Tajemnica pustego kufra. Świąteczne śledztwo - Mary Kelly - ebook

Tajemnica pustego kufra. Świąteczne śledztwo ebook

Kelly Mary

3,4

Opis

Istna perełka literatury kryminalnej – powieść trzymająca w napięciu i zapewniająca

godziwą rozrywkę

Dwudziesty drugi grudnia, Londyn. Nadkomisarz Brett Nightingale oraz sierżant Beddoes

otrzymują wezwanie do zaniedbanego mieszkania w dzielnicy Islington. Znajdują ciało starszej

kobiety i odkrywają, że należący do niej kufer został niedawno splądrowany. Zmarłą okazuje się

księżna Olga Karuchin, emigrantka z trapionej krwawą rewolucją Rosji, z jej kufra zaś zniknął

skarb...

W ogarniętej przedświąteczną gorączką stolicy przewija się barwna parada kolejnych

podejrzanych: poniewierany przez księżną wnuk, bogaty jubiler, żądni zemsty komuniści…

Nightingale oraz Beddoes mają twardy orzech do zgryzienia.

„Nieszablonowy kryminał pióra nieszablonowej pisarki”.

Martin Edwards, pisarz

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 285

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,4 (78 ocen)
15
21
22
18
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lafka

Nie oderwiesz się od lektury

Literacko jest to petarda. Z pewnością miłośnicy drobiazgowych opisów bardzo to docenią. Fabularnie, daleko do ideału. Przypuszczam, że bardzo często pod tą pozycją pojawią się określenia "nudna". No cóż nie jest to książka, która trzyma w napięciu do ostatniej strony. Nie jest to kryminał do którego wielbiciele tego gatunku są przyzwyczajeni. Jest to piękne opowiadanie z wątkiem kryminalnym. Daję 5, za tę dawno niespotykaną, dopracowaną literackość.
20
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka. polecam
10
aniasci

Dobrze spędzony czas

Przyjemna książka do czytania w świąteczny czas :)
10
KatPolGol

Całkiem niezła

Kolejna przeczytana przeze mnie książka w klimacie okołoświątecznym, tym razem kryminał. Nie była to najbardziej skomplikowana zagadka, jednak świetnie oddano atmosferę zarówno historycznego Londynu, jak i zimowego otoczenia pełnego chłodu i śnieżnych zadymek. Książka jest dość krótka, nie można poznać bohaterów zbyt dokładnie i jakoś szczególnie się z nimi zżyć, ale nie zmienia to faktu, że z zaciekawieniem śledziłam ich poczytania. Główny bohater budzi sympatię, pokazano też jego słabe strony, a to zdarza się w przypadku policjantów prowadzących śledztwo dosyć rzadko. Najbardziej podobał mi się klimat stworzony przez wstawki historyczne z carskiej Rosji, związany z pochodzeniem denatki i jej pozycją społeczną. Czasy arystokracji ociekającej złotem zawsze wydawały mi się intrygujące i ten klimat został utrzymany, co stanowiło najlepszy fragment całej powieści. Na bieżąco sprawdzałam w Internecie wstawki historyczne z faktami i nie zawiodłam się w żadnym momencie. Nie porwał mnie jęz...
11
mati8367

Z braku laku…

Strasznie chaotyczna czytam o jednym a już za chwilę o czymś innym jak dla mnie brakuje płynnych przejść od wątku do wątku
00

Popularność




Mary Kelly Tajemnica pustego kufra. Świąteczne śledztwo Tytuł oryginału The Christmas Egg. A Seasonal Mystery ISBN The Christmas Egg was originally published in 1958 by Secker and Warburg, London Copyright © 1958 Mary KellyAll rights reserved Copyright © for the Polish translation by Anna Kłosiewicz, 2022 Redakcja Grażyna Jeżewska Projekt okładki i stron tytułowych Paulina Radomska-Skierkowska Projekt typograficzny i łamanie Grzegorz Kalisiak | Pracownia Liternictwa i Grafiki Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

