Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pewnego losowego dnia nastoletniego Artura dopada nadzwyczajny sen, determinując wachlarz chwytających za nerwy i serce przygód. Przez kilka następujących po sobie nocy nachodzą go kolejne rozmyte w złudną rzeczywistość mary… by niepokojące doznania z nagła prysły, przywracając mu spokój ducha. To czas, w którym zawiera pamiętną znajomość z dwiema zgrywnymi rówieśniczkami u boku franta przyjaciela Mateusza. Przypadkowe spotkanie z upływem roku rodzi coś więcej niż tylko przyjaźń. Jednak ubiegłe kurioza powróciły, definiując dosadnie swe ciemne oblicze wiążące się z kresem chłopaka…
Faktorami jego nieszczęść są dwie budzące odmienne doznania postacie o mrocznych fizjonomiach: nieziemska forma wzorem niepodobna do niczego; blady sąsiad o ekscentrycznych zwyczajach kojarzący się wieloznacznie.
To powieść z humorem, przeplatana doraźnymi nastrojami lęku, powłócząca nieuchronnie w stronę cienia. Osobliwy świat pełen emocji wrażliwego młodego chłopaka pod pieczą empatycznej i rzutkiej opiekunki Anny, z którą trwa od niepamięci…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 919
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Bartek Bikowski, 2025
Projekt okładki: Weronika Wojtaszewska
Ilustracja na okładce: © Weronika Wojtaszewska
Redakcja: Magda Ceglarz
Korekta: ERATO
e-book: JENA
ISBN 978-83-68432-49-7
Wydawca
tel. 512 087 075
e-mail: [email protected]
www.bookedit.pl
facebook.pl/BookEditpl
instagram.com/bookedit.pl
Niniejsza książka jest objęta ochroną prawa autorskiego. Całość ani żadna jej część nie mogą być publikowane ani w inny sposób powielane w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.
– Dlaczego pokój wypełnił się tak przenikliwym chłodem? I skąd ten przeciąg? Przecież okna były zamknięte. – Wypowiadając w myśli ostatnie słowo, odniósł wrażenie, że znajduje się na świeżym powietrzu.
Po chwili zignorował to uczucie, uznał je za niedorzeczność. Jego powieki były ciężkie, jakby miały pozostać zamknięte na wieczność. Czuł, że są sklejone, co w niczym mu nie przeszkadzało. Nie miał zamiaru ich otwierać – przynajmniej na razie. Wyzwolony impuls zaczął jednak kiełkować, rozwijając zdeformowane liście przeczuć, pnące się po ledwie wyrośniętych łodygach niepewności, wysączając wewnętrzny spokój i pochłaniając jednorodny chaos myśli. Intuicja wypierała stan ograniczonej – bądź pozornie ograniczonej – świadomości. To nie mogły być złudne doznania, czuł na sobie lekki powiew.
Leżał tak, jak mu się wydawało, kilka chwil. Jego ciało – ciężkie jak powieki, zrośnięte z łóżkiem, sprawiało wrażenie, jakby miało spoczywać w nim po wsze czasy, niczym nieboszczyk w drewnianym łożu, kilka stóp pod ziemią, ogarnięty głuchą, nieprzenikliwą, ciszą kołyszącą do snu. Z każdą chwilą odczuwał jednak narastający niepokój. Chłód i wcześniejsza myśl, że znajduje się na świeżym powietrzu, wzmagały się, odbierając mu stopniowo możliwość kontynuowania namiastki śmierci.
Jak nie zamknę tego niewzruszonego niczym okna – bo musi to być otwarte okno, nie ma innej możliwości – to mogę pożegnać się ze snem – pomyślał i, nie otwierając oczu, postawił stopę na… miękkim. Puszystym. Wilgotnym… W tej chwili ciepło z jego wnętrza rozeszło się po całej skórze: od opuszków palców stóp po czubek głowy. Jednocześnie umysł wypełnił purpurowy, bezkresny rozbłysk otępienia zmieszanego z szokiem. Przez chwilę, trwającą kilkanaście sekund, a być może znacznie dłużej, próbował opanować bicie serca, które sprawiało wrażenie dzikiego szczura usiłującego wydostać się z klatki, tłoczącego rozgrzaną krew po zdrętwiałych członkach.
W momencie częściowego opanowania wewnętrznego łomotu, gdy „wapń na powrót zaczął odpływać do kości”, a ciało przestało być jednolitą masą zesztywniałego kręgosłupa, począł czym prędzej rozklejać powieki i przetarł je palcami. Chciał natychmiast ujrzeć, gdzie tak naprawdę się znajduje. Gdy wzrok odzyskał względną ostrość, powoli się rozejrzał, głęboko oddychając. Po chwili zamknął oczy, wziął jeszcze głębszy oddech i wypuścił powietrze. Następnie rozwarł powieki i ogarnął go tymczasowy, wymuszony spokój. Nie zapomniał przy tym o ostrożności – okoliczności, w jakich się znalazł, kazały mieć się na baczności. Nie chciał wykonywać gwałtownych ruchów.
Rozejrzał się ponownie: otaczał go dębowy las. W górze ujrzał niewyraźny zarys księżyca usiłującego przebić swą poświatę przez mgłę osiadłą tuż nad koronami rozłożystych gałęzi. Drzewa – potężne, strzeliste kolumny, o niezwykle grubych pniach – wzbijały się tak wysoko, że zdawały się dosięgać odległego krańca nieba. Wydawało się, że pewnego dnia spowiją swym mrokiem całą Ziemię. Tymczasem dookoła można było ujrzeć skąpe zarysy flory – głównie mech i paprocie zwykłych rozmiarów. To były dwa, wzajemnie przenikające się światy – niby niegodzące się ze sobą, a jednak nałożone jeden na drugi, stopione w pierwotną jedność, której żadna część nie mogła istnieć samodzielnie.
W jego głowie zrodziły się dwie możliwości. Z jednej strony mógłby wsunąć się pod kołdrę i przeczekać do rana. Może to wszystko było realistycznym, świadomym snem? Mimo to w podświadomości tkwiła inna myśl: „Gdy się obudzę, będzie po wszystkim”.
Jednak rosło w nim przeczucie, że ów stan nie jest tak naprawdę zwykłą marą. Odróżnienie jawy od stanu jawy pozornej nie zawsze jest proste. Ale czy to znaczy, że ignorancja i pozostawanie w bezczynności wobec tego, co się stanie, jest dobrym wyborem? Czy odwlekanie czegoś w nieskończoność sprawi, że to ucieknie? Otóż nie. Wróci do nas w jeszcze gorszej odsłonie. Będzie odradzać się, niczym rozkładający się w nieskończoność trup, który – gdy tylko da o sobie znać, a my spojrzymy w jego zmętniałe ślepia…
Niemniej, jeśli to rzeczywiście jest sen, stan jakże nieprzejednany, przeszywający do głębi – to gdzie mielibyśmy uciec? To przecież konfrontacja z samym sobą. A od siebie… nikt nie ucieknie.
Drugą możliwością było stawienie czoła dalszemu ciągowi tego nieokreślonego stanu.
Po ostatecznym podjęciu decyzji uniósł głowę, a jego powieki mimowolnie się rozszerzyły. Ścieżka pojawiła się przed nim – jeszcze niedawno jej tu nie było bądź jej nie dostrzegł. Wpatrywał się w nią. Z każdą chwilą wstępował w niego spokój i uczucie bezpieczeństwa… jakby płynące prosto od niej. Nagle poczuł, że musi wstać i podążyć tam, gdzie go zaprowadzi. Nie odrywając od niej oczu, ruszył przed siebie. Po przejściu kilku metrów obejrzał się – łóżka już nie było. Pozostała jedynie ciemność. Szedł dalej, stąpał bosymi stopami po ścieżce rozświetlonej nienaturalnym, lecz bajecznym i melancholijnym blaskiem. Reszta lasu pogrążona była w mroku – zupełnie jakby ktoś lub coś wyznaczało kierunek jego wędrówki i chciał lub chciało, by doszedł do konkretnego miejsca, w konkretnym celu… A może to on sam podążał we właściwą stronę, choć jeszcze o tym nie wiedział?
Podążał coraz dalej i dalej, oddalając się coraz bardziej od miejsca, z którego wyruszył – kroczył w kierunku nieznanego. Czas zarówno mijał, jak i pozostawał w miejscu. Przyćmiony księżyc zdawał się przez cały czas górować w niezmiennej pozycji, zwiastując wieczną noc, a las wydawał się nie mieć końca. Otoczenie pochłaniało wszelką orientację w czasie, podobnie jak gęsty mrok z obydwu stron ścieżki, skrywający pewną tajemnicę, która miała w końcu się odsłonić.
Niespełna po chwili – a może po godzinie? – przy samym gruncie zaczęła pojawiać się delikatna mgiełka. Z każdym krokiem wznosiła się coraz wyżej i gęstniała, aż w końcu sięgnęła chłopakowi do pasa. Wraz z jej tężeniem, przygaszającym nieco blask drogi, zaczął powstawać widmowy klimat. Pierwotny kontrast między blaskiem a mrokiem lasu zanikał, a atmosfera przybierała coraz bardziej niepokojący ton.
Po pewnym czasie jego wzrok przykuły potężne kolumny, które wyłoniły się z mgły. Odznaczały się wyraźnie, a coś w ich obecności budziło irracjonalny lęk. Chłopak czuł, że kryją w sobie tajemnicę. Ale nie mógł tego stwierdzić na pewno – aż do momentu, gdy światło księżyca przebiło się przez mgłę i rozświetliło las. W jednej chwili wszystko stało się jasne.
Gwałtownie się zatrzymał. Rozejrzał się od prawej do lewej, a potem – niemal bezwiednie – odwrócił się w kierunku przeciwnym od tego, w którym zmierzał. Teren, który przeszedł, łagodnie opadał w dół. Chłopak wbijał wzrok w jego elementy, a one zdawały się wbijać w niego lęk. Smoliste, ciemne jamy, będące nieodłącznym elementem każdego, jak okiem sięgnąć, drzewa – go otaczały. Księżycowe światło przez nie nie przechodziło – jakby pochłaniała je sama nicość. Wpatrywał się w nie, a oddech mu zapierało w piersi. Wtedy rozbrzmiała głucha cisza promieniująca ze wszystkiego dookoła. Tak głęboka, że mógł usłyszeć własną krew, płynącą przez ciało mętnym, jednostajnym szumem.
Było jednak coś jeszcze bardziej niepokojącego. Na każdym z drzew było swoiste zgrubienie – zdawały się identyczne. Na pierwszy rzut oka przypominały jakąś chorobę drzewną, ogromnego guza, pokrywającego całą szerokość pnia. Chłopak po pewnym czasie wpatrywania się w odległe zgrubienia, usadowione na wysokości jakichś sześciu metrów, dostrzegał ich gładką, kształtną powłokę o wyraziście ociosanych rysach. „Nie… To nie może być… Niech moje przypuszczenia okażą się ułudą. To… nie ja. Łóżko w środku nieznanej mi części lasu… Ale to?”
