzała to codziennie jak mantrę i chyba w dużej mierze dzięki temu udawało jej się jakoś funkcjonować w pracy. Wiedziała, że musi przetrwać jak najdłużej, bo w końcu trafi się sprawa, dzięki której utrze nosa wszystkim złośliwcom.

- Posterunkowa Szulc, mam dla was robotę – przywitał ją chrapliwy głos dyżurnego.

Anka zatrzymała się i spojrzała na posiwiałą głowę sierżanta Walendziaka. Nawet ten, z wyglądu miły staruszek, był w gronie wielbicieli dręczenia jedynej kobiety w komisariacie w Zalesiu. Tyle że robił to najmniej złośliwie ze wszystkich. Walendziakowi już dawno przysługiwała emerytura, ale zamiast bycia ochroniarzem na jakimś parkingu wolał odciążać innych od tak nielubianej funkcji dyżurnego. Na komisariacie nie było osoby, która mogłaby powiedzieć, że była tutaj przed sierżantem. Walendziak chyba od zawsze siedział w swojej kanciapie przed wejściem i zajmował się przyjmowaniem zgłoszeń od obywateli.

- Posterunkową byłam w szkole, teraz jestem starszą posterunkową – powiedziała przez zęby, nachylając się nad okienkiem. – Jeśli macie problemy z pamięcią, Walendziak, to patrzcie na pagony.

- Niestety, złotko, ciężko patrzeć na twoje pagony, kiedy co innego przyciąga uwagę.

Anka parsknęła z niezadowoleniem, patrząc, jak obleśny wzrok sierżanta zatrzymuje się na jej piersiach. Przez nieuwagę nie dopięła kilku guzików służbowej koszulki i tym samym dała Walendziakowi możliwość zajrzenia jej w dekolt. A to wystarczyło, żeby rozbuchana męska fantazja wtłoczyła do głowy kosmate myśli. Pospiesznie zapięła guziki i ruchem ręki ponagliła sierżanta do wprowadzenia jej w szczegóły.

- Kradzież drewna – rzucił Walendziak od niechcenia, ale zaraz dodał z satysfakcją w głosie: – Pierwsza twoja samodzielna sprawa.

- A co ja jestem ze straży leśnej? – oburzyła się Anka.

Policjantka wiedziała, że w Zalesiu w zasadzie nie ma co liczyć na ciekawsze przypadki, ale nie tak wyobrażała sobie swój indywidualny debiut. W nieco ponad dwudziestotysięcznym miasteczku działo się niewiele. Wszyscy się znali i to zapewne utrudniało rozwijanie się przestępczości. Oczywiście zdarzały się kradzieże, włamania do mieszkań czy piwnic i głównie w takich dochodzeniach do tej pory asystowała swojemu partnerowi. Ze dwa razy w roku zdarzało się też morderstwo i wtedy wszystkie służby podrywano do pionu. Mordercę chwytano zazwyczaj w kilka dni, bo w tak małej społeczności ciężko było ukryć cokolwiek. Jak na razie Anka nie miała okazji sprawdzić swoich umiejętności przy sprawie zabójstwa, ale też nie liczyła na zbyt wiele. Była przekonana, że gdy tylko coś się wydarzy, na pewno zajmie się tym Brodziak, a ona co najwyżej będzie mogła się przyglądać.

Walendziak najwyraźniej nie zamierzał odpowiadać na pytanie. Oderwał wzrok od jej dekoltu, spojrzał w oczy i złośliwie się uśmiechnął.

- Już tutaj jest młodszy aspirant Bieńkowski, dzielnicowy. Udacie się z nim na miejsce zdarzenia, bo sama możecie się zgubić.

Anka nie miała pojęcia, dlaczego nawet ten staruszek stara się na każdym kroku być dla niej złośliwy. Pozostałych rozumiała. Odrzuciła ich szczeniackie zaloty, więc w typowy męski sposób starali się okazywać swoje niezadowolenie. Była pewna, że każdy z nich myślał tylko o tym, jak by ją zaciągnąć do łóżka lub choćby złapać za tyłek. Ale ten stary grzyb, który siedział w dyżurce, nie miał chyba takich planów? Być może w tym przypadku działała po prostu męska solidarność.