CZĘŚĆ PIERWSZA: DWUDZIESTY DRUGI GRUDNIA

Księżna Olga Karuchin leżała na wąskim, metalowym łóżku z twardym materacem. Jej kościste, wiekowe ciało zdawało się całkiem niknąć pod burym kocem i paltem, które służyły za przykrycie, siwa głowa spoczywała na poszarzałej poduszce, po której spacerowała powoli jakaś ospała zimowa mucha, zwabiona tu plamami znaczącymi szal otulający ramiona kobiety. Kiedyś księżna Karuchin sypiała w rzeźbionym, inkrustowanym masą perłową łożu z jedwabną pościelą, zmienianą przez służbę codziennie, a za okrycie służyły jej puchowe piernaty i najbielsze futra. Ściany jej wielkiej sypialni, w której dla odświeżenia powietrza rozpylano wodę różaną, wyłożone były biskwitowymi płytami Wedgwood, lśniącą podłogę pokrywały skóry niedźwiedzi polarnych, przywodzące na myśl lodowe kry. Ciasny, ciemny pokoik, w którym się obecnie znajdowała, pełnił teraz jednocześnie funkcję sypialni i bawialni. Między brudnymi ścianami ledwie dało się obrócić, lichy dywanik na podłodze miał podwinięte rogi, a wszędzie unosił się uporczywy zapach stęchlizny. Krzywe drzwi szafy przytrzymywał na miejscu jedynie zwinięty kawałek gazety, w ich lustrze odbijało się okno i widoczne za nim londyńskie niebo, ciemniejące coraz bardziej wraz z nadciągającym zmrokiem.

Księżna leżała pośród tej nędzy nieruchomo, całkowicie nieruchomo. Nawet kiedy ciekawska mucha wdrapała jej się na ucho, kobieta nie drgnęła. Niczego już nie czuła, bo była martwa.

— Lepiej zostawić auto już tutaj — orzekł nadkomisarz Brett Nightingale — przy High Street. Na Bright’s Row nie będziemy mieli dość miejsca, żeby zawrócić. Stańcie przy tamtej furgonetce.

Policyjny radiowóz wycofał ostrożnie i wreszcie zatrzymał się na północnym krańcu High Street w Islington, a wówczas ulokowany na tylnym siedzeniu Nightingale wysiadł. Wcześniej widywał tę ulicę jedynie za dnia, w mroku nocy jawiła mu się jeszcze bardziej jako relikt przeszłości. Wąska, wygięta w łuk jezdnia oraz chodniki nachylone w stronę biegnącego środkiem ścieku przywoływały na myśl wchłoniętą przez wielkie miasto wioskę. Wysokie, pozbawione balkonów budynki o gładkich fasadach, z parterami przeznaczonymi na ciasne sklepiki, których witryny zdobiły przykurzone świąteczne ozdoby, z całą pewnością należały do Londynu, jednak do tego z ubiegłego stulecia. Nightingale popatrzył na brudną, pełną parasoli witrynę, przy której właśnie się zatrzymał. „Naprawa lasek” — głosiły białe litery na szybie. Jakieś dwieście jardów dalej rozciągały się miejskie błonia, pamiątka po wiejskim pastwisku, czy raczej po tym, co z niego zostało, a na ich skraju znajdował się budynek teatru. Nightingale pamiętał z przeszłości zakład pogrzebowy z trumnami i mosiężnymi urnami wystawionymi w oświetlonym oknie, nieopodal znajdował się sklep z fasadą pokrytą białą i niebieską emalią oraz reklamą głoszącą, że od dawna już nieżyjący właściciel tego przybytku sprzedaje na mocy królewskiego patentu z 1743 roku „środki dla pań”. Nightingale wzruszył ramionami, a potem zadrżał. W zimnym powietrzu jego oddech zamieniał się w białe obłoczki. Jeśli mróz nie odpuści, przemknęło mu przez głowę, niedługo będą mogli jeździć po Tamizie na łyżwach.

Czym prędzej wcisnął ręce do kieszeni płaszcza i ruszył przed siebie, oddalając się od policyjnego auta oraz warsztatu naprawiacza lasek, by skręcić ze skąpo oświetlonej High Street w zaułek Bright’s Row. Po lewej znajdował się płot otaczający zbombardowane gruzowisko, po prawej ciągnęły się przygarbione domki, jakby żywcem przeniesione z obrazków w podręcznikach na temat historii społecznej dziewiętnastego wieku. Nightingale rozejrzał się po opustoszałej uliczce, popatrzył w oświetlone okna, odgrodzone od zewnętrznego świata cienkimi zasłonkami w odcieniach zieleni czy czerwieni albo w kwiecisty rzucik. Przynajmniej sąsiedzi pilnowali tutaj własnego nosa. A całkiem możliwe, że na widok policji zdecydowali się czym prędzej pochować te nosy w swoich czterech ścianach. W każdym razie cisza aż dzwoniła w uszach.