Ścisnął powieki i rozwarł je momentalnie. Chcąc potwierdzić swoje domysły, wziął głębszy wdech, ale nie udało mu się go wypuścić. Coś trzymało go w jarzmie płuc – było to oczekiwanie. Obrócił się apatycznie ku najbliższemu drzewu, przenosząc ciężar głowy do tyłu. Potem ujrzał obraz, który nie powinien do niego dotrzeć – trwoga splotła się ze zgrozą, tworząc jedność doznania. Odskoczył na ten widok w tył – mimo że karykatury otaczały go z każdej strony – potykając się o nierówność czy korzeń, co skutkowało kontaktem z ziemią. Podczas gdy podpierał się łokciem, by podnieść leżący tułów – rzucił mimochodem przed siebie i… zastygł w przykucniętej pozycji, jak podczas znanej gry „Baba Jaga patrzy”. Dwa metry przed nim widniała smolista jama… Próbował przeniknąć usilnie, co w sobie skrywa – było to jednak niemożliwe. Nie odważył się podejść bliżej. Nadal trwał w bezruchu. W tym czasie narastało w nim uczucie czyjejś obecności – dziwne i nieokreślone – towarzyszące już wcześniej. Zdążył nawet zapomnieć o tym, co ujrzał wyżej, jakby sama podświadomość chciała go przed tym uchronić.
Do jego głowy wpadł nieprzewidziany w skutkach pomysł. W zasięgu swej dłoni miał żołędzie. Pochwycił kilka, starając się nie odrywać wzroku od groty, następnie wstał. Trwał tak chwilę, nie był pewien, jaką decyzję podjąć. Ostatecznie zrealizował wątpliwą wolę. Pierwszy żołądź poleciał w czerń. Natrafił na coś głuchego i opadł na twardy, drewniany grunt wnętrza. Nastąpiły długie sekundy oczekiwania… Nic. Odchylił rękę do kolejnego rzutu… Znieruchomiał w momencie, kiedy dłoń miała się rozewrzeć. Coś we wnętrzu ciemności przesunęło cicho, lecz przeciągle czymś ostrym po drewnie. Ciekawski umysł przełamał chwilowy paraliż. W drugiej kolejności ostrożny i bezdźwięczny krok w tył, drugi, trzeci… I nagle potężne łupnięcie!
Całe jego ciało przeszył silny wstrząs. Po tym nastąpiła desperacka kotłowanina. Coś się szamotało i dobijało od środka, jakby chciało się wydostać z drewnianej formy. Po chwili dołączyły do tego kolejne odgłosy. Coraz więcej… Coraz więcej i głośniej… Szaleńczy rezonans wzmagał się i wzmagał. Rozbrzmiewał już w całym lesie. Uszy chłopaka zaczęły pulsować bólem. Hałas ciągle narastał, dochodząc do kresu jego wytrzymałości, wdzierając się sukcesywnie i pazernie.
Nim z jego ust wydobył się krzyk – kotłowanina momentalnie ustała.
Młodzieniec przyciągnął głowę do klatki piersiowej, osłaniając dłońmi uszy i zaciskając dodatkowo powieki. Serce dudniło mu niespokojnie. Po chwili ogólnej ciszy zewsząd dał się słyszeć skrzypiący, otchłanny odgłos otwieranych drzwi. W czeluści przed nim coś przekroczyło próg swego spoczynku wewnątrz… Następnie coś krucho zatrzeszczało, wykonując rachityczny szelest, prawdopodobnie schylając się oraz prostując. Obserwował z trwogą, co za moment miało się wydarzyć. Czekał i patrzył, czekał i… – z nieprzejrzystości wyleciał żołądź, który poturlał się pod jego stopy… Chłopak natychmiast zerwał się do ucieczki, jak gdyby ostatnie lody paraliżu puściły końcową cienką warstwę. Pobiegł…
W pewnym odcinku potężne kolumny sięgnęły kresu. Oddzielała je pusta łączka o szerokości osiemnastu metrów, rozciągająca się rozlegle w obie strony. Przecinała ją rzeczka o szerokości sześciu metrów, przez którą przerzucono drewniany mostek z barierkami, prowadzący do lasu z naturalnie wyglądającymi drzewami. Już niedaleko – pomyślał, przebiegając przez rzekę. Mknąc znajomą częścią dróżki, dostrzegł z oddali światło dochodzące z okna jego domu. Jeszcze kilkadziesiąt metrów do drewnianego płotu. Dwadzieścia… dziesięć… Przeskoczył przez niskie ogrodzenie. Dotarł do drewnianych schodów i ustał za barierką na hebanowym tarasie. Nasłuchiwał z notoryczną gorliwością, wpatrywał się w dal… Odpowiedziała mu jedynie cisza.
Wtargnął do domu, przekręcił zamek i dwie zasuwy, zabierając się kolejno do rolet w salonie i połączonym z nim przedsionkiem kuchni, na lewo od wejścia przez maleńki hol. Następnie wpadł do salonu naprzeciwko drzwi wejściowych, zasunął bordowe zasłony i nasłuchiwał… Żadne niepokojące dźwięki nie doleciały do jego uszu. Spojrzał w kierunku schodów przylegających do ściany, na prawo, wychodząc z salonu, gdzie paliła się lampa naftowa, i ruszył w tym kierunku zmęczonym krokiem. Naprzeciwko było okno – na tym odcinku schody zakręcały ostrym zakosem w lewo. Stał teraz przed drzwiami, gdy nagle zaświeciła się ostrzegawcza lampka.
„Coś jest nie tak… Zanim wbiegłem do domu, w oświetlonym oknie mojego pokoju ujrzałem kątem oka niewyraźny zarys jednej czy dwóch postaci. Dlaczego więc… nikt nie wyszedł z pokoju, gdy trzasnąłem drzwiami wejściowymi? Odgłos powinien być słyszalny w całym domu. I jeszcze… ta cisza. Jest głucho. Zupełnie jak w lesie”. Przez tę konkluzję poczuł się osaczony przez cały świat.
Przeszywał drzwi oczyma, jakby chciał przez nie przeniknąć. Wyciągnął powoli rękę w kierunku klamki. Gdy dłoń bezdźwięcznie się na niej zacisnęła, począł ostrożnie ją naciskać. Czuł, że robi coś niewłaściwego. Uchylając nieco drzwi, stał w pozycji gotowej do ucieczki w razie konieczności. Czuł, jak ta chwila przeciąga się w nieskończoność. Nie wytrzymał napięcia – pchnął je gwałtownie, aż uderzyły z trzaskiem o boazerię. W tym momencie ujrzał swoich rodziców. Siedzieli nieruchomo wpatrzeni w okno. Trzask nie zrobił na nich żadnego wrażenia. Chłopak nie dowierzał temu, co widzi…
– Mama?… Tata?… Przecież wy nie… – rzekł, nie dokańczając, przy czym wolno posuwał się naprzód, przyglądając się niepewnie. Gdy znalazł się w połowie drogi między drzwiami a rodzicami, drzwi się zamknęły z lekkim szczękiem. Drgnął nieznacznie, nie odwracając się jednak. Był teraz z nimi. W środku. Zamknięty…
– Wróciłeś – rzekły z beznamiętnym smutkiem w głosie nieruchome postacie.
Nie odpowiedział. Odwrócił wzrok w kierunku szyby i ujrzał ich posągowe twarze, niewyrażające żadnych emocji. Tylko oczu nie mógł dostrzec w refleksie tafli, ale nawet bez widoczności tego elementu wyglądali jak marionetki bez duszy.
Od wypowiedzianego słowa nastała chwila ciszy. A samo słowo zabrzmiało tak, że można by do niego dopisać: „Niestety ci się to udało”, nie zmieniając przy tym intencji jego przekazu. Ponadto tembr był niedookreślony i osobliwie mętny, jak gdyby przejrzysty jedynie z oddali, skąd dochodził, a z bliska – nieznany. Chłopak stał w dalszym ciągu, mając tyle samo myśli „za” i „przeciw”, by poczynić kolejny krok. Z jednej strony byli to jego rodzice… z drugiej zaś nienaturalność przeżytych dotąd zdarzeń kazała mu mieć się na baczności.
Chłopak wciąż stał nieruchomo, oni również… Dlaczego tak stali? W czym byli pogrążeni? Odnosiło się wrażenie, że ich ciała tworzą dwa odmienne bądź jeden wspólny równoważący się świat. Nie można było tego w żaden sposób ujrzeć. W każdym razie nie przez zewnętrzną powłokę. Wyczytać to można było jedynie z samego wnętrza ich istoty. Młodzieniec nie wiedział, jak to było możliwe. Od samego początku toczyła się jakaś gra, bo chyba tak to można nazwać? Jednak o co miałaby się toczyć? I czy jej stawką miałaby być wartość życia? Jeśli tak – samo życie staje się celem, a chłopak zamierza mu podołać. Inny scenariusz mógłby nasunąć na myśl pewnego rodzaju próbę… Cokolwiek by to nie było, trzeba się z tym zmierzyć. Zdaje się, że wyboru nie ma, a zagrożenie z ich strony jest ulotne w porównaniu z tymi, przed którym uciekał.
Mgły zamysłu rozpierzchły się w jednej chwili. Przyszedł czas na krok w ich stronę. Nim go uczynił, ozwał się głos obojga, synchroniczny jak uprzednio, do tego nieporadny taki, jakby oswajał się ponownie z tym światem:
– Uważaj, synu. Pierwszy krok bywa ostatnim. – Z ust matki wydobyła się troska, z ojca szyderstwo i dystans.
Niespodziewana odezwa zatrzymała go, wymuszając spojrzenie w dół. Niemal tuż pod jego stopami rozciągała się bezdenna przepaść, tworząca elipsę ostrych, drewnianych konturów. Jeden nierozważny krok… Chłopak doznał czegoś w rodzaju policzka wymierzonego na oprzytomnienie, odrzucając w ich stronę wejrzenie mówiące: „Co to ma znaczyć?”. Tamci w niemej odpowiedzi spojrzeli po sobie. W ich aurze dało się dostrzec wtórujące sobie tępe uśmiechy. Subtelność, z jaką się do siebie zwracali, i lakoniczność ich wypowiedzi oraz tajemnicza powściągliwość, którą go przywitali od chwili wejścia do domu, wkrótce zaczną zmuszać go do wyzwolenia z obojga nieco więcej niż zdawkowe odezwy. Młodzieniec zamierza rozszyfrować tych dwoje ukrytych pod postaciami jego rodziców. Będzie przesuwał strefę tajemniczości w miarę swoich możności, choćby miał wyciągać odpowiedzi z ich gardeł. Będą grać według jego zasad, żeby pierwsi odkryli karty. Trzeba będzie ich jakoś podejść, to pewne. Czuć było, że chcą się bawić, że nie ułatwią mu sprawy.