- Daj mi namiary na właściciela tego drewna, nie wiem, leśniczego czy kimkolwiek on jest. Wezwę go na przesłuchanie i będzie po sprawie. Przecież nie będę się gdzieś po lasach tułać, bo i po co?

Sierżant skrzywił się, jakby usłyszał najgorsze z przekleństw i to jeszcze wypowiedziane przez młodą kobietę.

- Oj z takim podejściem to ty nawet na posterunkową nie zasługujesz. – Pokręcił z dezaprobatę głową. – A oględzin miejsca zdarzenia kto dokona?

- Ja pierdolę – jęknęła pod nosem Szulc. Machnęła z rezygnacją ręką i ruszyła w kierunku drzwi prowadzących w głąb budynku. Nim sierżant wcisnął guzik umożliwiający ich otwarcie, zdążył jeszcze krzyknąć, wychylając się zza swojego okienka:

- Dane sprawy przekazałem Brodziakowi!

Anka szarpnęła za klamkę i otworzyła drzwi. Chciała coś jeszcze odpowiedzieć sierżantowi, ale się powstrzymała. Nic by to nie dało, a ona i tak miała już przegwizdane. Brodziak na pewno zwołał kolegów i teraz czekają na nią, żeby w szyderczy sposób pogratulować pierwszej sprawy. To zdecydowanie nie będzie udany dzień, a być może i jeden z najgorszych w jej służbie.

Wąskim korytarzem dotarła, a właściwie doczłapała, bo za nic nie chciała tam się znaleźć, do pokoju numer trzy. Przez chwilę stała pod drzwiami, próbując się uspokoić. Wreszcie wzięła głęboki wdech i weszła do środka.

„Mężczyźni są jednak przewidywalni” – pomyślała, gdy zobaczyła komitet powitalny, jaki na nią czekał. Zaraz zaczęły się gratulacje, poklepywanie po plecach i życzenia jak najszybszego rozwiązania tej priorytetowej dla wszystkich sprawy. Oczywiście prym w rzucaniu złośliwych uwag wiódł Brodziak.

- Nie daj się tym ze straży leśnej – mobilizował ją przy aplauzie pozostałych. – Musisz bronić honoru policji. Wszyscy w ciebie wierzymy.

Starała się to ignorować, ale czuła, jak z każdą sekundą staje się coraz bardziej czerwona. Nie była pewna, czy uda jej się zachować spokój i czy przypadkiem nie wybuchnie. A na to miała właśnie największą ochotę. Złamać komuś nos. Najlepiej Brodziakowi, może wtedy by się od niej w końcu odczepili.

Zaciskając ze złości zęby, wypatrzyła wśród rozbawionych policjantów Bieńkowskiego i syknęła:

- Idziemy!

Z twarzy młodszego aspiranta natychmiast zniknął uśmiech. Spoważniał i pokornie przytaknął, co spotkało się z kolejną salwą śmiechu. Anka wyrwała z rąk Brodziaka kartkę z danymi sprawy i nie oglądając się za dzielnicowym, wyszła z pokoju. Była bliska płaczu, lecz wiedziała, że nie może sobie pozwolić na okazanie słabości. Jak najszybciej przetarła jedną łzę, która mimo wszystko popłynęła po policzku, i biegiem puściła się do wyjścia.

*

- Gdzie on, do cholery, się podziewa?!

Leśniczy Bogusław Glapski z wściekłością rzucił słuchawkę na widełki telefonu. Od kilkunastuminut wydzwaniał do swojego podwładnego, który nie pojawił się dzisiaj w pracy. To akurat nie było najgorsze, bo Glapski zdążył się już przyzwyczaić, że Bończykowi zdarzało się zawalić dzień. Zwłaszcza po tym, jak zostawiła go żona. Nie było tajemnicą, że młody podleśniczy nie potrafił sobie poradzić z tą sytuacją i zbyt często sięgał po alkohol. Jeśli nad tym panował, to jego picie zbytnio Glapskiemu nie przeszkadzało, ale gdy po jakiejś popijawie nie pojawiał się w robocie, to już było gorzej. I nie chodziło o to, że zawalał pracę. Leśniczy po prostu martwił się o chłopaka. Bał się, że nie będzie mógł go kryć przez cały czas, a podleśniczy, który niedawno stracił żonę, za chwilę może pożegnać się i z pracą. Podczas gdy Bogusław za trzy lata miał przejść na emeryturę i naturalnym było, że na jego miejsce wskoczy właśnie Bończyk.