Numer trzynasty był przedostatni w szeregu, w ozdobionych burymi zasłonkami oknach na parterze i piętrze paliło się światło. Drzwi wejściowe stały otworem, więc Nightingale po prostu przestąpił próg, pochylając przy tym głowę, by nie uderzyć o framugę. Krótkim skinieniem przywitał się z funkcjonariuszem, który na jego widok poderwał się z najniższego stopnia schodów, a potem na moment przystanął. Zza lekko uchylonych drzwi po lewej dobiegał spokojny, nosowy głos sierżanta Beddoesa. Nightingale pomyślał, że w czasach szkoły sierżant bez wątpienia potrafił zaprowadzić wśród kolegów żelazną dyscyplinę bez mrugnięcia okiem. Zastukał do drzwi w ustalony sposób, a chwilę później z pokoju wyłonił się Beddoes.

— Nie zapraszam do środka — rzucił szybko przyciszonym głosem, zamykając za sobą drzwi — bo biedaczka jest mocno roztrzęsiona. To znaczy pani Minelli, lokatorka z dołu. To ona po nas zadzwoniła.

— Nie musicie przepraszać — odparł Nightingale. — Dawno przyjechaliście?

— Wpół do ósmej.

— A gdzie dzielnicowy?

— Włamanie trzech młodzików do trafiki, napaść za pubem Green Man i paskudny wypadek na City Road. Powiedział, że bardzo przeprasza, ale naprawdę ma za mało ludzi, więc skoro ja już tu jestem, on zajmie się swoimi obowiązkami, a pana zaprasza do siebie na posterunek o dowolnej porze.

— W porządku — odparł Nightingale z uśmiechem. — To co, chyba pójdziemy na górę?

Pokryte spękanym linoleum schody mocno skrzypiały pod ich stopami, chociaż Nightingale starał się stawiać kroki ostrożnie.

— Wiecie — rzucił do sierżanta, nawet się nie oglądając — wyruszyłem od razu po telefonie od was i przyjechałem prosto tutaj. Osiemdziesiąt trzy procent świateł na skrzyżowaniach było czerwonych, specjalnie policzyłem.

— Ja ich uniknąłem i dlatego teraz mam zajęcie — odparł Beddoes. — Jak wykład?

— No cóż… ponury, ale interesujący. Akurat skończył, kiedy zadzwonili. Cieszy mnie, że dotarliście tu przede mną, bo jeśli ich podejrzenia się potwierdzą…

Nightingale nagle urwał. Paplał bez namysłu i zupełnie niepotrzebnie powiedział, że jest zadowolony. Oczywiście była to prawda, ale wcale nie zamierzał się do tego przyznawać, choć rzeczywiście współpraca z kimś bardziej czołobitnym od Beddoesa przyprawiała go o wysypkę.

— Kto jest na miejscu zbrodni? — zapytał. — Fotograf?

— Tak, a poza nim Cobb i Telfer.

Nightingale pchnął drzwi, jednak po przekroczeniu progu natychmiast stanął jak wryty.

— Boże! — wyrwało mu się.

— Nie ma jak w domu — mruknął Beddoes. — Sam pan widzi…

— Nic nie widzę w tych ciemnościach. Zdejmijcie tę szmatę z lampy.

Beddoes ze zrezygnowaną miną odpiął brązowawy materiał, którym osłonięto szklany klosz gazowej lampy.

— Od razu lepiej — orzekł Nightingale. — To znaczy pod względem widoczności. Jeśli chodzi o estetykę, jest znacznie gorzej.

Mówiąc to, podszedł do łóżka i popatrzył na nie.

— Lekarz już był? — spytał.

— Od nas z komendy.

— Dawno nie żyje?

— Jakieś siedem, osiem godzin. Żadnych śladów przemocy, posłania też nikt nie ruszał.

— Nie dotykali twarzy? Ach, widzę, że nie. Czyli śmierć była raczej spokojna. Mimo wszystko to nie wygląda na zbieg okoliczności.

— To znaczy?

Nightingale popatrzył na podwładnego, prosto w te przejrzyste, jasnoniebieskie, jednocześnie niewinne i wszystkowiedzące oczy, choć w tym akurat momencie przeważała w nich niewinność wyrażona w pytającym spojrzeniu.

— Podobno — odparł Nightingale, usiłując powstrzymać uśmiech — ci z dzielnicy stwierdzili kradzież, to prawdopodobnie robota bandy z Hampstead. I tyle. Ale wy z nimi rozmawialiście, więc może podzielicie się ze mną choć okruchami informacji.

— Och, po pierwsze — odparł Beddoes potulnie — to tylko przeczucie dzielnicowego. Podobno wszedł do pokoju, stanął jak wryty, chwilę powęszył — to znaczy oczywiście w przenoś­ni — i zawyrokował, że to kradzież. Drzwi szafy były otwarte, dokładnie tak samo jak teraz, ale poza tym panował tutaj spokój i porządek — to znaczy jeśli nie liczyć zwłok. Dzielnicowy trochę się rozejrzał i znalazł to. — Beddoes wskazał na wielki drewniany kufer pośrodku pokoju. — Schowany pod łóżkiem, zaznaczyli jego położenie kredą. Widać, że kurz został starty w dwóch miejscach. Dzielnicowy od razu stwierdził, że ktoś złapał kufer przez te koce, żeby nie zostawić śladów na podłodze, a przy okazji wytarł wieko do czysta.