– Kim jesteście? I co się tu dzieje? – Wiedział, że to mu nic nie da. Czuł, że oba pytania nie wyciągną z nich prawdy. Chciał jedynie pobieżnie rozpoznać sytuację. Nie oczekiwał nawet poruszenia z ich strony, obawiał się, że nigdy nie ocknie się z tej mary, która w nieświadomości go usidliła…
– Po co ta szopka, synu? – rozbrzmiał serdeczny głos matki. – Czy nie jesteś już za duży na takie zabawy z rodzicami? I co miałoby się niby dziać? Wszystko jest w porządku. Jesteśmy jedną… niewielką, kochającą się rodziną.
Kompletnie go to zmroziło. Usłyszał aż za dużo. Jej słowa mówiły niewiele… albo nazbyt wiele.
– Nie odzywaj się! – Zduszony szept przerażonego ojca włączył się do dyskusji. – On… on, za dużo chce wiedzieć. Chce wywrzeć na nas wpływ. Ale tego wiedzieć nie może. Tamten rozdział został już zamknięty. Osłoń swój umysł, kochanie. Nie daj mu dostępu. Prawda jest w nas i on jej nie wyciągnie. Nie może jej poznać…
– Prawda bywa bolesna, jednak ja nic o niej nie wiem. Czy ona istnieje? Jeśli w ogóle jest, to czy nie jest podszyta kłamstwem i rozczarowaniem? Czy da się ją poznać? A może my sami jesteśmy…
– Zamilcz! – Ojciec omal nie zdarł sobie strun głosowych.
Na długą chwilę zapadła cisza. Skarcona żona znieruchomiała niczym drewniana lalka i tak się zachowywała. Stała się lalką, jej słowa jawiły się niczym abstrakcja, jakby nie mogły być wypowiedziane, a tworzyły początek czegoś wielkiego i zakazanego do poznania do tego stopnia, że samo wypowiedzenie tego staje się nieosiągalne w swej pierwotnej istocie, a marność wpływu dojścia do tej czystości nieskończonej rośnie. Kilka nikłych zdań…
Martwą ciszę przerwał ojciec:
– Może i jesteśmy drzewem poznania. Jednak nic z nas nie wyciągniesz – odparł beznamiętnie.
– Drzewo poznania – zaczął ostrożnie chłopak – z biegiem czasu dojrzewa. Z początku jako mała roślinka pnie się w górę i nie wie dokąd. Nim to odkryje, twardnieje i obrasta korą. Wyrasta w nim poczucie potęgi i idei, dla której zostało stworzone, a jest nią rodzenie owoców. Te rozwijają się i czerwienieją. Nim drzewo pozna ich wagę i przeznaczenie, nie zdoła ich utrzymać, spadają. Wnet ktoś, kto nie mógł ich dosięgnąć, podnosi owoc i tu się kończy rola drzewa…
– Nie starczy ci czasu – odparł ojciec niby nieporuszony jego gierką, ostentacyjnie pewny siebie.
– Czas można skrócić, ścinając… – Nie zdążyła dokończyć matka, bo ciąg uwiązł jej w ustach, jakby ktoś zatykał je ręką. Po chwili odzyskała mowę: – Przepraszam, kochanie. Po prostu się o niego martwię. Czy on nie jest naszym synem? A ja – nie jestem jego matką? Rolą matki jest chronienie pociechy i robienie tego, co uważa za najlepsze dla niej. On – zdusiła głos do szeptu – musi znać prawdę! – upierała się.
– Prawdę! Prawdę! – Ojciec dusił obłąkańczą złość. – Każdy jej szuka. Jednej jedynej, tej najprawdziwszej z prawdziwych, dzielonych przez prawdę, dającej wynik prawdy. – Wywód stawał się coraz bardziej piskliwy. – Wielu się wydaje, że już ją poznali, dopadli w swe łapska i nigdy nie wypuszczą. Zanim się obudzą, ta wymyka im się… Później szukają kolejnej i następnej. Może ta jest właściwa… Nie, jednak nie… Albo tamta. Wygląda jak najprawdziwsza, prawdziwa…
Chłopak tylko słuchał. Chłonął cały ten bełkot rozbudzający w nim kolejne podejścia i szanse. „Improwizacja jest dla żywych, a schematy na rzeczy martwe” – pomyślał. „Co zatem należy zrobić, nie mając do czynienia ani z jednym, ani z drugim? Bo czym są oni? Wspomnieniem, imaginacją, zakrzewioną podstępnie iluzją… czymś jeszcze gorszym?…” – namyślał się. Czas leciał.
– A gdzie wasz syn? – zapytał, przerywając mu. – Czy jest z wami?
Nieprawdziwy ojciec zdębiał.
– Jak to? – zdziwiła się kobieta. – Co ty mówisz? Ty nim jesteś? – zapytała matka, jakby nie dowierzała.
– Niech on odpowie. – Wskazał ręką niby ojca.
– Czy ja mam syna?… Artur? Czy to ty? – Oboje się odwrócili. – Artur!
Rodzice wyglądali jakoś niewyraźnie i… zmąceni byli dawnością, która z upływem czasu mogła się jedynie zacierać. Mimo to mógł ich rozpoznać, choć ta nieostrość ich rysów, nie wiedzieć czemu, uspokoiła go i ożywiła wspomnienia. Było w nich coś bliskiego, co dawno przeminęło, a ma szansę się odrodzić. Niepostrzeżenie stali się tacy naturalni, żywi. Jakby w te dwie marionetki nagle wstąpiła dusza. Kolejno wstali. Artur się nie cofnął. Nieufność pozostała. Wiedział, że to dalsza część gry. Na razie wszystko – jak mniemał – idzie według jego planu. Kolejno zaczęli do niego podchodzić. Chłopak wewnętrznie sztywniał ze strachu. Wiedział, do czego zmierzają. Chcą go przytulić, dotknąć… Byli coraz bliżej i bliżej. Dziura w podłodze zaczynała się zasklepiać, nie pozostawiając po sobie śladu pęknięcia. Dystans między nimi a nim się skracał. Nie wiedział, czy im ulec, wciąż czuł strach. Nie miał pojęcia, do czego są zdolni, za to być może uśpiłby ich czujność… Na domiar wszystkiego miał dysonans między chęcią a strachem przed dawnością, która na zawsze pogrąży go w zastoju…
Ręce wyciągały się w jego stronę. On nieśmiało, mimowolnie, wyciągnął swoje. W końcu spotkały się w uścisku. Strach schodził na plan dalszy, ustępując miejsca spokojowi i uczuciu, jakiego nie doznał od bardzo dawna, a pochodziło z dna jego duszy, czekając, aż się rozbudzi jak dawniej…
Zapomniał o swoim planie… Zapomniał, co się dzieje… i kim oni są. Nagle go zmroziło. Desperacko odepchnął się, cofnął, kiedy dotarła do niego jawa. Czuł na sobie…
– Synu, co się z tobą dzieje? Od samego początku jesteś jakiś nieswój. Wyglądasz, jakbyś własnej matki i ojca nie poznawał.
Artur nadal się cofał, następnie przemówiła kolejna marionetka…
– Rozgryzłem cię. Wiedziałem, że tylko udajesz. Ty mały… podstępny… Ja nie mam syna. I nigdy nie miałem. – Nagle się załamał i zaniósł cichym szlochem.
Kobieta zaczęła go przytulać i pocieszać.
– Sprawiasz mi zbyt wiele bólu… Dlaczego mnie zadręczasz, kiedy już nie możesz, a ja odegrałem swoją rolę, przywołując twój byt w tym świecie? Nie chcę… nie chcę cię znać, ty… ty sobowtórze! Daj mi spokój i nie przywołuj…
Artura zaskoczyły te słowa. W tym momencie zrozumiał, że nie ma większego wpływu na wydarzenia. Zupełnie, jakby był małym, słabym dzieckiem, ciągniętym za rękę przez kogoś silniejszego i nieustępliwego, zarazem chytrego, dającego mu złudę kontroli nad sytuacją. Wrażenie, że ktoś ustala wszystko z góry.
Gdy oczy chłopaka coś przyćmiło, usłyszał, jak na podłogę upada coś z głuchym plaśnięciem. Podniósł wzrok na wysokość klatki piersiowej ojca. Dostrzegł w niej głęboką, niekończącą się czeluść. Nie musiał spoglądać na podłogę, dobrze wiedział, co tam leży. Nie przeraziło go to. Nieco wyżej dostrzegł twarz – żywą, z której emanował głęboki smutek. Jemu również się udzielił. Głęboka tęsknota wwiercała się w jego duszę, a za nią ból. Świdrowała go potrzeba odroczenia swych zamiarów… Nawet nie spostrzegł, jak jego spojrzenie powędrowało w dół: bijące do tej pory serce gasło z każdym haustem powietrza. Zgasło przed jego oczyma.
Kobieta spojrzała na męża, potem na syna. I znów na męża. Sama wydobyła organ ze swojego wnętrza, niewidoczny w jej dłoni.
– Weź je, kochanie. – Najostrożniej, jak tylko mogła, umieściła je we wnętrzu bezdennej dziury.
Partner złapał głęboki oddech. Podniosła z ziemi jego serce, które momentalnie rozbrzmiało w jej piersi. Oboje ruszyli bezwolnym krokiem w kierunku okna.
Chłopak poczuł się wewnętrznie rozdarty i winny, samotny i wyobcowany. Rozchwiany pomiędzy zatrzymaniem ich przy sobie a darowaniem wolności… i dojmującą utratą.
– Spójrzcie na mnie! – krzyknął w momencie rozpaczy.
– Jak to spojrzeć? – zaczął mężczyzna.
– Czy my mamy oczy, skarbie? – dodała żona.
Wejrzeli z wolna na chłopaka. Z ich oczodołów ciekła krew. Znów się odwrócili, by wyrzec ostanie już słowa.
– On jest już blisko. Wyraźnie go słychać. Idzie… – Ciała obojga miarowo rozpływały się w powietrzu.
Chłopak został sam, ale nie na długo. Postacie sprzed okna niknęły w nicości, wymalowując przed nim ciemne zarysy podwórza. Ten, przeczuwając najgorsze, zbliżył się ostrożnym krokiem do framugi. Było otwarte. „To dlatego drzwi zamknęły się z trzaskiem” – dumał. Gdzieś na dole również musiało być uchylone… Kątem oka dostrzegł czarną postać kierującą się pod drzwi mieszkania. Nie widział dokładnych zarysów… jednak miał mgliste przeczucie.
Momentalnie rozbrzmiało dobijanie się do drzwi. Ten ktoś rozprawiał się z nimi niczym z grubym kartonem. Zawiasy nie były w stanie utrzymać serii bezlitosnych uderzeń. Próba wdarcia się do środka była nieunikniona. Ostatni pusty odgłos odbicia klamki od ściany oznajmił przybycie. Był już w środku. Kolejno, niespieszne, ciężkie kroki podążały w kierunku schodów, oddając dźwięczne skrzypnięcia. Kroki rytmiczne, konsekwentne, nieprzejednane.