Te ostatnie lata pracy leśniczy chciał spędzić zupełnie inaczej niż poprzednie. Zawsze był obowiązkowy i pilnował porządku, a w nadleśnictwie często mówili, że jest „zamordystą”. Śmiali się, że trzymał wszystkich swoich podleśniczych krótko. W jego leśnictwie panowała dyscyplina niczym w karnej jednostce wojskowej. Glapskiw pełni się zgadzał z takimi opiniami i nie widział w nich nic złego. Z lasem związany był od dziecka, bo jego ojciec również sprawował taką funkcję. Człowiek wykonujący ten zawód musiał mieć w żyłach zieloną krew, a taką może przekazać tylko ojciec. W jego przypadku przedwojenny leśniczy z czasów, kiedy ten mundur był nie tylko wyznacznikiem prestiżu, ale zobowiązywał do odpowiedniego zachowania. I dlatego obowiązkowość i sumienność znaczyły dla Bogusława bardzo dużo.

Doczekał się dwóch synów, którym, miał nadzieję, również przekazał zieloną krew. I chyba tak było, ale nie tą związaną z zamiłowaniem do lasu tylko do zarabiania pieniędzy. Zwłaszcza zagranicznych, bo obaj wyjechali do stolicy i zajęli się handlem walutą, tą zieloną. Z czasem założyli kantor i na razie wiodło im się całkiem dobrze. Glapski cieszył się, że radzili sobie w życiu, ale zdecydowanie bardziej byłby zadowolony, gdyby choć jeden z nich został w Bukowicach i przejął po nim leśnictwo.

Teraz, na trzy lata przed emeryturą, zrozumiał, że nie ma nic złego w tym, jeśli czasami, jak to mawiał jego wnuk, „trochę wyluzuje”. No to luzował, starając się, by jego ostatni podleśniczy nie czuł się tak, jak poprzednicy.

Dzisiaj także przymknąłby oko na wyskok Bończyka, ale akurat na jutro zaplanowany był wywóz drewna i chciał przekazać podleśniczemu, które stosy wydać wozakom. Mógłby sam się tym zająć, ale akurat w tym czasie żona miała umówioną wizytę u lekarza i musiał ją zawieźć do Zalesia. Dlatego zmuszony był przekazać tę robotę podleśniczemu. Nie potrzebował robić tego osobiście, wystarczyło zadzwonić, lecz problem polegał na tym, że za żadne skarby nie mógł się do niego dodzwonić. Jacek nie odbierał, a było już po piętnastej. Nawet jeśli wczoraj popił, to do tego czasu powinien zwlec się z łóżka i choć trochę dojść do siebie. W takiej sytuacji ciężko było leśniczemu się wyluzować. Z każdym nieodebranym sygnałem przeklinał w myślach chłopaka, który już nie zasługiwał w jego opinii na to, by zostać leśniczym.

W końcu postanowił samemu pofatygować się do Bończyka. Przekazać mu, co ma do przekazania, a przy okazji zwymyślać i spróbować postawić do pionu. Nie było innego wyjścia. Wyciągnął papierosa z czerwonej paczki Caro. Zapalił i wyszedł z biura. Jacek mieszkał kilkanaście kilometrów od leśniczówki. Do jego domu prowadziły dwie drogi, przez las lub główna. Tą drugą było szybciej, ale za to policja pojawiała się na niej dość często. Glapski, jak prawie każdy pracownik leśny, posiadał dwa samochody: jeden do wyjazdów do miasta, a drugi do jeżdżenia po lesie. Różnica polegała na tym, że pierwszy był zadbany i posiadał komplet dokumentów, drugi natomiast to nieubezpieczony gruchot, który nie miał szans przejść przeglądu nawet u niewidomego.