Nightingale nachylił się, żeby przyjrzeć się skrzyni uważniej.

— Kosztowny przedmiot, nie uważacie? — powiedział do sierżanta. — Z całą pewnością nie pasuje do tego miejsca. To jak, można otwierać?

— Można, ale kufer jest pusty, bo dzielnicowy już sprawdzał.

— Dobry Boże! I uznał za stosowne zamknąć go po włamywaczach z powrotem na klucz?

Nightingale podszedł do stolika stojącego u wezgłowia łóżka. Leżąca tam kartka papieru, odcinająca się bielą w panujących tutaj ciemnościach, przyciągnęła jego wzrok, gdy tylko wszedł do środka. Na kartce leżał klucz i kawałek brudnego sznurka.

— Dzielnicowy znalazł to na szyi zmarłej — wyjaśnił Bed­does. — Pani Minelli mówi, że kobieta nigdzie się bez tego kluczyka nie ruszała. Pętla była na tyle duża, że dało się ją zdjąć przez głowę.

— Ale ostatnio ktoś rozwiązał ten sznurek — zauważył ­Nightingale. — Chociaż chyba tylko raz, jak mi się wydaje. Czyste miejsca i zagięcia po starym suple nadal są widoczne. Ale kontynuujcie.

— Posterunkowi uspokajali panią M. herbatą, a dzielnicowy w tym czasie rozpytał sąsiadów, czy nie widzieli dzisiaj nikogo obcego w okolicy. Ten stary dziadek z końca ulicy cały czas siedzi w domu i właśnie on widział podobno jakąś dziwną zieloną furgonetkę gdzieś około wpół do jedenastej. Myślał, że to z gazowni, bo podobno auto miało z boku nalepkę North Thames Gas Board, ale pewnie bez trudu dałoby się ją zwędzić z parkingu przy firmie. Poza tym chłopina nie zauważył nikogo wchodzącego do domu ani stąd wychodzącego, ale co on tam wie, ślepy jak kret. Pani M. twierdzi, że nie wzywały nikogo z gazowni. Ona na pewno po nich nie dzwoniła, a gdyby sąsiadka z góry się ich spodziewała, to przecież wspomniałaby jej o tym.

— W Hampstead to była furgonetka z pralni, a w Golders Green naprawy telewizorów. Zawsze w grę wchodzi firma, w przypadku której rozmaite pakunki czy worki nie zwracają niczyjej uwagi. Może ci z gazowni mieli naprawić to. — Nightingale wskazał dysze gazowego kominka. Trzy z sześciu były zatkane korkami.

— Oszczędności — mruknął Beddoes.

— Kradzieży w Hampstead i Golders Green dokonano w porozumieniu ze służącymi, którzy po przestępstwie uciekli z domu. A tutaj kto wpuścił złodziei do środka? A może sami się włamali? Tylko kto im w takim razie powiedział…

— Chwileczkę, wie pan, jak nazywała się ofiara?

— Carrikin. Dziwne nazwisko.

Beddoes zmarszczył brwi jakby z niezadowoleniem i pokręcił głową.

— Karuchin — wymówił niemal elegancko.

— Powtarzam wam tylko to, co mi powiedziano — prychnął poirytowany Nightingale. — Odkąd zaczęliście ten kurs rosyjskiego, zrobiliście się wręcz nie do wytrzymania. Może pomyślelibyście o przeniesieniu się do wydziału specjalnego?

— Miałbym biegać po mieście i pilnować, żeby bogate głupki przypadkiem nie zrobiły sobie za dużej krzywdy? Po moim trupie!

— Dobrze już, dobrze. Karuchin. Prawdziwa Rosjanka? To znaczy z pochodzenia?

— Właśnie tak. Według pani Minelli przyjechała tutaj po rewolucji 1917 roku. A tak przy okazji, pani M. jest w porządku, nawet dzielnicowy nie może jej niczego zarzucić. Była kelnerka, naturalizowana w trzydziestym dziewiątym, właściwie w ostatniej chwili. W czasie wojny musiała pracować w szpitalu i już tam została. Mąż odszedł od niej w czterdziestym pierwszym. Skromna, pobożna i tak dalej. Już z nią rozmawiałem.

— Zauważyłem.