Chłopak skuwał wzrokiem drzwi. Nie myślał o cofaniu się w najdalszy kąt pokoju. Co by to dało? A okno? Był zbyt wysoko. Jaki będzie jego koniec? – te i wiele innych zdawkowych pytań eskalowało w jego głowie… Gdy coś zaczęło się dziać w rogu pokoju, niebieska łuna zabiła przyjaznym blaskiem. Wyłoniły się z niej niewielkie drzwi. Chłopak skoczył w ich stronę, wtem rozbrzmiało uderzenie o drewno. Sięgnął po klamkę, wbiegając do oślepiającego wnętrza, gdy z przeciwległych wyrosła czarna ręka…
Leżał na łóżku w swoim pokoju. Przez okno wpadało przyjemne światło pomarańczowej barwy. Spojrzał na zegar naprzeciwko – było wcześnie. Rozprężył wszystkie stawy w ciele, przetoczył się w kierunku okna, nad którym widniał zegar, i usiadł na dolnej krawędzi. Znad linii lasu odległego horyzontu oddalały się burzowe chmury. Przeciągnął wzrokiem w dal, wyławiając kilka młodych, połamanych wierzb na skrawku kilkuhektarowego pola, oddzielonego płotkiem od dróżki. Gdzieniegdzie panował chaos w postaci mnóstwa rozrzuconych gałęzi i liści. Większe luki w koronach zostawiły otwarte drzwi dla hulaszczego, niszczycielskiego wiatru, czego efektem były popękane, gliniane donice przy płocie po jednej i drugiej stronie ogrodzenia. Wpatrywał się w to, rozpamiętując sen, który stał się niezwykłym doświadczeniem. Starannie układał w głowie chronologicznie wydarzenia z zamiarem przelania ich na papier.
Jako dziesięciolatek wpadł na pomysł utrwalania onirycznych doznań i nie tylko. Sprawił sobie w tym celu oprawiony w brązową, skórzaną okładkę notatnik. Zapiski tego typu były dla niego czymś niezmiernie pochłaniającym. „Jest »rzeczą« niezwykłą, by móc wrócić po latach do swej sennej krainy, by wypełniła nas odległym, przyjemnym wspomnieniem, zatartym przez czas” – tak brzmiała jego fraza na pierwszej stronie. Chłopak miał już w nim pokaźną kolekcję, a mimo to stron starczy jeszcze na długi czas. Foliał był dość gruby – całość liczyła setki wybielonych stron. Miał, o czym pisać.
Oprócz rozrywki zapiski służyły mu do zrozumienia samego siebie. Wiedział, że każdy ma swój indywidualny kod, który należy rozszyfrować, aby osiągnąć wewnętrzny stan równowagi. Miał świadomość, iż wszyscy „stwarzają się na nowo”, toteż teksty i interpretacja stanowią syzyfową, i tym bardziej intrygującą, pracę. Odkrywamy się po kawałku, w międzyczasie obserwujemy zmiany, jakie zachodzą wewnątrz niezgłębionej jaźni.
Gdy zbieranie myśli dobiegło końca, przerzucił nogi o dziewięćdziesiąt stopni na prostopadłą krawędź i zasiadł przed pisarskim stolikiem – solidnym, hebanowym, prostokątnym blatem z wbudowaną szufladą na przybory niezbędne do tego celu. Wyciągnął ciężką księgę, stare wiekowe pióro, zapalił lampkę z regulowaną zarówno szyjką, jak i samym stopniem naświetlenia. Cofnął się jeszcze, by zasłonić roletę. Powracając do stolika, wyregulował ostrość naświetlenia – namiastka nocy musi pozostać, by usidlić na poczekaniu pamięć. Rozłożył ciężki przedmiot, zatrzymując się na „entej” stronie. Zmoczył pióro w atramencie i zaczął pracę.
…gdy to ujrzałem, ogarnęła mnie zgroza. Nawet realia snu mają swoje granice. Przypuszczam, że nigdy w życiu nie byłem tak przerażony. Gdzie okiem sięgnąć, tam one. Nos, oczy i rysy – cała twarz… Tam widniały moje oblicza… zmienione. Jednak nie sama ich obecność wstrząsnęła mną do granic. Makabrycznego dzieła w całej okazałości dopełniały same zarysy, których nie będzie mi łatwo opisać. Były tak wieloznaczne, a jednocześnie pierwotne, odwieczne. Na początku zacznę od ust: wyrażały filozoficzny spokój, a heterogeniczność ich intencji zlewała się w jedno dążenie. Nie umiem precyzyjniej tego nazwać. Równocześnie za nim szły oczy. Nie nakreśla to ich w pełni, dlatego przesunę kropkę jeszcze dalej: przysłaniała je dalekowidząca, dogłębna i równie pierwotna biel, wkradająca się do samego wnętrza, jakby stale nienasycona chłonięciem.
…Uciekałem przez las. Wychodzili z tych nieprzenikliwie mrocznych jam. Wszyscy, których znam i niegdyś znałem… Byli też inni. Każdy chciał mnie dopaść za wszelką cenę. Byli zdesperowani. Dałoby się rzec – ich życie zależało ode mnie… Im dalej byli, stawali się wolniejsi – ich oblicza się rozpadały. A kończyny przybierały karykaturalne ruchy, zastygające w nieistnieniu, blaknące. „Marsz przemijania” rozkładał ich fizjonomie na amorficzne powłoki owijane w asteniczność i wyrosły jak na wypełnienie pustki, smętek.
…Mijałem wszystkich w zawrotnym popłochu, nigdy się tak nie bałem. Było ich coraz więcej i więcej. Wychodzili zewsząd. Myślałem, że nie ucieknę, że w końcu mnie dorwą i już nie wypuszczą, a mój los…
…Wszystko, od początku do końca, działo się jak na jawie. Nigdy dotąd nie doświadczyłem tak realistycznego, sennego doznania. Było to straszne, a zarazem niezwykłe i podniecające, gdy teraz o tym myślę – choć nie wróciłbym do tego po raz kolejny. Był to zbyt ogromny nadmiar adrenaliny, nawet jak na mnie.
Kończąc pisaninę, spojrzał na zegar – była prawie jedenasta. Pochował wszystko, rozprostował plecy i ruszył do okna po drugiej stronie pokoju, tam, gdzie wpatrywali się… Rozejrzał się po nieco większej części podwórza. Od strony północnej – jak określał tę część z widokiem na wcześniej wspomniane pole – gdy się wybudził, słońce znajdowało się w takiej linii, że oświetlało jedną czwartą górnej wysokości budynku, łącznie z zaułkiem jego pokoju. Tam, gdzie stanął zaś obecnie, za sprawą czasu dotarł skrzący się złotem blask, przedzierający się przez nieskończoną liczbę kropelek wody osiadłych na wszystkim dookoła.
Migotliwe kryształki podkreślały przede wszystkim naturalne piękno zdrowych i rozłożystych wiśni, rosnących tuż za płotem – ich owoce uwznioślały krwawą czerwień, gęstniejąc na każdej z gałęzi. Za nimi widniały dęby: równie zdrowe jak ich przodowniczki, kryjące się pod ich rosłymi dostojnymi postaciami. Po lewej, w samym rogu ogrodzenia – przyciskając głowę do szyby – dostrzec można było stary jałowiec o szerokim kapeluszu, wciskający swe igliwie w szpary płotu, wpasowywał się wygodnie w swój przyjazny kąt. Nieco dalej, jakieś pół metra od płotu, ciągnął się rządek starannie obrobionych brzozowych karmników. Dzieląca je odległość separowała cztery sztuki, a oplatała je roślinność. Ostatni kończył się tuż przy ciemnozielonej, metalowej bramie dorównującej swym wiekiem posiadłości.
Gdy nasycił się tym widokiem, ruszył przez schody i przedpokój do kuchni po prowiant na drogę. Zabrał, co uznał za niezbędne, po czym ruszył wzdłuż wiśniowej ściany, zahaczając okiem o wiekowego iglaka, po czym skręcił w lewo do ogrodu oddzielonego galeryjką porośniętą kobeą pnącą, oddalonego o dwadzieścia metrów. Minął balkon i kamienną, granitową fontannę na rogu, gdzie kończył się dom. Była to ocieniona część podwórza, na której w rogu stała niewielka szopka na narzędzia do ogrodnictwa i inne graty, gdzie często chroniły się myszy.
Tu myśli chłopaka się zatrzymały, przywołując wspomnienia, jak to jeszcze kilka lat temu siadywał wieczorami przed uchylonymi drzwiczkami, podrzucając różnorakie ziarna. Przypatrywał się małym, czarnym oczom, które niepewnie przyglądały mu się z uwagą, jednocześnie nie spuszczając ich z ziarna, chwytały w pyszczki jedno, odskakując nieznaczny kawałek, po czym wracały po resztę.
Z czasem skracał dystans, a ciekawskie gryzonie skubały z jego dłoni. Podobnie jak pisanie, pochłaniało go to bez reszty. Koniec końców, efekt był taki, że namnożyła się całkiem liczna rodzinka. Dokarmiał ją nadal, wydawało się, że proceder nie będzie miał końca, dopóki głos rozsądku nie dał o sobie znać…
Zanim przekroczył gęstą, zarośniętą ścianę dzielącą go od ogrodu, słyszeć się dało skrzypnięcia i piłowanie drewna. Zaciekawiony odgłosami, przekraczając liściastą kurtynę wierzbowych gałązek, ujrzał przechyloną tuż nad płotem brzozę i sąsiada tnącego powalony konar, próbujący trzymać się desperacko swego podłoża. Szczytowa część korony była już wycięta. Przypatrzył mu się badawczo, próbując go rozgryźć.
– Dzień dobry! – krzyknął z daleka, aby sprawdzić jego reakcję. – Co się stało? – spytał ostentacyjnie.
– Witaj, Arturze! – Sąsiad podniósł swój głęboki i wyrazisty głos, nie odpowiadając na drugie pytanie.
Chłopak podszedł bliżej. Stał teraz przed wysokim, mierzącym blisko metr dziewięćdziesiąt mężczyzną o umiarkowanym barczyście typie, w słynnym niezmiennym ubiorze. Pierwsze, co przykuwało uwagę, to płaszcz, jakby jedyny w swoim rodzaju, a tak wyjątkowy, że musiał być dziedziczony z pokolenia na pokolenie od niepamiętnych lat. Miał w sobie coś z czasów minionych i odległych, czego nie dało się wypowiedzieć. Nadawało mu to niesamowity urok, niegasnący z wiekiem. Posiadał prawdopodobnie wszystkie odcienie mroku i szarości, stykające się ze sobą niczym wzorzysta mozaika. Pod spodem widniała koszula o najgłębszej czerni widocznej na jej okryciu. Niżej spoczywały na wpół luźne, czarne, unikatowe chłonące promienie słońca spodnie. Ich materiał był niezwykły. W spoczynku wyglądał na wyjątkowo twardy. Wystarczyło się tylko poruszyć, aby dostrzec jego niespotykaną giętkość. Pod ich nogawkami usadowione eleganckie buty ze skóry (przypuszczalnie). Nie można zapomnieć oczywiście o podkreślającym bladą cerę kapeluszu – również w kolorze czerni – atramentowej, głębokiej. Wszystkie elementy ponurej garderoby pasowały do jego fizjonomii, lecz kontrastowały z charakterem… ale też i nie do końca. Ten był podwójny i podszyty, niemal niemożliwy do odgadnięcia – iluzoryczny i matowy.