— Wystarczy wejść do jej pokoju, a od razu zobaczy pan ikonę nad kominkiem. Kopia Matki Bożej Włodzimierskiej. — Beddoes zwrócił na Nightingale’a swoje szczere spojrzenie. — To podobno święty obraz. Ponoć w czasie wojny pani Karuchin natknęła się któregoś dnia podczas bombardowania na panią M. odmawiającą akurat różaniec na kolanach. Nic wtedy nie powiedziała, a pani M. więcej o tym nie myślała, dopóki sąsiadka nie zjawiła się u niej z tą ikoną. Wręczyła ją pani M. i rozkazującym gestem wskazała jej to miejsce nad kominkiem. No więc pani M. natychmiast tam ten obraz zawiesiła i tak już zostało. A tak przy okazji rzeźbiona rama ikony jest z czystego złota, ozdobiona szmaragdami i rubinami wielkości ziaren grochu — dodał Beddoes z udawaną nonszalancją.

— Ach, tak? — odparł Nightingale równie obojętnie. — ­Jesteście pewni?

— Jeśli to mosiądz i szkiełka, to dzielnicowy też dał się nabrać. On pierwszy zwrócił uwagę na te kosztowności. I wtedy kazał was wezwać. Pamięta pan, że w Hampstead złodzieje ukradli całą tę paskudną błyszczącą porcelanę.

— Zgadza się, prawdziwy Nymphenburg. Czyli interesują ich nie tylko klejnoty, ale także rozmaite dzieła sztuki. To znaczy zakładając, że nasza ofiara na górze miała coś więcej niż tylko tę ikonę, a to ci sami ludzie. Ale to przecież mało prawdopodobne, żeby ten kufer był pusty, zwłaszcza jeśli w pokoju nie ma za wiele szafek.

Beddoes wyciągnął z kieszeni kawałek papieru i zaczął go rozwijać.

— Któregoś dnia pani M. zaniosła sąsiadce zakupy na górę, a ta podarowała jej broszkę, zresztą też bez słowa wyjaśnienia. Pani M. uznała świecidełko za zbyt krzykliwe, więc nosiła tę broszkę tylko wtedy, gdy szła z zakupami do pani K., żeby ta nie pomyślała sobie, że pani M. nie doceniła jej prezentu.

Przy tych słowach położył odwinięty z papieru przedmiot na wyciągniętej dłoni Nightingale’a. Ametyst o mocno nasyconej barwie i skomplikowanym szlifie, rozmiarów mniej więcej jednego cala, w otoczeniu niewielkich diamencików, został oprawiony w złoto.

— Niezłe cacko, co? — zauważył Beddoes.

— Zrobiliście chyba na niej spore wrażenie, skoro tak po prostu wam to oddała.

— Ale ona nie zdaje sobie sprawy z wartości tego drobiazgu! Myśli, że to tandetna błyskotka z Woolwortha.

— Nie wie, że rama ikony jest ze szczerego złota? — Nightingale nie krył sceptycyzmu.

— Och, sam pan rozumie, jak to jest. Ci katolicy od wieków oglądają złocenia na ołtarzach, więc z czasem takie widoki im powszednieją. Wiedzą, że to złoto, ale nie zwracają na nie większej uwagi.

Nightingale przeniósł wzrok z broszki na postać spoczywającą nieruchomo na nędznym posłaniu.

— Trochę poprzestawiało jej się w głowie — wyjaśnił Bed­does, podążywszy za jego spojrzeniem. — Ze strachu przed komunistami w ogóle nie wyściubiała nosa z domu.

— I dlatego pani Minelli robiła jej zakupy? Sądziłem, że zmarła była po prostu przykuta do łóżka albo przynajmniej zbyt słaba, żeby wychodzić. Czy te obawy przed komunistami nasiliły się u niej dopiero ostatnio, czy przed panią Minelli zajmował się nią ktoś inny?

Beddoes przez moment milczał.

— Iwan, jej wnuk. To on sypia za tym parawanem i przytrzymuje drzwi szafy kawałkiem „Greyhound Express”.

— Beddoes! I dopiero teraz mi o tym mówicie! Zawracacie mi głowę kompletnymi bzdurami, a nie raportujecie o czymś tak istotnym?! No dobrze, kontynuujcie, skoro wreszcie udało się wam wydusić to, co najważniejsze.

— Pracuje na stacji St. Pancras — odparł Beddoes urażonym tonem. — Od dwudziestu pięciu lat.

— A sam ile ma?

— Koło czterdziestki. Widzi pan, jego babka musiała mieć już prawie dziewięćdziesiąt. W każdym razie w pracy nie mają do niego żadnych zastrzeżeń, dzielnicowy od razu to sprawdził. Może jak się przyjrzą całej sprawie, uda im się do czegoś dokopać, ale na razie wygląda na to, że chłopak jest raczej powolny i niezbyt bystry, ale uczciwy. Jak zwykle pracował dzisiaj od dziewiątej do wpół do szóstej, zjadł obiad w stołówce z jednym z kolegów. Nikt z rozpytywanych nie wspominał o żadnym nietypowym zachowaniu, a pewnie by zauważyli, gdyby zrobił coś podejrzanego. Podobno nie ma tam żadnych przyjaciół, za to lubi zajrzeć do kieliszka. Wiem to nie od pracowników dworca, ale od pani M. To skromna kobieta, ale wygląda na to, że często musiała wspierać oboje sąsiadów pożyczką, kiedy Iwan przehulał całą pensję. Podobno bał się babki — nawiasem mówiąc, pani M. chyba też — ale nie aż tak, żeby nie urządzać jej awantur. Pani M. często słyszała te kłótnie, chociaż nic z nich nie rozumiała, bo sprzeczali się po rosyjsku. Dlatego zresztą pani M. nie obnosiła się specjalnie z tą broszką. Iwan pewnie wściekłby się na babkę, że rozdaje majątek hojną ręką, podczas gdy jego ciągle tak suszy.

— A co z ikoną? Skoro tak rzuca się w oczy…

— Nigdy nie wchodził do pokoju pani M. ze względu na przyzwoitość. A od drzwi obrazu nie widać.

— Aaa, rozumiem. Iwan wrócił już z pracy? Czy trzeba go szukać w pubie?

— Wygląda na to, że jeszcze nie skończył tankować — odparł Beddoes z ewidentnym zadowoleniem. — Pani M. wróciła po pracy i zrobieniu zakupów koło wpół do siódmej, a jakieś dziesięć minut później usłyszała, jak ktoś wchodzi do domu i idzie na górę. To musiał być Iwan, bo nikt inny nie ma klucza do drzwi wejściowych poza nią i gospodynią — to już wiekowa dzierlatka, ma sześćdziesiąt osiem lat, a od dwudziestu mieszka w ­Epping, więc chyba możemy ją wykluczyć. W każdym razie pani M. słyszała głos Iwana — babka podobno tak bała się komunistów, że cały dzień siedziała zamknięta na klucz, no chyba że musiała zejść do kuchni na parterze po zimną wodę albo do wychodka w przybudówce, ale poza tym otwierała drzwi, dopiero kiedy się zapukało i głośno przedstawiło. Pani M. akurat rozpalała u siebie w kominku, ale usłyszała, że Iwan kręci się na górze, więc chciała zanieść im zakupy. Nie zrobiła tego od razu po wejściu do domu z dwóch powodów. Po pierwsze, w oknie na górze nie paliło się światło, chociaż to akurat jej nie zaniepokoiło. Często się tak zdarzało, że pani K. po prostu spała. A po drugie, chciała z tym zaczekać na Iwana, bo miała nadzieję, że ten odda jej pieniądze za sprawunki. Ale ledwie o tym pomyślała, usłyszała, jak Iwan zbiega po schodach i wypada z domu. Uznała, że po prostu wyskoczył na chwilę, bo o czymś zapomniał, lecz jakieś pięć minut później wyszła do kuchni i wtedy zauważyła, że drzwi u ­Karuchinów są otwarte, a w środku świeci się światło. I to już było dziwne, bo przecież Iwan wyszedł, a babka bała się komunistów. No więc pani M. weszła na górę, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku — no i proszę bardzo. Od razu wybiegła i zadzwoniła po policję. Zgłoszenie przyjęto o szóstej pięćdziesiąt dwie, patrol dotarł na miejsce o szóstej pięćdziesiąt pięć, dzielnicowy był tutaj o siódmej. Zadzwonił po nas dwadzieścia po siódmej. Ponoć pani M. początkowo strasznie biadoliła, że niepotrzebnie wezwała policję, bo Iwan pewnie pobiegł sprowadzić lekarza. No ale kiedy już nie wrócił, strasznie się zdenerwowała — chyba wystraszyła się konsekwencji.

— Było coś między nią a Iwanem?

— Najwyraźniej jeszcze jej pan nie widział. Wiem, że o gustach się nie dyskutuje…

— To nie ma znaczenia. Musicie zapomnieć o swoich standardach podczas wypełniania naszych „czarujących” obowiązków. Powrót ze stacji St. Pancras do domu nie mógł zająć Iwanowi godziny, więc pewnie po drodze wstąpił gdzieś do pubu na jednego. No dobrze, to co jeszcze zrobiliście poza rozmową z panią Minelli?