Na twarzy, o niepowtarzalnych, wyrazistych i nieodgadnionych rysach, które przystroił uśmiechem, witając się z Arturem, ciemniały delikatnie po bokach jak szare, stonowane srebro, odklejające się od odbarwionej na chłodny odcień karnacji, oczy – wyraziście szafirowe, bijące akceptacją, zarazem niejawnym uporem względem swego stanowiska – refleksyjne, a treść ich pieczętowała wyroki i osądy wydane przez gospodarza, rozbijając na cząstki pewność swego rozmówcy. Niezbicie jedno przelotne wejrzenie wystarczyłoby mu do odczytania kilku stron okraszonych drobnym maczkiem życiorysu oraz ulotnych, chwiejnych myśli, wycofanych pod dyktando znanych jemu skrupułów, jak również tych, które miały się wyłonić, nim ich następstwo dobrowolnie odmalowało się obrazowo… Dotknął kapelusza kryjącego popielate włosy.
Jego postać przywodziła na myśl skrytego – pomimo otwartości – czujnego człowieka, z którym lepiej nie zadzierać. Wrażenie to potęgowała odległość. Jednak z bliska zmieniał się w przyjacielskiego, niestroniącego od pomocy, wiecznie uśmiechniętego – ale jakże smętny i nostalgiczny był to uśmiech… – pana Walka. Młodzieniec nieustannie próbował go rozgryźć – osobnik był dla niego tajemniczą i niezbadaną postacią – lecz nie było to łatwe. Podstępy, śledzenie i inne działania ostatecznie spełzły na niczym. Jeszcze do niedawna go to zajmowało, ale w końcu zaczął podchodzić do tego z coraz większą rezerwą i traktował tę zagadkę jako ciekawostkę dotyczącą jego osoby. Wszak, kiedy miał okazję, nigdy z niej nie rezygnował. Ponadto wprawiała go w zmieszanie i delikatny odcień sardonicznego zażenowania – całkiem przyćmionego – swoboda tamtego, zupełnie jakby drwił sobie z ciekawości innych, a trzymanie się na wodzy, by się nie zdradzić – by nie uchylić komuś rąbka swej tajemnicy, było dla niego błahostką. Swoboda ostrożności ponad miarę.
Chłopak, skracając dystans między nimi, ponowił pytanie.
– To? – Wskazał wzrokiem na konar. – Efekt nocnej nawałnicy.
Przyglądał się chłopakowi życzliwie i spokojnie.
– Czego? – Przykurczył brwi. Wiedział jednak, o czym mowa, a pragnął dowiedzieć się więcej. Stał twardo i miał nadzieję, że przybysz będzie miał do powiedzenia nieco więcej. Przypomniał sobie widok na pole i rozgardiasz przed bramą. Zawierucha niechybnie wdarłaby się na podwórze, gdyby nie silne, rosłe i zdrowe drzewa je otaczające – nie licząc tego jedynego. W sumie wnętrze wyglądało prawie na nienaruszone.
– Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że nie słyszałeś? W nocy przetrząsnęło całą okolicę. Całą… pomijając oczywiście ten zakątek. – Ogarnął wzrokiem rozłożyste orzechy. – Ciężko było zasnąć, oj, ciężko. Ciemna była ta noc, ciemna jak druga strona. Gdzie oko wychylić, tam każda cząsteczka powietrza zajęta przez mrok. Wszystko było jednolite. Kilka kroków od domu i nawet światło nic ci nie da. Rwący wiatr napychał czerń do oczu… Ten wiatr… Gdybyś posłyszał te minorowe świsty. Te wycia. Setki jęków rozbrzmiewało naraz. Jak potępione dusze. Tak – to dobre określenie. Oczywiście nie mogło obyć się bez deszczu. Mroźny jak kostki lodu. Nad głową, niemal bez przerwy, gęste jak smoła chmurzyska rozdzierały potężne gromy. Tyle że… atmosfera była tak gęsta… Nawet jeden, najmniejszy, rozbłysk nie ukazał się mym oczom. Nie jednemu człowiekowi zmroziłoby to krew w żyłach. Nie jeden wlazłby pod łóżko i okrył się pod płaszczem kołder, bezpieczny pozornie, a osaczony przez nieznane, które tylko czyha w rozległym kłębie cienie. Każdy przejęty strachem, każdy – ale nie my, co nie, Arturze?
Chłopak niemal go nie słuchał, z jakiegoś względu nie mógł. Sąsiad go usypiał. Ocknął się po pytaniu. Wtenczas rozkojarzenie uwiesiło się na znamiennym felerze. Mowa tu o bladości kontrastującej z jego ubiorem. Za każdym razem, kiedy na niego spoglądał, na myśl przychodził mu pogrzeb. Za nią jak psi ogon pojawiała się kolejna, dotycząca centrum, wokół której kręci się dana uroczystość. Pan Walek wyglądał jak… Chociaż nie do końca: jego postać zawisła raczej między dwoma światami. Sam wygląd zmuszał do merytorycznego zgłębiania jego natury, która zdawała się odbiegać… poza owe granice…
– Co takiego? Może pan powtórzyć? – wydobył z siebie, lecz nie doczekał się odpowiedzi, jakoby replika tego, co już zaistniało, była niepotrzebną stratą czasu.
Nie zważając na rozkojarzenie chłopaka, ciągną dalej:
– Nie wyglądasz na strachliwego. Żałuj, że tego nie doświadczyłeś. Wyraźnie to czuję – ciągnie cię do ponurych klimatów. Mają ten swój ożywiający urok. Mam rację, Arturze?
W jego obecności Artur za każdym razem zapadał w letargiczne zamyślenie. Aura, jaką przybysz narzucał otoczeniu, usypiała go. Poza tym nie przepadał za nim, a odpowiedzią na jego pytania były jedynie machinalne potwierdzenia względem „zasadniczości” jego pytań.
– Zgadza się, trafił pan w sedno – odrzekł.
Rozmówca ciągnął dalej swój pozornie nieskończony wywód.
– Czy ten cały świat, to nie ułuda i faryzejska arkadia tam, gdzie dostrzegamy ją pozornie. Czymże jest to piękno, które dostrzegamy? Mami nas bezwzględnie jak ta nocnica i zwodzi, a kiedy nam umyka w uciesze swej wygranej, prawda uderza w nas ze zdwojoną siłą, byśmy na powrót mogli dostrzec to, do czego nas ciągnie… a jest to iluzją, która przyprawia nas o boleść… a my błądzimy między jednym a drugim, dochodząc do wniosku, że świat nie jest ani zły, ani nie respektuje w pełni dobra. Albowiem nie ma ani zła, ani dobra. To, do czego dążymy, nie jest ściśle określone, nie ma żadnych zarysów, a sami wybieramy sobie dążenia, idąc za głosem swego instynktu i upodlonej natury, wierząc, że to, co robimy, wypełni nam egzystencję, podczas gdy ci, którzy pragną to zgłębić, dostrzegą tę bolesną obłudę… a wtedy wszystko traci sens, czymkolwiek on w naszym mniemaniu jest. Nasz byt to błądzenie i wahanie się w poszukiwaniu tego, czego nie ma. Zaślepienie i ignorancja kategorycznej rzeczywistości, od której nie ucieknie ten… kto ją odkryje. Wystarczy raz otworzyć oczy, by się przekonać.
Zastopował, jakoby czekał na uznanie za swe oświecenie. Chłopak potwierdził to, czego nie mógł pojąć bądź też nie chciał zrozumieć. Było to dla niego suche perorowanie, omiatała go nuda – blokada na owe treści.
– Ech… Niestety, u większości ludzi nie ma już tego pierwotnego strachu, co niegdyś – ciągną kolejną jaszczurczą dygresję. – Jak za czasów polowań na upiory. Był wtedy tak namacalny, że można było go kroić nożem i widelcem. Zaja… – Tracąc na sekundę panowanie nad sobą, rozmarzając się, szybko przywołał się do porządku. – Oho, gdzie człowieka ponosi ta wyobraźnia? – Ostatni, magiczny wyraz ponowił jego deliberacje, gdy miał już umilknąć: – A o niej też można wiele powiedzieć. Jest niczym potęga. Im bardziej rozwinięta, tym lepiej. Ale gdy zahacza już o egzystencję człowieka, wtedy zaczyna się prawdziwa zabawa. Wmawiamy sobie, że mamy jakiś cel, wizualizujemy sobie, co będzie po tej drugiej stronie, kim będziemy w następnym wcieleniu i czy w ogóle będziemy dalej istnieć. Tak. Snucia w tej materii nie znają granic. Ostatecznie nasze konkluzje zbiegają się w jedno. A mianowicie: vanitas. Uświadamiamy sobie brak prawdziwego, transcendentnego celu, boli nas niewiedza o tej cieniutkiej granicy, za którą czyha odpowiedź, do której rwiemy się z daleka, a której nie pragniemy z własnej woli osiągnąć. Bezpieczniej by było, gdyby sama z siebie nas przyjęła, a jeszcze lepiej, gdyby zatarła się w zapomnienie i zostawiła nas w takim stanie, w jakim jesteśmy obecnie. Natomiast głupcami są ci, którzy twierdzą, że ją znają, wracając z „niej” i głosząc światu, jak to zostali obdarowani tajemną wiedzą. Prawdziwą odpowiedź daje jedynie ostateczny kres ludzkich komórek. Gdy doświadczamy jej w całej swej okazałej pełni… a odpowiedź pozna ten – chyba że ona sama utraci wtedy wartość – na którego przyszła kolej. Gdy mózg wyda ostatnie tchnienie. Idąc dalej, poznajemy prawdziwą naszą wartość i cel: obojętność. To obojętność powinniśmy wziąć na swe ramiona. Tyle to wszystko warte, że możemy trwać w swej górnolotnej ułudzie lub zaszyć się w kącie i przez lata się rozkładać, i na jedno wyjdzie… – Walek już tak ma. Nie zdąży ugryźć się w język, nim padną niewłaściwe słowa. Dotarło to do niego i przeprosił za swój nietakt.
Artur stał teraz jak sopel lodu, mowa, która częściowo do niego dotarła, skuła go do głębi. Najwyraźniej ten człowiek ma na niego zły wpływ. Chłopak dosłownie poczuł jego słowa w kościach. Jakby energia tamtego przewyższała jego własną. Dało mu to do myślenia i wyciągnął przez to pewne wnioski zarówno na temat jego osoby, jak i tego, jak bardzo się mylił, pokładając w nim pewne nadzieje i intencje względem mieszkańców. Natenczas zastrzeżenia chłopaka się odrosły z popiołu i wzmogły jego czujność. Mimo to odpowiedział:
– Przyznam, że zaniepokoiła mnie ta mowa – zaanonsował zgodnie z prawdą. – Jest pan zaskakująco negatywny. Czy nie lepiej jest mieć pozytywne nastawienie do życia? To działa w obie strony. Uważam, że najmniej powinniśmy martwić się tym, na co nie mamy wpływu. W tym wypadku niewiedza zdaje się złotem, podobnie jak milczenie. Zgodzę się za to z tym, że nie powinniśmy zapominać, kim jesteśmy oraz jakie ramy nam wyznaczono. Nie spodziewałem się… – Nie dokończył. Dalszy ciąg pozostawił sobie.
– Może i masz rację? Pocieszać… – przyznał, jakby sam w to nie wierzył. Arturowi to wystarczyło, gdyż nie miał zamiaru dłużej dysputować. Dlatego rzucił wymijająco, chciał już odejść: – A Anny nie ma w pobliżu?
– Z tego, co wiem, jest u siebie. Poprosiła, żebym ściął drzewo. Chciała mi pomóc… Zauważyłem, że jest bardzo przygnębiona i obojętna, więc odesłałem ją do domu. Wiesz, czasem trzeba zostawić człowieka z jego EMOCJAMI – podkreślił to słowo dziwną nutą. – Człowiek musi pobyć sam ze sobą, ze swoimi myślami, zamkniętymi w swej bezpiecznej głowie, w umyśle, do którego nikt nie dotrze. Apetyczny… – poprawił się natychmiast, a jego dziwny odruch pierzchnął automatycznie – to znaczy, APATYCZNY, jest wolny od iluzji. – Wymamrotał coś pod nosem i zajął się cięciem drzewa, zatopiony w swym świecie rzucił na wpół świadomie, trochę do siebie, trochę do Artura: – Wiesz… lepiej ją zostawić. Niech pobędzie sama z sobą, to jej dobrze zrobi. Wiem, co mówię. – Na tym zakończył.
– To ja już pójdę. Mam trochę planów i… – Spostrzegł, że nikt nie reaguje na jego słowa, oddalił się więc, zerkając co rusz na znajomego odprowadzany dźwiękiem skrzypnięć…
Uprzątnął uprzednio rozbite donice i skręcił w lasek po lewej. Droga zataczała się szerokimi zakolami, kierując go na zachód. Powietrze było mniej duszące niż na otwartym terenie dzięki ograniczonemu dostępowi słońca unoszącego mikroskopijne diamenciki do góry w postaci pary wodnej. Co pewien czas pojedyncza duża kropla niemogąca utrzymać swego ciężaru na ciemnozielonym liściu, chwytająca się kurczowo jego koniuszka niewidzialnymi nanorączkami rozpadała się o głowę chłopaka z charakterystycznym puknięciem. Monotonię postawnych bali przerywały rosnące to tu, to tam młode, powykręcane jarzębiny, przeplatające się z urozmaiconymi wiekowo jałowcami. Po prawej, w znacznej odległości, sięgało paprociowe pole, niosące się w głąb lasu. W wyższych warstwach korowego pancerza przewijały się sieci pająków, znacząc oddalone terytoria, upstrzone przezroczystymi łezkami. Sprawiały wrażenie nienaruszanych, na mocy niepisanej umowy między ich tkaczami. Koła roweru przecinały twardy grunt, oddzielony o nieznaczny cal zmiękłej, wierzchniej warstwy zbitego, ukorzenionego czarnoziemu, naznaczonego w pewnych odcinkach to mniejszymi, to większymi kałużami. Dwukołowiec sunął swobodnym tempem, nie zważając na zagłębienia wypełnione nocnymi opadami, rozbryzgując w obie strony wachlarz czystej wody, nie szczędząc przy tym butów i reszty ubioru. Przy każdym ostrzejszym zakręcie z „bajorkiem” chłopak celowo przyspieszał, aby wyrzucić szklącą się falę w bok. Była to kolejna z jego ulubionych rozrywek. Miał wtedy wrażenie, jakby to świat poruszał się razem z nim, wręcz mu towarzyszył z prawej i lewej, za nim i przed nim, jako opiekun osłaniający go swą tarczą.
Czuł silną, nieodpartą więź z tym lasem. Był jego częścią. Gdyby zaszła taka potrzeba zrobiłby co w jego mocy, by chronić go przed jakimkolwiek zagrożeniem. Wiązał z nim wiele przyjemnych wspomnień, a wyobraźnia czyniła go miejscem szczególnym, którego nic nie może zastąpić. Miał w świadomości także kilka podobnych areałów. Każdy korzeń, który przejechał, miniony zakręt, luka w gałęziach przepuszczająca słońce, porostowe wysepki, zacienione zakątki nieprzyjmujące w swe gęste igły odrobiny światła… w szczególności zaś znane mu kryjówki zwierząt, takich jak sowy, nietoperze czy gryzonie. Był ich obrońcą, strażnikiem strzegącym przed niebezpieczeństwem. Przybrana przez siebie ochotnicza funkcja dawała mu poczucie powinności i spełnienia. Już od samych narodzin czuł, że musi odpowiadać za coś wielkiego. Czuł, jak tylko on ma przemożny wpływ na różnorakie aspekty życia – w żadnym wypadku nie była to chęć dominacji – mimo iż wyczuwał nieskończoność barier. Świadom ich istnienia i mnogości, jakich nie da się przemóc, będąc tym, czym jest: człowiekiem… za to nie byle jakim… Ale o tym jeszcze nie teraz.
Przemierzając kolejne metry, do jego głowy wdarł się Walek. Zastanawiał się, co w nim takiego jest, czego on nie może dostrzec, co sprawia, że różni się od znanych mu osób… a nawet tych, które zna jedynie z widzenia lub dłuższych obserwacji. Co sprawia, że jest w nim coś niepodobnego do człowieka… Jego strój? Utkany jakby z czegoś, co przypomina… coś. Ta enigmatyczna struktura, coś mu pierwotnie znanego, co siedzi w najgłębszych czeluściach jego pamięci i boi się wyjść. A może ta jego bladość? I te oczy: wydają się takie głębokie i uważne, a zarazem niedostępne. Z kolei ton jego wypowiedzi oraz te dziwne treści dają do myślenia. A do tego ten jego parasol – czarny, bo jakże by inaczej – nosi go ze sobą w słoneczne dni. Tak, on wprost nienawidzi słońca, ożywia się za to przy tak zwanej psiej pogodzie. Ale jedno tu nie pasuje: jest ubrany na czarno. Emanacja słońca ciągnie do czarnego. Każdy normalny człowiek udusiłby się na jego miejscu. Czasami miał wrażenie… Nie, to jest pewne: ten jego strój to jawny protest przeciwko szczęściu świata, przeciw słońcu, które tak wiele osób uszczęśliwia… Może o to chodzi?… – Jego przygaszony zapał odnowił się. Wyrósł z popiołów niczym feniks. Rozmowa tego typu, jaka miała miejsce poprzednio, dokonała gwałtownego przewrotu w jego ustaleniach. Jak już dumał wcześniej, pokładał w nim pewne nadzieje, że być może uda mu się w jakiś sposób dotrzeć do mieszkańców wioski. Tymczasem przybysz zdradził się niepostrzeżenie, uczuwając najwyraźniej zbytnią swobodę. A co jeśli on ich wszystkich tak zadręcza? Być może to przez niego…
Zdaje się, że będzie musiał rozstrzygnąć pewne kwestie ze swoim przyjacielem. Jakby nie patrzeć, odkrył całkiem istotny znak ostrzegawczy. Wychodzi na to, że obaj mogli się mylić i trzeba podjąć konkretne działania. Rozpracują to wspólnie, kiedy rozwieją się mgły tych bachicznych pozagrobowych rozważań – jak sam to ujął – które już do niego nie powrócą. Nie mógł tego pojąć i nadal zmagał się z tym mętlikiem, tępo i nieświadomie obserwując drobne zniszczenia dokonane przez wiatr. Dęby, naprężając swoje szeregi, walczyły dzielnie, nie mając wielkich możliwości wobec niszczycielskiej siły.
Na domiar złego dotarło do niego, że przez ponurego przybysza nawet nie zajrzał do Anny, by sprawdzić, jak się czuje. A jeszcze ten niezwykły sen, który spisywał po przebudzeniu. Martwiło go to, w jakim jest stanie: czy nadal przesiaduje w swej sypialni pogrążona w smutku, zatapiając się w książce, czy może znów udało jej się przełamać po odnalezieniu ulgi w zrozumieniu i docenieniu wartości, które dla niej obumierają i degradują się w sposób niezrozumiały zarówno dla niego, jak i dla niej. Abulia i niemoc ciągną się za nią jak cienie. Najgorsze jest to, że sama stara się ukrywać to z niejasnych przyczyn, jakoby się na to godziła…
Przebywał teraz przez mocno ukorzeniony odcinek, wprawiający rower w drgawki. Śliskie, porośnięte mchem korzenie utrudniały przeprawę. Chwilę później ukazała się rzeka o stałej szerokości, co zwiastowało rychłe dotarcie do celu. Wyrzuciło go na wąską ścieżkę skręcającą w prawo. Po lewej stronie leniwie płynął rzeczny ciek unoszący przybrzeżne lilie. Z obu stron rozciągała się klonowa alejka: z prawej gęsta, obrzucona bluszczem, z lewej – rzadziej rozmieszczone drzewa, rosnące niemal w równych odległościach. Czasami z jednego, innymi razy z drugiego brzegu koryta wyłaniał się dziki agrest nadający przyjemny kontrast zielono-brązowej monotonii. Tu i ówdzie dostrzec można było gęstą siatkę nartników, cierpliwie wyczekujących odpowiedniego momentu na wbicie kłujki w szamoczącego się owada, który nie potrafił odbić swych lepkich skrzydeł od łapczywego napięcia tafli, rezonując nimi żałośnie.
Miejscami dało się słyszeć plusk spłoszonej żaby, rozdymającej niewielką falę kołową. Po przeciwnej stronie brzegu wystawały korzenie wpijające się w mulistą głębię niczym pazerne pijawki – tworzyły schronienia dla licznie występujących jazi. Nierzadko można je było wypatrzeć przy samych rantach, zwłaszcza gdy woda zalewała trawę, wypłukując liczne robactwo. Czekały tylko, aż jakiś owoc czy roztargniony insekt dotknie tafli wody, by w mgnieniu oka go pochwycić. Drobnica oczkowała w oddaleniu, wrażliwa na każdy trzask czy nagłą zmianę w otoczeniu.
Linia terenu zaczęła się poszerzać, uwidaczniając odwieczny kres dążenia nieustającego nurtu i punkt docelowy. Rysowało się przed nim malownicze jezioro, noszące pobudzającą wyobraźnię nazwę – Zagłębia Głuchej Nocy. Zjawiskiem niezwykłym były tu wiatry: z nieznanych nikomu przyczyn – od pewnego czasu – wiały o niestabilnych porach, w tych samych dwóch, niezmiennych kierunkach… niemalże jak na życzenie. Po określonym czasie, a konkretniej w zależności od chęci, podmuch gwałtownie zmieniał kierunek na przeciwny, zawracając z zawrotnym świstem, sunąc łodzią, jeśli akurat nią płynęli.
Powyższe zjawisko miało miejsce jedynie podczas dnia. Noc była zupełnie inna. Nie bez powodu dwa ostatnie słowa zagościły w nazwie tego wodnego zbiornika. Tuż po zapadnięciu zmroku o jezioro, dosłownie, rozbijała się cisza pochłaniająca nawet leśne nabrzeża – a efekt ten potęgował się wraz z oddaleniem od brzegu: ani najmniejszej falki, ani najsubtelniejszego powiewu – gładkie lustro i flauta. Pod nim kryły się niezbadane głębie i niezliczone jamy. Miejscami nabrzeża budziły taki respekt, że sama myśl o przypadkowym wpadnięciu budziła strach, a co dopiero kąpieli z własnej nieprzymuszonej woli.
Zachodnie obrzeża porastały podmokłe wrzosowiska. Uważane były przez wszystkich mieszkańców wioski za niezwykle niebezpieczne i tajemnicze, mało przez nich poznane. Nikt się tam nie zapuszczał z powodu – jak to nazywali – wiecznej mgły i tajemniczych ogników – część z nich nadal wierzy, choć nie chcą się do tego przyznać, że to zagubione dusze. Nie oznacza to jednak braku przyjaznych miejsc, takich jak to tutaj, jedno z niewielu dobrze poznanych, gdzie właśnie dotarł.
Oparł rower o boczny rant ławki, zawiesił na kierownicy plecak z tym, co ze sobą zabrał, a następnie usadowił się na niej i nasycał skrawkiem klimatycznej zatoczki okolonej rzadkimi, nabrzeżnymi trzcinami, wśród których przeważały kaczeńce, wyznaczającymi granicę między płycizną a spadkową głębią jeziora. Samo ujście rzeczki tworzyło dołujący, rozszerzający się miarowo, denny, podwodny lej. Po nasyceniu się namiastką tego, co dalej go czeka, przerzucił wzrok na łódkę powstałą za sprawą usilnych pragnień i dobrej woli opiekunów ich obojga. Cofnął się do plecaka po kluczyk do kłódki mocującej łańcuch z uchwytami. Grzebiąc w torbie, zaczął deklamować na głos:
– Sam odbiję od brzegu, przez nieskończoność już myślą prę. Fale mnie poniosą, nawet nie wiem gdzie. – Ponosił go sentymentalny humorek, kiedy niespodziewanie ktoś rozbił sielankę wątpliwością:
– Sam albo i nie… – Artur momentalnie odwrócił się w stronę łódki, świdrując ją wzrokiem. Rozejrzał się, ale nikogo nie ujrzał.
„Wydawało mi się albo… Nie – raczej nie” – pomyślał i zabrał się ponownie do szukania klucza, a po kilku sekundach znów ten sam niezmienny tembr – nieco przygłuszony:
– Myślą płyniesz, na jawie nie. – Eksplicytne potwierdzenie przypuszczań chłopaka przekształciło się w pewność.
Artur gwałtownie zwrócił tułów w tym samym kierunku, z którego dźwięki dobiegały teraz wyraźnie. Ledwie tłumiony chichot dobywał się spod pokrowca. Wiedział dokładne kto to, nie miał żadnych wątpliwości. Za sprawą zbliżania się chłopaka symetrycznie krok za krokiem, głos uwalniał treść, kończąc się śmiechem.
– Fali ani jednej, lustro taflą gładką jest. Wiosła cię poniosą, wnet się dowiesz gdzie… Zabierz ze sobą mnie.
Ostrożnie sięgnął ręką do pokrowca, trzymając wiosło w ręku. Delikatnie podniósł rąbek nakrycia kryjącego podeszwy koloru ciemnej zieleni. Na moment się zatrzymał. Doplatał węzełek chronologiczny swego planu. „Pociągnąć go za nogę? Może jednak uderzyć o burtę?”. Wtenczas skryty żartowniś zdyskredytował mu zabawę tymi słowy: „Przyszedł po mnie. Widzę go w nogach”. Jak na sygnał wpadła mu wtedy jedyna możliwość. Sprawnym ruchem zrzucił kurtynę i krzyknął gwałtownie, trzymając nad głową wiosło:
– Ty idioto! Mało brakowało, a bym cię wiosłem nie ochrzcił! – Nic to jednak nie dało, a wzmogło zapał kolegi:
– Popłynę sam, taki ze mnie odludny cham! Myślą fale prę, a one prą mnie! Zmierzam, nieważne gdzie, bo zaraz w zarośla zniesie mnie! Chciałeś płynąć sam – przyznaj się, Arturze, samolubie! No już. Gadaj.
– Ucisz się, Mateuszu, proszę cię. Zepsułeś mi wspaniałą zabawę. Co ty tu robisz?
– Po pierwsze, gdybym się nie odezwał, zabawy by nie było, a sam wystraszyłbyś się, gdybyś zobaczył w łodzi nieruchome zwłoki kolegi. Co on tu robi? – zadawałbyś sobie pytania, kiedy ja w bezruchu bym tak leżał i nie otwierał oczu, wstrzymując oddech. Czy on oddycha – przyszłoby ci kolejno. – Zamyślił się: – Co byś wtedy zrobił? Przejęłoby to cię, czy nadal dałbyś mi spać, nie troszcząc się o mnie – o stan mój niewiadomy… Arturze?
– Najpewniej bym zmienił plany – oświadczył – i udał, że ciebie nie znam. Narzuciłbym pierwotnie pokrowiec i udawał Greka, gdzie jest Mateusz? – wypytywałbym wszystkich. A Mateusz śpi.
Kolega zbierał przemyślenia, a jego mina teatralnie przygasła. Wyrzekł:
– A więc tak? Nie wiem, co mam powiedzieć… Jest mi przykro, ale i też ciebie rozumiem. Nie miałbym ci tego za złe, a nawet więcej. Dokładnie sam bym tak postąpił, jak teraz sobie suponuję. Tyś migawkowy i jędrny w swej barwnej mowie. Moja krew. Dziękuję ci za szczerość – za twą jawność niewierności do mnie, masz i niewierność moją w odwecie.
Artur się ukłonił, intonując w odpowiedzi:
– Ząb za ząb, pięknym za nadobne, mój przyjacielu. A teraz wstawaj i wyjaw mi, jak się tu znalazłeś. – Podał mu dłoń i pomógł się unieść. – Serio, skąd ty tu i coś robił?
– Jak to co? Czekałem, aż przyjdziesz zdzielić mnie wiosłem. A tak naprawdę niecierpliwiłem się, czekając na ciebie jak wierny parobek, aż wspólnie rozkręcimy poranek. Miałem niebotyczne szczęście, że ciebie zastałem.
– A skąd pomysł, że tu będę? Z fusów to wywróżyłeś, czy w tafli wody ujrzałeś? A może sen proroczy? Które z twych zdolności tym razem nałożyły się z zaistnieniem w tym świecie?
– Uważam, że tym razem był to instynkt. Gdybyś miał tak wyostrzone zmysły jak ja, to byś zrozumiał, a nie pojmie tego ten, co nie jest mną. Miałem nadzieję, że gdy przyjadę tu o ósmej – ty zjawisz się o dziewiątej. Do tego czasu miałem w spokoju sobie poleżeć i podziwiać jezioro. Trochę cię nie było i w końcu zasnąłem… Nawet nie pamiętam kiedy. Jak się obudziłem, usłyszałem znajomy odgłos piasty – nadzieja wróciła. To Artur – szczebiotałem z radości tam w środku pod tą ciemną kołderką na twardej burcie, mając za jedną jedyną miękkość poduszkę – o tę tutaj. – Wskazał. – Długo na ciebie czekałem – kręcił głową z dezaprobatą – oj, długo.
Artur wziął wdech i przybrał stateczną, teatralną pozę generała, przemawiając jak ktoś, do kogo dotarła cała wiedza na temat swojego położenia:
– A więc tak. Do tego już doszło. – Przechadzał się tam i z powrotem, kiedy Mateusz czekał na puentę. – Ja już od dawna to przeczuwałem… a jednak wmawiałem to sobie bezustannie. On taki już jest – tymże tłumaczyłem sobie, mawiając dalej: on się tylko wygłupia i teatrzyki odstawia, dywagując ku uciesze mojej i swojej. Dla rozrywki on to robi! – tłukłem sobie w głowę. Ale nie – ciągnął Artur, modulując wyczulenie. – On nie był tym, kim ja mniemałem, że był. A więc jest tym, kim jest, a teatr jego sztuką szczerości, epifanią własnego ja i tym, kim jest – to wariat. Odkryłem to, bo najwidoczniej też posiadam dar. Jeszcze ode mnie nie dostałeś wiosłem, a skandujesz, jak ci w błogiej bezrefleksyjności mózg zagra!
Nie wytrzymali oczywiście i obaj wybuchli śmiechem. Artur dodał:
– Z poważaniem, oczywiście. Nie miej mi tego za złe, ja tylko nazywam rzeczy po imieniu. A teraz płyniemy, lekkoduchu Mateuszu. Płyń ze mną.
– Więcej rozwagi bym się po tobie spodziewał. Z wariatem w jednej łodzi – niebezpieczne, Arturze, odradzam.
– A ja tam się słuchał ciebie będę. Ryzyko to moje drugie imię… a może i twoje? Już nie pamiętam. Raczej twoje, ale miejmy to za sobą. Wskakuj i nie marudź, dotrzymasz mi towarzystwa. Jeśli wola, to pchamy obaj.
– Na cóż mam pchać, kiedy ta piękna łódź mi nie wadzi? A jeżeli tobie jej nie w smak, to zepchnij ją i niech się obija o fale. Wszak poza tym nie mam sił, by ci pomóc, a nigdzie specjalnie mi się nie śpieszy… – Artur przerwał. – W takim razie Mateusz wyjdzie z szalupy, a ja ją zsunę dla siebie i sam popłynę, bez dziada drętwego, co zatracił się w swym opieszalstwie, a więc z drogi, Mateuszu, namyśl się śmigło, bo nie wrócę prędko.
– Razem pchamy. Przekonałeś mnie, a wizja drętwej stagnacji na lądzie mi się nie widzi. Pchamy.
Oponent strzepnął z włosów rosę o barwie jasnej kawy i zaparł się o burtę łodzi, demonstrując pokłady swej siły, kiedy Artur powstrzymał go:
– A łańcuch, Mateuszu? Zbyt zaszczytne stawiasz sobie cele, nie respektując konieczności. Nie da się tak bez klucza, co ułatwi nam zadanie. Nie wymagam, byś trudził się daremnie.
– Nie martw się – Mateusz na to – jak czegoś bardzo pragniesz, to nawet niemożliwego dokonasz – napierał pokazowo – a ja ci to udowodnię, kiedy te łańcuchy legną pod wolą mej siły. – Poddał się w końcu. – A jednak nie. No ale nie szkodzi. – Oświeciła go pewna myśl: – I poza tym muszę coś skryć. – Sięgnął po zawiniątko spoczywające w łodzi. – To na wieczór – oświadczył.