— Rozesłaliśmy już wszędzie rysopis Iwana — lat czterdzieści, wzrost metr siedemdziesiąt, szczupłej budowy ciała, jasne włosy i szare oczy, czerwonawa twarz, granatowy garnitur w prążki, kaszle ze względu na astmę, uzębienie zaniedbane…

— I waszym zdaniem ktoś taki mógłby mieć jakieś zastrzeżenia do pani Minelli? Zresztą nieistotne. Na wszystkie komisariaty? To jak na ten moment chyba odrobinę zbyt radykalne posunięcie. Chociaż nie, jeśli zdecydował się na ucieczkę. Ale z waszego opisu wynika, że sytuacja go zaskoczyła.

— Ale w takim razie dlaczego sam nie zadzwonił po nas… albo po lekarza?

— Macie rację.

— Zresztą zaznaczyłem, żeby na razie go nie zgarniali, tylko dali mu ogon, na wypadek gdyby miał doprowadzić nas…

— Dobrze, doskonale. Coś jeszcze?

— Telfer obejrzał zamek w drzwiach wejściowych i nic. Żadnego wosku, zero zadrapań.

— Każdy może dorobić swój klucz, a potem przekazać komuś taki duplikat, nawet pani Minelli, nie sądzicie?

— Pomyślałem, że może będzie pan chciał oddać to do analizy. — Przy tych słowach Beddoes wskazał na stół pod ścianą.

Na wiekowej zielonej ceracie leżał napoczęty bochenek chleba, skórka była z lekka przybrudzona, bo najwyraźniej ktoś odciął jego kawałek nożem, którym wcześniej nabierał dżem ze słoika i zdrapywał resztki margaryny z opakowania, leżącego teraz w postaci zmiętej kulki tuż obok spodeczka z kostkami cukru i dwóch filiżanek z resztkami kakao na dnie.

— Rozumiem, że mielibyście ochotę poszukać śladów środka nasennego w tych filiżankach — odparł Nightingale — albo przynajmniej w jednej z nich. To pozostałości po jakim posiłku?

— Zdaniem pani M. po śniadaniu Iwana. Podobno rano babka nie jadła nic, piła tylko kakao.

— No dalej, Beddoes, co tam jeszcze chowacie w zanadrzu? Przecież widzę, że język was świerzbi.

— Och, to tylko drobiazg, na który natknąłem się przypadkiem. — Beddoes nie zamierzał dłużej trzymać go w niepewności. — Niech pan nie robi sobie specjalnie nadziei, ale może warto spojrzeć. Na tym stoliku obok łóżka leżał modlitewnik. O tutaj, na wklejce, ktoś zanotował parę słów ołówkiem, na moje oko już jakiś czas temu.

— Po rosyjsku?

— Właśnie. Tu na górze to chyba jakiś hymn, tak mi się wydaje. W każdym razie coś religijnego. Zresztą bardzo stosownie. Ale tu na samym dole… wie pan, co tu jest napisane?

— Nie, Beddoes, nie mam pojęcia, ale chętnie wykorzystam prawdziwy talent lingwistyczny, który mam pod ręką…

— „A.K. Majendie, Fitch Street dwadzieścia osiem, Londyn”.

Nightingale milczał. Słowa odbijały się echem w jego głowie, niczym kamienie wrzucone do wody i rozchodzące się kręgami po jej powierzchni, wspomnienia pojawiały się i znikały, nieograniczane ramami chronologii. Jasnowłosa dziewczyna w żółtym płaszczu, siedząca na kupie gruzów po bombardowaniu nieopodal sklepu w słoneczne południe; błyskotki ułożone na aksamicie w sklepowej witrynie, w którą wpatrywała się zwrócona plecami do niego kobieta o ciemnych włosach upiętych w kok, Christina, jego żona, zanim jeszcze została jego żoną; widziana z drugiej strony ulicy dziewczyna o jasnych włosach splecionych w warkocz otaczający jej głowę, nachylająca się do wnętrza tej samej witryny, by zdjąć z niej jakiś delikatny drobiazg.

— Sklep jubilerski Majendiego — powiedział wreszcie na głos. — Przyjrzę się temu, dziękuję. Ale po co ktoś miałby zapisywać londyński adres cyrylicą?

— Z przyzwyczajenia?

— A ja pomyślałem, że może chciała zachować to w tajemnicy przed ludźmi nieznającymi rosyjskiego. Na pierwszy rzut oka to wygląda jak kolejna linijka tego hymnu, każę jednak zbadać, czy tekst pieśni i ten adres zostały zapisane w mniej więcej tym samym czasie. Słowa hymnu odcisnęły się na wewnętrznej okładce, a ten pojedynczy wers już nie. Ale może to jedynie kwestia innego papieru czy czegoś w tym rodzaju.