Gdy się oddalił, Artur oznajmił mu, że również coś ze sobą zabrał. Polecił koledze, by też i z jego zawiniątkiem poczynił podobnie. Przyjaciel nie miał ku temu żadnych obiekcji, by nie spełnić jego życzenie: jednym z dwóch bliźniaczych kluczyków, które posiadali obaj, otworzył wieko ławko-skrytki, rozsuwając zasuwki, by pogrążyć prowiant w szczelnych ciemnościach drewnianych kątów.
– Czekajcie tu na nas, o, materialna rozkoszy. Niech słonko was nie rozłoży, a chłód pomieszczenia niechaj wam sprzyja, o, świeżości, o, aromacie kusicielski i bałamutny, jakże ma pewność, że zaraz was nie skosztuję, słabnie.
– Wytrzymasz, Mateuszu, bez nas nigdzie się nie ruszy, ale niestety i mnie kusi. Oddalmy się więc czym prędzej, nim ten śpiew syreni jasność naszego umysłu zagłuszy, gdy do wieczora jeszcze kawał daleki. Zalep uszy woskiem, Mateuszu, i nie daj się bałamucić, a w sublimację przekuj swe niepohamowanie – myślą zajadaj, a więcej osiągniesz, karmiąc swą duszę, niżby w tym kramie potrzeb materii się zatracać, płyń więc i pchaj naprzód razem ze mną.
Mateusz słuchał w niekrytym podziwie i nagrodził go oklaskami. Treść sprawiła jednak, że obaj tłumili śmiech. Zaraz po tym zabrali się do osuwania łodzi na spokojną gładź. Mateusz dołączył na pokład zaraz za kolegą, wydając osąd:
– Swoją drogą, niezły teatrzyk nam wyszedł. Jesteś z siebie dumny?
– Jak nigdy. A takie improwizacje nie zdarzają się nader często, gratuluję także i tobie. Tuszę, że pewnego dnia założymy spółkę. Ludzie będą nas za to wielbić, zgromadzą się tłumy, które zechcą nas słuchać… – Pohamował się. – A może lepiej i nie. Jedno czy dwuosobowa publiczność nam wystarczy. Co za dużo, to niekomfortowo.
Odpychali łódź. Mateusz potwierdził.
– Doskonale cię rozumiem, Arturze. Płonne mam jednak nadzieje, by kiedykolwiek marzenie nasze doszło do konsensusu z naszym temperamentem. To raczej mrzonki. A zasadniczo, przed kim mielibyśmy się otworzyć, kiedy cała widownia jest tak pogrążona w gradacji malejącej uroków tego świata… że wolę już zamilknąć. Kiedy to dobiegnie wreszcie końca – pomyślnego końca. – Zamyślił się i dodał wymijająco dla swych uprzednich myśli: – W każdym razie sztuka pozostanie skryta dla nas wyłącznie.
– Zgadzam się z tobą – cedził przygaszony. – Czym jest ta kurtyna, co osłania im to, co było do niedawna? Skryci we własnych domach, oddzieleni w niewyjaśniony sposób od tego, co mieli, co omyto z wartości, zapomniane.
Sunęli na otwarte wody, zataczając długi, lewostronny łuk ku rozwierającemu się przestworzu bezkresnego jeziora.
Delikatna falka metodycznie wybujała mętny nastrój, który przewiał ich gładko, a rozpiętość pleneru, która osłaniała się z lewa, wygłuszyła go całkowicie majestatem swego oblicza. Mijając nostalgiczną zatoczkę, aura otoczenia zmieniała się diametralnie. Czuło się bezgraniczną, wszechogarniającą wolność. Bliźniaczo morska nieskończoność, a raczej jej ułuda majaczyła przed nimi. Sama jakość powietrza pretendowała do miana lekkostrawnej uczty dla płuc, im dalej zaś od lądu, jego odżywcza woń się wzmagała. W pewnych obszarach oddalenia otaczające zarysy zieleni całkowicie zatracały swą ostrość, by pojawić się znów, igrając z umysłem tworzącym niepewny obraz tego, co w oddali, kreując w umyśle rozmaite fatamorgany w postaci zatarcia linii wody i nieba. A gdy dochodziła do tego nabrzeżna mgła, zjawisko to się potęgowało. Wszak natenczas żegnali wpierw za sobą poszerzające się w awersji nabrzeża w formie delty. Mogli zwolnić, kiedy zsynchronizowany z ich potrzebą wiatr poniósł miękko łódź niczym czuły opiekun, którego zesłał im świat, by wyręczyć ich w trudach zmagania się z żywiołem. Złożyli wiosła.
– Ilekroć patrzę w dal z tej perspektywy, po prostu dech mi zapiera – wygłosił Mateusz. – Chyba nie zniżę się do uznania tego miejsca za zwyczajne z powodu przyzwyczajenia, które nigdy nie nadejdzie. A do tego ten niezwykły wiatr, którego tajemnicy nie sposób zgłębić. Ponosi nas, jakby chciał sobie tym zyskać naszą przyjaźń… Tak jak potwór pewnego naukowca, na którego łaska akceptacji nie spłynęła, a ten zatracił się w potrzebie pomsty. My jednak przyjmiemy go nobliwie i ochoczo w swoje progi, prawda, Arturze?
– Tak, tak. Jak najbardziej jestem otwarty na tę relację i u mnie znajdzie to, czego szuka. Zaprawdę zadziwiające to zjawisko i ciekaw jestem, co może się za tym kryć? Doskonale wie, kiedy nas ponieść… Nie sądzę jednak, byśmy kiedykolwiek zgłębili tę tajemnicę, a rad bym był, gdyby łaska wiedzy na nas spłynęła.
Mateusz wybałuszył oczy, jakby doznał prawdy żywo mu objawionej. Wyłuszczył niepewnie odbarwionym cieniem:
– Zdaje mi się… że chyba coś na ramieniu czuję. Jakby dotyk. Na jednym i drugim. – Artur zawisł na nim zaciekawiony osobliwością jego wyznania. Mateusz ciągnął: – To jest takie dziwne i… – zawiesił głos, jakby uświadomił sobie coś ważnego. – Nie wiem, jak mam ci to opisać. Dotyk jest tak mętny, a jednak coś czuję. To nie wyobraźnia mnie ponosi, a… Zelżał. – Wymacał dłonią ramię. – Był i nie ma. Zniknął. Klnę się na wszystko, że eteryczny ciężar opadł na moje ramię. Jakie to dziwne.
Artur nic nie mówił, wgapiał się w kolegę, jakoby to na nim zawisła odpowiedź na dręczące ich pytanie, a on był tym wybrańcem, którego omyła ingrediencja wiedzy.
– No, ale nie patrz tak na mnie. Nawet przez ciebie mam się czuć osaczony? – Mateusz obruszył się na przyjaciela. – Choć nie tak odebrałem to doznanie. Był całkiem przyjazny i aksamitny, a nawet coś więcej. Nie da się tego opisać. To coś na znacznie wyższym poziomie. Jak gdyby muśnięcie o duszę.
– Nie wiem, co mam odrzec, niemniej ci wierzę. Jak teraz czujesz się z tym, że to ty zostałeś wybrany? – zapytał na wpół żartem. – Widać daliśmy mu przyzwolenie naszym słowem. To jeszcze bardziej intrygujące.
– Tym bardziej pragnę się tego dowiedzieć. – Uniósł ręce i wyrzekł głośno. – Objaw mi się, proszę. – Wraz z tym gestem coś potężnego wzburzyło się opodal łodzi i obiło potężnym plaśnięciem lustro wody, pochłaniając się w głębię tak szybko, jak dało o sobie znać, rozchlapując skąpe resztki ciekłego wzburzenia na ich twarze.
Mateusz zamilkł spłoszony, wlepił wzrok w wywołane przez siebie zjawisko.
– O naiwności ma. Cóżem wywołał?
Artur szybko się ogarnął.
– To był boleń, Mateuszu. Twe prośby nie zostały wysłuchanie, a w zamian za to spłoszyłeś potężną rybę.
– No czy ten świat oszalał?! – zapytał zawiedziony Mateusz. – Co za zrządzenia losu!
– Przyznam – potwierdził Artur – że nad normę się tego napiętrzyło. Płyńmy więc z naszym łaskawym wiatrem i zamilknijmy, dając nieść się swobodzie. Co ty na to?
– Nieś nas wietrze, prowadź bezpiecznie. Nie potrzeba mi wiedzieć, kim jesteś, a pozostań przy nas, jeśli taka twoja wola. Nieś nas ze sobą, dziękujemy – rzekł Mateusz.
Bez słowa ułożyli wygodnie poduszki, aby zatopić się w kontemplacji.
Łódź sunęła wolno. W powietrzu czuło się świeży powiew, niwelujący przyjemnie żar słońca. Prowadziło ich beztrosko w dal. Nie spostrzegli nawet, jak posnęli obaj.
Zapadli w stan nieświadomości, zdani na łaskę przyjaznego żywiołu, który zgodnie z ich wolą unosił ich do punktu nieznanego i niezamierzonego przez ich zawieszoną na czas nieokreślony kontrolę, gdzie nie sposób było się zorientować, dokąd na powrót dążyć. Obie jaźnie opatulone przez aluzyjne sny, zatopione we własnym świecie, pokładały ufność w swym przewodniku, który dotychczas ich nie zawiódł.
Po pewnym czasie pierwszy wybudził się Artur, adaptując wzrok do bijącej zewsząd jasności, i nie był to sen, a rzeczywista monotonia krajobrazu skąpana w skutkach promieni. Przyjaciel najwyraźniej miał sen spłycony, gdyż lekki hałas oddał mu na powrót kontrolę nad ciałem, co wyraził, miażdżąc powieki i przeciągając się strzelająco w stawach. Ćma spełzała ze źrenic i dostatecznie świadomy się odezwał.
– A ty kto? Co ja tu robię? – Mateusz udawał, że błądzi w amnezji. – Jak długo już tak płyniemy? Może czas zawrócić?
– Spójrz sam, jak nas zniosło, nie sposób mi to ocenić. Kilka godzin dryfowania – a to pewne – i do tej pory drugiego krańca brzegu nie widać. Słońce zapada od jakiegoś czasu, więc… Czy możemy prosić, łaskawy wietrze? – zwrócił się do nieprzejrzystości.
Drewniana łupina poczęła miarowo zwalniać, obracając z wolna dziób w biegun ujemny, zataczając półokrąg.
– Dziękujemy uprzejmie – odpowiedział na spełnienie prośby.
– Myślę, że nadal powinniśmy zachować to w tajemnicy. Na wszelki wypadek, by niepotrzebnie nie urazić naszego przyjaciela. Co ty o tym myślisz, Arturze?
– I tak też będzie – odrzekł kolega. Po kolejnych sekundach, które przeszły w minuty, Artur zapytał znienacka: – Zastanawiałeś się kiedyś nad tym, co czeka nas w przyszłości? Mam na myśli tę odległą, nieuniknioną.