— Iwan zna rosyjski.

— Ale czy nauczyła go też czytać w tym języku? Jeśli przyjechał razem z nią do Anglii tuż po rewolucji, pewnie był jeszcze dzieckiem, może nawet niemowlęciem. A skoro od zawsze była odludkiem, pewnie nie zadała sobie nawet trudu, żeby wnuk spotykał się z innymi imigrantami. Nie widzę też żadnych książek, więc jak miałby w ogóle poznać cyrylicę?

— Przyjechał tu razem z nią — przyznał Beddoes — przynajmniej według pani Minelli. To znaczy wtedy jeszcze ich nie znała, ale Iwan sam jej tak powiedział, a nie ma powodu, żeby jej nie wierzyć. Poza tym według pani M. od razu po przyjeździe zamieszkali tutaj. A już z całą pewnością Iwan podał właśnie ten adres, kiedy zaczynał pracę na St. Pancras. O ile pani M. wiadomo, nie mieli żadnych innych krewnych. Ani też przyjaciół.

— Rozumiem — odparł Nightingale. — A teraz idźcie spytać panią Minelli, czy kiedykolwiek nadawała jakieś listy na prośbę pani Karuchin. — Tym razem Nightingale bardzo się postarał, by wymówić nazwisko poprawnie. — A jeśli tak, to może pamięta, do kogo były adresowane.

Beddoes wyszedł bez słowa. Nightingale odłożył tymczasem modlitewnik na stół, zdjął rękawiczki i oparł łokcie o półkę nad kominkiem, ale natychmiast je cofnął, bo natknął się tam na mieszaninę zapałek, sznurowadeł, kostek cukru i innych zakurzonych przedmiotów. Obrzucił ten bałagan nieufnym spojrzeniem. Pod warstwą kurzu dostrzegł niezliczone lepkie kółka, w tym parę świeższych, wyraźniejszych. Obok budzika stała na wpół opróżniona puszka skondensowanego mleka i opakowanie kakao, składniki porannego napoju, który najwyraźniej zawsze przygotowywano właśnie tutaj, pewnie ze względu na wygodę, bo czajnik stał na gazowej kuchence z dwoma palnikami tuż obok kominka. Pewnie to jedyne miejsce, w którym Karuchinowie mogli sobie coś ugotować, no chyba że zdecydowaliby się biegać z naczyniami po schodach, by skorzystać z kuchni obok mieszkanka pani Minelli. A ta rozpadająca się umywalnia z obtłuczoną emaliowaną miską i dzbankiem musiała im wystarczyć do codziennej toalety. Leżąca na marmurowym blacie kostka mydła była sucha i spękana, chyba nieczęsto go tutaj używano. Rozejrzał się jeszcze raz po pomieszczeniu, co tylko potwierdziło jego wcześniejsze podejrzenia na temat gotowania, bo Cobb właśnie wyjmował ostrożnie z szafki w kącie rozmaite produkty spożywcze, w większości zamknięte w papierowych torebkach. Przyszło mu do głowy, że to jeden z plusów jego obecnego stanowiska, bo teraz osobiste sprawdzanie pełnych okruchów i mysich bobków szafek czy brudnych posłań stanowiło już nie konieczność, tylko kwestię wyboru. Kiedy jednak samolubnie korzystał z tego przywileju, pozbawiał się szansy na odkrycie jakichś przydatnych wskazówek. Teraz jedynie nadzorował poczynania ludzi, którzy mogli się natknąć na jakiś włos, szpilkę czy kartkę, które zadecydują o losach całego śledztwa. A jednak to przecież właśnie do niego należało zadanie połączenia tych wszystkich poszlak w spójną całość. Zachodził w głowę, jak kiedykolwiek mógł pragnąć tej odpowiedzialności związanej z wyciąganiem ostatecznych wniosków, choć przecież tak łatwo można było popełnić błąd.

Beddoes wrócił, ale nie miał zbyt pewnej miny.

— Pani M. mówi, że o ile jej wiadomo, sąsiadka nigdy nie wysyłała ani nie otrzymywała żadnych listów.

— To bez znaczenia. Zamierzam zadzwonić do Runcimana. Nigdy go nie poznaliście, prawda?

Beddoes pokręcił głową.

— Odszedł, zanim mnie tu przenieśli. Ekspert od słowiańszczyzny?

— Właśnie. Służył ze mną na King’s Cross. Chcę go spytać, czy nie zetknął się przypadkiem z nazwiskiem Karuchin podczas nauki albo w trakcie służby.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki